Droga bez znaczenia. Ekspres Ares - ebook
Droga bez znaczenia. Ekspres Ares - ebook
Droga bez znaczenia
To wszystko zaczęło się trzydzieści lat temu na Marsie, od zielonej osoby. I zanim dobiegło końca, miasteczko Droga Bez Znaczenia przeżyło wszystkie wyobrażalne anomalie, począwszy od Objazdowej Edukacyjno-Rozrywkowej Ekstrawagancji Adama Blacka (z prawdziwym aniołem w klatce do kompletu) aż po Niesamowity Powietrzny Bazar Tatterdemalionów. Jego mieszkańcy stanowili pełen przekrój osobowości, od doktora Alimantanda, założyciela miasteczka i lokalnego geniusza, przez Babuszkę, bezpłodną staruszkę, która po prostu chciała mieć własne dziecko, wyhodowane w słoju na przetwory, przez Rajendrę Dasa, włóczęgę i gundę, mającego magiczną rękę do maszyn, aż po braci Gallacellich, identyczne trojaczki, które zakochały się - i poślubiły - tę samą kobietę. Ekspres Ares
Akcja tej powieści rozgrywa się w kalejdoskopowej przyszłości Drogi Bez Znaczenia - na Marsie po terraformacji, gdzie termojądrowe lokomotywy kursują po sieci torów będącej planetarnym krwiobiegiem, a sztuczne inteligencje miliardy razy na sekundę rekonfigurują rzeczywistość. Pewna młoda kobieta, Sweetness Octave Glorious-Honeybun Asiim Maszynistka XII staje się osobą, od której zależy przyszłość -- lub przyszłości -- Marsa. Dzieje się tu z przytupem, awanturniczo, zabawnie, autor pożycza sobie Marsa Raya Bradbury`ego oraz nowsze, terraformowane Marsy Kima Stanleya Robinsona i Grega Beara, aby spleść z nich szaloną fantastykę połączoną z realizmem magicznym, pełną dziwacznych filozofii, niesamowitych, niespodziewanych pomysłów oraz wielkich jak miasta pociągów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-73-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Doktor Alimantando trzy dni szedł za zieloną osobą przez pustynię. Przyzywany palcem złożonym z przegubowych strączków zielonej fasolki przeżeglował w ślad za nim pustynię czerwonego żwiru, pustynię czerwonego kamienia i pustynię czerwonego piasku. A co noc, kiedy zasiadał przy ognisku ze szczapek wysuszonego drewna i pisał w dzienniku, na niebo wschodził księżycowy pierścień, ten rozfikany ciąg sztucznych satelitów, i wywabiał zieloną osobę z głębi pustyni.
Pierwszej nocy, gdy do niego przyszła, wysoko w stratosferze migotały meteory.
– Użycz mi swego ognia, niech się ogrzeję, daj mi schronienie, bo pochodzę z cieplejszej epoki. – Doktor Alimantando kiwnął na zieloną osobę, by podeszła bliżej. Obserwując tę dziwną, nagą postać, poczuł potrzebę zapytać: – Co z ciebie za istota?
– Jestem człowiekiem – odpowiedziała zielona osoba. Jej usta, wargi, język, kiedy się odzywała, były koloru zielonych liści. Zęby miała małe i żółte jak ziarenka kukurydzy. – A ty?
– Też jestem człowiekiem.
– No to jesteśmy tacy sami. Dorzuć do ognia, przyjacielu, niech poczuję ciepło.
Doktor Alimantando kopnął szary sękaty kawałek i wysoko w noc poszybowały iskry.
Po jakimś czasie zielona osoba zapytała:
– A masz wodę, przyjacielu?
– Mam, ale muszę oszczędzać. Nie wiem, jak długo będę szedł przez pustynię i czy znajdę na niej wodę.
– Przyjacielu, jeśli dasz mi dzisiaj swój bidon, jutro doprowadzę cię do wody.
Doktor Alimantando długo siedział nieruchomo pod migotliwymi światłami księżycowego pierścienia. Potem odpiął od plecaka jeden z bidonów i podał go nad ogniem. Zielona osoba wypiła wszystko. Powietrze wokół niej zaiskrzyło aromatem zieleni, jak las po wiosennym deszczu. Doktor Alimantando zaraz zasnął i nic a nic mu się nie śniło.
Następnego ranka przy ognisku, w miejscu, gdzie siedziała zielona osoba, był tylko czerwony kamień.
Kolejnego wieczoru doktor Alimantando rozbił obóz, zjadł posiłek i zaczął pisać dziennik. Potem po prostu siedział, sycąc się radością kamiennej pustyni. Płynął przez nią i płynął, oddaliwszy się od wzgórz Deuteronomium, od pustyni czerwonego żwiru, przez pustynię czerwonego kamienia, przez krainę szczelin i rozpadlin, niczym skamieniały mózg, przez gładkie kamienne chodniki, pomiędzy zerodowanymi słupami ciemnego wulkanicznego szkła, przez skamieniałe od miliarda lat lasy, przez suche od miliarda lat koryta rzeczne, przez wyrzeźbione wiatrem palisady z czerwonego kamienia, przez nawiedzone płaskowyże, nurkujące stromymi granitowymi ścianami w głąb kanionów o nieskończonym echu, ściskając z wytrzeszczonymi ze strachu oczyma uchwyty wiatrowej deski, gdy jej promagnetyczne lewitatory wysilały się, z trudem utrzymując ją w górze. Uciekał przed wielkim wiatrem, żeglując i żeglując i żeglując, póki nieba nie przeszyły pierwsze szpileczki wieczornych gwiazd.
Gdy tak siedział, na sklepieniu niebieskim nerwowo zamigotały ciepłobłękitne lasery i znów przyszła zielona osoba.
– Gdzie jest ta obiecana woda? – zapytał doktor.
– Wszędzie była kiedyś woda i wszędzie będzie znów – powiedziała zielona osoba. – Ten kamień był kiedyś piaskiem i za milion lat od teraz znów będzie piaskiem na plaży.
– Gdzie jest woda, którą mi obiecałeś?! – krzyknął doktor Alimantando.
– Chodź ze mną, przyjacielu.
Zielona osoba poprowadziła go do zagłębienia pod czerwonym urwiskiem, a tam, w jeszcze głębszej ciemności ciurkała sobie samotna, czysta woda, wyciekająca z pęknięcia w skale i zbierająca się w małym, ciemnym stawku. Doktor Alimantando napełnił swoje bidony, ale nie napił się – bał się zbrukać przedwieczną wodę. W miejscu, gdzie stała wcześniej zielona osoba, na wilgotnych odciskach jej stóp wykiełkowały bladozielone łodyżki. Potem Doktor Alimantando zasnął i nic a nic mu się nie śniło.
Następnego ranka przy węgielkach ogniska, w miejscu, gdzie siedziała zielona osoba, stało uschnięte, szare drzewo.
