- W empik go
Drive Me Wild. Bellamy Creek. Tom 1 - ebook
Drive Me Wild. Bellamy Creek. Tom 1 - ebook
Griffin jest zrzędliwy, uparty i nieprzystępny. Jego całym światem są drużyna baseballowa, rodzina, przyjaciele i podupadający warsztat samochodowy, który odziedziczył po ojcu.
Blair to młoda kobieta wychowana w bogatym domu, która uciekła od swojej toksycznej rodziny i pragnie rozpocząć życie od nowa. Ma problemy finansowe i zepsuty samochód, nie może liczyć na niczyje wsparcie. Jest jednak pełna optymizmu, tryska dobrym humorem i bez wahania obdarza zaufaniem nowo poznanych ludzi.
Ubrana w suknię balową i tiarę niespodziewanie pojawia się w miasteczku. Jej przybycie natychmiast wywraca do góry nogami uporządkowane życie Griffina. Mechanik udziela bowiem pomocy damie w opałach i proponuje jej, by wprowadziła się do niego na trzy tygodnie, które zajmie naprawa jej samochodu.
Blair przywykła do życia księżniczki, a Griffin zdecydowanie nie przypomina księcia z bajki. Czy między osobami z tak różnych światów może rozwinąć się prawdziwe uczucie?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67247-87-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Griffin
„Jeśli pilnujesz wody w czajniku postawionym na gazie, ta nigdy nie zawrze. Za to pilnowany mechanik zawsze w końcu się zagotuje”.
Nie pamiętam, ile miałem lat, gdy usłyszałem to z ust ojca po raz pierwszy, ale staruszek się nie mylił. Nie ma nic gorszego od klienta wiszącego nad tobą, a stary Dodson robił to notorycznie.
– Na pewno musisz uderzać tak mocno?
Zaciśnij zęby. Policz do trzech.
– Tak.
– To się na pewno robi w ten sposób?
Oddychaj. Niczym nie rzucaj.
– Tak.
– A skończysz niedługo?
Jeśli będzie pan dalej zadawał te głupie pytania, to nie.
Byłem już bliski wrzenia, tyle że nie mogłem sobie pozwolić na stratę klienta, więc się odwróciłem i postarałem o grymas przypominający uśmiech.
– To już nie potrwa długo, panie Dodson. Może poszedłby pan na spacer? Na przykład na kawę i pączka do baru? Kiedy pan wróci, auto będzie już na pana czekało.
Ramol podrapał się po głowie i podciągnął trawiastozielone spodnie.
– W Swifty Auto powiedzieli, że zrobiliby to w pół godziny. I chcieli za to mniej kasy.
Jeszcze mocniej ścisnąłem klucz, który trzymałem w dłoni.
Pieprzone Swifty Auto. Sieciówka oferująca szybkie naprawy. Wysoki przerób, niska jakość, błyskawiczne roboty za małą kasę – ale klienci zdawali się tym nie przejmować. Najwyraźniej żyrandol w poczekalni, efekciarskie reklamy telewizyjne i darmowe ciasteczka były ważniejsze od dobrej obsługi.
– To jest większy warsztat. I hołduje innej filozofii.
– Zawsze przyjeżdżam tutaj, a twój ojciec był dobrym, uczciwym facetem. Wiedział, co robi. Zakładam, że też jesteś uczciwy.
– To od niego wszystkiego się nauczyłem – odparłem. Innymi słowy: Też wiem, co robię, dupku. A teraz spadaj na tego cholernego pączka i daj mi to skończyć. Nawet nie byłeś umówiony i wcisnąłem cię w kolejkę w ramach uprzejmości.
Dodson westchnął i skapitulował.
– No to się przejdę.
Patrzyłem za nim, jak zmierzał w stronę chodnika, a potem ruszył wzdłuż Main Street, powłócząc starczo nogami. Wróciłem do roboty.
– Ależ ten gość jest wkurzający – rzucił McIntyre, drugi mechanik pracujący w Bellamy Creek Garage.
