Droga do raju - ebook
Droga do raju - ebook
Powieść znakomitej autorki kultowego „Jeźdźca miedzianego”!
Obyczajowa powieść drogi. Poruszająca historia kobiecej przyjaźni, lojalności, miłości i poszukiwaniau celu w życiu.
Shelby kończy szkołę i dostaje od ciotki kultowego, jaskrawożółtego mustanga. Zamierza jechać nim do Kalifornii, by odnaleźć tam swą matkę. Dołącza do niej Gina, pragnąca odnaleźć odszukać byłego chłopaka i naprawić związek. Po drodze zabierają Candy: nieznośną, tajemniczą dziewczynę, która przeszła w życiu prawdziwe piekło i wyraźnie przed czymś wyraźnie ucieka...
Niezwykła podróż przez cały kraj odmieni ich życie na zawsze.
Książki Paulliny Simons szturmem zdobywają serca i umysły czytelników na całym świecie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-669-5 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
MOTEL
Rób co chcesz, Shelby Sloane, powiedziała do mnie sprzedana narzeczona, uśmiechając się zagadkowo, pamiętaj tylko o jednym: wszystkie drogi prowadzą do miejsca, w którym stoisz.
Wtedy zapytałam, co to znaczy?
Tego ranka już wiedziałam. Już trzeci dzień siedziałam uwięziona w tym pokoju, ponad trzy kilometry od głównej ulicy w Reno, w miejscu zwanym Motel.
Byłam sama, spłukana i w Reno.
Ze wschodu do Reno prowadzi tylko jedna droga – międzystanowa autostrada I-80, a w Salt Lake City w stanie Utah, oddalonym o jakieś dziewięćset kilometrów, portier w czterogwiazdkowym hotelu zapytany, czy istnieje bardziej malownicza trasa niż ogłupiająca, nudna autostrada, mruga oczami z pogardą i odpowiada powoli: „W Nevadzie?”.
Jednak można znaleźć w Nevadzie inną drogę, która prowadzi niemal na miejsce: to U.S. 50, najbardziej samotna droga w Ameryce.
Reno leży w pustynnej dolinie, ponad tysiąc trzysta metrów nad poziomem morza, lecz autostrada pnie się wysoko w góry, a potem, wijąc się wśród ciemnych zboczy, zaczyna opadać do niecki pełnej świateł. Samo miasto to właściwie jedna ulica, Virginia, biegnąca w linii prostej pomiędzy przełęczami.
Na Virginii stoi Eldorado i Circus Circus; klub Romantic Sensations; Horseshoe, otwarty całą dobę lombard („Przyjmujemy wszystko!”); Wild Orchid Club („Nowiutkie dziewczyny z «Hustlera»!”), Heidi’s Family Restaurant; księgarnia dla dorosłych („Większy wybór pod nowym kierownictwem!”), pub&grill Limeryki (_Raz z Mamaroneck pewna dziewczyna / Zechciała sprawdzić, gdzie droga się zaczyna…_), sklep monopolowy Arch; kabaret tylko dla dorosłych („kelnerki z Filipin w strojach z wysp”); hotel St. Francis; motel Ho-Hum, Pionier and Premier Biżuteria &Pożyczki; „Thunderbolt: Kupuj Tutaj! Płać Tutaj! Kupujemy czyste samochody i furgonetki”; Gospoda Przygód: egzotyczne pokoje tematyczne i kaplica ślubów; billboard z pytaniem: „Czy czystość i ufność w Jezusa zajmuje główne miejsce w twoim życiu?” i Motel.
Tam właśnie jestem.
Motel to beżowy, ponury trzypiętrowy budynek z zardzewiałymi podestami zbudowany wokół centralnego dziedzińca, który służy jako parking i otoczenie basenu. Samochody stoją na wyznaczonych miejscach tuż za leżakami. Nie mój, bo mój zniknął, lecz auta innych gości z pewnością.
Czekałam na powrót dziewczyny w minispódnicze. Po pierwsze, w ogóle nie miała odejść, więc przypominało to bardziej oczekiwanie, by jadący niezgodnie z rozkładem pociąg wpadł na samochód, który utknął na torach. Wróciłam dla niej, a ona zniknęła. Razem z moim samochodem. Liścik, który mi zostawiła, mógł równie dobrze zostać napisany hieroglifami: „Shelby, gdzie jesteś? Myślałam, że wrócisz. Chyba jednak nie. Pojechałam cię szukać. Mam nadzieje, że cię znajdę”. Po tych słowach następowały dwa znaczki oznaczające ucałowania i dwa uściski, jakbyśmy były uczennicami szkoły średniej, które w sekrecie korespondują w czasie lekcji. Zabrała swoje rzeczy.