W trzecią noc po trzecim dniu, przeżeglowawszy pustynię czerwonego piasku, doktor Alimantando rozpalił ognisko, rozbił obóz i zaczął zapisywać swe spostrzeżenia i spekulacje w oprawnym w skórę dzienniku, eleganckim, delikatnym pismem, pełnym pętelek i zawijasów. Tej nocy był znużony, wyczerpany podróżą przez pustynię czerwonego kamienia. Na początku czuł się łaskotany radością i miecionym przez wiatr piaskiem, jadąc wiatrową deską w górę i w dół, w górę i w dół przez wiecznie załamujące się piaskowe fale. Przejechał czerwony piasek i niebieski piasek, piasek żółty i zielony, piasek biały i czarny, fala za falą za falą, póki te fale go nie wyczerpały i nie wyżęły do cna, tak że nie miał już sił na pustynię sody, pustynię soli i pustynię kwasu. A za tymi pustyniami, w miejscu poza wszelkim wyczerpaniem, była pustynia bezruchu, na której słyszało się dzwonienie odległych dzwonów, jakby z dzwonnic miast zakopanych na miliardy lat głęboko pod piaskiem lub z dzwonnic miast niezrodzonych przez kolejne miliardy lat, które kiedyś będą tam stać. Tam, w sercu pustyni, zatrzymał się i pod niebem rozjaśnionym światłami przybywającego na kraniec świata Żaglowca zielona osoba przyszła do niego po raz trzeci. Kucnęła tuż poza kręgiem światła i coś kreśliła palcem na piasku.
– Kim ty jesteś? – zapytał doktor. – Dlaczego mnie co noc nawiedzasz?
– Choć podróżujemy przez różne wymiary, tak jak ty jestem podróżnikiem idącym przez to suche i bezwodne miejsce – odpowiedziała zielona osoba.
– Wyjaśnij mi te „różne wymiary”.
– Czas i przestrzeń. Ty – przestrzeń, ja – czas.
– Jak to być może?! – zawołał doktor Alimantando, pasjonujący się czasem i czasowością. Właśnie przez czas został wygnany ze swego domu na zielonych wzgórzach Deuteronomium, obwołany „demonem”, „czarnoksiężnikiem” i „pożeraczem dzieci” przez sąsiadów, którym jego twórcza ekscentryczność nie mogła pomieścić się w ciasnym świecie, zdefiniowanym przez krowy, obite deseczkami domy, owce, kiszonkę i płotki z bielonych sztachet. – Jak ci się udaje podróżować w czasie, coś, co chciałem osiągnąć od lat?
– Czas jest częścią mnie – powiedziała zielona osoba, prostując się i muskając swe ciało czubkami palców. – Nauczyłem się więc nad nim panować, tak jak panuję nad innymi częściami ciała.
– Da się tego nauczyć?
– Ciebie? Nie. Masz nieodpowiedni kolor. Ale myślę, że któregoś dnia nauczysz się tego inaczej.
Serce mu podskoczyło.
– Co masz na myśli?
– To już od ciebie zależy. Ja jestem tutaj tylko dlatego, że wymaga tego przyszłość.
– Jak dla mnie trochę zbyt sprawny jesteś w mówieniu zagadkami. Nie cierpię takich niejasności
– Jestem tutaj, żeby poprowadzić cię do twojego przeznaczenia.
– O! Jak?
– Jeśli mnie tu nie będzie, pewne ciągi zdarzeń nie zaistnieją; tak zdecydowali moi panowie, dowolnie bowiem manipulują wszelką przestrzenią i czasem. Wysłali mnie tu, żebym cię poprowadził ku przeznaczeniu!
– Człowieku, mów konkretniej! – zawołał doktor Alimantando, zapalczywy jak zawsze.
Jednakże ogień zamigotał, w świetle niewidocznego słońca błysnęły wypełniające niebo żagle statku Praesidium i zielona osoba zniknęła. Odczekał pod osłoną swojej deski, aż ogień skurczy się do czerwonych węgielków. A potem, wiedząc, że zielona osoba już tej nocy nie wróci, położył się spać i śnił mu się stalowy sen. W tym śnie tytaniczne maszyny koloru rdzy zdejmowały z pustyni skórę i składały w jej miękkie mięso żelazne jaja. Z jaj wykluwały się wijące się metalowe larwy, głodne hematytu, hematytu amerykańskiego i magnetytu. Stalowe robale zbudowały sobie ogromne gniazdo pełne pieców i kominów, istne miasto buchające dymem i syczące parą, dzwoniące młotami i sypiące iskrami, z rzekami z białej, stopionej stali i służącymi robakom białymi, mięsistymi robotnikami.
Następnego dnia doktor Alimantando obudził się i stwierdził, że w nocy zerwał się wiatr i pokrył wiatrową deskę piaskiem. W miejscu, gdzie siedziała zielona osoba, na skraju kręgu światła z ogniska, stała spękana bryła zielonego malachitu.
Wiatr wzmógł się i wyniósł doktora Alimantanda z serca pustyni.
Zaciągnął się ostrym jak wino powietrzem i wsłuchał się w trzaskanie wiatru w żaglach, w szept sypiącego się przed nim, poruszanego wiatrem piasku. Poczuł, jak pot schnie mu na skórze, a sól wgryza się w twarz i dłonie.
Żeglował tak i żeglował, i żeglował, cały ranek. Słońce właśnie dotarło do zenitu, gdy zobaczył swoją pierwszą i ostatnią fatamorganę. Jego rozmyślania o czasie i czasowych podróżnikach przecięła linia czystego, błyszczącego srebra – najczystszego, jasno świecącego – biegnąca ze wschodu na zachód ponad ciągiem niskich wzgórz, zdaje się znaczących koniec pustyni. Zbliżając się, zaczął odróżniać w srebrnym blasku ciemniejsze cienie i odbity zielony poblask, jakby rosło tam coś zielonego.
„Złudzenie w wyschniętym umyśle”, powiedział sobie, wnosząc wiatrową deskę po ledwie widocznej ścieżce prowadzącej na usianą jaskiniami skałę, jednakże, dotarłszy na szczyt, zdał sobie sprawę, że to nie sprawka umysłu ani nie fatamorgana. Ten poblask zieleni naprawdę pochodził od zielonych roślin, cień był ciemną sylwetką osobliwej skalnej wypukłości, dźwigającej na szczycie maszt z pierzastymi czułkami anten i talerzami mikrofalowymi, a srebrna linia była dokładnie tym – błyszczącymi w słońcu dwiema równoległymi stalowymi szynami o standardowym rozstawie.
Doktor Alimantando pospacerował dłuższą chwilę po zielonej oazie, przypominając sobie, jak pachnie zieleń, jak wygląda zieleń, jak zachowuje się zieleń pod stopami. Usiadł, by posłuchać szmeru wody przelewającej się kaskadami z rowka do rowka oraz cierpliwego skrzypienia pomp wiatrowych wyciągających ją z jakiejś podziemnej warstwy wodonośnej. Poczęstował się bananami, figami i granatami, zjadł markotny lunch w cieniu topoli. Ucieszył się, że to koniec surowej pustynnej krainy, choć jednocześnie zamarł w nim duchowy wiatr pędzący go przez pustkowia. Słońce świeciło na rozbrzęczaną od pszczół oazą i doktor Alimantando osunął się w ospałą, wygodną sjestę.