Warsztat należał do mnie, ale McIntyre przepracował tu prawie tyle samo czasu co ja. Mieliśmy jeszcze pomocnika – kolesia od „układania opon” – który miał na imię Andy, my jednak nazywaliśmy go Podajmi, bo zawsze mówiliśmy do niego: „Podaj mi ten klucz”, „Podaj mi szmatę” albo „Podaj mi nasadową dziesiątkę, która wpadła do komory silnika. Nie dałbym rady jej znaleźć, nawet gdyby moje życie od tego zależało”.
– Zgadza się. Dobrze przynajmniej, że płaci za robotę. – Zerknąłem na zegar na ścianie. – Gdzie się podziewa Podajmi? Miał tu być o siódmej. A jest dziewiąta.
– Chyba musiał zawieźć gdzieś Lolę.
– Racja. Wspominał o tym wczoraj. – Pokręciłem głową i wsunąłem się pod maskę buicka Dodsona. – Biedny dzieciak.
– Jak to „biedny dzieciak”? Może sobie używać, kiedy chce.
– Kompletnie zwariował na punkcie tej dziewczyny.
– I?
– Przecież to Podajmi. Ona go pożre żywcem i wypluje jego kości.
McIntyre zachichotał pod fordem mustangiem.
– Może mu się to spodobać. Mnie by się spodobało.
– Znowu się kłócicie z Emily?
McIntyre się zaręczył i za sześć miesięcy miał wziąć ślub – o ile on i jego wysoce wymagająca narzeczona wytrzymają ze sobą tyle czasu.
– Zerwała ze mną wczoraj wieczorem.
– O co poszło tym razem?
– A żebym to ja wiedział. Chyba powiedziała coś w rodzaju: „Bo jesteś niewrażliwym dupkiem, który nie przejmuje się tym, co jest ważne”. Te ważne sprawy to bzdety w rodzaju koloru kwiatów w kościele i smaku tortu weselnego, albo kto gdzie będzie siedział na przyjęciu. Co mnie to obchodzi? Przecież to bez znaczenia!
W pełni się z nim zgadzałem, niemniej nie powiedziałem tego głośno.
– Przecież to pierdoły! – rozwodził się dalej. – Nie moglibyśmy powiedzieć „tak” w urzędzie, a potem iść na piwko jak normalni ludzie? Nawet się wystroję w gajerek.
Parsknąłem śmiechem.
– To ty ją prosiłeś o rękę.
– Wiem. Ale ona rozum postradała przez ten ślub. Była taka fajna. Spotykaliśmy się, słuchaliśmy muzyki i gadaliśmy o tym, co jest ważne, na przykład o autach i baseballu. A teraz się tylko kłócimy. Każdego wieczoru muszę ją przepraszać z dziesięć razy.
– To przestań. Niech chociaż raz ona się przed tobą płaszczy.
– Stary, to by mogło zająć całe tygodnie, a nie mogę czekać tyle na seks. Nie wszyscy są tak zdyscyplinowani jak ty, nie każdy da radę wieść żywot mnicha.
– Nie żyję jak mnich, dupku. Po prostu nie jestem niewolnikiem swojego kutasa, w przeciwieństwie do pozostałych pracowników tego warsztatu.
– Nie brakuje ci tego? – zainteresował się McIntyre.
Żarty sobie stroił? Oczywiście, że mi brakowało. Tyle że przemożne pożądanie czegoś lub kogoś osłabia człowieka, a ja szczyciłem się tym, że jestem silny. Owszem, byłem człowiekiem jak pozostali i od czasu do czasu jakiś słodki tyłeczek w obcisłych dżinsach mógł mnie pokonać, ale zawsze trzymałem się zasad: jednorazowy wybryk, z zabezpieczeniem i nigdy nie zostawałem na noc.
– W życiu są ważniejsze sprawy niż seks – oznajmiłem.
– Na przykład? – McIntyre wydawał się szczerze zaciekawiony.
