- W empik go
Droga do Odkupienia - ebook
Droga do Odkupienia - ebook
Wraz z nagłym przebudzeniem mocy z dwóch przeciwstawnych obozów wyruszają czempioni. Rozpoczyna się wyścig. Droga do wygranej poprowadzi do drogi odkupienia, kiedy Pan Ciemności zetknie się z Panią Światła. Tylko caerriu może dojść do jej końca. Kto pierwszy odnajdzie źródło magicznej erupcji? Kto przechyli szalę w odwiecznej batalii Światła i Ciemności? Czy proroctwo Dzieci Niczyich doprowadzi do końca tej walki?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-252-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Tak jak każda historia, tak i ta ma swój początek — rzekł z wolna spokojnym głosem mężczyzna po czterdziestce do dwójki dzieci. Przykrywały się ucieszone swoimi jasnymi, szaro-żółtymi kołderkami w pstrokate wzory i czekały na kolejną z pasjonujących opowieści.
— Ta zaczyna się… bardzo niepozornie. Jej finał zdaje się mieć miejsce już pod koniec przydługiego wstępu, ale ktoś kiedyś powiedział, że koniec jest wtedy, kiedy wszystko jest naprostowane. Jeżeli wciąż istnieją nierozwiązane problemy… to historia pozostaje otwarta i nie zostały spisane wszystkie jej słowa.
Dzieci słuchały uważnie, wyraźnie poruszone każdym mocniej intonowanym wyrazem. Widać, że opowiadanie to nie pierwszyzna dla mężczyzny.
— Czy w tej historii będą wilkołaki i wampory? — zapytała swoim kwilącym głosikiem dziewczynka.
— Wampiry! — wykrzyknął w odpowiedzi mocno poirytowany chłopiec, niewiele od niej starszy, rezolutny i nieco zadziorny. Odwdzięczyła mu się zmarszczonym czółkiem i wystawieniem języka, a mała sprzeczka została szybko i skutecznie przerwana przez krótkie — i dość wymowne — chrząknięcie dorosłego mężczyzny. Złagodniały natychmiast, tak jak i on, wcale nie okazując im swojego gniewu czy niezadowolenia.
— Wilkołaki? Nie. Będą wilki — ucałował czółko uroczej blondyneczki. — Będą wampiry — pogładził po kędzierzawych włosach chłopaka. — I oprócz tego istoty, o których nie słyszeliście ani wy, ani wasi przyjaciele.
Oczy dzieci rozszerzyły się z błyskiem ekscytacji.
— To długa przygoda — zaznaczył mężczyzna, jednocześnie upominając w myślach samego siebie, żeby co pikantniejsze jej szczegóły przekazać dzieciom jak najdelikatniej. — Przygotujcie się na kilka dni opowieści.Rozdział I
— Matko, proszę, szybciej!
— Dziecko, ratuj siebie, zostaw staruszkę jej losowi — pomarszczona kobieta o bardzo delikatnych rysach pogładziła załzawiony policzek swojej córki. Rozpaczliwie próbowała oddelegować swój promyczek, swoją dziecinę. Nie mogła uwierzyć, jak jest piękna i dojrzała, jakby dopiero w tej chwili zrozumiała, że jej latorośl już dorosła.
— Nie odejdę bez-
— Obudziłam się dziś po to, by teraz zasnąć na zawsze — uśmiechnęła się do niej i skupiła się na czarnych, splecionych w warkocz włosach zapłakanej młódki. Wyglądały zupełnie jak jej własne, różniły się tylko kolorem. Idealny kontrast głębokiej czerni i jasnej siwizny. — Ty zaś obudziłaś się po to, bym mogła spokojnie odejść. Uratuj się albo nie spocznę!
Dziewczyna zwiesiła głowę nad matką. Łzy popłynęły żałobnym wodospadem i po krótkiej modlitwie zostawiła swoją schorowaną rodzicielkę na łożu, na którym przyjdzie jej umrzeć. Pobiegła, ciągle łkając, na tyły domu, po drodze chwytając duży kuchenny tasak. Otworzyła dębowe drzwi i wkroczyła prosto w horror panujący na ulicach jej rodzinnej wsi, Lenville. To, co ujrzała w pierwszej chwili, rzuciło ją na kolana. Zdjęta strachem i zszokowana, obserwowała znajome sobie twarze wciśnięte w mokre, lepkie błoto. Mokre od rzęsistego deszczu.
I chyba jeszcze bardziej od krwi.
Ogień trawił kilka okolicznych budynków, ulewa zdawała się jedynie zachęcać niemożliwy do zatrzymania żywioł do bardziej zawziętego pochłaniania strzechy i drewna. Z chałupy starego Reda wybiegł ktoś cały w płomieniach, wydając nieprzyjemny, skwierczący dźwięk na deszczu. Dziewczyna wspięła się już na równe nogi i nie mogła poznać, kim był ten nieszczęśnik. Miała tylko nadzieję, że te okropne odgłosy wydaje ogień wystawiony na działanie wody, a nie jego ciało.
— Tatusiu, oni robią krzywdę mamie — jęknął zapłakany Tommy Valo, syn Ricka, drwala o łapach tak wielkich, jak nogi wołu. Teraz wydawał się znacznie mniejszy. Jedna, zwieszona bezwładnie ręka ociekała krwią, drugą próbował zakryć twarz dzieciaka. Czarnowłosa dziewczyna spostrzegła brak dwóch palców, które zostały jakby wyrwane prosto z dłoni. Za nim stał równie wielki, jak korpulentny drwal, żołnierz w ciężkiej zbroi, lśniącej od deszczu i krwi, z przerażającym, obosiecznym toporem. Takim, jakich używają kaci. Ostrze przylegało twardo do karku Ricka, a z jego chałupy dobiegały płaczliwe krzyki jego żony.
— Tatusiu, czemu mama krzyczy?
— Ucisz bachora, bo głowę zetnę. Najpierw jemu, potem tobie — warknął gardłowym głosem olbrzym. Rick, cały spięty i roztrzęsiony, zaczął pospiesznie uciszać malca, kiedy zbrojny jednym uderzeniem płaskiej części broni odrzucił dziecko na bok.
— Mam lepszy pomysł — rzucił przez zęby i odepchnął Ricka, chwytając Tommy’ego za fraki. Kierował się do domu rodzinnego Valo, gdzie brutalnie gwałcona była matka dzieciaka. Wtedy Rick rzucił się na jego plecy; nie mógł już znieść tego poniżenia, zresztą wcale nie wierzył, że oprawcy darują im życie pod koniec swych haniebnych występków. Bardzo szybko został przeszyty dwiema pierzastymi strzałami i padł na jedno kolano.
— Kornelia! — krzyknął mały Tommy, widząc czarnowłosą. Udało mu się oswobodzić dzięki interwencji Ricka, na którym spoczął cień wielkiego topora.