Nieokreślony czas później obudziło go tarcie piasku o policzek. Przez zaspaną chwilę, póki miał zamknięte oczy, nie docierało do niego znaczenie tego bodźca. Potem uderzyło jak gwóźdź wbity między oczy. Raptownie usiadł prosto i cały zadygotał z przerażenia.
W pośpiechu zapomniał zacumować wiatrową deskę.
Niesiona porywistym wiatrem deska podskakiwała i kołysała się na suchej równinie. Bezradnie patrzył, jak jego jedyny środek transportu oddala się od niego na drugą stronę Wielkich Równin. Obserwował jaskrawozielony żagiel, póki nie zniknął jako bezbarwna kropka za horyzontem. Potem przez długą i głupią chwilę stał i próbował się zastanowić, co teraz począć, ale nie był w stanie myśleć o niczym innym poza tą drwiąco podskakującą na wietrze deską. Stracił swoje przeznaczenie, pozwolił mu odpłynąć z wiatrem. Wieczorem zielona osoba wyjdzie z czasu, żeby z nim porozmawiać, ale jego tam nie będzie, bo spóźnił się na swoje przeznaczenie i wszystkie te ciągi zdarzeń, które wielkie umysły zielonych przewidziały, nigdy nie zaistnieją. Wszystko przepadło. Zbrzydzony do mdłości własną głupotą doktor Alimantando odstawił plecak i zastanowił się nad szansami ratunku. Być może nadjedzie pociąg. Być może udałoby mu się pomajstrować przy tych urządzeniach na maszcie i nadać jakiś sygnał pomocy. Być może pomoże mu właściciel tego żyznego, zielonego, podstępnie łagodnego miejsca. Być może… może. A być może to wszystko to tylko sen podczas sjesty, z którego się obudzi i zastanie unoszącą się obok poobijaną wiatrową deskę.
„Być może” zmieniło się w „gdyby”. Gdyby nie zasnął, gdyby przywiązał deskę… gdyby.
Oazą zatrząsł infradźwiękowy rumor, taki, od którego zgrzytają trzonowce. Powietrze zawibrowało. Woda spadła kroplami z liści roślin. Metalowy maszt przekaźnikowy zadygotał, a doktor Alimantando zerwał się skonsternowany na równe nogi. Coś działo się pod pustynią – jej powierzchnia gotowała się i kipiała, jakby pod spodem kręciło się i wirowało coś wielkiego. Piasek wydął się w wielki bąbel i pękł, osuwając się lawinami na wszystkie strony. Spod pustyni wyłoniło się coś ogromnego, prostokątnego, jaskrawopomarańczowego, z łagodnie zaokrąglonymi rogami. Na niebotycznych ścianach widniał czarny napis ROTECH. Doktor Alimantando, motywowany swą zgubną ciekawością, podpełzł bliżej zbocza. Pomarańczowa skrzynia, wielka jak dom, stała na ziemi i potężnie buczała.
– Orf – szepnął doktor Alimantando z bijącym z podziwu sercem.
– Dzień dobry, człowieku! – odezwał się nagle głos w jego głowie.
– Co? – zaskomlał.
– Dzień dobry, człowieku. Przepraszam, że cię wcześniej nie przywitałem, ale jak widzisz, ja umieram, a ten proces jest dla mnie mocno kłopotliwy.
– Słucham?
– Umieram: moje systemy się psują, pękają jak nici, mój kiedyś tytaniczny umysł osuwa się w kretynizm. Popatrz tylko na mnie, człowieku, moje piękne ciało jest odrapane, popękane, poplamione. Umieram porzucony przez moje siostry, które zostawiły mnie na śmierć na tej okropnej pustyni, zamiast na skraju nieba, jak przystało na orfa – gdzie odrzuciłbym osłony i na moment rozbłysnął pełnym glorii blaskiem w górnych warstwach atmosfery. Niech przeklęte będą zdradzieckie siostry! Mówię ci, człowieku, jeśli tak ma wyglądać to nowe pokolenie, to cieszę się, że schodzę z tego świata. Gdyby tylko miało to trochę więcej godności. Może tobie uda się pomóc mi odejść z godnością.
– Pomóc? Tobie? Jesteś orfem, sługą Błogosławionej Pani; to ty powinieneś mi pomóc. Tak jak ty utknąłem na środku pustyni i jeśli nikt mi nie pomoże, zginę zaraz po tobie. Porzucił mnie tu kapryśny los, mój środek transportu mnie zawiódł.
– Masz nogi.
– Chyba żartujesz.
– Człowieku, nie nękaj mnie swoimi przyziemnymi potrzebami. W tym stanie nie mogę ci pomóc. Nie mogę cię stąd zabrać. Nawet sam siebie nie mogę stąd zabrać. Obaj tu zostaniemy, w miejscu, które stworzyłem. Prawda, twoja obecność tutaj jest nieplanowana i nieoficjalna; Plan Pięćsetletni nie zezwala na osiedlanie się w tym mikrośrodowisku przez kolejne sześć lat, ale możesz tu zostać, póki nie przyjedzie pociąg, żeby cię gdzieś zabrać.
– A kiedy to będzie?
– Za dwadzieścia osiem miesięcy.
– Za dwadzieścia osiem miesięcy?
– Przykro mi, ale tak prognozuje Plan Pięćsetletni. Środowisko, które tu przygotowałem, jest dość ascetyczne, prawda, ale utrzyma cię przy życiu, a po mojej śmierci będziesz mieć dostęp do całego sprzętu, który mam w sobie. Dobrze, jeśli skończyłeś nękać mnie twoimi kłopotami, możemy zająć się moimi?
– Ależ musisz mnie stąd zabrać! Moim przeznaczeniem nie jest być… Kim właściwie?
– Strażnikiem systemów łączności.
– Strażnikiem systemów łączności. Są inne, wielkie wydarzenia, które muszę wprawić w ruch gdzie indziej!
– Obojętne, jakie jest twoje przeznaczenie, teraz będzie się wypełniało w tym miejscu. A teraz, człowieku, oszczędź mi, proszę, swoich jęków i daj mi umrzeć z odrobiną godności.
– Umrzeć? Jak to umrzeć? Jak może umrzeć maszyna, moduł inżynierii środowiskowej ROTECH-u, jak może umrzeć orf?
– Odpowiem ci na to jedno pytanie i na żadne więcej. Życie orfa jest długie, ja liczę sobie prawie siedemset lat, ale jestem tak samo śmiertelny jak ty. A teraz zostaw mnie w spokoju i powierz moją duszę opiece Świętej Pani z Tharsis.
Uporczywe buczenie nagle ustało. Doktor Alimantando wstrzymywał oddech w wyczekiwaniu, orf jednak niezmiennie stał na czerwonym piasku. Doktor w nabożnej ciszy zbadał małe ręcznie zbudowane królestwo, które po nim dziedziczył. Odkrył wyjątkowo schludne jaskinie, którymi był usiany skalny występ z przekaźnikiem mikrofalowym; te uznał za swój dom. W wielkich, okrągłych grotach jego skromny dobytek prawie ginął. Rozwinął śpiwór, by go przewietrzyć, i poszedł zebrać coś na kolację.