– Na przykład utrzymanie tego biznesu przy życiu, mimo że tracimy klientów, których przejmuje Swifty Auto. Albo znajdowanie czasu i pieniędzy na szkolenia, żeby nadążać za nowoczesną diagnostyką. I zaciągnięcie małego kredytu dla firm, żeby było mnie stać na reklamę, drugiego mechanika oraz lepsze narzędzia i oprogramowanie. – Wyprostowałem się i sięgnąłem po niebieski ręcznik. – No i zwycięstwo w mistrzostwach ligi.
McIntyre wyjechał spod mustanga i popatrzył na mnie z powagą.
– Amen, bracie.
Obaj graliśmy w Bellamy Creek Bulldogs – lidze, którą moja siostra nazywała „ligą staruszków”. To prawda, że wszyscy przekroczyliśmy trzydziestkę, straciliśmy licealną zwinność i szybkość, a do tego spożywaliśmy sporo piwa, ale traktowaliśmy sprawę bardzo, bardzo poważnie. Żyliśmy meczami rozgrywanymi w czwartkowe wieczory i świętowaliśmy każde zwycięstwo – jak też zalewaliśmy smutki po przegranej – w The Bulldog Pub, lokalu, który nas sponsorował. Zanosiło się na to, że tego lata czeka nas pojedynek z naszymi najbardziej zagorzałymi wrogami, Mason City Mavericks. Wygrywaliśmy dwa lata z rzędu i teraz chcieli odzyskać tytuł.
– Przyjdziesz dzisiaj na trening? – spytałem.
McIntyre, nasz środkowy obrońca, nie był najlepszym pałkarzem, ale za to był szybki i dobrze rzucał.
– Jak najbardziej. – Zawahał się jednak. – O ile Emily nie będzie miała nic przeciwko temu.
Pokręciłem głową – beznadziejny przypadek – i odrzuciłem ręcznik na bok.
*
Tuż po piątej po południu zamknąłem warsztat, a potem ponownie wszedłem do budynku drugimi drzwiami znajdującymi się z lewej strony fasady, by wspiąć się po schodach do mieszkania.
Warsztat ulokowany był w starej remizie z dwoma podjazdami. Budynek stał pusty przez co najmniej dekadę, zanim mój dziadek kupił go w 1955 roku i przekształcił w warsztat samochodowy. Ojciec przejął biznes na początku lat siedemdziesiątych, gdy dziadek przeszedł na emeryturę. Pomieszczenia na piętrze nad holem wykorzystywano jako magazyn, ale kiedy cztery lata temu wróciłem ze służby w piechocie morskiej, ojciec zaproponował, żebym urządził tam sobie mieszkanie.
Naturalnie nie planowałem czegoś takiego, tyle że życie, jakie sobie wyobrażałem, nie było już osiągalne. Zwróciłem pierścionek, wycofałem ofertę zakupu domu, upiłem się do nieprzytomności i przez kilka miesięcy prowadziłem się naprawdę źle, aż wreszcie ojciec i moi trzej najlepsi przyjaciele kazali mi się pozbierać, bo przecież życie toczy się dalej.
Przygotowanie projektu pomogło, a mój kumpel Enzo Moretti był budowlańcem i po godzinach pracował ze mną w mieszkaniu. Stawianie ścian w czasie wolnym podziałało na mnie wyzwalająco.
Przestronne pomieszczenie było wysokie, ze ścianami z gołej cegły i podłogą z szerokich desek. Po otwarciu drzwi wchodziło się do ogromnego prostokątnego pokoju pełniącego funkcję salonu, z oknami wychodzącymi na główną ulicę i kuchnią w rogu. Sypialnia i łazienka znajdowały się w głębi.
Dzięki kontaktom Morettiego zdobyłem świetne materiały za niewielkie pieniądze – resztki kafelków i granitu z czyjegoś letniskowego domku, deski podłogowe z odzysku od właściciela tartaku, drzwi i framugi uratowane ze starych stodół i wiejskich domów. Zachowałem też oryginalne elementy z remizy. Wyrobione oko architekta wnętrz dostrzegłoby pewnie dysharmonię, mnie jednak ona nie przeszkadzała.
