- W empik go
Droga do domu - ebook
Droga do domu - ebook
Opowieść o owczarku szetlandzkim, Tamie, który podczas wypadku samochodowego na górskiej drodze wypada z samochodu, i jego właścicielce - jedenastoletniej Abby. Abby natychmiast po wyjściu ze szpitala zaczyna szukać Tama. Pies tymczasem znalazł się w górach uwięziony w klatce, w której był przewożony. Jak Tam się wydostanie i jak sobie poradzi wśród dzikiej górskiej przyrody? Mimo upływu czasu i braku wiadomości o psie, Abby wciąż wierzy, że Tam żyje, i nie zaprzestaje poszukiwań. Ciepła wzruszająca opowieść.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7551-258-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JAK na koniec października, dzień był niemal idealny, a niebo tak błękitne, że wręcz nie dało się na nie patrzeć. Dokoła nas wzgórza Wirginii wznosiły się i opadały w powodzi jesiennych liści, tworzących plamy barw przypominające skrawki na patch workowej kołdrze babuni.
Mama ścisnęła mnie za ramię.
– Trudno wymarzyć sobie lepszy dzień na zawody.
Wzruszyłam ramionami.
– Nie przyjechaliżeśmy tu z Tamem, żeby podziwiać krajobraz, mamo.
Mama spojrzała na mnie z naganą.
– Nie przyjechaliśmy, Abby. Nie wyrażaj się jak wieśniaczka.
Tam zaskomlił i pacnął mnie łapą w nogę. Pochyliłam się i wzięłam go na ręce, ignorując uwagę.
Nie przyjechaliśmy tu także na lekcję gramatyki. Naszym celem było zdobyć główną nagrodę w Młodzieżowych Mistrzostwach Południwowschodniej Wirginii w Agility¹. Właściwie nagrodę miał zdobyć Tam, był to bowiem głównie popis jego zręczności w pokonywaniu przeszkód.
Mama wyciągnęła rękę i połaskotała Tama po przednich łapach. Wiem, że za tym nie przepada, ale jest zbyt dobrze wychowany, by protestować.
Przyglądaliśmy się z Tamem, jak Megan Smoot kończy przebiegać tor ze swoim psem, Sydneyem. Zwierzak wyminął trzy przeszkody z lewej zamiast z prawej, a ostatnią w ogóle zignorował.
– Biedna Megan – powiedziała mama. – To ją będzie kosztować.
– Megan za nic nie potrafi się skupić – zauważyłam. – To nie była wina Sydneya. Robił, co mu kazała.
Megan skończyła, pomachała od niechcenia widowni i zeszła z areny.
Zatrzeszczał głośnik.
– A teraz, drodzy państwo, zobaczymy małą Abby Whistler i jej owczarka szetlandzkiego, Tama.
Przyjechali aż z Harmony Gap w Karolinie Północnej. Niech was nie zwiodą ich wiek i postura. To zawodnicy, których niełatwo będzie pokonać!
Postawiłam Tama na trawie i zsunęłam niżej daszek mojej szczęśliwej czapeczki.
– Nie rozumiem, dlaczego muszą rozwodzić się nad tym, że mam dopiero jedenaście lat – burknęłam.
– Idźcie i pokażcie, na co was stać – zaśmiała się mama.
Weszliśmy na arenę. Przed nami rozciągał się tor przeszkód. Należało pokonać go jak najszybciej i możliwie bezbłędnie.
Tam usiadł przy mojej lewej nodze i spojrzał na mnie, uśmiechając się szeroko, jak tylko sheltie potrafią. Białorude futro zdawało się płonąć w oślepiającym słońcu. Jasna plama w kształcie gwiazdy na łbie połyskiwała, odbijając słoneczne promienie. Uśmiechnęłam się do niego.
– Gotów jesteś roznieść ich na strzępy, chłopaku?
Czekałam na sygnał od sędziów, czując się tak, jakby w żołądku zrywało mi się do lotu całe stado wron. Zupełnie jak na polu zboża w domu.
Sędzia dmuchnął w gwizdek.
Ruszyliśmy na tor. Tam przeskoczył oponę, odbił się, wskoczył jednym susem na wierzchołek stromej przeszkody w kształcie litery A i ześliznął się po drugiej stronie. Przepłynął nad dwoma kolejnymi, jakby niosły go anielskie skrzydła, zerkając na mnie przez cały czas kątem oka.
Niektórzy pokrzykują do psów pokonujących tor. Inni opracowują wymyślne sygnały lub gwiżdżą, aby powiedzieć zwierzakom, dokąd mają biec i co robić. Nam nie było to potrzebne. Rozumieliśmy się doskonale. Wystarczyło, bym poruszyła ręką albo wskazała głową kierunek, a on rozumiał. Tam zawsze rozumiał.
Przeciął platformę, pokonał tunel i wyłonił się na drugim końcu, szczekając radośnie. A potem ruszył wzdłuż rzędu palików, opływając je niczym woda w strumieniu.
Pozostała już tylko podłużna huśtawka i dwie wysokie przeszkody. Skupiłam się, nieświadoma, że widzowie wstali i dopingują nas okrzykami. Nie słyszałam ich. Był tylko Tam, ja i słońce.
Dobiegliśmy do końca toru i przecięliśmy linię mety. Tam wskoczył mi na ręce i zaczął mnie lizać po twarzy. Spojrzałam na zegar i serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Wygraliśmy.