Niemal liczyłam, że kierownik Motelu mnie wyrzuci, gdy zobaczy, że nie mam pieniędzy i nie będę mogła zapłacić za pokój, ale tylko się uśmiechnął, puścił do mnie oko i powiedział: „Pokój jest opłacony do dwudziestego, złotko”. Kiedy odchodziłam, kusiło mnie, żeby zapytać do dwudziestego którego miesiąca, ale dałam spokój.
Pierwszego dnia nie zdenerwowałam się aż tak bardzo. Czułam, że to kara. Nie zrobiłam tego, co obiecałam, więc ona postąpiła podobnie.
Drugiego dnia ogarnęła mnie ślepa, oczyszczająca furia. Miałam osiemnaście lat, w drodze na zachód zatrzymałam się na jeden dzień w Reno, by pomóc pielgrzymowi, którego spotkałam po drodze, i proszę, co mnie spotkało za moje dobre serce. Skracałam sobie oczekiwanie, kompulsywnie drąc na małe strzępki magazyny z modą, starą gazetę, broszury turystyczne reklamujące Reno i kwity z kasyna, a potem rozrzuciłam wszystko po podłodze. „ATRAKCJE TURYSTYCZNE!”, „PRZYTULNE KNAJPKI!”, „MUSISZ TO KONIECZNIE ZROBIĆ!”, wszystko rozsypane jak trociny.
Dni Paradise, Kalifornii, Butte County, gór Sierra Nevada, Tall Pines, Blue Skies, Paradise Pines, Lovelock i Golden Nugget. Paradise Ridge był zamieszkany przez Indian Maidu, którzy osiedlili się tam dziesięć tysięcy lat przed przybyciem białego człowieka. W Magalii, niedaleko Paradise, w 1859 roku znaleziono złoto. Samorodek z Magalii jest znany na całym świecie, waży sześćset czterdzieści osiem uncji, z czego czterdzieści dziewięć uncji to czyste złoto. A w drodze na zachód mój dyliżans życia zatrzymał się w Paradise, niedaleko Magalii. Było lato 1981 roku.
Pusty pokój, za oknem deszcz.
Deszcz w Reno w sierpniu!
Pierwszego dnia zjadłam lekko zapleśniałe, nadgryzione batoniki, które zostawiła dziewczyna, i otwartą torebkę chipsów ziemniaczanych. Drugiego dnia skończyłam paczkę fistaszków i chipsy tortilla tak stare, że smakowały jak sznurówki, ale i tak je zjadłam i byłam wdzięczna. Piłam wodę z kranu.
Byłam pełna wspomnień z tygodni spędzonych w podróży. Znak stopu niedaleko Valparaiso w Indianie. Sand Hills w Nebrasce. Wielki Dział Wód w Wyoming, który – jak wtedy myślałam – dzielił moje życie na przed i po. Głupia. Wczoraj Paradise. Dziś Reno. Jak stop-klatki. Oto Shelby prowadzi swojego shelby – samochód z marzeń. Mam zdjęcie; to musiało się wydarzyć. Płaska droga przede mną. Miniaturowe szpice. Zachód słońca w St. Louis. Ohio, rzeka Missisipi, Missouri, Black Hills, żółte wydmy, kasyna i automaty do gry, Interior, Dakota Południowa z Floydem, smutnym chłopcem z tatuażami.
Rób, co chcesz.
Też coś.
Kiedy zauważyłyśmy ją drugi raz, nie mogłyśmy uwierzyć, że to ta sama dziewczyna. Czy to możliwe? – pytałyśmy. Tak. Czy powinnyśmy się zatrzymać? Nie, nie. Żadnych autostopowiczów. Ale ona do nas pomachała, poznała nas. To przeznaczenie, powiedziałam. Jaka jest szansa, że wpadniemy na tę samą dziewczynę w różnych stanach, oddzielonych od siebie o setki kilometrów? Nie wierzę w przeznaczenie, powiedziała moja przyjaciółka Gina. Daj spokój, odparłam. Musisz w coś wierzyć. W co wierzysz?