Zapadał zmrok. Na niebie zabłysły pierwsze klejnoty księżycowego pierścienia. Wysoko w górze nieczułe orfy toczyły się i koziołkowały pogrążone w wiecznym spadaniu. Ich umierający brat uwięziony przez ziemię i grawitację rzucał na piasek wielkie fioletowe cienie. Doktor Alimantando zjadł w przygnębieniu kolację i poszedł spać. Dwie po drugiej obudził go potężny głos:
– Zgiń, przepadnij, ROTECH!
Doktor Alimantando wybiegł z ciemnej jaskini, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nocne powietrze wibrowało mocą, ciemność przeszywały snopy reflektorów, panele potężnego ciała orfa rozsuwały się i zasuwały, otwierały i zamykały. Orf wyczuł obecność dygocącego w koszuli nocnej doktora i przygwoździł go jak męczennika snopami świateł.
– Człowieku, pomóż mi! To umieranie nie jest tak proste, jak myślałem.
– To dlatego, że jesteś maszyną, nie człowiekiem! – zawołał doktor Alimantando, osłaniając oczy przed blaskiem reflektorów. – Ludzie umierają bardzo łatwo.
– Czemu nie mogę umrzeć, skoro chcę? Pomóż mi, człowieku, podejdź do mnie, pokażę ci, jak okazać mi miłosierdzie, albowiem ta mechaniczna niepełnosprawność jest nie do zniesienia. Podejdź do mnie, człowieku. Pomóż mi!
Doktor Alimantando zszedł więc boso nierówną ścieżką, którą rano niósł pod górę deskę. Dotarło do niego, że musiał przepłynąć, nic nie wiedząc, nad zakopanym orfem. Dziwne to, dziwne. Pośpieszył po jeszcze ciepłym piasku ku buczącej ścianie giganta. Na gładkim metalu pojawiła się ciemna plama wielkości dwudziestocentawowej monety.
– To jest aktywator procedury zniszczenia systemu. Dotknij go, a przestanę istnieć. Wszystkie moje układy się wyłączą, obwody się przepalą i umrę. Człowieku, zrób to.
– Nie wiem…
– Człowieku, mam siedemset lat, tyle, co ziemia, po której chodzisz, czy w tych upadłych dniach sędziwy wiek już nie budzi u was, ludzi, szacunku? Uszanuj moją wolę. Niczego nie pragnę bardziej niż umrzeć. Dotknij tego miejsca. Zrób to, człowieku. Pomóż mi.
Doktor Alimantando dotknął ciemnego punktu, który od razu rozpłynął się w ciepłym, pomarańczowym metalu. Potem buczenie orfa stopniowo, bardzo powoli ucichło, umilkło, umarło, zapadło się w ciszę Wielkiej Pustyni. Gdy wielka machina rozluźniała się, umierając, pootwierały się jej rozliczne panele, klapy i płyty i odsłoniły wspaniałe wewnętrzne mechanizmy. Doktor, kiedy był już pewien, że orf nie żyje, powlókł się z powrotem spać, udręczony i pełen poczucia winy.
Rano poszedł rozebrać ciało orfa, którego zabił. W ciągu pięciu dni zawziętej, gorączkowej i niezwykle przyjemnej pracy zbudował z niego romboidalny panel słoneczny, pięć razy wyższy od niego samego, i zamontował go, nie bez trudności, na kratownicy pompy wiatrowej. Mając zapewnioną energię i gorącą wodę, poszedł powybijać okna w ścianach swoich grot i oszklić ten niewiarygodny widok na Wielką Pustynię arkuszami folii z orfowego polimeryzatora. Rozmontował trupa na części i kawałek po kawałku wniósł na górę do swego nowego domu. Przegrzebał trzewia machiny, wyciągając elementy, które mogły się przy odrobinie pomysłowości i pracy nadać na automatyczne kultywatory, pompy nawadniające, elektryczne płyty grzejne, biometanownie, zraszacze. Doktor Alimantando uwielbiał pomysłowość, zwłaszcza swoją własną. Każde nowe i ulepszone urządzenie cieszyło go przez całe dnie, dopóki nie skonstruował nowego. Dni mijały, a orf coraz bardziej przypominał pustą, żałosną skorupę, a potem części skorupy, z których doktor zbudował nowe panele słoneczne, wreszcie jeszcze mniejsze części, aż którejś nocy powiał naprawdę silny, burzowy wiatr, tak porywisty, że doktor Alimantando całą noc kulił się i dygotał w śpiworze na swoim zaimprowizowanym posłaniu. Z rana kości martwej maszyny zniknęły pod piaskiem niczym starożytne miasto.
Dzięki jej śmierci doktor Alimantando przemienił oczekującą oazę w prawdziwą, wygodną, stechnologizowaną pustelnię, prywatny świat nieznany nawet tym, którzy ten świat zbudowali, miejsce, gdzie można prowadzić długie i dogłębne rozmyślania o przeznaczeniu i gęstości, czasie, przestrzeni i sensie życia. Wszystko to robił doktor Alimantando, a z braku papieru zapisywał swe spekulacje węglem na ścianach jaskiń. Przez rok i dzień pokrywał je wyrażeniami algebraicznymi i twierdzeniami w logice symbolicznej, a potem pewnego popołudnia dostrzegł na zachodnim horyzoncie słup pary z lokomotywy i wiedział, że ziszcza się obietnica orfa, i to całe siedem miesięcy wcześniej. Odczekał, aż pociąg zbliży się na tyle, by móc odczytać nazwę _Koleje Bethlehem Ares_, po czym wszedł do najwyższego pomieszczenia swego domu, swojego pokoju meteo i usiadł, patrząc na wielką pustynię, póki pociąg nie zniknął za wschodnim horyzontem. Uświadomił sobie, że przeznaczenie jest płynnym, żywym srebrem – wiedział ze swych badań, że idzie po różnych ścieżkach przez krainy czasu i paradoksów, docierając do celu, albowiem czyż nie przypadkiem i ten cel określa się mianem przeznaczenia? To było jego przeznaczenie – żyć w owocnej samotności na skale pośrodku pustyni. Znał gorsze rzeczy. Zatem pewnego ranka, zaraz po tym, jak przez jego wszechświat przejechał pierwszy pociąg w historii, wziął butelkę groszkowego wina i poszedł do pokoju meteo. Ta grota na samej górze, z czterema oknami wychodzącymi na cztery strony świata, fascynowała go tak, że odwiedzał ją jak najrzadziej, żeby jak najdłużej pozostała czymś szczególnym. Długo patrzył w każdym z kierunków. Potem nalał sobie szklankę groszkowego wina i kolejną, kolejną i kolejną, a wylawszy z butelki ostatnią kroplę, uniósł szklankę i nadał nazwę wszystkiemu, co widział.
– Droga Bez Znaczenia – wybełkotał, dopijając resztkę groszkowego wina. – Będziesz Drogą Bez Znaczenia.
