Dreyn - ebook
Dreyn - ebook
Wszechświat wielu Galaktyk i tysięcy zasiedlonych planet. Czas tuż po inwazji Vikonów, którzy pojawili się nie wiadomo skąd i ledwo udało się ich powstrzymać.
Na niektórych planetach zostały składy z bronią, która jest sporo warta. Trzeba tylko wiedzieć, jak się do nich dobrać… A w tym najlepszy jest Seell Venssee.
Nie wiadomo, skąd pochodzi ani jakim cudem wciąż żyje. Pewne jest tylko to, że potrafi wkurzyć jak nikt inny, a mimo to wielu go kocha. Może dlatego, że na robocie zna się jak mało kto. Urodził się chyba tylko po to, by walczyć…
A wierzcie mi, ma z kim. Do tego musi dowiedzieć się, kim jest, i… przeżyć.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366955561 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byli umazani krwią i pokryci pyłem. Jak on nosili ślady walki, której gasnące odgłosy dochodziły z oddali. Patrzył, jak się zbierają. Obładowani bojowym rynsztunkiem, nurzali nogi w smugach szarych gazów, ścielących się nad płytą lądowiska.
Kogo zabraknie? Na pewno Ka. Widział krew bryzgającą z rozerwanego pociskiem gardła.
Utrudzeni, siedzieli z pochylonymi głowami. Wpatrywali się w broń złożoną na udach.
Przesunął wzrokiem po stojących w rzędzie statkach, po kikutach obumarłych drzew na brzegu lądowiska, siwych od toksycznego pyłu. Walka o to miejsce dopiero się zakończyła. Tu umrą. Tu nastąpi kres. Ten świat był ostatni.
Nikt już nie dołączał. Pusto. Ktoś wybiegł ociężale zza zasłony mgieł. Co rusz odgarniał z czoła czarne, zbyt długie włosy. Ein. Za nim wyłoniła się jeszcze jedna postać. Szła szybkim krokiem. Czyżby Egr?
Ein wsparł dłonie o kolana, pochylony.
– To już wszyscy – wydyszał.
– Ilu…?
– En, Sa, Is, Ka.
– Ka widziałem. – Zapatrzył się w tylko przez siebie widzianą przestrzeń. – Już pora.
Patrzył, jak Ein podchodzi do grupy. Jak wstają, podpierają się bronią, ustawiają w szeregu. „Odpoczną na pokładach” – pomyślał, stając przed nimi.
– Wiem, że jesteście zmęczeni, ale nie możemy czekać. Jesteśmy nadzieją tych, którzy zostają. Nie zawiedźmy. Odbierzmy, co nasze! Jeśli trzeba, naszą śmiercią. – Przeciągnął spojrzeniem po ich twarzach, wzniósł pięść. – Nam zemsta! Im śmierć!
– Nam zemsta! Im śmierć! – podchwycili i ruszyli ku wysuniętym trapom.
Przyglądał się, jak znikają w trzewiach czarnych statków.
– Ta misja nie jest dla ciebie.
Nie odwrócił się, nie spojrzał na mówiącego.
– Duże straty? – spytał.
– Widziałeś. Desperacja pozostałych ras rośnie.
– My konamy w obcej Przestrzeni, gdy oni się panoszą tam jak u siebie! Wytruję robactwo! Utoną we własnej krwi. Będą się nią dławić!
– Masz tylko ich wpuścić, ustawić emitor i wracać. Do innych należy reszta. Określiłeś koordynaty.
– Koordynaty… – Skrzywił się. – Oparłem je na starych mapach Przestrzeni. Mogą być niedokładne. Wiele mogło się zmienić, Egr. Powinienem być z nimi. Zrewidować lokalizację emitora.
– Nie.
– Jeśli coś pójdzie nie tak, zginą tam beze mnie.
– Jak my tutaj, gdy nie wrócisz. Nikt z nas nie rozporządza swoim życiem. Dobrze wiesz, że twoje też nie należy wyłącznie do ciebie.
– Ale…
– Powiedziałem: nie, Sl. Powodzenia. – Egr poklepał go po plecach i odszedł.
Sl nie obejrzał się za nim. Patrzył, jak okręty wznoszą się ku orbicie, gdzie miały czekać na niego.
Rozejrzał się. Spojrzał na swój statek – stał w osamotnieniu.
Sl ruszył ku niemu.