— Kornelia! — powtórzył błagalnie sam Rick, w ostatnich chwilach swojego życia. — Ratuj mojego chłopca, słyszysz, ratuj go, prosz-
Nie skończył. Ciężka stal z łoskotem zatopiła się w twardej czaszce. We łbie, który przyjął niejedno manto, niejeden raz był obity przez spadające gałęzie i drzewa, nieraz też poturbowany w bójkach w gospodzie. Kornelia była sparaliżowana i dopiero kiedy Tommy wydał z siebie zduszony jęk, otrząsnęła się i doskoczyła do chłopaka. Dzieciak zatrzymał się w połowie drogi do niej, kiedy usłyszał głos ojca i się obrócił. Widział jego koniec.
— Tatusiu, mamusiu, kim są ci ludzie? — zawodził histerycznie, nie pojmując, co się właśnie stało. Kornelia była dość silna, żeby złapać sześciolatka i uciekać. Oplótł ją rączkami i nóżkami, przyległ do niej, czuła jak jego wydzielina nosowa i potok łez kleją się do jej białej koszuli. — Kim są ci źli ludzie? — ponowił pytanie malec.
— Kim oni kurwa są — powtórzyła do samej siebie. Mały już miał powiedzieć „nie wolno brzydko mówić”, ale zrezygnował i zamiast tego powtórzył to samo — po raz pierwszy w życiu wyduszając ostrożnie wulgaryzm.
Tak bezlitosne okrucieństwo odmieniło w mgnieniu oka nawet młodą, niewinną duszyczkę.
Dobrze biegała, więc nie spodziewała się żelaznego kata. Musiał się poruszać bardzo powoli w całej puszce, w której był zakuty. Przemykała niepostrzeżenie między znanymi sobie domami; mijała ogrody Lisy, kuźnię Fallita, domy swoich przyjaciółek Suzy, Rity i Anabelle. Między budynkami widziała ohydne sceny, od których odwracała głowę, by nie prześladowały ją przez resztę życia.
Osoby, które znała i kochała, były mordowane, poniżane, koleżanki w podobnym do niej wieku gwałcone i rozbierane na ulicy. Mężowie z dziećmi patrzyli na bezczeszczenie ich kobiet, pod groźbą okrutnych tortur na najmłodszych. Widziała dziewczynkę, której nawet nie rozpoznała. Siedziała w kałuży krwi, nawet nie płakała, jedynie majstrowała coś przy swojej nodze. Wyglądała, jakby nawet nie rozumiała, że wokół coś się dzieje. Kornelia zastanawiała się, czy to jej krew i szybko oddaliła tę myśl.
Jej pierwsza miłość, aktualny chłopak, Przystojniak Hal stał z widłami i wywijał nimi we wszystkie strony. Mieszkał z wujem, hodowali kury, krowy i konie. Widziała truchła całej zagrody oraz wuja Radbora zajmujące się leniwie ogniem za jego plecami, on sam starał się odeprzeć trzech lekkozbrojnych, śmiejących się wojowników z mieczami i tarczami, którzy, jak pozostali napastnicy, mieli zakryte hełmami i chustami twarze. Stał do niej bokiem; mogła go uratować, byli jeszcze daleko, a oboje z Halem dobrze biegali…
— Tommy, słuchaj uważnie, Tommy, Tommy, Tommy! — zaczęła ściszonym szeptem, odczepiając od siebie malca, co przyszło jej z wielkim trudem. — To Hal, widzisz? Mój Hal. Jest w niebezpieczeństwie i… musimy mu pomóc, ale potrzebuję do tego twojej pomocy.
Mały był wyraźnie przerażony i chyba tak jak tamta dziewczynka, nie do końca rozumiał, co się dzieje. Kornelia to zauważyła i przyznała przed sobą, że sama też tego nie pojmuje.
— Boję się…
— Wiem, ja też, wszyscy się boimy, ale musisz coś dla mnie zrobić — odwróciła go w kierunku pola pszenicy, przy którym się znajdowali. — Musisz biec przed siebie, ile sił w twoich małych nóżkach. Musisz pędzić szybko do sąsiedniej wioski.
— Do Oak Crib?
— Dokładnie, tak, tak — pokiwała głową zachęcająco, zadowolona, że mały jeszcze myśli. Odwróciła się pospiesznie w kierunku Hala; wojacy już zaczęli się do niego zbliżać. — To naprawdę bardzo ważne. Biegnij i nie odwracaj się, nieważne co usłyszysz. Biegnij przez wysokie trawy! No już! — popchnęła go, pomagając wystartować. Od razu przebierał nóżkami, pokrzepiony i przekonany o istotności swojego zadania, choć właściwie nie wiedział, po co tam biegnie. Ona zaś odwróciła się na pięcie. Wciąż trzymała w ręku tasak, o którym zupełnie zapomniała. Aż zrobiło się jej słabo na myśl, że mogła niechcący zranić nim Tommy’ego.
Odepchnęła tę niedoszłą wizję na bok i zebrała całą odwagę, jaką tylko w sobie odszukała. Trójka już zaczęła okrążać uzbrojonego w widły chłopaka, jeden z nich stał teraz na jej drodze, odsłaniając plecy. Wciąż pozostawała niezauważona, więc cicho podchodziła do nieświadomego zbereźnika, żałosnej, bezuczuciowej imitacji człowieka, którego włosy wystawały w nieładzie spod hełmu z opuszczoną przyłbicą.
Tasak był ostry, osełkowała go jeszcze dzisiaj, miała kupić świniaka od rzeźnika i go porcjować. Niesiona gniewem wiedziała, że zabije drania jednym cięciem. Była już blisko, już unosiła broń, kiedy pełen strachu, ale zdeterminowany wzrok Hala przypadkowo spoczął na niej i na jego twarzy wyrósł wyraz jeszcze głębszego przerażenia. Trwogi nie o własny los, a o życie ukochanej. Wojownik natychmiast obrócił się i stanął twarzą w twarz z dziewczyną z tasakiem. Zamachnęła się, ale sparował cios tarczą, natychmiast jednak przebiły go od tyłu widły Hala.
— Uciekaj, głupia — ryknął, pewny już swojej śmierci. — Kocham cię!
Nie zdążyła nawet mu odpowiedzieć, gdyż został błyskawicznie przebity dwoma mieczami, aż krew trysnęła mu z ust, a jego czarne oczy, które tak miłowała, przeszkliły się. Widziała, jak uchodzi z nich życie. Zaklęła i krzyknęła, wybałuszając oczy. Obróciła się na pięcie i zaczęła biec, a dwóch pozostałych napastników wrzeszczało jakieś komendy.
Ze łzami w oczach wyrzuciła tasak, żeby nic jej nie spowalniało. Odwróciła na moment głowę, żeby zobaczyć czy ktoś jej nie goni. Nikogo nie zobaczyła, ale nie zwolniła tempa. Była już opodal łąki, gdzie znajdzie schronienie wśród pszenicy i kukurydzy, będzie się czołgać, biegać zygzakiem, kucać, cokolwiek; zrobi wszystko, żeby uciec. Musi odnaleźć Tommy’ego i się nim zająć.
Skoczyła jak długa w złociste łany. Na brzegach zboże rosło nisko, więc nie ukrywało jej, ale już za moment dosięgnie bezpieczniejszych i wysokich obszarów, gdzie kłosy gęsto się plenią. Płakała gorzko i myślami była bardziej z matką, niż z Halem, ale i jego widziała teraz. Wystraszone, pełne troski oblicze, heroiczną i romantyczną śmierć. Wciąż słyszała jego ostatnie, piękne słowa.