I tak już zostało, choć, wytrzeźwiawszy, doktor Alimantando uświadomił sobie, że w ogóle nie chodziło mu o Drogę Bez Znaczenia, lecz Drogę Przeznaczenia.Rozdział 2
2
Pan Jericho pompował wajchą drezyny, jadąc przez równiny i lasy. Pompował przez łąki i metropolie. Pompował przez pola ryżowe i sady, mokradła i góry. A teraz przez Wielką Pustynię. Był cierpliwy. Był uparty. Był małym, żylastym mężczyzną, twardym i ciemnym jak wypolerowany korzeń jakiegoś pustynnego drzewa, pozbawiony wieku i niezłomny. Będzie machał tą wajchą choćby do krańca świata, jeśli tam zdoła się ukryć przed ludźmi, którzy chcą go zabić. Znaleźli go w Telphersonie, znaleźli go w Namanga Loop, znaleźli go w Xipotle – a nawet on miał wcześniej trudności ze znalezieniem Xipotle. Przez pięć dni ciągle oglądał się przez ramię, a szóstego dnia nie było to już potrzebne, gdyż ubrani po miejsku mordercy wysiedli z pociągu, skupiając na sobie wszystkie spojrzenia, a pan Jericho o tej samej godzinie odjechał.
Wyjazd na Wielką Pustynię był desperackim ruchem, lecz panu Jerichowi nie zostało już nic poza desperacją i pustynią. Na dłoniach miał bąble od machania wajchą, kończyła mu się woda, ale wciąż pompował i pompował, i pompował, jadąc tą absurdalną ręczną drezyną przez niekończące się kilometry kamienia i rozżarzonego czerwonego piasku. Nie uśmiechało mu się umieranie wśród kamieni i rozżarzonego czerwonego piasku. Taka śmierć nie przystoi paternostrowi Czcigodnych Rodów. Tak twierdził Jim Jericho. Tak twierdziła zbiorowa mądrość Czcigodnych Przodków, przewalających się w chipie limbusowym wszczepionym do jego podwzgórza. Może i strzałka asasyna byłaby od tego lepsza. A może nie. Pan Jericho po raz kolejny chwycił za wajchę i powoli, z bólem, wprawił drezynę w ruch.
Był najmłodszym paternostrem, który awansował do Czcigodnych Rodów i aby przetrwać pierwsze kilka miesięcy na tym stanowisku, potrzebował całej zakumulowanej wiedzy antenatów, w tym swego nieodżałowanej pamięci bezpośredniego poprzednika, paternostra Willema. To właśnie Czcigodni Przodkowie podsunęli mu wyjazd z Metropolis do Nowego Świata.
„Rozwijająca się gospodarka”, mówili, „tysiąc i jeden nisz ekonomicznych do wykorzystywania”. Wykorzystał je, i to jak, Czcigodne Rody bowiem specjalizowały się właśnie w wykorzystywaniu – w zbrodni, występku, szantażu, korupcji, narkotykach, hazardzie, oszustwach komputerowych, handlu żywym towarem, czyli tysiącu i jednej nisz ekonomicznych. Pan Jericho nie był pierwszy, za to był najlepszy. To prawda, zuchwałość jego przestępczych poczynań zaparła publiczności dech, budząc westchnienia oburzenia i podziwu, ale także zmusiła konkurentów, by zapomnieli o swych drobnych waśniach i zjednoczyli się przeciwko jemu i jego Rodzinie. Kiedy zostanie przywrócony pokój, wrócą sobie do swoich bratobójczych walk.
Przystanął, by otrzeć z czoła słony pot. Nawet mimo pomocy Dyscyplin Damantyńskich był u kresu sił. Zamknął oczy na rażący blask słońca i piasku, skupił się, starając się przymusić nadnercza do wydzielenia fali noradrenaliny, która popędzi go dalej. Głosy Czcigodnych Przodków jazgotały mu w głowie jak wrony w katedrze – dobre rady, słowa zachęty, słowa pouczenia, słowa upomnienia.
– Cicho być! – wrzasnął w jonowo-błękitne niebo.
I ucichło.
Wzmocniony tym sukcesem ponownie chwycił za dźwignię. Dźwignia w dół. Dźwignia w górę. Drezyna skrzypnęła i ruszyła. Dźwignia w dół. Dźwignia w górę. Kiedy poszła w górę, panu Jerichowi mignęło na horyzoncie coś zielonego. Zamrugał, otarł oczy z gryzącego potu, przyjrzał się dokładniej. Coś zielonego. Plama koloru dopełniającego na czerwieni. Zdyscyplinował wzrok, jak go uczył paternoster Augustine, skupiając się na granicach między kolorami, gdzie różnice stają się wyraźniejsze. Z taką pomocą zdołał rozróżnić drobne punkciki światła – słońce odbijające się od paneli słonecznych, zawyrokowała zbiorowa mądrość Czcigodnych Przodków. Zielone na czerwonym i panele słoneczne. Osada. Z nowym wigorem wziął dźwignię w dłonie.
Pod stopami miał dwie rzeczy. Jedną był jedwabny szal z deseniem w piórka. Spowijał strzałkowiec z kolbą z ludzkiej kości, tradycyjną honorową broń wśród Czcigodnych Rodów. Drugą była zwodniczo niewielka skórzana torba, zwana niegdyś sakwojażem Gladstone. Mieściła trzy i ćwierć miliona nowych dolarów w banknotach Zjednoczonego Banku Przesilenia o wysokich nominałach. Te dwa przedmioty, plus ubranie na grzbiecie i buty na stopach, to było wszystko, co pan Jericho zdołał zabrać ze sobą w Wigilię Zniszczenia.
Jego wrogowie uderzyli wszyscy jednocześnie i wszędzie. I pan Jericho, choć jego imperium waliło się pośród orgii zamachów bombowych, podpaleń i zabójstw, przystanął na chwilę, by podziwiać sprawność swych przeciwników. Tak nakazywała droga honoru. Niestety nie docenił ich, nie byli kmiotkami i drobnymi zaściankowymi watażkami, za których ich błędnie wziął. Następnym razem będzie wiedział. A z kolei oni nie docenili Jamesona Jericha, skoro pomyśleli, że się podda. Jego ludzie giną wokół niego – bardzo dobrze, zatem będzie pracował sam. Odpalił swój awaryjny plan ucieczki. W ułamku chwili, zanim programy wirusowe rozpuściły jego sieć danych na białkową zupę, Jameson Jericho zyskał nową tożsamość. W ułamku ułamka ułamka sekundy, zanim rządowe programy audytorskie przebiły się do jego macierzy kredytowych, przelał siedem milionów dolarów na konta depozytowe firmy-wydmuszki w oddziałach banków w pięćdziesięciu małych miasteczkach rozrzuconych po całej północnej półkuli planety. Póki paternostrowie nie rozpracowali jego sfalsyfikowanego zgonu (słaby był ten sobowtór, ale pies to drapał) i nie wysłali za nim asasynów i programów śledzących, zdążył sobie wypłacić tylko to, co miał teraz w sakwojażu. Zostawił dom, dzieci, żonę, wszystko, co w życiu kochał i co w życiu stworzył. I uciekał przez wielką pustynię ręczną drezyną ukradzioną kolejom Bethlehem Ares, szukając ostatniego miejsca na świecie, w którym mogliby go szukać.