Pakowałyśmy z mamą rzeczy do samochodu, kiedy podeszła do nas Megan Smoot. Uśmiechając się tyleż szeroko, co fałszywie, powiedziała:
– Gratuluję, Abby! Ty i Sam byliście po prostu super!
Spojrzałam na nią. Słońce, odbijające się od aparatu na jej zębach, niemal mnie oślepiło.
– Wabi się Tam, nie Sam – prychnęłam. Megan, oczywiście, doskonale o tym wiedziała, ponieważ odbywałyśmy tę rozmowę po każdych zawodach.
– Och, rzeczywiście – powiedziała. – Tak czy inaczej, urządzam w przyszły weekend imprezę dla Klubu Młodych Treserów. I choć nadal nie jesteś jego członkiem, serdecznie cię zapraszamy.
Spojrzałam w bok.
– Nie wiem, czy nie będziemy z Tamem zajęci. Ciekawe czym, dodałam w myśli. Wolałabym jednak spędzić dzień na fotelu u dentysty niż pójść na jej imprezę.
Megan się roześmiała.
– Bez psów, głuptasie. Tylko dla nas. Będzie fajnie! To przesądziło sprawę. Nie ruszałam się nigdzie bez Tama.
Megan odeszła, podrzucając włosami.
– Będzie fajnie – powiedziałam wysokim, piskliwym głosem. Zabrzmiało to jak brzęczenie komara.
– To przecież możliwe – zauważyła mama. Prychnęłam.
– Poszłam tam w zeszłym roku, pamiętasz? Ostatnie, co dałoby się o tej imprezie powiedzieć, to że była fajna.
Wszystkie dzieciaki z Klubu pochodziły z miast lub miejscowości takich jak Asheville, Hendersonville i Weaverville. Traktowały mnie, jakbym była głupią wieśniarą. Mama nie rozumiała, jak człowiek się wtedy czuje. Dorastała w mieście.
Lecz Tam rozumiał. Tam zawsze rozumiał.
Mama odgarnęła włosy z oczu.
– Nie zaszkodziłoby, gdybyś miała też paru dwunożnych przyjaciół. Wszyscy ich potrzebujemy.
– Mam Olivię – odparłam. – A kiedy ostatni raz sprawdzałam, poruszała się na dwóch nogach.
Mama się uśmiechnęła.
– Olivia jest dobrą przyjaciółką. Nie zaszkodziłoby jednak, gdybyś poszerzyła nieco horyzonty i poznała jakieś dzieciaki spoza Harmony Gap.
Wsadziłam Tama do klatki z tyłu samochodu. Nie znosiłam tego robić, gdyż patrzył na mnie wtedy czekoladowobrązowymi oczami, jakbym wyrządzała mu największą krzywdę. Lecz mama była w kwestii swojej nowej półciężarówki bardzo stanowcza. Gdybyśmy podróżowały starą furgonetką tatusia, Tam siedziałby z nami na przedzie.
Pomajstrowałam przy zasuwie klatki, tak starej i przerdzewiałej, że właściwie nie warto było zawracać sobie nią głowy.
– Pospiesz się, Abby. Chciałabym przejechać się trochę drogą widokową przez Góry Błękitne, nim zatrzymamy się na noc. Fajnie byłoby popatrzeć na drzewa w jesiennych barwach.
Przecisnęłam palce przez druty i pogłaskałam Tama po białej gwiazdce na łebku. Polizał mi palce.
– Wybacz, chłopaku – powiedziałam. – Wiesz, jaka jest mama. – Wsunęłam do klatki kawałek sera i podrapałam psa po małej, kształtnej głowie.
– No, Abby, rusz się! – zawołała mama, wychylając się przez okno.
– Idę, idę – odparłam.
Podrapałam Tama po raz ostatni za uchem, w miejscu, gdzie uwielbia być pieszczony.
– Nie przejmuj się – powiedziałam. – Wkrótce będziemy znów w domu i wszystko wróci do normy.Rozdział 2 Tam
PIES czekał. Przyglądał się, jak dziewczynka obchodzi samochód i otwiera drzwi. Na pewno wróci, otworzy klatkę i weźmie go na ręce. Potem wszystko już będzie jak powinno.
Trzasnęły drzwi samochodu. Silnik zawarczał i zbudził się do życia. Tam zaskomlił i zaczął drapać łapami o druty. Gdzie jest dziewczynka, jego dziewczynka, pachnąca trawą, mydłem i potem, dziewczynka, której serce biło mu tuż przy uchu, kiedy trzymała go na rękach? Chociaż dzieliło ich niewiele ponad metr, dla Tama mogłyby to równie dobrze być setki mil.
Klatka zachybotała i przesunęła się ze zgrzytem po podłodze. Tam westchnął, ułożył się na starym ręczniku, wyściełającym dno jego więzienia, i zasnął.
***
Coś wyrwało go raptownie ze snu. Samochód zapiszczał alarmująco. Zataczał się z jednej strony drogi na drugą, rzucając klatką i psem tak, że obijali się o stalowe ścianki. Ohydna woń tlącej się gumy wypełniła nozdrza Tama.
Zaskomlił, próbując utrzymać się na łapach. Zderzenie, huk, a potem dźwięk rozdzieranego, rozrywanego metalu i tłukącego się szkła. Ciężarówka wbiła się, przechylona, w grubą ścianę rododendronów i drzew laurowych. Krzyki dziewczynki i kobiety napełniły serce Tama lękiem.
A potem świat psa wywrócił się do góry nogami. Drzewa fiknęły koziołka, a ziemia stała się niebem. Klatka wyleciała w powietrze. Pofrunęła wysoko, by wreszcie spaść i potoczyć się w dół stromej nadbrzeżnej skarpy, unosząc Tama daleko od wszystkiego, co znal.