Słyszała je także w chwili, w której dwie strzały przebiły ją od tyłu, trafiając prosto w serce, a trzecia rozerwała policzek i pofrunęła w dal.
Padła martwa na miejscu, zesztywniała w jednej chwili i rąbnęła głową o glebę. Zboże, które było onegdaj zbawieniem wygłodniałej wioski, a teraz miało być zbawieniem i ukryciem Kornelii, rozłożyło się na boki pod ciężarem jej ciała. Łucznicy na odległym o kilkanaście metrów — może nieco więcej — budynku byli wyraźnie zadowoleni i pomachali do siebie zaciśniętymi pięściami, jednocześnie śmiejąc się z chybionego strzału jednego z nich. Zeskoczyli z dachów i wrócili do patrolowania, szukając innych uciekinierów. Gdyby w ostatnich chwilach Kornelia rozejrzała się uważniej dokoła, zapewne spostrzegłaby dwa inne ciała ze sterczącymi strzałami, w jednym trzy, w drugim zaś co najmniej tuzin, z różnych miejsc na ciele. Strzelcy zabawiali się i czynili z uciekających żywe tarcze strzeleckie, robiąc zakłady, kto gdzie trafi.
Miało się już ku zachodowi, a deszcz siąpał tak samo intensywnie, ale krzyków i śmierci było już znacznie mniej. Dwugodzinny horror kończył się wraz z podcięciem ostatnich kilku gardzieli osób, którym obiecano wolność za współpracę i wydanie swoich najbliższych. Ostatnie młode dziewczyny, wykorzystane już przez każdego chętnego i zupełnie upokorzone, już nie krzyczały. Tylko jedna z nich płakała, a trzy inne klęczały rozedrgane, zupełnie sponiewierane, uciśnione i uległe. Jakby już były martwe, choć jeszcze żyły. Jednak oddech brzmiał pusto, spojrzenie było zamglone, postawa upiorna. Kilku strażników starało się unikać kontaktu wzrokowego. Bali się zjaw nocnych i upiorów, w które skurwione niewolnice mogły się przemienić, niosąc zemstę swoim oprawcom. Jednym, pewnym ruchem podrzynano im po kolei gardła, a następnie dokładano ciała do strzelistego, płonącego stosu.
Splądrowawszy wszystko, co się dało, czyli bardzo, bardzo niewiele, zastęp napastników ruszył na południe.
*
Była już ciemna noc, księżyc wysoko na niebie przebijał spomiędzy chmur, a ostatnie krople deszczu obmywały splugawioną ziemię, kiedy otworzyła oczy. Wciągnęła przeciągle powietrze, czując ogromny ból w klatce. Jęknęła cicho, bezsilnie dźwigając się na łokciach. Spojrzała w dół, a z jej piersi sterczały dwa żelazne groty, pokryte brunatną, twardą skorupą. Rozedrganymi, słabymi rękoma złapała jeden z nich i z impetem ułamała drewno, wrzeszcząc przy tym z nagłym, ostrym cierpieniem. Nie rozumiała za bardzo, jakim cudem jeszcze żyje, nie pamiętała też dokładnie, dlaczego jest przebita strzałami. Z naruszonej rany pociekła świeża krew, a kiedy złamała drugi grot, niemal zemdlała z bólu. Dobrze jednak znała się na ranach, choć nie do końca pamiętała, gdzie zgłębiła tę wiedzę. Nawet ktoś zupełnie nieobeznany w tej dziedzinie wie, gdzie jest serce i mógłby z całą stanowczością stwierdzić, że oto dwie strzały je przebiły i tkwią w samym jego środku. Zwątpiła przez chwilę, zastanawiając się, czy ma je wyciągnąć. Może lepiej je tak zostawić, skoro w cudowny sposób ocalała i jeszcze żyje.
Coś jednak bezwiednie pokierowało rękoma i w jednej chwili dłoń znalazła się za plecami, chwytając oba pociski i szybkim, zdecydowanym szarpnięciem wyrwała je. Nie zrobiła tego całkowicie świadomie, tak, jak niezupełnie dobrowolnie zabiera się rękę z czegoś, co okazało się gorące. Ot, taki odruch, jak to ją uczył kiedyś… Ktoś. Nie pamięta tej lekcji, ale mogłaby przysiąc, że miała miejsce.
Upadła przeszyta bólem, bez tchu i głosu. Leżała dobre kilka minut, zanim zdołała wstać i chwiejnym krokiem skierować się do osady. Nie wiedziała, czy na pewno chce tam iść, straszył ją czarniejszy niż noc kłąb dymu, smród palonych zwłok i ciężkie, grobowe powietrze. Miała jednak wrażenie, że jest związana z tym miejscem. Musiała je zobaczyć na własne oczy.
Kroczyła wśród zgliszczy, wśród zdezelowanych budynków i rozpaczliwych twarzy rozrzuconych ciał. Nie wszystkie zostały spalone, niektóre zostały tam, gdzie leżały, choćby ciało młodzieńca, którego głowę nabito na widły. Z brzucha ziały dwie rany.
— Musiałeś być bardzo przystojny — powiedziała smutno do nieboszczyka. Patrzył na nią martwymi, ciemnymi oczyma, a z góry czaszki wystawały trzy wąskie, żelazne ostrza, tworząc groteskową koronę.
— Jeżeli cię znałam, to przepraszam, ale… — zatrzymała się na chwilę, czując dziwne mrowienie u podstawy czaszki, na karku. Wydawało jej się, że coś sobie przypomina, ale wrażenie szybko uciekło. — Nie pamiętam cię.
Jednak rozpoznawała uliczki, którymi szła, niemal instynktownie skierowała swe kroki do jakiegoś budynku, spalonego całkiem z jednej strony, a w całkiem jeszcze dobrym stanie z drugiej. Weszła przez otwarte na oścież dębowe drzwi do kuchni, w której poczuła się dziwnie smutna, jakby zgroza i zniszczenie, które dopadły wioski, były niczym w porównaniu z atmosferą wewnątrz tej chałupy.
Zrozumiała, że była w swoim domu. Nie pamiętała go, nie pamiętała niczego, ale wiedziała, że to był jej dach nad głową i miała nieodparte wrażenie, że w spalonej części mieszkania straciła coś najważniejszego, coś… lub kogoś.
Zrozumiała także, że straciła wcześniej swoje życie. I nie potrafi sobie wytłumaczyć, jakim cudem i dlaczego je odzyskała. Wyszła z ruiny. To już nie jest jej los, opuściła tamtą ścieżkę i w niezrozumiały sposób otrzymała całkiem nową.Rozdział II
Po zniszczeniu Lenville, deszcz nieustannie męczył wszystkich swoją uporczywością. Wędrowcy szukający schronienia na noc mieli problemy ze znalezieniem wolnej izby, a starsi ludzie zgodnie wieścili zgubę nad światem związaną z ostatnimi drastycznymi wichurami i ulewami. Także wytępienie całej wioski nie przeszło bez echa, rząd Samilii zapowiedział poszukiwania sprawców i obiecał, że ofiary zostaną pomszczone. Wystosował pisma do Dalii i Mocarstwa Błękitnych Oczu, które najbardziej podejrzewał ze względu na łączącą te narody przeszłość. Wielka Puszcza, las mieszczący stolicę, Tandil, był w przeszłości częściowo zaanektowany przez te dwa państwa i Samilia wciąż nie odzyskała całego terenu, więc relacje między Samilczykami a Dalijczykami i Baeńczykami z Mocarstwa Błękitnych Ostrzy są dość napięte.