Brakowało mi jedynie ziemi. Jeśli byłoby mnie kiedykolwiek na to stać, chciałbym mieć swoje miejsce. Ojciec przez całe życie opowiadał o tym, że odkłada pieniądze, by po przejściu na emeryturę kupić sobie porządną działkę. Planował przeprowadzić się na wieś i całymi dniami majstrować przy starych autach w stodole, chodzić na ryby, gdy mu się zachce, i uczyć wnuki grać w bezika.
Niestety, zawał serca przedwcześnie położył kres jego życiu i marzeniom.
„Zaharował się”, powiedziała matka w dniu pogrzebu. „Ty tak nie rób, Griff. Ojciec nie chciałby tego. Znajdź jakiś inny sposób, by oddać mu cześć”.
Ojciec zdzierał sobie palce do kości, żeby utrzymać przy życiu biznes swojego ojca, i niech mnie diabli, jeśli pozwolę tej firmie umrzeć. Jeżeli wymagało to pracy po godzinach, żeby utrzymać klientów, to cóż.
Ten wieczór należał jednak do baseballu.
Głodny podszedłem do lodówki w nadziei na cud w postaci świeżo upieczonych lazanii. Albo steku z ziemniakami. A przynajmniej zapiekanki z kurczakiem.
Nie miałem tyle szczęścia. Najwyraźniej znowu zapomniałem zrobić zakupy.
Miałem jednak konserwę mięsną i pół bochenka chleba, więc skleciłem sobie kanapkę. Pochłonąłem ją, przebierając się z roboczych ciuchów w dres.
Kiedy pędziłem właśnie na tył budynku, gdzie stała moja furgonetka, zadzwoniła komórka.
– Halo?
– Jak się miewa mój ulubiony starszy brat?
– Czyli twój jedyny brat? – Wskoczyłem do kabiny i rzuciłem rękawicę na siedzenie pasażera.
– Serio, Griffin, jak się miewasz? Mówiłam ci już, jak przystojnie dziś wyglądasz?
– Rozmawiamy przez telefon, Cheyenne. – Uruchomiłem silnik. – Nie widzisz mnie.
– W takim razie przyjedź do schroniska, żebym mogła ci to powiedzieć.
– I co jeszcze? – spytałem, bo znam swoją siostrzyczkę.
– I nic więcej – odparła.
– U ciebie zawsze jest coś jeszcze, Cheyenne. – Wrzuciłem wsteczny i wyjechałem z parkingu pod budynkiem. – Nigdy nie mówisz mi miłych rzeczy ot tak. Na pewno czegoś potrzebujesz.
– Aleś ty podejrzliwy – złajała mnie. – Czuję się urażona.
– Aha.
– Miałam nadzieję, że cię zobaczę.
– Jasne.
– I coś ci pokażę.
– Na przykład jakieś zwierzątko, które miałbym adoptować?
– Nie, panie wszystkowiedzący. Nie chodzi mi o to, żebyś adoptował zwierzątko. – Zawahała się. – To tylko kociak.
Jęknąłem.
– Malutki porzucony kotek.
– Przestań. Nie wezmę już więcej żadnego zwierzaka. Wszędzie stawiają klocki. I wszystko gryzą.
– Proszę cię, Griff. To ty przyniosłeś tu tę porzuconą ciężarną kotkę.
– Bo nie chciałem mieć zwierzaka, a ona kręciła się pod moimi drzwiami. – Dlatego, rzecz jasna, że ją karmiłem. No, ale żal mi było biedulki.
– Kociaki są gotowe do adopcji i serce mi się kraje, gdy je tu codziennie widzę. Sama bym wzięła jednego, ale wiesz, że mama ma alergię. A zrezygnowałam z wynajmowania mieszkania, żeby móc się nią opiekować po operacji.
– Jestem świadomy twojego poświęcenia, Cheyenne. – Siostra uwielbiała o tym wspominać, żeby wzbudzać we mnie poczucie winy i tym samym coś na mnie wymusić. I to zawsze działało. Za nic w świecie nie wróciłbym do domu. Kochałem matkę, ale doprowadzała mnie do szału. – Jak długo miałbym go mieć?