***
Cisza. Bezruch.
Coś wyciągnęło psa z ciemnego miejsca. To był jej głos. Nawoływała go. Była przerażona. Musi do niej biec. Natychmiast.
Wstał. Ból przeszył mu bark i biodro. Łapy zaplątały się w ręcznik, którym dziewczynka wyścieliła dno klatki. Nie był w stanie utrzymać się na nogach.
Zaskomlił, nasłuchując znowu jej głosu. Usłyszał jednak tylko szmery w poszyciu i trzask gałązki. Z dołu dobiegał mocny zapach wody.
Tam zadrżał. Na wspomnienie krzyków dziewczynki ogarnęła go panika.
Zaszczekał i jął drzeć pazurami bok klatki. Rzucił się całym ciężarem na drzwiczki. Klatka musiała leżeć na skraju skalnej półki, gdyż przechyliła się i zaczęła się zsuwać, a wraz z nią Tam. Wpadła z głośnym pluskiem do strumienia, a wartki prąd porwał ją i uniósł daleko od brzegu.
Lodowata woda wlała się do środka. Tam nienawidził wody. Nie lubił pływać. Czy choćby moczyć łap. Teraz woda sięgała mu niemal do brzucha. Skulił się przerażony w kącie klatki, a potem jął drapać znów drzwiczki, kalecząc poduszki stóp i pazury.
Naparł na drzwi. Zasuwka, stara i przerdzewiała, nie trzymała mocno i po chwili zamek ustąpił. Tam wskoczył do ciemnej, rwącej wody. Choć prąd go unosił, zaczepił przywieszką na obroży o drzwiczki. Trzymała mocno i nie mógł odpłynąć.
Podrzucił głową, a potem zaczął obracać nią szaleńczo na boki. Woda wdarła mu się do pyska i zalała nozdrza. Wsparł przednie łapy o klatkę, zanurzył łeb i szarpnął, uwalniając się od obroży, lecz także przywieszki informującej, kim jest i do kogo należy. Prąd porwał go, unosząc w dół rzeki, coraz dalej od kraty, obroży i wspomnienia ciepłego, miękkiego łóżka, które dzielił z dziewczynką.Rozdział 3 Abby
POWOLI wydobywałam się z mrocznego, wodnego snu, z sercem bijącym milion razy na minutę. Światło raziło mnie w oczy. Próbowałam skupić spojrzenie, zobaczyć znajome rzeczy w moim pokoju. Kolekcję skał i piór na szczycie biblioteczki. Mapy przypięte do ściany. Starą gitarę. Trofea i wstążki, które zdobyliśmy z Tamem przez dwa ostatnie lata. Ciepłe ciało Tama przyciśnięte do mojego.
Tam! Gdzieś na skraju świadomości czaiło się coś… Miałam sen, w którym przytrafiło mu się coś złego. Nie byłam w stanie dokładnie sobie tego przypomnieć, wiedziałam jednak, że muszę.
Spróbowałam usiąść.
– Au! – krzyknęłam.
Powstrzymała mnie czyjaś ciepła dłoń.
– Leż spokojnie, Abby. – Głos mamy.
Wreszcie udało mi się skupić wzrok. Jedno jej ramię spoczywało na jaskrawoniebieskim temblaku, a drugie zakryte było kilkoma warstwami białego bandaża. Policzek miała spuchnięty i posiniaczony. Najbardziej przeraził mnie jednak wyraz jej oczu.
– Co… gdzie jestem? – spytałam, próbując znów usiąść.
– W szpitalu, Abby. Miałyśmy okropny wypadek. Nie pamiętasz? – Odsunęła mi włosy z czoła, jak robiła to z milion razy, gdy byłam chora lub smutna.
– Tatuś już do nas jedzie – powiedziała. – Powinien wkrótce tu być. – Mówiła coraz szybciej. – Gdy tylko lekarz powie, że możesz wyjść, wrócimy do domu. I nie drogą przez park. Wiedziałam, że to kiepski pomysł. Co ja sobie myślałam…
– Tam! – powiedziałam, przerywając jej. Panika sprawiła, że wnętrzności zmieniły mi się w lód. – Gdzie Tam?
Westchnęła i odwróciła wzrok.
– Mamo?
Jej oczy wypełniły się łzami. Żelazna pięść chwyciła mnie za serce i mocno ścisnęła. Bo trzeba wam wiedzieć, że mama nigdy nie płacze. Nie uroniła łzy, gdy zeszłej wiosny zdechła jej ulubiona lama, ani kiedy zacięła się w palec, krojąc jabłka na szarlotkę dla mnie. Nie płakała nawet, gdy tatuś wyjeżdżał z zespołem w trasę i nie było go przez całe tygodnie.
Przysunęła sobie krzesło i usiadła. Chwyciła skraj poszwy i zaczęła składać materiał w fałdki.
– Kiedy wypadłyśmy z drogi i przerwałyśmy barierkę, klatka wypadła z samochodu.
Zacisnęłam powieki. Wspomnienia wracały w nagłych przebłyskach: zwycięstwo podczas zawodów. Kręta droga przez park narodowy Pasma Błękitnego. Nagła eksplozja brązu. Ciężarówka sunąca zygzakiem. A potem… ciemność.
Łzy spłynęły mi po twarzy.
– Czy on nie żyje? – wyszeptałam z gardłem ściśniętym przerażeniem.