Każdy podróżujący przez Samilię musi liczyć się z niebezpieczeństwem związanym z pochodzeniem. Mając obce dokumenty trzeba spodziewać się braku szacunku i wrogości. Wiedział o tym każdy, tak jak wiedziała o tym czerwonowłosa niewiasta w szarym płaszczu. Kiedy przekroczyła rzekę Miun-Sol, opuściła rodzinną Dalię i musiała polegać na fałszywych dokumentach. Ulewa skutecznie uniemożliwiała dalszą podróż i była zmuszona zatrzymać się w gospodzie, miała tylko nadzieję, że jej papiery zdadzą egzamin po raz drugi, tak, jak przy przekroczeniu granicy. Znajdowała się w najbardziej wysuniętym na północ mieście Nidarum, chłodnej, podgórskiej mieścinie. Wyżej są już tylko przeraźliwe Góry Szlachetne, a konkretniej ich przez nikogo niezdobyty łańcuch, który odebrał już zbyt dużo żyć. Porty Małe należące do miasta kursowały jedynie na zachód i południe, gdyż Góry Szlachetne od strony oceanu zwieńczone były Wybrzeżem Kłów, zawdzięczającym swą nazwę wielkiej ilości ostrych skał, zdolnych zniszczyć każdy kadłub.
Światła gospody jaśniały przyjaźnie pośród ciemnego, popołudniowego chłodu. Migotały tanecznie, a w środku panował zgiełk. Selia podchodziła do wejścia bez najmniejszej nadziei. Nad jej głową drewniany szyld na dwóch żelaznych łańcuchach był rzucany w przód i w tył porywistymi podmuchami; nad wyrzeźbionym nierówno mostem umieszczono metalowe litery: „Za Wielką Rzeką”.
— Czego, paniusiu? — warknął grubiański typ zza drzwi przez odsunięte, małe okienko. Cuchnął tak, że Selia najchętniej oddaliłaby się bez żadnej rozmowy, ponadto miał podbite oko i braki w uzębieniu. Budynek, do którego zaglądała, nie wyglądał wiele lepiej.
— Przydałaby się izdebka — mruknęła sarkastycznym tonem. — Parszywa pogoda.
— Śmierdzisz mi. Akcent masz jakiś dziwny. Jakieś dokumenty?
Już miała ostro wypowiedzieć się na temat zapachów, ale powstrzymała się i wyciągnęła papiery zza pazuchy, podała mu, osłaniając przed deszczem. Uważnie je zlustrował, zmierzył wzrokiem młodą niewiastę i pokiwał głową z lubieżnym uśmiechem.
— Śliczna jesteś, złociutka. Nie mamy pokoi — zbliżył do niej swoją twarz i zniżył ton do szeptu, ledwo słyszalnego w dudniących strugach. — Oczywiście mogłabyś się zdrzemnąć w mojej prywatnej klitce — puścił do niej oko. Na samą myśl czuła ściśnięcie w żołądku. Wiedziała, że bez problemu zmusiłaby go do odcięcia sobie palców u stopy, jeżeli poczułaby taki kaprys, przez chwilę nawet rozważała związanie go w jego pokoju i nakłonienie do grzeczniejszego, uległego zachowania, ale szybko odrzucił ją pomysł choćby dotykania brudnego pomyleńca.
— Obawiam się, że nie wytrzymałabym smrodu — rzuciła z nutką groźby. Wybałuszył oczy, ale już nie usłyszała odpowiedzi, gdyż szybko zawróciła i nie marnując więcej czasu, okrążyła budynek dwukrotnie, szukając tylnych drzwi lub otwartego okna. Pomimo psiej aury znalazła aż trzy — jedno na parterze i dwa na drugim piętrze. Z najniższego unosiły się kłębuszki dymu i aromaty pieczonej wieprzowiny oraz duszonego wołu. Przy nich były też drzwi, zapewne zaryglowane od środka, gdyż nie miały klamki. Z doświadczenia wiedziała, że wejście przez kuchnię jest bardzo trudne i często kończy się awanturą, będzie więc musiała dostać się do okien na piętrze. Była pewna, że wciąż nie wszystkie pokoje są zajęte, a podpity strażnik chciał jedynie położyć łapska na jej kusej sylwetce.
Zaprowadziła konia do pobliskiej stajni, płacąc za opiekę i przechowanie go do rana i zawróciła na tyły gospody.
Bacząc na śliski deszcz, poczęła wspinać się po tylnej ścianie. Trzema szybkimi skokami dosięgnęła gzymsu obok parapetu, lekko tylko tracąc równowagę przy ostatnim susie. Niepostrzeżenie wturlała się do środka i schowała się od razu za grubą zasłoną. Wyglądnęła ostrożnie na pokój. Starszy jegomość siedział nad kilkoma pismami przy nikłym świetle lampy naftowej, bazgrał coś i bezgłośnie wokalizował do samego siebie. Podziękowała w myślach za swoje szczęście, z przygłuchym staruszkiem będzie jej łatwiej wyjść z tego bez uciekania się do sztuki perswazji czy kłamstw.
Wzięła ze sobą dwa małe kamyczki i jeden duży. Najdrobniejszy posłała prosto w drzwi. Starzec wstał i poszedł sprawdzić, kto kołacze, kiedy już otworzył je na oścież i skonfundowany nie zobaczył nikogo, łupnęła większym na parapet, a ostatnim małym ugodziła siwego mężczyznę w plecy. Odwrócił się gwałtownie i szybkim — jak na swój wiek — krokiem podążył w kierunku okna. Przeklinał głośno i obiecał skopać tyłek łobuzom, którzy mu przeszkadzają, a kiedy wyglądał w mrok i deszcz, Selia już cichaczem opuściła pokoik. Starzec nie usłyszał zupełnie niczego.
Ukłoniła się przechodzącemu grubasowi w drogim kostiumie z upierścienioną ręką. Widział, jak Selia wymyka się z pokoju, ale zrobiła to zupełnie naturalnie, jakby wychodziła od siebie bądź kogoś, kogo zna. Kiwnął jej głową w odpowiedzi, a kiedy się minęli, obrócił za nią ciekawski wzrok.