Kiedy dotarł do osady, zapadał wieczór. Nie była imponująca, nie dla kogoś przyzwyczajonego do imponujących architektonicznych cudów przedwiecznych miast Wielkiej Doliny, kogoś, kto dorastał w Metropolis, mieście-pierścieniu, najpotężniejszym z miast. Tu był jeden dom, byle jaka buda z suszonej cegły, oparta o wypukłość usianej okienkami czerwonej skały, jeden maszt z przekaźnikiem mikrofalowym, parę kolektorów słonecznych i pomp wiatrowych oraz spory, nieco zapuszczony zielony ogród. Pana Jericha urzekło jednak samo odosobnienie tego miejsca. Tu nikt go nie będzie szukał. Zszedł ze skrzypiącej drezyny, żeby zamoczyć odciski w beczce na wodę obok domu. Namoczył czerwoną chusteczkę i zwilżył ciepłą wodą kark, jednocześnie w myślach katalogując uprawy. Kukurydza, fasola, matoke, cebula, marchew, ziemniaki i bataty; jamy, szpinak, rozmaite zioła. Czerwonawa woda ciurkała kanałkami irygacyjnymi pomiędzy zagonami.
– Powinno się świetnie nadać – powiedział do siebie pan Jericho.
Czcigodni Przodkowie zgodzili się. Ze szczytu masztu mikrofalowego zaskrzeczał pustynny jastrząb.
– Halo?! – krzyknął na całe gardło pan Jericho. – Haaaaaalo… – Nie było echa. Nie miało od czego się odbić, nie licząc czerwonych wzgórz na południowym horyzoncie. – Haloooooo….
Po dłuższym czasie z niskiej glinianej budy wyłoniła się postać – wysoki, chudy facet, bardzo brązowy, jak wyprawiona skóra. Miał długie, podkręcone wąsy.
– Jestem Jericho – powiedział pan Jericho, śpiesząc się, by zyskać przewagę.
– Alimantando – powiedział wysoki, chudy pan skórzany. Patrzył powątpiewająco. – Doktor.
Obaj ukłonili się sobie, dość sztywno, dość niepewnie.
– Miło mi pana poznać – powiedział pan Jericho. Alimantando – to było nazwisko z Deuteronomium, a ci ludzie z Deuteronomium są drażliwi. Uważają się za pierwszych osadników i mają skłonność do myślenia, że cała planeta należy do nich, więc słabo tolerują nowych. – Proszę posłuchać, ja jestem tylko przejazdem, ale potrzebuję schronienia na noc – trochę wody, trochę jedzenia, dachu nad głową. Może mi pan pomóc?
Doktor Alimantando zlustrował nieproszonego gościa. Wzruszył ramionami.
– Pan posłucha. Jestem bardzo zajęty. Prowadzę bardzo ważne badania i wolałbym, żeby nikt nie zakłócał mi spokoju umysłu.
– A co pan dokładnie bada?
– Kompiluję kompendium teorii chronodynamicznych.
Tu Czcigodni Przodkowie wynurzyli na powierzchnię umysłu pana Jericha stosowną odpowiedź.
– Aha, czyli coś w stylu postulatów synchroniczności Webenera i potrójnego paradoksu Chena Tsu?
W podejrzliwym spojrzeniu doktora Alimantanda pojawiła się iskierka szacunku.
– Długo pan chce zostać?
– Tylko na jedną noc.
– Na pewno?
– Na pewno. Tylko przejazdem. Na jedną noc.
I pan Jericho został tylko na jedną noc, ale trwała ona dwanaście lat.Rozdział 3
3
Burza była już blisko i szynowy szkuner uciekał przed nią pod pełnymi żaglami, walcząc o każdy kilometr przewagi nad skłębioną brązową chmurą pyłu. Pędził tak od trzech dni, od poranka, kiedy dziadek Haran zwrócił swe lewe oko, to pogodowe, na zachodni horyzont i zauważył pod niebem brudnoochrową kreskę.
– Idzie paskudna pogoda – powiedział i paskudna pogoda przyszła i cały czas się zbliżała, a teraz była tak blisko, że nawet Rael Mandella, posiadający przeklęty dar pragmatyzmu, uświadomił sobie, że przed nią nie ucieknie i że jedyna nadzieja jego rodziny to znaleźć jakieś schronienie, zanim pochłoną ich kłęby pyłu.
– Szybciej! Szybciej! – krzyczał, a dziadek Haran i piękna, kochana mistyczna żona Eva Mandella, w zaawansowanej ciąży, stawiali wszystkie żagle co do ostatniej chusteczki, aż szkuner szynowy zaczynał buczeć i piszczeć, sunąc po prostym stalowym torze. Drzewca trzeszczały, liny skrzypiały i dźwięczały jak struny, cały pojazd kołysał się i przechylał. W przyczepie, którą ciągnął, beczały zalęknione kozy i lamy, a świnie drapały o pręty klatek. A za nią kłęby brązowego pyłu przelewały się po ziemi jak coraz bliższy pościg.
Rael Mandella znów zaczął się samobiczować za pochopną decyzję zabrania ojca, żony i nienarodzonego dziecka w podróż przez Wielką Pustynię. Cztery dni temu na równinach Murcheson wybór był prosty. Przerzucenie zwrotnicy w jedną stronę wysyła rodzinę na zasiedlone tereny Deuteronomium i Wielkiego Oxusa, w drugą stronę – przez Wielką Pustynię w puste rejony północnego Argyre i Transpolaris. Wtedy się nie zawahał. Miło było myśleć o sobie jako o odważnym pionierze wytyczającym nowe szlaki, budującym tymi rękami własny los. Był wtedy dumny. I to była kara za to. Mapy były nieubłagane, geodeci ROTECH-u nie zaznaczyli żadnej osady na odcinku tysiąca kilometrów wzdłuż tej linii.
Poryw wiatru chwycił grot i rozdarł go w połowie. Rael Mandella gapił się oszołomiony na łopoczące szmaty. Potem dał rozkaz zwrotu ostro na wiatr. Nie zdążył – w tym samym momencie trzy kolejne żagle rozdarły się z trzaskiem przywodzącym na myśl strzał z pistoletu. Szkuner zadygotał i stracił część pędu. Wtedy Eva Mandella podniosła się chwiejnie, chwyciwszy się gwiżdżącej wanty. Brzuch jej falował, poród był bliski; z nozdrzami rozszerzonymi jak u spłoszonego jelenia wpatrywała się w dal.
– Tam coś jest – powiedziała głosem ginącym w wyciu wiatru i lin. – Wyczuwam to, rośnie tam coś zielonego. Haran, ty masz oko, co widzisz?
Dziadek Haran zwrócił swe pogodowe oko wzdłuż idealnie prostej geometrycznej linii i wśród zwiastującego burzę wirującego pyłu i mgły zobaczył to, co poczuła Eva Mandella – plamkę zielonej roślinności i coś więcej – wysoki metalowy maszt i parę rombowatych paneli słonecznych.
– Osada! – zawołał. – Osada! Jesteśmy uratowani.
– Więcej żagla! – zaryczał Rael Mandella, a strzępy grota powiewały mu wokół uszu. – Więcej żagla!