Nie w przeznaczenie, powiedziała z naciskiem Gina. I nie w nią.
Przymilałam się. Podrzucimy ją tylko kawałek. Wysadzimy, kiedy nie będzie nam już po drodze. Zobaczyłam w tylnym lusterku, że biegnie w naszą stronę. Biegnie i macha. Ten widok zapisał się na dobre w mojej bezradnej głowie. Widzę ją coraz bliżej. Stale powraca do mnie poczucie, że powinnam była jechać dalej.
Gdybym tylko nie miała tego przeklętego, strasznego, okropnego, znienawidzonego samochodu. Jakże go kochałam. Gdzie teraz jest?
Nocą tłukłam się po pokoju niczym tygrys w klatce, warcząc pod nosem, dusząc się frustracją. Nie mogłam spać, nie mogłam się położyć, nie mogłam oglądać telewizji, nie mogłam usiedzieć na miejscu, nie mogłam myśleć, nie mogłam oddychać. Noc była beznadziejna; dzień jeszcze gorszy.
Za dnia modliłam się, by nadeszła noc. Jednak nocą barykadowałam drzwi dwoma krzesłami i komodą; zamykałam je na klucz, zakładałam łańcuch i zamykałam okno wychodzące na schody od frontu. Nie włączałam telewizora, bo chciałam usłyszeć każde zbliżające się kroki, lecz na ich dźwięk serce niemal wyrywało mi się z piersi. Teraz, gdy ucichły na dobre, myślałam, że w każdej chwili „oni” przyjdą po mnie; kilka dni temu byłyśmy we trójkę, a dziś zostałam sama. Jak mogłam wytłumaczyć zniknięcie samochodu i przyjaciółek?
Trzeciego dnia deszczu pomyślałam, że tracę rozum. Nie mogłam sobie przypomnieć farm w Iowa ani jak przekraczałyśmy Missisipi. Nie pamiętałam, czy skończyłam szkołę, nie pamiętałam nazwiska mojego przyjaciela Marka, mojego numeru telefonu. Nie wiedziałam, co robić. Dziewczęta zniknęły, zniknął mój samochód, nie miałam pieniędzy, numery telefonów wyleciały mi z głowy, a mężczyzna w recepcji uśmiechał się do mnie obleśnie i mówił: „Zostań, jak długo zechcesz, złotko”.
Trzeciego ranka zasnęłam. Nie miałam nic do jedzenia i nie miałam dokąd pójść. Nie wiedziałam, skąd nadejdzie ratunek, a każda myśl, która przychodziła mi do głowy, sprawiała, że kuliłam się ze strachu i rozpaczy. Może moja autostopowiczka się myliła, a spirytualiści ze Wschodu mieli rację. Powinno się nad sobą pracować, by pozbyć się wszelkich uczuć. Zapomnieć o wszystkich ziemskich problemach i oderwać od życia.
Myśleć tylko po to, by nie myśleć.
Pragnąć tylko po to, by nie pragnąć.
Czuć tylko po to, by nie czuć.
Boże, zlituj się nade mną, płakałam na kolanach przed jednym łóżkiem, potem przed drugim, opierając czoło na cuchnącym stęchlizną kocu.
Pomóż mi. Pomóż mi. Proszę. Dlaczego nie nalegałam, żeby mi powiedziała, jaka jest czternasta stacja drogi krzyżowej? Powiedziała, że żadna modlitwa wypowiedziana z wiarą nie pozostanie bez odpowiedzi na czternastej stacji; a kiedy ją zapytałam, jaka to stacja, uchyliła się od odpowiedzi. „Najpierw musisz się nauczyć pierwszych trzynastu” – odparła. Gdzie się miałam tego nauczyć? Na U.S. 83 w Dakocie Południowej? W Badlands? Od ćpuna Floyda? Owszem, byłam ciekawa, ale w sumie było mi to obojętne. Bo czemu nie? Byłam młoda, świeciło słońce, mój samochód był szybki jak odrzutowiec, a piosenki płynące z radia w świetle deski rozdzielczej zawsze obiecywały raj. Powinnam nalegać, żeby mi powiedziała, bo teraz, kiedy jedyną prawdą było to, że miałam osiemnaście lat, nie wiedziałam, dokąd się zwrócić.