Zeszła na parter, do obszernej i głośnej sali. Przy stolikach po prawej grupa niechlujnych młodzieńców grała w kości i karty, zaraz za nimi siedział w kącie duet muzyków, jeden z lutnią, drugi z lirą. Wygrywali skoczną i swawolną melodię, a grupka chłopów przyklaskiwała im ze swoimi oblubienicami. W przeciwległym narożniku stał wysoki jegomość w czarnym, obcisłym surducie, z wysokim melonikiem i złotym pince-nez. Przez poły jego marynarki przebiegały skomplikowane żyłki łączące się z licznymi przepustnicami, przełącznikami i mikro-generatorami, a ich wnętrze wypełniał bladobłękitny, jarzący się płyn. Był otoczony kilkoma zwolennikami nowoczesnej mechaniki. Nieopodal dwóch zakapiorów patrzyło na niego spode łba, ale żaden z nich nie miał odwagi doń podejść. Obnosił się ze swoim nietutejszym oprzyrządowaniem oraz z małym miotaczem zatkniętym w kaburze przy pasie. Taka broń nie robiła najmniejszego wrażenia na Selii; jej szeroki miecz o krótkiej rękojeści leżał w dłoni pewnie i był dużo bardziej śmiercionośny niż współczesne zabawki. Wystarczy mieć jakiekolwiek pojęcie o walce.
Skierowała swoje pewne kroki do szynkwasu. Rzuciła okiem na wykidajło przy drzwiach, mrugnęła do niego z wyższością i nawet nie zwróciła uwagi, czy ją poznał, czy nie. Wiedziała, że był zbyt pijany, żeby połączyć wydarzenie sprzed chwili ze znajdującą się nagle w środku Selią. Poza tym teraz stała bez kaptura, a była pewna, że zbytnio skupił się na tym, czego nie mógł dostrzec i ledwo pamięta jej delikatną twarz.
— Pokój poproszę — rzuciła pewnym tonem, nie nawiązując zbytecznego kontaktu wzrokowego. — I jedno ciemne.
Oberżysta z pokaźnymi bokobrodami nalał jej czarnego, mocnego trunku. Strącił pianę deseczką i gruchnął kuflem o ladę, rozlewając nieco.
— Dwa srebrzaki — upiła łyk orzeźwiającego, gęstego piwa. — A pokoje od siedemnastu wzwyż.
— Siedemnaście! — ryknęła, również uderzając kuflem o szynkwas. Pomimo zmniejszonej zawartości też nieco wylała. — Nie wiedziałam, że okradanie rodaków jest u nas legalne! Mordują nas skurwysyny z Błękitnych Oczu, wyśmiewają tchórzliwi Dalijczycy, a rodacy chcą siedemnaście za pokój!
Chociaż wcale tego nie chciała, wiedziała, że musi gadać twardo. Samilia to kraina ludzi porywczych i zdecydowanych, nie ma tutaj miejsca dla słabeuszy. Nie może dać po sobie znać, że pochodzi z Dalii — jej życie byłoby wtedy zagrożone.
— Spokojnie panienko — podniósł ręce w obronie. — Widzę, żeś twarda. A takich nam trzeba wyspanych, żebyś mogła tym wojować — machnął grubą łapą na jej miecz. — Piętnaście za pokój, a pierwsze piwo na mój koszt.
Kiwnęła głową w geście, który poza Samilią wydawałby się przesadzony i zbyt obszerny. Towarzyszył temu przeciągły wyraz twarzy.
— Więc myślisz, że Lenville to sprawka Baeńczyków? — podjął z większym szacunkiem barman.
— Któż inny. Dalijczycy są zbyt tchórzliwi.
— Czarni nie przebrnęliby przez Wielką Puszczę — rzekł zaciekawiony, wycierając kufle poplamioną szmatką. Miał rację — środkowa część puszczy, którą musieliby przebyć, by dostać się do Lenville, była jak mur z plątaniny drzew, pełna dzikich zwierząt i niebezpiecznych roślin.
— Poszli Szkarłatną Plażą i w górę rzeki Miun-Sol. Dla mnie to oczywiste.
Choć wiedziała o szlachetności Baenu, miała na myśli samych barbarzyńców spoza Sześciokątnego Miasta, ale musiała grać rolę zwykłej dziewczyny z Samilii. Wiedziała również, że jej lud, Dalia, nie stał za napaściami na skraju puszczy, a Nerida nie odważyłaby się na taki nietakt. Według jej podejrzeń istotnie była to robota zachłannych dzikusów z ostępów Mocarstwa. Niech myślą co chcą, Dalijczycy byli dobrym i pracowitym ludem, a niesnaski z wojny to spory przodków, z których już żaden nie kroczy po ziemiach kontynentu Aethera.
— Jaki mieli w tym interes?
— A co ja, kurwa, agentka ich? — warknęła. Bardzo męczyło ją udawanie nienawistnej i lekceważąco ordynarnej. — Czyż Baeńczycy nie lubują się w barbarzyństwach i mordach?
Oberżysta przybliżył się do niej.
— Jak ci na imię?
— Aurken — odparła zgodnie z danymi w swoich spreparowanych papierach. — Aurken Maze.
— Joeva Gras — skinął tłustym karkiem. — Więc, Aurken, znałem kiedyś pewnego Baeńczyka. Z samej stolicy Mocarstwa, z majestatycznego i wzniosłego miasta Baen. I uwierz mi — rozglądnął się, czy aby nikt nie słucha i ściszył głos. — Jeżeli wszyscy byliby tacy jak on, nie byłoby waśni między naszymi ludami. To bydło z Rostii i Nowej Osady jest psim łajnem, prawdziwe Mocarstwo to samo miasto Baen i tam znajdziesz tych szlachetnych, honorowych oraz dostojnych. Reszta zaś… w moich oczach nie są nawet ludźmi.
— A co ze Starą Osadą?
— Tam wciąż mieszkają nasi — powiedział smutno Joeva. Zaczął napełniać dwa drewniane kufle, czystsze niż ten, który wcześniej podał swojej rozmówczyni. — Po wojnie nie wszyscy mogli cofnąć się do Tandil czy dalej na zachód. Niektórzy zostali tam, w Starej Osadzie, niegdyś zwanej Lentis. Tak piękna nazwa dobrze oddawała chwałę tego miejsca, które było nawet bardziej znamienite niż aktualna stolica, Tandil.
Słuchała zaciekawiona. Nigdy nie zagłębiała się w historię Samilii, głównie z braku materiałów na ten temat. Szczęśliwie trafiła na Joeva, który okazał się dość obeznany. Postawił dwa piwa, jedno dla siebie, jedno dla Selii i ciągnął dalej. Zdawało się, że lubi rozprawy o historii i ludzi, którzy chcą ich słuchać.
— Lentis zostało zrównane z ziemią podczas wojny. Mocarstwo Błękitnych Oczu, skłócone wtedy z nami jeszcze bardziej niż dziś, nie przebierało w środkach, nie myśleli bowiem o zajęciu naszych terenów. Tak jednak zrobili, a ruiny zostały przez nich osiedlone. Tylko że nie odbudowali miasta i nazwali je Starą Osadą, gdzie umieścili kilka swoich najgorszych plugawców, hańbiąc naszą ziemię. Po dziś dzień żyją tam ich dzieci i kolejne pokolenia tego bydła, organizują rajdy na naszą piękną Tandil, na Serce Puszczy. Szczęśliwie, stolica jest ufortyfikowana tak, jak pałac w Lesie Neridy.