Dziadek Haran poświęcił zabytkowy rodowy sztandar z najprzedniejszego jedwabiu z Nowego Merionedd, który zamierzał z dumą wywiesić w królestwie syna, w krainie za pustynią, Eva Mandella swoją kremową organdynową suknię ślubną i eleganckie halki. Rael Mandella odżałował sześć arkuszy niezastąpionej folii solarnej i razem wciągnęli to wszystko na maszt. Wiatr pochwycił szynowy szkuner, który zatrząsł się, lekko podskoczył i wyglądając bardziej na obwoźne wesołe miasteczko porwane przez trąbę wodną niż na pionierów szukających nowych ziem, podróżnicza rodzina Mandellów potoczyła się po torach ku schronieniu.
Doktor Alimantando i pan Jericho zobaczyli szkuner z daleka, plątaninę wielobarwnych szmat uciekającą przed frontem burzy. Wyszli, narażając się na pierwsze podmuchy, porywy i pyłowe wiry, żeby poskładać delikatne płatki paneli słonecznych w ciasne pączki oraz schować pierzaste czułki i talerzowe anteny do wieży przekaźnikowej. Kiedy pracowali, z dłońmi i głowami owiniętymi grubymi turbanami, wiatr wzmógł się do zagłuszającego krzyki wycia i wypełnił powietrze latającymi piaskowymi igłami. Szkuner gwałtownie zahamował, piszcząc, jęcząc i sypiąc iskrami, a dr Alimantando i pan Jericho pobiegli pomóc w rozładunku. Pracowali w milczącej, bezinteresownej synchronizacji ludzi, którzy od długiego czasu znają tylko siebie nawzajem. Evie Mandelli ich niestrudzone, mechaniczne dźwiganie i noszenie wydało się dość przerażające – żywina, roślina, maszyna, narzędzia, materiały, tkaniny, artykuły gospodarstwa domowego, gwoździe, śruby, farby, podnieś, przenieś, podnieś, przenieś, a wszystko to bez słów.
– Gdzie mogą się schować?! – wrzasnął Rael Mandella.
Doktor Alimantando kiwnął owiniętym tkaniną palcem i zaprowadził ich do ciepłej, suchej groty.
– Ta dla was, ta przyległa na wasze sprzęty.
Siedemnaście po siedemnastej burza pyłowa uderzyła. W tej samej chwili Eva Mandella zaczęła rodzić. Gdy wiatry, które mogły obrać ludzkie kości z mięsa, uniosły w stratosferę jej suknię ślubną, halki, rodowy sztandar i sześć arkuszy drogocennych folii solarnych, ona parła, parła, jęczała, dyszała i sapała, i parła, parła, w ciepłej, suchej grocie, przy świetle łojowych świec; parła i parła, i parła, i parła, aż wyparła na świat parę kwilących noworodków. Ich pierwsze krzyki roztopiły się w głośniejszym lamencie burzy. Odrobina czerwonego piasku przesączyła się do wlotu jaskini. W żółtym, migotliwym świetle świec Rael Mandella uniósł syna i córkę.
– Limaal – powiedział do dziecka na prawej dłoni. – Taasmin – powiedział do dziecka na lewej i czyniąc to, przekazał im swą klątwę, tak że jego praworęczny racjonalizm przeszedł na syna, a leworęczny mistycyzm żony na córkę.
Byli pierwszymi rodowitymi mieszkańcami Drogi Bez Znaczenia, a ich obywatelstwo przeszło także na rodziców i dziadka – nie mogli bowiem wyruszyć na pustynię, mając pod opieką niemowlęta. Zostali więc na zawsze i nigdy nie odkryli ziem za górami, których od tego czasu szukają wszyscy Mandellowie, wiedząc, że Droga Bez Znaczenia jest zawsze o jeden krok od raju, a to im nie wystarcza.Rozdział 5
5
Babuszka nie lubiła pociągów. Ich rozmiary budziły w niej lęk. Przytłaczał ją ich ciężar. Przerażała szybkość, a odgłos kół przywodził na myśl nadchodzącą apokalipsę. Bała się pary i jej strumieni pod ciśnieniem, bała się tego, że ich termojądrowe tokamaki wybuchną i rozrzucą jej luźne atomy po górnych warstwach atmosfery. Nie cierpiała pociągów. A zwłaszcza pociągów, które musiały przejechać przez groźne czerwone pustynie. Za to pociągi przeważnie odnosiły się do Babuszki obojętnie. Nawet ten, który przejeżdżał przez groźną czerwoną pustynię.
– Misza, kiedy wreszcie wysiądziemy z tej okropnej machiny?
Mikal Margolis, mineralog i chemik przemysłowy, oddany syn i młody pionier, odwrócił wzrok od hipnotycznej czerwonej pustyni, czystej, ascetycznej i pięknej swym geologicznym potencjałem, i powiedział do maleńkiej staruszki-matuszki:
– Wysiądziemy, kiedy wysiądziemy, a wtedy znajdziemy się w Rajskiej Dolinie, gdzie deszcz pada tylko o drugiej w nocy, gdzie siejesz nasiono i musisz się odsunąć, żeby, rosnąc, nie ukłuło cię w podbródek, gdzie oswojone ptaki siadają ci na palcu i śpiewają i gdzie ty, matko, i ja dorobimy się fortuny i dożyjemy końca naszych dni w szczęściu, zdrowiu i pomyślności.
Babuszkę ucieszyła ta prosta opowieść o cudach. Najbardziej się jej spodobał kawałek o siadających na palcach oswojonych ptakach. W Nowym Cosmobadzie jedynymi ptakami były hałaśliwe czarne wrony.
– Misza, ale długo jeszcze?
– Na następnej stacji wysiadamy. Na pustyni nie ma miast, więc pociąg zatrzyma się dopiero tam. Następna stacja, tam przesiadamy się na górską kolej, która zawiezie nas do Rajskiej Doliny.
– Och, jeszcze przesiadka, jak ja ich nie cierpię. Nie lubię pociągów, Misza, nic a nic ich nie lubię.
– Spokojnie, mateczko, spokojnie. Jestem z tobą. Może miętowej herbaty na uspokojenie nerwów?
– Tak, Misza, to by było bardzo miłe. Dziękuję.
Mikal zadzwonił po stewarda, który przyniósł miętową herbatę w eleganckim czajniczku ozdobionym czarno-złotym znakiem Spółki Kolejowej Bethlehem Ares. Babuszka popijała herbatę i między łykami uśmiechała się do syna. Mikal Margolis odpowiadał uśmiechem i zachodził w głowę, co też powie matce, kiedy dojadą do Rajskiej Doliny, rajem ona bowiem była tylko dla przemysłowego chemika; gdzie deszcz padał o drugiej w nocy, bo wtedy rafinerie wypuszczały gazy odpadowe do atmosfery, gdzie to etylen w glebie kazał roślinom strzelać w górę w jedną noc, a potem więdnąć i umierać; i gdzie toksyczne wyziewy dawno wykończyły wszystkie ptaki, a te, co teraz siadają na palcach, to sprytne mechaniczne podróbki, część programu public relations Firmy.
Będzie się tym martwił, kiedy przyjdzie czas. Za spolaryzowanym oknem przesuwała się wspaniała czerwona pustynia, iście męski krajobraz, surowa kraina skalnych i mineralnych cudów. Wyobraził sobie, że jedzie po niej konno, owinięty poncho i zawojem, z obijającą się o plecy skórzaną torbą na próbki. Kiedy pogrążył się w tych marzeniach, nie trzeba było długo czekać, by łagodne drgania pociągu ukołysały go do snu.