Cisza. Otwarłam oczy.
– Mamo?
– Nie wiem, Abby.
– Jak to: nie wiesz?
Mama spojrzała na mnie szarymi oczami, tak podobnymi do moich.
– Powiedziałam, że nie wiem, gdyż klatka wypadła z samochodu. A Tam był w środku.
– Nie szukałaś go?
Podeszła do okna.
– Miałyśmy poważny wypadek, Abby. Obie straciłyśmy przytomność, kto wie, na jak długo. Gdy się ocknęłam, wszędzie była krew, a ty nie reagowałaś. – Odwróciła się do mnie plecami i powiedziała zduszonym głosem: – Nie wiedziałam, czy…
– Ale Tam…
Odwróciła się i mi przerwała.
– Musiałam zająć się najpierw tobą, Abby. Prawdę mówiąc, nie myślałam wcale o Tamie. Musiałam sprowadzić pomoc, i to jak najszybciej.
– On może gdzieś tam być! – krzyknęłam. – Ranny!
– Powiedziałam policji o Tamie. Obiecali, że wyślą kilku funkcjonariuszy i Patrol Zwierzęcy, żeby się za nim rozejrzeli.
– I zrobili to? – spytałam.
Mama się uspokoiła.
– Jeszcze go nie znaleźli, lecz obiecali, że będą dalej szukać.
Nie mogłam oddychać. Mój mózg pracował gorączkowo, próbując wszystko poskładać.
Nagle drzwi otwarły się i szerokie ramiona taty wypełniły framugę. Długie, rozpuszczone włosy fruwały mu dookoła głowy. Zobaczył mamę i zmartwiony ściągnął brwi. A potem zobaczył mnie i twarz mu zbielała.
Przebył dwoma długimi krokami pokój i przytulił mnie ostrożnie. Dopiero teraz pozwoliłam sobie się rozpłakać.
– Och, tatusiu – szlochałam z twarzą wtuloną w jego koszulę. – Straciłam Tama. – Chwyciłam tatę za rękę. – Musimy tam wrócić i go poszukać. Może być poważnie ranny.
Spojrzał na mamę, unosząc pytająco brwi.
Potrząsnęła głową.
– Abby, masz nie tylko wstrząśnienie mózgu, ale też pękniętą nogę w kostce. Lekarz nie wypuści cię dziś ze szpitala.
– Czuję się dobrze – powiedziałam, odrzucając przykrycie. – Tam jest pewnie blisko miejsca wypadku, czeka na nas w klatce.
Mama i tata wymienili kolejne z t y c h spojrzeń. Tata powiedział:
– Orzeszku, od wypadku minęła już doba.
Jak to możliwe?
– Tym bardziej musimy tam pojechać. On mnie szuka. Czuję to.
– Nie możemy, Abby – powiedziała mama. – Lekarz mówi, że muszę być pojutrze w Asherville. Specjalista obejrzy tam w szpitalu moje ramię.
Byłam uziemiona, a musiałam dostać się jakoś do Tama!
– Mógłbyś podjechać na miejsce wypadku i rozejrzeć się za Tamem, Ianie? – spytała mama. – Powiem ci, gdzie to jest.
– Nie – zaprotestowałam. – Ja też muszę jechać. – Spuściłam nogi z łóżka i przeszył mnie ból tak okropny, że o mało nie zwymiotowałam.
Mama położyła mi swoją zdrowszą dłoń na ramieniu. Twarz miała szarą.
– Leż spokojnie, Abby – powiedziała stanowczo. – Najpierw załatwmy to, co najważniejsze. Porozmawiajmy z lekarzem i dowiedzmy się, kiedy będzie mógł cię wypisać. Gdy powie, że możesz wyjść, pojedziemy od razu do parku i poszukamy Tama.
– Ale… – zaczęłam.
Tata przyłożył mi palec do ust.
– Uspokój się, kochanie. Kto wie? Może ktoś go już znalazł. Ma na obroży przywieszkę z imieniem i nazwiskiem właściciela oraz adresem.
– I czip pod skórą – dodała mama.
– Poza tym był w klatce – dorzucił tata. – Nie będzie mógł się oddalić.
Uśmiechnęli się, lecz ich spojrzenia powiedziały mi, że sami nie wierzą w to, co mówią.Rozdział 4 Tam
SŁOŃCE rozpędziło mgłę nad strumieniem. Zanim dotarło do łożyska, a Tam zdołał wczołgać się pod zwaloną brzozę, las już od dawna nie spał. Wiewiórki i ich niewielcy krewni, burunduki, krzątały się, zbierając żołędzie na zbliżającą się zimę. Lisy znosiły do nor liście, by je wymościć, a klucze gęsi przelatywały po niebie, kierując się na południe. Pod koniec października życie w Appalachach to był istny wyścig z czasem.
Tam nie wiedział nic o lodzie i śniegu, które miały pokryć wkrótce okolicę. Kiedy próbował wstać z wilgotnej ziemi, wiedział tylko, że jest posiniaczony, zmarznięty, obolały i głodny.
Popiskując, zsunął się po zboczu do strumienia i pił, starając się nie zamoczyć łap. Gdy zaspokoił pragnienie, podniósł głowę i jął łowić krzyżujące się w wilgotnym powietrzu zapachy. Innym razem podążyłby za strumieniem woni niczym ryba złapana na haczyk.
Lecz tego dnia był ranny i obolały. A ranny i obolały pies wie, iż może zrobić tylko jedno: ukryć się i siedzieć cicho.