Na wspomnienie Lasu Neridy, wielkiego terenu na południowo-zachodnim krańcu kontynentu Selia niepostrzeżenie drgnęła. Żeby nie wyjść ze swojej roli, nie dać po sobie niczego znać, upiła porządny łyk piwa i wyczekiwała kontynuacji. Joeva Gras sam nie wiedział już, o czym rozmawiali, zbyt daleko wybiegł ze swoim wykładem, toteż kontynuacji nie było. Ku uciesze Selii, do szynkwasu przytoczyła się dwójka pijanych w sztos barczystych mężczyzn. Zamówili butelkę żytniówki, dzieląc się kosztami. Joeva podał im wódkę z pogardą, łapiąc jednego za kark i szepcząc na ucho reprymendę. Gdzieś za jego plecami, niedaleko muzyków dały się słyszeć odgłosy bijatyki. Westchnął znużony i puścił opijusa, samemu idąc uspokoić awanturników.
— Wypierdolę was z izby, pijackie psy! — ryknął gromkim głosem, aż dygnęli. Nie przestali jednak się tłuc. Oboje byli posiniaczeni i brudni. Jeden z nich na łysej głowie miał niewielką ranę od jakiegoś tępego narzędzia, prawdopodobnie była to wyłamana noga z wywróconego obok stołka. Bardzo szybko jeden z nich znalazł się na surowych deskach podłogi, grzmotnięty wielką jak buława pięścią oberżysty, w mig dołączył do niego drugi, ten łysy.
— Billy! — warknął ponownie Joeva, wściekły jak przedtem. Wnet doleciał go nastoletni, szczupły chłopak o odsłoniętych ramionach. — Posprzątaj to. Potem możesz się napić ich piwa.
Młodzieniec począł wyciągać ich nieprzytomne ciała tylnymi drzwiami. Wlókł je po ziemi i zostawiał w błocie, na wpół pijanych, na wpół pobitych. Łysy ledwo protestował, drugi zaś się wyrywał i jęczał. Krótki kopniak w brzuch go uciszył i Billy bardzo szybko zajął się myciem kilku małych plam krwi na podłodze, a także ścieraniem wylanych w trakcie bijatyki alkoholi, po czym z lubością zajął się swoją nagrodą — niedopitymi piwami.
— Mój dzieciak — powiedział barman z nutką dumy, kiedy powrócił do Selii. — Dobry chłopak. Raz tylko w życiu mu wpieprz spuściłem, jak mi na noc nie wrócił i sam w gospodzie żem został.
— Miły chłopak — odezwała się w końcu Selia. — Jesteś dobrym ojcem, Joeva.
— Nie przesadzajmy — zarechotał skromnie w odpowiedzi. Po chwili przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. — Co robisz tak późno na trakcie? Gdzie zmierzasz, pani Aurken Maze?
W poszukiwaniu potężnego źródła magicznej mocy o niespotkanej dotąd sygnaturze, pomyślała, ale rzecz jasna nie mogła powiedzieć mu prawdy, tak jak nie zdradziła mu swojego prawdziwego imienia.
— Do Lenville — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. — Chcę na własnej skórze poczuć ból, który tam zostawili po sobie szabrownicy.
Rzuciła na ladę cztery srebrne monety i pokazała dwa palce, kiwając na siebie i barmana. Pod koniec drugiego piwa już kręciło się jej w głowie, ale znała swoje limity. Barman wziął trzy z monet, czwartą przesunął w jej stronę. Musiała zdobyć jego zaufanie i szacunek.
— Możesz więc chcieć zaglądnąć do Oak Crib.
— Oak Crib? — powtórzyła. Widziała wioskę na mapach, ale nie zwróciła na nią uwagi, ot zwykła osada drwali, od dekad obrabiająca drewno dla całej Samilii oraz na import do Temizy i Emizy.
— Powiadają, że mały dzieciak cudem uratował się z masakry, którą barbarzyńcy zgotowali ludziom z Lenville. Wiedziałaś, że stosują masowe gwałty?
Selia nie odpowiedziała. Nawet nie zarejestrowała pytania, w jej głowie został tylko wizerunek dziecka, które ucieka w niewyjaśniony sposób z objęć śmierci. To jest jej misja, znaleźć źródło tajemniczego sygnału, czy to będzie artefakt, kreatura, starożytny, aktywowany przypadkiem obelisk, czy właśnie małe dziecko. Jeżeli Imperium Ciemności znajdzie sygnał przed Zakonem, stracą swoją jedyną szansę, nadzieję, która nagle wyłoniła się z mroków. Wygląda na to, że faktycznie skieruje swoje kroki do Oak Crib.
— Aurken? — rzekł ponaglająco oberżysta. Był nieco zniecierpliwiony i niezadowolony jej brakiem odpowiedzi.
— Wybacz — otrząsnęła się szybko. — Wygląda na to, że jestem twarda, ale mój łeb już niekoniecznie i trochę… odpłynęłam.
Barman zaśmiał się w głos i poklepał po wydatnym brzuchu. Dopił ponad połowę kufla jednym haustem i z impetem odłożył drewniane naczynie.
— Pij więc w spokoju, a kiedy będziesz chciała iść do góry, zostaw pieniądze i pokieruję cię dalej! — rzekł radośnie i zaraz spochmurniał, wyglądając zza jej ramienia na hucznie szarpiących się łachmaniarzy. Podniósł się i kiwając głową z dezaprobatą, poszedł uspokoić obydwóch, uprzejmie prosząc, aby „wykurwiali albo się uspokoili”. Tym razem poskutkowało i zaraz spoczęli, nawet na siebie nie patrząc.
Selia piła w spokoju, sama ze swoimi myślami. Jej płomienne włosy opadały na twarz, skrywając podekscytowane zielone oczy, błyszczące teraz jak dwa szmaragdy. Otrzeźwiała zupełnie w jednej chwili. Węszyła dopiero od zeszłej nocy i kończącego się właśnie dnia, zdążyła przeczesać kilka dalijskich wiosek przygranicznych oraz całe mroźne Nidarum, rankiem miała jechać konno na południowy koniec miasta zbadać, czy może to Drzewo Życia nie wysłało nagle potężnego sygnału, ale na godzinę przed przyjściem do gospody dowiedziała się o masakrze w Lenville. Ulewa zmusiła ją do szukania schronienia w tej norze, zamiast iść prosto do wioski. Wiedziała, że liczy się każda chwila. Szczęśliwie, zmuszona nocować „Za Wielką Rzeką”, spotkała dobrze poinformowanego Joevę, który być może odmienił los tej arcyważnej misji.
Zdecydowała, że zostawi mu sowity napiwek.Rozdział III
— Oto staję przed tobą ja, uległy sługa Wiecznej Ciemności, z szacunkiem dla twojego oddania zgłaszam swą gotowość.
Klęczący na jednym kolanie kolos mówił do ukoronowanego szlachcica spoczywającego na złotym, wysadzanym klejnotami tronie. Choć o tym nie wiedział, jego słowa były tak naprawdę kierowane do kogoś innego.