Obudził się w pandemonium. Nie Pandemonium – stacji, na której mieli przesiadkę do Rajskiej Doliny, lecz w innym, znacznie straszniejszym. Syczały zawory, metal uderzał ze szczękiem o metal, a nim ktoś potrząsał i wołał:
– Sir, pana matka, sir, pan się obudzi, pana matka, sir, sir, sir! – Skupił wzrok na bladej twarzy stewarda. – Sir, pańska matka.
Babuszki nie było na jej miejscu. Zniknął też cały bagaż. Mikal Margolis skoczył do okna i zobaczył, jak matka sunie radośnie wzdłuż torów, kiwając na szczupłego młodego człowieka z brodą, uśmiechniętego pod stosem paczek i skrzyń.
– Mamo! – ryknął. – Mamo!
Babuszka uniosła wzrok i pomachała, maleńka, porcelanowa laleczka. Głos też miała jak laleczka.
– Misza! Chodź! Nie ma czasu, trzeba przejść na drugą stację!
– Mamo! – rozdarł się Mikal Margolis. – To nie ten przystanek!
Jego słowa zginęły w kłębach pary i grzmocie startujących silników termojądrowych. Skrzypiąc, jakby ze starości, pociąg zaczął się toczyć.
– Sir, sir! – wykrzyknął steward, wymachując rękoma.
Mikal Margolis odepchnął go na puste siedzenie i popędził do drzwi. Wyskoczył dokładnie w chwili, gdy wagon mijał koniec zaimprowizowanego peronu.
Babuszka podbiegła wzdłuż peronu, kipiąc oburzeniem.
– Misza, jak ty możesz tak denerwować twoją biedną matkę! Żeby zasypiać w pociągu, nie do pomyślenia! Chodź, bo spóźnimy się na pociąg w góry.
Bezczelny typ-bagażowy musiał odłożyć walizki, tak bardzo się śmiał.
– Matko, a gdzie są góry?
– Za tymi budynkami.
– Matko, przecież widzisz, co jest za budynkami, takie są niskie. Matko, to jest nie ta stacja.
– Och, nie? To gdzie cię stara, biedna matka uplasowała?
Mikal Margolis wskazał słowa ułożone z ładnych białych kamyczków obok torów.
– Droga Bez Znaczenia, matko.
– Ale to jest właśnie następna stacja?
– Mieliśmy wysiąść w Pandemonium. Pociąg nie powinien się tu zatrzymywać. Tej miejscowości nie powinno tu być.
– To obwiniaj o to kolej albo to miasteczko, ale nie twoją biedną matkę! – oburzyła się Babuszka i zaczęła objeżdżać, obsztorcowywać, obgadywać i ogólnie przeklinać spółkę kolejową, ich pociągi, ich tory i semafory, lokomotywy, maszynistów, konduktorów i ochroniarzy, i wszystkich choćby odrobinę związanych ze Spółką Kolejową Bethlehem Ares, aż po najwredniejszą babcię klozetową z trzeciej klasy. Trwało to jakieś dwadzieścia minut.
W końcu doktor Alimantando, nominalny przywódca Drogi Bez Znaczenia, mieszk. 7, wys. n.p.m. 1250 m, „o krok od Raju”, przybył zakończyć to zamieszanie, żeby móc w spokoju wrócić do swoich badań chronokinetycznych. Zaledwie dzień wcześniej zatrudnił Rajandrę Dasa, złotą rączkę od wszystkiego, ucznia czarnoksiężnika, mistrza wszelkiej fuchy i stacyjnego bagażowego, by wypisał obok torów nazwę miasteczka, pięknymi białymi kamykami, żeby każdy przejeżdżający pociąg wiedział, że ludzie z Drogi Bez Znaczenia są dumni ze swej osady. I jakby zwabiony magicznym sprzężeniem, pociąg wiozący Babuszkę i Mikala Margolisa wyłonił się zza horyzontu i się zatrzymał. Rajandra Das umiał czarować maszyny, ale nie aż tak. Niemniej powołał czarodziejsko na świat Babuszkę i jej syna i teraz doktor Alimantando musiał zdecydować, co z nimi począć. Zaproponował im schronienie w jednej z ciepłych i suchych grot, którymi usiane były skalne zbocza, do czasu, gdy postanowią wyjechać albo zbudują sobie trwalsze schronienie. Babuszka zesztywniała z oburzenia i odrzuciła tę propozycję. Nie będzie spać w brudnej jaskini, z odchodami nietoperzy na podłodze i jaszczurkami do towarzystwa, i nie, nie będzie współdzielić jej z synem, który jest wiarołomnym nicponiem i nie ma pojęcia, jak powinno się traktować wiekową damę, którą jest jego nieszczęsna matka. Doktor Alimantando słuchał, mobilizując resztki swej cierpliwości, a potem wymusił na Mandellach, których dom był przewidziany dla licznej rodziny, by przyjęli tę przybłędę. Mikal Margolis wybrał jaskinię. Były tam odchody nietoperzy i były jaszczurki, ale nie było matki, więc nie było tak źle.
W domu Mandellów Babuszka znalazła sobie rówieśnika w osobie dziadka Harana, który podjął ją groszkowym winem i miodoustymi komplementami oraz poprosił syna, by dobudował do ich i tak rozłożystego domu dodatkowy pokój specjalnie dla niej. Co wieczór popijali wino, wspominali czasy, kiedy oni i ten świat byli młodzi, i grali w słowne gry, które Babuszka uwielbiała. Jednego z takich wieczorów, wczesną jesienią, gdy dziadek Haran położył słowo „boksytów” na podwójnej premii słownej i potrójnej literowej, Babuszka po raz pierwszy zauważyła jego szacowne siwe włosy i proste jak struna ciało, wyszczerbione zębem czasu jak chiński bożek z porcelany, ale silne i niezerodowane. Zawiesiła wzrok na sztywnej jak stal brodzie, na pięknych, lśniących oczach jak guziczki, po czym wydała ciche westchnienie i się w nim zakochała.
– Haranie Mandello, jak to się mówi w Starym Nowym Cosmobadzie, jesteś bardzo bardzo dżentelmenem.
– Anastazjo Tiuriszczewo Margolis, jak to się mówi w Drodze Bez Znaczenia, jesteś bardzo bardzo damą – odparł dziadek Haran.
Datę ślubu ustalono na najbliższą wiosnę.
Mikal Margolis śnił w swojej jaskini o mineralnych źródłach Rajskiej Doliny. Wśród skał Drogi Bez Znaczenia nigdy nie znalazł dla siebie fortuny, znalazł za to kryształy siarczanu dylematu. Z czasem uległy rafinacji do czystej formy – by odnaleźć swą fortunę, musi zostawić Drogę Bez Znaczenia i matkę; ale to oznaczało pozostawienie jej samej sobie, a na to nie miał odwagi. Taka była kwintesencja tego dylematu. Przereagowanie go do użytecznych związków oraz jego misja w poszukiwaniu antymatczynej odwagi miały doprowadzić przez cudzołóstwo, zbrodnię i wygnanie do upadku Drogi Bez Znaczenia. Ale jeszcze nie teraz.