– Niedługo, obiecuję. Do czasu, aż znajdę dla niego stały dom. Na pewno mi się uda, gdy za miesiąc zacznie się szkoła.
Cheyenne pracowała jako wychowawczyni w przedszkolu, które znajdowało się przy naszej starej podstawówce.
– Dobra – zgodziłem się niechętnie i ruszyłem w stronę boiska. – Nie mogę po niego przyjechać teraz, bo jadę na trening.
– Za nic bym nie chciała przeszkadzać graczom ligi staruszków – powiedziała ze śmiechem. – Przyjedź do schroniska jutro. Przygotuję dokumenty.
– Wiesz, że nie powinnaś się ze mnie nabijać po tym, jak się zgodziłem wyświadczyć ci przysługę? Nadal mogę zmienić zdanie.
Znowu się zaśmiała.
– Nie możesz. Znam cię, Griffinie Dempsey. Z wierzchu granit, w środku masełko. Jesteś jak kremowe lody oblane czekoladą. Jak jajko Cadbury. Jak…
Rozłączyłem się. Gówniara.
*
Po treningu większa część drużyny udała się do The Bulldog Pub na kilka piw i pizzę, no i żeby obgadać Mavericksów. Siedziałem przy stoliku na zewnątrz z Cole’em Mitchellem, naszym gwiazdorskim miotaczem, i Morettim, drugim bazowym i najszybszym biegaczem.
– Rozwalimy dupków – oznajmił Cole. – Nawet się nie zorientują, co na nich spadło. – Skrzywił się, gdy poprawił worek z lodem na ramieniu.
Cole był gliniarzem, o wiele za wcześnie owdowiałym, ojcem dziewczynki, którą uwielbiał. Dorastaliśmy po sąsiedzku i byliśmy najlepszymi kumplami, odkąd zaczęliśmy mówić. Nie spotkałem nigdy lepszego człowieka, bardziej bezpośredniego i szczerego, chociaż nieco koloryzującego w kwestii zdolności naszej drużyny do pokonania Mavericksów.
Nie był w tym osamotniony.
– Tak, kurwa – zgodził się Moretti i podniósł butelkę z piwem. Pracował w Moretti & Sons, rodzinnej firmie budowlanej, a zaprzyjaźniliśmy się, kiedy jego rodzina przeniosła się do Bellamy Creek. Byliśmy wtedy w gimnazjum. – Zdziesiątkujemy ich. A ja znowu skradnę bazę, tak jak poprzednio. – Poprawił się na krześle. – Mam nadzieję, że moje krocze do tego czasu wydobrzeje.
Wybuchnąłem śmiechem i pociągnąłem długi łyk piwa.
– Nie sypcie mi się tu, dupki. Przyzwoicie nam dzisiaj poszło. Porządnie uderzaliśmy pałkami. Dobrze rzucaliśmy. Gracze Mavericks są twardzi, ale mamy szanse, o ile nie zamienicie się w ciągu dwóch tygodni w bandę staruszek.
– A gdzie się podziewa Beckett? – zainteresował się Cole, sięgając po kolejny kawałek pizzy. – Uważa, że jest tak dobry, że nie musi trenować, czy co?
Beckett Weaver to jedyny facet z naszej czwórki z dzieciństwa, który wyjechał z Bellamy Creek na studia i tu nie wrócił – a przynajmniej tak planował. Nie zaskoczył nas tym, bo zawsze był najbardziej oczytany z naszej grupy – same celujące, mowa pożegnalna na koniec liceum, stypendium na jedną z uczelni Ivy League. Skończył dwa kierunki, przeprowadził się na Manhattan, gdzie pracował w finansach, nienawidząc każdej sekundy. Dorastał na farmie i w końcu uznał, że za bardzo mu tego brakuje. Trzy lata temu opuścił Nowy Jork, żeby pomóc prowadzić rodzinne ranczo.