Berło i miecz królewski spoczywały w spokoju obok władcy, równie zdobne, co niebezpieczne i zachwycające. Ostrze było całe oliwkowe, z ciemniejszymi pręgami na całej długości. Setki lat temu pierwszy rządzący Królestwem Neridy posłał legion najlepszych wojowników pod swoim przywództwem za Wielką Bramę na północnym wschodzie, jedyne przejście do krainy mitycznych gigantów i kreonów, mistrzów kopalnianych i kowali przerastających swoimi umiejętnościami wszystkich ludzkich rzemieślników na Aetherze. Sama Wielka Brama została postawiona przez nich i jest większa, niźli szczyty Pasma Granicznego czy Gór Szlachetnych. Nie do przejścia dla zwykłych ludzi, nie do przebicia w znane im sposoby. Do dziś nie wiadomo, jak Hosen I Cudotwórczy zdołał przejść na drugą stronę i zyskać przychylność tamtejszych mieszkańców, którzy z lasmeseńskiego adamantium wykuli oręż królów, miecz, który przetrwał wszystkie wieki bez nawet zadry. To najpewniej jedyna taka broń.
Teraz zaś leży bezceremonialnie obok tronu, a człowiek, który jest jej właścicielem to najmniejszy spośród dotychczasowych króli. Zdecydowanie nie ciałem, a duchem i zasługami, a przede wszystkim, honorem.
— Czy wiesz o ożywieniu magicznej mocy? — zapytał jakby nieobecnym głosem tłusty władca obwieszony złotem i odziany w aksamity. Mówił sam, ale słowa nie były jego.
— Po to tutaj przyszedłem. Abyś wiedział, że jestem gotów.
— Vidrimie, Pan Ciemności jest teraz silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Nie możesz zawieść, musisz działać na jego chwałę, a to wymaga powodzenia misji.
— Nie zawiodę — uderzył się w pierś. Król spoglądał na niego znudzonym wzrokiem. Ten olbrzym nawet klęcząc był większy od niego, za to nie nosił na swoim ciele ani grama tłuszczu. Ta wielka kupa mięśni mogła zapewne połamać gałąź Drzewa Tarczowego, może nawet konar, co było równie trudne, jak złamanie żelaznego pręta. Sprężyste ciało było także nad wyraz szybkie jak na takiego osiłka. Król wiedział, że Vidrim, gdyby tylko zechciał, mógł go pozbawić życia, nawet nie podchodząc, rzucając tylko w jego kierunku… cóż, czymkolwiek. Krótko przystrzyżona broda i włosy nadawały mu demoniczny wygląd, fryzurę układał w szpiczaste różki, a zarost w podkręconą falę.
— Wyruszysz prosto do Lenville. Jestem pewien, że nasz atak na tę wioskę jest jakoś powiązany z sygnałem magicznym. Zakon nie wie jeszcze o napaści, a wieści dotrą do Dalii najprędzej następnego ranka. Nawet jeżeli uwierzą w ofensywę Mocarstwa Błękitnych Oczu, i tak od razu skierują swe kroki do Lenville.
— To jest mądra dywersja — uspokajał olbrzym Vidrim. — Nikt nie spodziewa się ofensywy ze strony naszego Królestwa.
— Nikt oprócz Zakonu — poprawił go król. — Wiedzą, że nie zaatakujemy otwarcie, ale mogą podejrzewać, że to my stoimy za napaścią.
— Uderzyliśmy również w północną część Vilin-Ta, naszej własnej osady. Zniszczenia są spore. Będą musieli uznać, że to faktycznie barbarzyńcy z Baenu.
— Z Mocarstwa Błękitnych Oczu — znów go poprawił. — Sami Baeńczycy są honorowym narodem.
Nastała chwila ciszy. Vidrim nie ośmielił się sprzeciwić królowi, a raczej temu, kto nim w ukryciu przed wszystkimi sterował.
Król podniósł swoją dłoń i machnięciem oddelegował klęczącego poddanego, a gdy ten wyszedł, władca rozluźnił się nieco.
Wtem z mroku wyłonił się łysy, wątły chłopak w szarej, prostej szacie. Wyglądał jak młody mnich przyuczający się do zawodu. Jego skóra była blada i czysta.
— Jeszcze przed końcem jesieni wyślesz wojska z Vilin-Tuenor prosto na Rostię — zaczął mówić zachrypniętym, piskliwym głosem. — Niech nikt nie podejrzewa, że to Królestwo stoi za atakami na Lenville i Vilin-Ta. Odpowiemy na atak barbarzyńców, żeby podtrzymać oficjalnie przyjętą wersję. Poza tym, jeżeli zdołamy podbić miasto, będziemy bezpośrednio graniczyć z samą Renilią.
— Co z miastem Baen, panie? — rzekł z nutką obawy król. Pomyślał sobie, że wygląda żałośnie groteskowo, rozmawiając tak ulegle z kimś tyle mniejszym i mniej szykownym. On, król, korzący się przed łysym, chorobliwym mnisim chłopakiem w skromnych szatach.
— To nie cudowna stolica rządzi Mocarstwem. Szabrownicy i hołota sprawują władzę nad Błękitnymi Oczyma. Stolica zaś leży tak daleko na wschodzie, że w każdej chwili Ragner Reger może wystąpić do sąsiadującego państwa o azyl dla całego miasta Baen.
— Baen połączy się z Renilią? — odparł zaskoczony, już nie przejawiając strachu przed rozmówcą, raczej przed wizją umocnienia wroga na drugim końcu Aethery.
— Z Renilią bądź z gigantami zza Wielkiej Bramy.
Król aż wstał ze swojego tronu, tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy. Blady chłopak spojrzał na niego obojętnie.
— To nonsens! Wielka Brama nie była otwarta odkąd… — przerwał.
— Nie wiesz nawet, kiedy to było — podjął po chwili łysy. — Nikt nie wie. Jasne jest jednak, że do naszego kontynentu przeniknęło zbyt wiele dziwactw i wynaturzeń, żeby móc spokojnie założyć, iż brama pozostawała zamknięta przez wszystkie lata od jej zbudowania.
— Wybacz mój wybuch, Pierwszy — ukłonił się król i spoczął na swoim masywnym, wyściełanym aksamitnymi poduszkami tronie.
*
Vidrim przygotował się na swoją wyprawę, pakując sprawnie wszystko, co może być mu potrzebne. Robił to odruchowo i pewnie, każdy nóż, każda menażka czy sprzączka miała swoje miejsce na jego skórzanym odzieniu. Wyglądał naprawdę przerażająco, ubrany w ciemnobrązowy strój z czarnymi i czerwonymi dodatkami, z niemal tak długim, jak on wysoki mieczem przewieszonym przez ramię. Ostrze spoczywało w tkanej ze skórzanych rzemieni pochwie i było szerokie na całe osiem centymetrów. Sześcienny kryształ w rękojeści błyskał złowrogo, kusząc złodziei i łase na bogactwa kobiety, jednak ani jedni, ani drudzy do Vidrima nie podchodzili. Bał się go każdy. Nie dziwota, kiedy mający dwa metry olbrzym jawi się w ich oczach jako mutant czy ogr zza Wielkiej Bramy. Obciążony jak juczny muł nawet nie czuł ciężaru ekwipunku, zupełnie jakby był z puchu i tkanin.