Może Biblia Gideona w stęchłej szufladzie rzuci jakieś światło na czternaście stacji? Nie. Klęczałam przy łóżku na zasypanej ścinkami papieru podłodze, przesuwając palcami po słowach, których nie rozumiałam, zamykałam księgę, po czym otwierałam ją na przypadkowej stronie i kładłam palec na akapicie, próbując się skoncentrować.
Oto co znalazłam:
_Wyprostujcie opadłe ręce i osłabłe kolan¹_a.
Wstałam i położyłam się na łóżku. Nadal lało jak z cebra. Jak mogłam wytrzymać tu jeszcze jeden dzień, czekając, nasłuchując w deszczu kroków tego, który przyjdzie mnie zabić?
Nie wiedziałam, która jest godzina. Wyglądało na to, że jest wcześnie, ale nie miałam pewności, bo minionej nocy w bezradnym przerażeniu zmiażdżyłam budzik obcasem swoich nowych sandałów. Ranek był ponury, mogło równie dobrze być po zmroku lub tuż przed świtem.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Nie delikatne stukanie nielegalnej imigrantki, która pyta, czy posprzątać pokój, lecz naglące walenie męskich knykci. Zerwałam się z łóżka i schowałam w szafie.
– Policja. Otwierać.
Narzuciłam jakieś ubranie i wyjrzałam przez dziurę w zasłonie. Przesunęłam meble i otworzyłam drzwi. Na schodach drugiego piętra stało dwóch gliniarzy w różnych mundurach.
– Shelby Sloane?
– A kto pyta?
Jeden błysnął odznaką.
– Detektyw Yeomans, wydział policji z Paradise.
Drugi też pokazał odznakę.
– Detektyw Johnson, wydział policji z Reno.
– Macie coś do jedzenia? – zapytałam.
– Co? Nie. Ty jesteś Shelby?
Czułam, że zaraz upadnę. Skinęłam głową, trzymając się klamki. Milczeliśmy.
– Wiemy, co się stało z twoim samochodem.
– Naprawdę. – To nie było pytanie. Zabrzmiało, jakbym już wiedziała. Chciałam powiedzieć, że długo trwało, zanim znaleźli samochód, z których tylko jeden – mój – został wyprodukowany w 1966 roku. Jeden samochód i wydziały policji z dwóch miast znalazły go po trzech dniach. Świetna robota.
– Jestem naprawdę głodna. Czy telefon działa?
– Skąd mamy to wiedzieć? – powiedział Yeomans z Paradise. – Dzwoniłaś stąd, żeby zgłosić zaginięcie samochodu?
– Nie wiem.
Gliniarze wymienili dziwne spojrzenia, a potem odchrząknęli.
– Przyszliśmy w bardzo ważnej sprawie.
– Dotyczącej mojego samochodu?
– Nie całkiem – powiedział Yeomans. – Musisz iść z nami. Chcielibyśmy, żebyś z nami poszła.
– Jestem aresztowana?
– Czy zrobiłaś coś, by zasłużyć na aresztowanie?
– Nie.
– No to nie.
– Czy mam prawo zachować milczenie?
– Zawsze masz takie prawo.
Postanowiłam z niego nie skorzystać.
– Czy coś się stało?
Skinęli głowami.
Szukałam słów.
– Czy samochód jest w Paradise?
– Nie.
To mnie zaskoczyło. Myślałam, że tak.
– Jest tutaj, w Reno. No cóż – poprawił się Johnson. – Skład Morana znajduje się w Reno, a na Moranie ciąży teraz oskarżenie federalne.
– Czy doszło do… – nie mogłam dokończyć – …do wypadku?
– Nie z udziałem samochodu. Ale… Włóż buty i chodź z nami. – Yeomans z Paradise obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. – Włóż coś ciepłego. Jest zimno.
Nie chciałam wkładać butów. Nie byłam już głodna, nie chciało mi się pić. Prawie się nie poruszałam. Pochyliłam się, udając, że szukam butów pod niezaścielonym łóżkiem, choć wiedziałam, że ich tam nie ma. Leżały w szafie, ale nie chciałam ich wyjmować. Znalazłam tylko bardzo nieodpowiednie sandały, które zmiażdżyły budzik. Wysokie szpilki, dżinsy i bluza. Poruszałam się jak śpiący niedźwiedź w melasie.