Drużyna bardzo na tym skorzystała, bo Beckett zawsze był najlepszym uderzającym z nas wszystkich. Ja plasowałem się tuż za nim i byłem piekielnie dobrym pierwszym bazowym, ale w walce z Mavericksami potrzebowaliśmy wszystkich atutów.
– Nie. Miał dzisiaj coś do zrobienia – powiedziałem.
– Pewnie musiał przegonić krowy. – Cole się zaśmiał, kręcąc głową. – Ten gość na nic nie poświęca tyle czasu, ile na przeganianie krów. Nie wiem, jak to wytrzymuje.
– To o niebo lepsze od siedzenia przez cały dzień za biurkiem – stwierdziłem. – Nie rozumiem, jak udawało mu się to robić tak długo.
– Ja rozumiem. Zarabiał miliony dolców – rzucił Moretti, który starał się przyciągnąć wzrok kelnerki, żeby zamówić kolejne piwo.
Nie czekał długo. Wygląd zapewniał mu uwagę każdej kobiety w wieku od dwunastu do dziewięćdziesięciu lat. Zawsze był największym czarusiem wśród nas, Enzo potrafił dzięki flirtowi wykaraskać się z każdych opałów. Uwielbiały go nauczycielki, dyrektorki, trenerki, dziewczyny. Nawet matki. „To te jego ciemne oczy”, oznajmiła swego razu moja, nieco zbyt marzycielskim tonem. „Płoną”.
Kelnerka, śliczna dwudziestoparolatka o długich blond włosach i nieśmiałym uśmiechu, podeszła prędko, żeby go zapytać, co może dla niego zrobić. Moretti posłał jej płomienne spojrzenie i poprosił o piwo. Kelnerka westchnęła i zapewniła, że zaraz wróci, po czym popędziła do środka, zanim ktokolwiek inny zdążył coś jeszcze zamówić. Cole i ja wywróciliśmy oczami.
– Hej, Beckett mówił wam coś o swoim ojcu? – spytał Moretti.
– O ojcu? – Przyjrzałem mu się, mrużąc oczy. – Nie. A czemu?
– Mama wspominała, że spotkała go w spożywczym i wydawał się skołowany. Jakby nie pamiętał, jak się tam znalazł.
– To niedobrze.
Cole poprawił worek z lodem na ramieniu.
– Starość jest do bani.
– Nie jesteśmy tacy starzy – zaoponował Moretti. – Dopiero co skończyliśmy trzydziestkę.
– Mamy po trzydzieści dwa lata – wytknąłem mu.
– No dobra, jesteśmy lekko po trzydziestce. Co niby w tym złego? Nadal dobrze wyglądamy. – Uśmiechnął się do kelnerki stawiającej piwo na stoliku.
– Czy też mogę poprosić o kolejne? – odezwałem się.
– Jasne – odparła dziewczyna i zerknęła na Cole’a. – A pan, inspektorze Mitchell?
Cole namyślał się chwilę, w końcu pokręcił głową.
– Dziękuję. Będę się zwijał do domu.
– Okej. Przyniosę rachunek. – Posłała mu uśmiech i zabrała pusty talerz.
– Chyba się jej pan podoba, inspektorze Mitchell – stwierdziłem ze śmiechem i odchyliłem się razem z krzesłem do tyłu.
Cole wywrócił oczami.
– Wal się.
– Nie. Griff ma rację – rzucił z uśmiechem Moretti. – Do mnie nie zwraca się po nazwisku. Może powinieneś się z nią umówić.
– Nie. – Cole był nieugięty.
– A czemuż to?
– Pomijając fakt, że wygląda na niewiele starszą od Mariah, to już nie pamiętam, jak się zaprasza dziewczynę na randkę. Po raz ostatni robiłem to w liceum.
– I nic się od tamtej pory nie zmieniło – zapewnił go Moretti.
– Ile razy mam powtarzać, że tego nie potrzebuję? – upierał się Cole, unosząc dłonie. – Nie chcę się z nikim spotykać. Mieszkam z matką. Wychowuję córkę. Mam dość kobiet wokół siebie.
Moretti popatrzył na mnie.
– A ty? Jaką ty masz wymówkę?