Wyruszył pół godziny po emisji sygnału magicznego. Tę potężną osobliwość odczuli zarówno czarnoksiężnicy Imperium, jak i mistycy z Zakonu. Wiedział, że musi brać pod uwagę spotkanie z posłanką Światła. Był więc przygotowany na wszystko oraz wiedział, że nie powinien lekceważyć odpoczynku, oprócz tylko tej jednej nocy, w której mrok właśnie wyszedł. Opuścił kamienne mury pałacu wydrążonego w górze Onon-Tel, całą noc przedzierał się przez gęsty, tropikalny Las Neridy, nie napoktał żadnych zagrożeń. Nie trzymał się utartych, bezpiecznych szlaków, nie chciał zwracać na siebie uwagi, nie w tej chwili. Wyjście generała w środku nocy wzbudziłoby zbyt wiele podejrzeń i jutro, kiedy już wieść o mordach w Lenville się rozejdzie, mogłoby wymusić skojarzenia. W stajni przy samym skraju dżungli osiodłał wielkiego ogiera, wybrał najsilniejszego i zarazem najszybszego.
Pod osłoną mgły i ciemnych chmur, blisko południa, spokojnym kłusem wkroczył w mury Foridy, jednej z najważniejszych osad Królestwa. Przebiegał przez nią Główny Trakt, ścieżka biegnąca od samego pałacu w Onon-Tel. Droga zahaczała o granicę z Emizą i przedzierała się przez całą Temizę, następnie wspinała na północ, aż do Samilii, do podgórskiego miasta Nidarum. Tak się rozgałęziała, że jedna odnoga biegła właśnie tam, a druga wzdłuż małego, bukowego lasu prosto do przeprawy przez rzekę Miun-Sol, do ukrytej na wschodzie, w kotlinie Gór Szlachetnych, Dalii.
Zatrzymał się w garnizonie Foridy, pod pozorem kontroli wojsk, zaglądnął do pałacu udając zainteresowanie pracą rajców i ławników. Pochwalił sprawnie działający system rządów i sądownictwa oraz wyraził na forum publicznym głębokie zatrwożenie zubożeniem pospólstwa i chłopów, obiecując dalszy wgląd Królestwa w poziom ich bytu. Dodatkowo poza zasięgiem uszu wiwatujących mieszkańców szepnął do rzecznika, posła sprawującego najwyższy urząd, aby zaostrzyć kary dla złodziei oraz „ograniczyć rozprzestrzenianie się plebsu”.
Zjadł w luksusowej restauracji przy zamku, gdzie stołowali się jedynie najbogatsi oraz zasiadający w radzie miasta. Nie przyjęto od niego zapłaty za posiłek, który spożył samotnie; nikt nie chciał nawet na niego spojrzeć. Dziesiątka osób ucichła na czas jego wizyty i kończyła swoje dania ze zwieszonymi głowami przy sąsiednim stole. Vidrim się nie spieszył. Człowiek o jego pozycji i tytule nie może pozwolić sobie na to, by widziano go jako zestresowanego czy niechlujnego. Choć ma ogromną swobodę w poczynaniach, gra polityczna obowiązywała również na terenie jego ojczyzny.
Wczesnym popołudniem, nasycony, z poczuciem spełnionego obowiązku zmienił konia i pogalopował dalej Głównym Traktem, wcześniej przywołując do siebie dwóch rajców. Oznajmił im, że wyrusza do Vilin-Ta, by wyrazić swoje oburzenie ostatnimi atakami oraz oddać szacunek poległym, nakazał im rozgłosić tę wieść wśród społeczności Foridy.
Wyruszył na północny wschód, ponad jeziorem Luin-Ta przez Temizę.
Żałował, że uzależnił się jakiś czas temu od mikstur isoplifyme. Nie działały już na niego i nie dawały „kopa” na całą noc, wiedział, że będzie musiał odpocząć w jakiejś noclegowni. Ponaglił konia, bacząc jednak na swój ciężar i długość trasy, którą jeszcze będzie musiał pokonać. W trasie zjadł jedną ze swoich racji żywnościowych, zatrzymał się też w przydrożnej wiosce, aby koń chwilę odsapnął i napił się wody. Nie patrzył tam na nikogo, jednak matki pospiesznie odciągały od niego swoje ciekawskie dziatwy, a dorośli rozmyślnie omijali go szerokim łukiem. Tylko jeden zaintrygowany malec zdołał do niego podejść.
— Coś za jeden? — zapytał ciekawy. — Jesteś wielki jak stodoła!
Vidrim uśmiechnął się widząc odważnego malucha. Lubił dzieci, co zupełnie nie pasowało do jego twardego usposobienia i surowej opinii.
— Powiem ci, jak ty mi się przedstawisz pierwszy.
— Jestem Kajin — syknął podekscytowany. — Teraz ty!
— Vidrim — uśmiechnął się. — generał Vidrim Baliarth, zwany Czarną Śmiercią, lub, jak wolisz, Zgubą Zdrajców — dzieciak zrobił wielkie oczy. — Posiadam także inne tytuły, których taki smark jak ty nie powinien słyszeć.
— Umiem przeklinać — przechwalał się poruszony ogromem swojego rozmówcy. — Możesz mi powiedzieć, nie boję się!
— Kajin, zostaw pana w spokoju — załkała przerażona kobieta, przybiegając po niego. Vidrim uśmiechnął się do niej, co wyglądało jak groźba; w zasadzie, czego by nie zrobił, wydałoby się to agresywne.
— Nie szkodzi. Odważny malec.
— Przepraszam panie. Proszę, nie krzywdź nas — odparła ze spuszczoną głową. Była tak chuda, że jej tors w żadnym miejscu nie był większy niż bicepsy Vidrima.
— Nie miałem takiego zamiaru — zaczął z wolna. — Dopóki nie założyłaś z góry, że jest inaczej. Nie lubię, gdy ktoś ocenia mnie po wyglądzie i uznaje mnie za monstrum, wynaturzenie czy potwora.
Kobieta zaczęła płakać i już chciała uciekać, kiedy Vidrim krzyknął „stój”.
Zatrzymała się i zgięła w pół. Zakrywała dzieciaka własnym ciałem. Kilku gapiów wyszło patrzeć, co się dzieje, dwóch pobiegło po strażników. Czarna Śmierć, Zguba Zdrajców, człowiek o wielu innych tytułach westchnął, wyjął z kieszeni złoty krążek i rzucił do niej.
— Zjedzcie dobry obiad i się przyodziejcie. Zapamiętajcie, że generał Neridy nie jest złym człowiekiem, a los ludzi nie jest mu obojętny, czy to w granicach Królestwa, czy wśród sąsiadujących z nim państw — donośnie wycedził i wskoczył na siodło. Wyruszył w dalszą drogę, wzbudzając tumany kurzu, odprowadzany zmieszanymi spojrzeniami.
*
Do znanej sobie karczmy „Pod Rozjuszonym Bykiem” zajechał pół godziny po dwudziestej drugiej. Odprowadził zdyszanego konia do stajennego i kazał mu się nim porządnie zająć, wkraczając do oberży pewnie i ascetycznie. Rozmowy przy stolikach ucichły i siedzący przy nich obejrzeli się na niego. W izbie słychać było coraz mniej śmiechów i pokrzykiwań.
— Czarna Śmierć przybywa znów w nasze progi — przywitał go ponuro barczysty barman z bujną czupryną. Musiał być bardzo młody, ale ciężko było określić jego wiek. Postarzała go pokaźna broda, starannie wyczesana i pielęgnowana.
Darmowy fragment