Wypił jeszcze łyk wody, a potem powlókł się z powrotem do swego schronienia. Opadł na ziemię, skomląc z bólu. Nie poruszył się, gdy wielka, szara wiewiórka przebiegła po pniu zwalonego drzewa. Nie obudził, kiedy dwa jelenie o białych ogonach zeszły ostrożnie na brzeg, by napić się wody. A gdy nad górami wzeszedł księżyc, a na odległej łące zahuczała sowa, śnił o gorącym sosie z kawałkami wołowiny, czekającym na niego pod piecem w domu, gdzie była jego dziewczynka.Rozdział 5 Abby
TATA wciągnął gwałtownie powietrze.
– Boże święty… – Utkwił spojrzenie w pogiętej barierce i śladach opon wskazujących, że samochód wpadł w poślizg.
– Tam – powiedziałam. – Pamiętasz?
– Rzeczywiście – odpowiedział.
Minął cały dzień, nim lekarz zgodził się wypisać mnie z tego wstrętnego szpitala. Co za strata czasu.
Wysiedli z mamą z samochodu. Otwarłam tylne drzwi i spróbowałam wysunąć przez nie kule. Mama podeszła i powiedziała:
– Nie, Abby, zostaniesz w samochodzie. Droga jest zbyt wąska. Tatuś i ja będziemy go wołać.
– Ale on musi usłyszeć m ó j głos – upierałam się. – Jeśli jest ranny albo przerażony, może nie zareagować.
Mam westchnęła, a potem pomogła mi wydostać się z samochodu i stanąć. Oparłam się o maskę i napełniwszy płuca nadzieją, krzyknęłam tak głośno, jak tylko byłam w stanie:
– Tam! Chodź do mnie, Tam! – Przez chwilę nasłuchiwaliśmy, starając się usłyszeć cokolwiek – szczeknięcie, brzęk przywieszek. Nic. Zawołałam znowu. A potem jeszcze raz. Wołałam i wołałam, póki głos nie odmówił mi posłuszeństwa.
Tatuś przyglądał się wyrwie powstałej w miejscu, gdzie samochód wbił się pomiędzy drzewa i krzewy. Połamane gałązki i rozbite szkło wytyczały szlak.
– Wygląda na to, że klatka mogła stoczyć się w dół, po zboczu – powiedział. – Zejdę i zobaczę.
– Klatkę nietrudno dostrzec – zauważyła mama.
Tata znikł pomiędzy drzewami. Wstrzymałam oddech, by nic nie przeszkodziło mi usłyszeć, jak woła: „Znalazłem go! Nic mu nie jest!”.
Mój rekord we wstrzymywaniu oddechu wynosi minutę i czterdzieści trzy sekundy. Pobiłam go tego dnia i ustanowiłam kilka następnych. Mimo to jedyne, co usłyszałam, to był szum wiatru, śpiew ptaków i stukanie palców mamy o drzwi furgonetki. Wyciągnęła rękę i odsunęła moją dłoń od ust.
– Przestań żuć włosy, Abby.
Puściłam wilgotny koniec warkocza.
– Taty nie ma już chyba od godziny, mamusiu. Co on tam robi?
Mama spojrzała na zegarek.
– Minęło dopiero piętnaście minut. Na pewno zaraz wróci.
Tatuś przeszedł przez barierkę. Twarz miał zaczerwienioną z wysiłku i smutną. Potrząsnął głową.
– Nic nie znalazłem, orzeszku.
– Nawet klatki? – spytała mama.
Tata wytarł dłonie o dżinsy.
– Problem polega na tym, że zbocze kończy się niewielkim klifem, a pod nim jest już strumień. Nie ma brzegu ani niczego w tym rodzaju. Tylko skała i woda.
Poczułam, że w gardle rośnie mi wielka gula. Zamrugałam, wstrzymując łzy.
– Dalej wzdłuż strumienia musi być miejsce, gdzie można zejść nad wodę – powiedziałam.
– Też o tym myślałem – odparł.
Podjechaliśmy w górę drogi. Tatuś przeszedł przez barierkę i zniknął znów w lesie, podczas gdy ja wołałam Tama. Na próżno.
Zjechaliśmy kawałek w dół drogi i powtórzyliśmy manewr. Wołałam, czekałam i nasłuchiwałam. Słońce dotknęło czubków drzew, a potem wzeszło wyżej i świeciło prosto na nas. Może to dobry znak, że tatuś nie wraca tak długo, pomyślałam. Mama wyciągnęła się na tylnym siedzeniu. Nie wyglądała dobrze. Ja zostałam przy samochodzie, wpatrując się w miejsce, gdzie tatuś zapewne wkrótce wyłoni się spomiędzy drzew. Z Tamem.
Nic takiego się jednak nie stało. Wrócił sam.
– Przykro mi, kochanie – powiedział.
– Ale Tam musi gdzieś przecież być! – zawołałam.
Mama usiadła.
– Podjedźmy do centrum turystycznego i porozmawiajmy ze strażnikami.
Wiedziałam, że ma rację, mimo to nie chciałam odejść. Tam na pewno by wrócił, gdyby tylko był w stanie.
Tata otoczył mnie ramieniem i powiedział:
– Chodź, orzeszku.
Odepchnęłam go i ruszyłam, podpierając się kulami. Kiedy już złapałam rytm, mogłam poruszać się całkiem szybko.
– Abigail Andreo Whistler, natychmiast się zatrzymaj! – krzyknęła mama.