Wzruszyłem ramionami.
– Jestem mądrzejszy od was wszystkich.
Moretti pokręcił głową.
– Jezu. Jesteście bandą staruchów. Skończycie jak ci dwaj zrzędliwi starcy z Muppetów, Statler i Waldorf. Będziecie siedzieli we dwóch na trybunie, oglądali mecze Bulldogsów i narzekali na wszystko.
Cole parsknął śmiechem.
– A ty?
– Do tego czasu żona i dzieciaki zdążą mnie przedwcześnie wysłać do grobu.
Uniosłem brew.
– Nie wiedziałem, że masz żonę i dzieci.
– Bo nie mam. Jeszcze. Nie wymigam się jednak. Facet w mojej rodzinie ma żonę, najlepiej Włoszkę, zdecydowanie katoliczkę. I bandę dzieciaków. Są kosztowne, głośne i doprowadzają człowieka do obłędu, w zamian możesz przez całe życie wbijać je w poczucie winy z powodu różnych bzdetów. – Wzruszył ramionami i sięgnął po piwo. – Tak to już jest. Tak wygląda cykl życia u Morettich.
Roześmiałem się.
– A gdzie ty sobie znajdziesz tę żonę? Znasz w tym mieście wszystkie Włoszki, z których połowa jest z tobą spokrewniona.
– Tym się nie martwię. – Uniósł butelkę ku niebu. – Tak sobie myślę, że jak będę wierzył, to się znajdzie w najmniej oczekiwanym momencie.
W tym momencie na ulicy obok nas rozległ się głośny wybuch. Tak nagłe hałasy sprawiają, że natychmiast popadam w stan czujności – pamiątka po misjach w Afganistanie – dlatego zerwałem się na równe nogi, by ocenić sytuację. Podskoczyła mi adrenalina. Po chwili zorientowałem się, że źródłem hałasu była pęknięta opona.
Cole i Moretti również się podnieśli i razem ze mną patrzyli na starego czerwonego mg, którym niebezpiecznie zarzuciło. Samochód wpadł na betonową barierkę i zatrzymał się na chodniku naprzeciwko Bellamy Creek Credit Union. Najwyraźniej kierowca zrobił dokładnie to, czego nie należy robić, gdy opona wybuchnie – wpadł w panikę i wcisnął hamulec. Na szczęście o tej porze przed bankiem nikt nie parkował, a i chodnik świecił pustkami. Niemniej kierowca na pewno był w szoku, jeśli nie ranny.
Bez słowa ruszyliśmy w stronę auta. Po kilku krokach, kiedy byliśmy bliżej, stwierdziliśmy, że wybuchła opona z tyłu po stronie pasażera. Osoba kierująca otworzyła drzwi i zaczęła wysiadać, co wymagało od niej trochę wysiłku, bo chyba miała na sobie… ogromną białą suknię ślubną.
– Jasny gwint. – Moretti objął głowę obiema rękami. – Tylko żartowałem.
Przyglądaliśmy się zbliżającej się do nas kobiecie, chłonąc każdy szczegół. Długa suknia bez ramiączek. Diadem na ciemnoblond włosach. Białe rękawiczki sięgające do łokci. Zszokowana mina. Dziewczyna wyglądała jak skołowana księżniczka Disneya, która jechała do swojego magicznego królestwa i nie miała pojęcia, co się stało i gdzie się znalazła.
Była przy tym niezaprzeczalnie piękna. Miała szeroko rozstawione zielone oczy i pełną dolną wargę. Chociaż czułem, że może oznaczać KŁOPOTY, instynkt kazał mi się nią zaopiekować.
– Nic pani nie jest? – spytałem.
Spojrzała na mnie, mrugając.
– Jestem w niebie?
– W Bellamy Creek – poinformował ją Cole. – Potrzebuje pani pomocy?
– Ja… – Zamilkła. Zatrzepotała rzęsami, nogi się pod nią ugięły i zaczęła się osuwać na ogromną chmurę bieli.
Błyskawicznie ją pochwyciłem podczas upadku.