– Muszę go znaleźć – zawołałam przez ramię. – Wiem, że on…
Nie trafiłam końcem lewej kuli na szosę i runęłam jak długa na żwir. Tatuś chwycił mnie w ramiona, zanim zdążyłam choćby mrugnąć.
Mama otarła mi z twarzy pył i żwir. Chwyciła koniec jednego z moich warkoczy i potrząsnęła.
– Do licha, Abby! Kiedy Bóg rozdawał upór, do stała ci się solidna porcja.
Tatuś wziął mnie na ręce.
– Chodź, skarbie, ruszajmy. Tama tu nie ma.Rozdział 6 Tam
TAM z zamkniętymi oczami chłeptał wodę ze strumienia. Zebra i biodro nadal go bolały. W brzuchu burczało. Nie jadł od rana w dniu wypadku.
A potem to usłyszał. Z początku dźwięk był tak słaby, że nawet Tam, choć słuch miał doskonały, nie był pewny, czy naprawdę go słyszy. Nastawił uszu, a woda ściekała mu z pyska.
Cisza.
Pochylił głowę, a wtedy dźwięk się powtórzył. Tym razem wyraźniej. Wszystkie mięśnie w jego ciele stężały. Usłyszał jej głos, tak cichy, że ludzkie ucho zapewne by go nie wychwyciło.
– Tam! Tam! – wołała.
Szczeknął raz, potem drugi i znów nastawił uszu. Wołanie dobiegało z północy. Ustalił kierunek, szczeknął jeszcze raz i jął torować sobie drogę wzdłuż brzegu strumienia. Nie wiedział, że pomiędzy nim a dziewczynką znajdują się mile rododendronów i drzew laurowych tak gęstych, że nie sposób się przez nie przecisnąć. Nie wiedział, że przedostanie się w okolice miejsca wypadku zajęłoby całe godziny.
Wiedział tylko, że dziewczynka go woła. Odkąd sięgał pamięcią, jej głos był dla niego całym światem, kompasem wytyczającym drogę przez życie. A kiedy wzywa ktoś, kogo pies kocha najbardziej na świecie, pies nie może zrobić nic innego, jak tylko posłuchać.Rozdział 7 Abby
SŁYSZAŁEM o kraksie – powiedział strażnik w Centrum Turystycznym Humpback Rocks, kiedy mama wyjaśniła, kim jesteśmy. – Ciągle zdarzają się tam wypadki spowodowane przez jelenie. Można byłoby przypuszczać, że w końcu czegoś się nauczą. Nie byłam pewna, czy mówi o jeleniach, czy o kierowcach.
Chrząknęłam.
– Mój pies siedział zamknięty w klatce z tyłu samochodu. Kiedy uderzyłyśmy w barierkę, klatka wypadła.
– Pojechaliśmy na miejsce wypadku – powiedział tatuś. – Rozejrzałem się po okolicy. Podjechaliśmy nawet pół mili w górę drogi. Zszedłem tam do strumienia, podobnie w dole drogi. Nie znalazłem klatki ani psa.
Strażnik westchnął.
– Ludzie ciągle gubią tu psy.
Wepchnęłam mamie do rąk ulotki ze zdjęciem
Tama.
– To jest Tam. Nie byle pies. Jest czempionem.
I moim najlepszym przyjacielem.
Strażnik przyjrzał się zdjęciu.
– Mała Lassie – zauważył.
– Zna pan owczarki szetlandzkie? – spytała mama.
– Moja żona wychowywała się z nimi. Uwielbia te pieski. Chętnie byśmy sobie takiego sprawili, ale nasz syn jest alergikiem.
Tatuś położył na biurku resztę ulotek.
– Mógłby pan rozwiesić je dla nas w okolicy?
– Oferujemy nagrodę – dodałam.
Strażnik przesunął palcem po skraju zdjęcia.
– Wygrał konkurs agility, co? Widziałem raz coś takiego w telewizji. Zona ogląda na okrągło Animal Planet. Na ogół nie rozwieszamy prywatnych ulotek.
– To bardzo, bardzo ważne dla naszej córki, proszę pana – powiedziała mama. – I dla nas.
Spojrzał na mnie, wspartą na kulach, i na mamę, z jednym ramieniem obandażowanym i drugim na temblaku.
– W pobliżu znajduje się miejsce piknikowe ze stolami i łazienkami. Chyba mógłbym zostawić tam parę ulotek.
Twarz taty się rozpogodziła.
– Bylibyśmy bardzo wdzięczni – powiedział z widoczną ulgą. – Wracamy teraz do domu, lecz gdyby ktoś znalazł Tama albo o nim usłyszał, niech zadzwoni. Przyjedziemy i zabierzemy go. Numer jest na ulotce.
Strażnik spojrzał na numer zapisany pod zdjęciem.
– To w Północnej Karolinie?
Tatuś skinął głową.
– Około czterdziestu pięciu mil na południe od Asheville, w małej miejscowości Harmony Gap. Mieszkamy tuż za nią, w miejscu, które nazywa się Wild Cat Cove.
Strażnik zagwizdał.
– Po drugiej stronie drogi widokowej. Kawał drogi stąd.
– Jeśli ktoś znajdzie Tama, zaraz po niego przyjedziemy – zapewniłam. To nie mogło być aż t a k daleko.
Strażnik westchnął i zebrał ulotki.
– Miejmy nadzieję, że tak się stanie, i to szybko, skarbie. Wkrótce nadejdzie tu zima. A wtedy większość dróg w okolicy zostanie zamknięta, droga widokowa też. Nikt nie wjedzie na górę aż do wiosny. Serce opadło mi niemal do tenisówek.
***
Kiedy tatuś ułożył już moją nogę na poduszce na tylnym siedzeniu furgonetki, zapytałam:
– Moglibyśmy wrócić na miejsce wypadku i jeszcze raz się rozejrzeć?
– Nie, Abby – odparła mama.
– Ale on może tam być.
– To prawie dziesięć mil w przeciwną stronę. Poza tym zaraz się ściemni.
– To co? – spytałam, nie bacząc, że mama nie znosi, kiedy wyrażam się niepoprawnie. – Moglibyśmy spędzić kolejną noc w Waynesboro, wrócić rano i jeszcze raz poszukać.
Tym razem odwrócił się tatuś.
– Abby, muszę zabrać was obie do domu. Mama ma jutro umówioną wizytę u lekarza w Asheville, a babcia zamartwia się na śmierć. Poza tym – dodał, pocierając kark – nie mamy dość pieniędzy, żeby nocować w motelach.
– Ale, tatusiu, nie możemy wyjechać bez Tama. On jest…
Niebieskie oczy taty, zwykle roześmiane, przybrały twardy wyraz.
– Psem, Abby. Jest psem. Wiem, ile dla ciebie znaczy, lecz akurat teraz ty i twoja matka jesteście dla mnie ważniejsze.
Odwrócił się i wyprowadził samochód na drogę.
Poczułam się tak, jakby mnie spoliczkowano. Tak bardzo mnie zaszokowało, że tata jest bez serca.
– Założę się, że nim dotrzemy do domu, ktoś już zadzwoni – powiedziała mama. A potem, dotykając ramienia taty, dodała: – Myślę, że moglibyśmy wrócić tu za tydzień lub dwa.
– Ale, mamo, jeśli Tam jest uwięziony w klatce, umrze do tego czasu z głodu i pragnienia.
Tato spojrzał na mnie we wstecznym lusterku.
– Na razie nic więcej nie możemy zrobić, skarbie. Tam to twardy psiak. Musimy wierzyć, że wytrzyma.
Każdy metr drogi, oddalający mnie od miejsca, gdzie zginął Tam, rozrywał mi serce.
– Obiecujecie? – spytałam. – Obiecujecie, że tu wrócimy?
Mama odwróciła się i ścisnęła moją dłoń.
– Spróbujemy.
Skręciliśmy, kierując się na Roanoke. Las i drzewa zamknęły się za nami niczym zielony, skrywający wszystko mur.Rozdział 8 Tam
TAM obwąchał miejsce, gdzie przed kilkoma godzinami stała Abby. Wyczuwał także kobietę i dużego mężczyznę, lecz chłonął zapach dziewczynki. Nie pachniała jak zwykle sobą, trawą i jabłkami. Wyczuwał ból i strach, których nie rozumiał.
Rozumiał jednak, że skoro dziewczynka tu była, musi na nią zaczekać. Często tak czekał, spędzając samotnie długie godziny od chwili, gdy słońce wychylało się zza szczytów gór, po moment, gdy zaczynały wydłużać się cienie. Dziewczynka zawsze wracała. Wielki autobus zatrzymywał się ze zgrzytem przy skrzynce pocztowej u stóp wzgórza. Dziewczynka wyskakiwała z niego, wołając:
– Tam! Chodź do mnie, Tam! – i był to najsłodszy dźwięk, jaki sheltie słyszał przez cały dzień. Sfruwał wtedy z ganku, jakby wyrosły mu skrzydła, i pędził w dół wzgórza. W końcu się spotykali i wszystko było tak, jak być powinno.
Westchnął, położył się w miejscu, gdzie zapach dziewczynki był najintensywniejszy, i zamknął oczy. Ten zapach, woń trawy i wody przeniosły go do domu.
***
Przez dwa dni pozostał w miejscu, gdzie wyczuwał jej obecność. Od czasu do czasu mijał go samochód. Przyglądał im się spod krzaków, lecz żadne auto się nie zatrzymało.
Trzeciego dnia ulewa go zmusiła, by poszukał schronienia głębiej w lesie. Deszcz dopadł go jednak nawet pod grubą kopułą górskiego wawrzynu i nieprzeniknioną, zdawałoby się, plątaniną liści wiciokrzewu.
Przeniknął przez gęste futro. Tam jęknął i skulił się w sobie. Drżał, podczas gdy deszcz i wiatr huczały mu nad głową. W brzuchu mu burczało. Minął kolejny dzień bez jedzenia.
Deszcz przestał w końcu padać. Tam wrócił na drogę i powąchał miejsce, gdzie wyczuł przedtem dziewczynkę. Lecz jej zapach zniknął, podobnie jak zapach kobiety i dużego mężczyzny. I choć węszył i węszył, nie był w stanie wyczuć nic poza gnijącymi liśćmi i kwaśną wonią mokrego asfaltu. Stał zdezorientowany na poboczu drogi, a ból rozdzierał mu serce. Skoro nie ma zapachu, który mógłby go poprowadzić, co zrobi? Zadrżał, doświadczając uczucia przejmującej samotności.
Było późne popołudnie i cienie coraz bardziej się wydłużały. Tam poczuł, że coś w nim się poruszyło.
Gęsi wiedziały, kiedy odlecieć na południe, by uciec przed zimą, a lisica, kiedy wykopać norę dla mających się urodzić młodych. I Tam wiedział teraz, że nadszedł czas. Czas, aby odnaleźć dziewczynkę.
Powęszył chwilę w powietrzu, szukając. Potruchtał drogą na północ, zatrzymał się i znowu powęszył. Północ nie miała mu nic do zaoferowania. Odwrócił się i skierował na południe. Im dalej biegł, tym bardziej rosło w nim przekonanie, że obrał słuszny kierunek. Południe przyciągało go niczym igła kompasu. W tamtą stronę musi iść. Wkrótce zobaczy swoją kochaną dziewczynkę i wszystko będzie jak trzeba.
Nie wiedział, bo nie mógł tego wiedzieć, ile mil pustkowia dzieli go od domu, gdzie mieszkał z dziewczynką. Pies nie mierzy odległości milami ani nawet dniami. Pies wie tylko, że każde stąpnięcie, każde uderzenie serca przybliża go ku tym, których kocha. Ktoś, kto spostrzegłby Tama biegnącego swobodnym krokiem skrajem drogi, wiedziałby, że to pies, który wraca do domu.Rozdział 9 Abby
SIEDZIAŁAM w swoim pokoju przy oknie, wsłuchując się w ciszę. Żadnego pobrzękiwania przywieszek ani drapania pazurami o sosnowe deski podłogi. Nic, tylko ta wstrętna cisza. Czułam się od niej chora.
Spojrzałam na stojącą w rogu gitarę. Przez ostatnie trzy lata, od kiedy miałam Tama, rzadko brałam ją do ręki. Byłam zbyt zajęta.
Teraz, gdy moje puste ramiona i serce tęskniły za Tamem, zapragnęłam przycisnąć do piersi gitarę. Pragnęłam tego bardziej niż czegokolwiek. Chciałam czerpać pociechę z jej ciężaru i melodii strun. Zaczęłam właśnie wstawać, gdy usłyszałam pukanie. Do pokoju zajrzała babunia.
– Masz gościa, kochanie.
Opadłam znów na siedzenie.
Babunia otworzyła szerzej drzwi, by wpuścić moją przyjaciółkę, Olivię McButtars, najmniejszą, najbardziej nieśmiałą i najbystrzejszą dziewczynkę w całej szóstej klasie, a może nawet na świecie.
Olivia zerknęła na mnie zza dużych okularów. Większość dzieciaków w szkole twierdziła, że jej bladozielone oczy przyprawiają o gęsią skórkę. Wyglądały tak, jakby Olivia była w stanie zajrzeć każdemu w głąb duszy. Ja sądziłam, że nie ma w tym nic złego.
Przeszła przez pokój i usiadła obok mnie. Westchnęła.
– Przykro mi z powodu Tama. – Nie miała zwyczaju owijać niczego w bawełnę, lecz przechodziła od razu do sedna.
– Nie wiem, co myśleć ani co robić – powiedziałam, tłumiąc łzy – i mało od tego nie zwariuję. Jestem tak wściekła, że mogłabym pluć.
Olivia dotknęła leciutko grzbietu mojej dłoni.
– Wiem, co masz na myśli.
Nie mówiła tego ot, tak, żeby wydać się miłą. Ona naprawdę wiedziała.
Przeprowadziła się do Harmony Gap z Baltimore w grudniu zeszłego roku, tuż przed Bożym Narodzeniem. Zamieszkała z dziadkiem, panem Alphusem Singerem, po tym, jak jej rodzice zginęli gdzieś nad Pacyfikiem, lecąc jednym z tych malutkich samolocików. Pewnego razu powiedziała mi, iż sądzi, że jej mama jest teraz syreną, którą zawsze chciała być. I czerpała z tego przeświadczenia pociechę.
Siedziałyśmy przez dłuższy czas przy oknie, nie mówiąc ani słowa. Słuchając po prostu szumu wiatru w koronach drzew i grzmotu burzy w odległych górach. W końcu powiedziałam:
– Jak myślisz, jest szansa, że Tam jeszcze żyje? – Wiedziałam, że będzie ze mną szczera.
Przez dłuższą chwilę w ogóle się nie odzywała. Przesuwała spojrzeniem po pokoju, spoglądając na zdjęcia i rysunki przedstawiające Tama i na moje specjalne, wykonane własnoręcznie mapy tego, co ja i Tam razem robiliśmy, i przygód, które dla nas zaplanowałam. A potem odwróciła się i spojrzała mi w oczy.
– Mama powtarzała często, że miłość potrafi czynić cuda.
To było wszystko, co miała mi do powiedzenia. A zarazem wszystko, co chciałam usłyszeć.
Gdy wyszła, pokuśtykałam przez pokój i wzięłam do rąk gitarę. Stanowiła przedmiot dumy i radości mojego dziadka Billa. Nie pamiętam go zbyt dobrze. Przeprowadziliśmy się do babuni po tym, jak zginął w wypadku w tartaku. Lecz wszystkie moje wspomnienia o nim skupiają się wokół tej gitary.
Zaniosłam instrument do łóżka i przesunęłam dłonią po strunach. Przycisnęłam gitarę do brzucha i poczułam, jak wibruje tuż przy sercu. Zamknęłam oczy, pogrzebałam w pamięci i zanuciłam pierwszą piosenkę, jaka przyszła mi na myśl:
Mam w środku małe światełko, niech sobie świeci.
***
Następnego dnia jechaliśmy z tatusiem gliniastą, pokrytą czerwonym pyłem drogą do Harmony Gap. Tatuś podśpiewywał pod nosem.
– Tatusiu – powiedziałam. – Jesteśmy w domu już od kilku dni. Kiedy wrócimy do Wirginii, poszukać Tama?