Czułam, że Yeomans wpatruje się w moje plecy.
Nie wiem, jak udało mi się włożyć sandały. Może pomógł mi Johnson. Nie mam pojęcia, jak wsiadłam do radiowozu. Nie był to czarno-biały wóz z Reno, lecz taki sam z Paradise. Przyjechali więc aż stamtąd. Czułam się, jakbym znów klęczała na podłodze i zaglądała pod łóżko. Jednak tym razem nie w poszukiwaniu sandałów, lecz zaginionego życia.
– Zatrzymamy się u Morana? Weźmiemy mój samochód? – zapytałam zwodniczo spokojnym głosem. Jechaliśmy Virginia Street.
– On, niestety, nie ma już twojego samochodu – powiedział Johnson. – Bardzo mi przykro. I nie, nie jedziemy tam.
Czekałam, by deszcz trochę ustał. Jechaliśmy wolno, przeciskając się przez gęstniejący hazardowy ruch uliczny. Musiała wziąć mój samochód i sprzedać go Moranowi. Dokumenty wygodnie spoczywały w schowku, a on – choć nie wolno mu było kupować samochodów, nie sprawdzając tożsamości sprzedającego, pragnął go tak bardzo (kto by nie pragnął?), że kupił. Potem uświadomił sobie, że nieźle się wkopał, rozebrał mój samochód na części, a ona schowała pieniądze i zwiała.
Skład Morana, czyli zardzewiała przyczepa bez bocznych kół, znajdował się na porośniętym trawą zboczu. Otaczały go wraki samochodów. Mijając go, nawet nie zwolniliśmy.
– Ile zapłacił za samochód?
– Powiedział, że tysiąc.
Tysiąc! Och, ta dziewczyna. To obraza. Dla niego i dla niej. Dziura w moim żołądku ziała jak przepaść.
Nadal lało. Tylne okno było otwarte i deszcz zacinał z boku na moje kolana i podłogę radiowozu. Nie dbałam o to, oni też. W końcu zrobiło mi się zimno i zamknęłam okno.
– Jak, na Boga, wpakowałaś się w to całe bagno? – zapytał Johnson z Reno.
Przycisnęłam twarz do wilgotnej szyby. Droga do Paradise wiodąca przez górskie przełęcze i pola truskawkowe ciągnęła się przez całą wieczność.1. Zagadki w stroju topless
1
Zagadki w stroju topless
Moja była przyjaciółka Gina podeszła do mnie, kiedy przebierałam się po treningu. Siedziałam na ławce, nadal mokra po prysznicu i schylona szukałam w sportowej torbie czystego stanika. Miałam na sobie tylko majtki. Nagle stanęła przede mną Gina i wiercąc się niespokojnie, zasłoniła mi widok.
– Cześć, Sloane.
Wszyscy moi przyjaciele nazywali mnie Sloane zamiast Shelby. Moi przyjaciele.
– Co jest? – Nawet nie podniosłam wzroku. Choć byłam zaskoczona i bardzo chciałam to zrobić.
– Uwierzysz, że kończymy szkołę? – zapytała, siląc się na radosny ton. – Nadal mi się wydaje, że mam dwanaście lat i to lato będzie super. Znów próbuję załatwić pracę w Dairy Barn, spotykam tam mnóstwo ludzi, a Eddie, mój chłopak – pamiętasz go? – rzucił szkołę. Wiedziałaś?
– Nie. – Znów zaczęłam grzebać w torbie.
– Wrócił do Kalifornii. Jego mama jest chora, więc pojechał do niej. Ukończy szkołę bez dyplomu; twierdzi, że to równie dobre, a poza tym mówi, że nie potrzebuje żadnego papierka, żeby odnieść sukces. Jest bardzo mądry, nie muszę ci chyba tego mówić.
Milczałam.
– Obserwowałam cię dzisiaj na bieżni. To było niesamowite. Przebiegłaś swój dystans w pięćdziesiąt siedem sekund?
Na te słowa podniosłam wzrok.
– Obserwowałaś mnie. Dlaczego?
– Bo byłaś niesamowita. Kiedy zaczęłyśmy trenować, nie mogłaś przebiec trzech kilometrów w siedemnaście minut. Jaki teraz masz czas?
Spojrzałam na nią spokojnie.
– Czas? Jest za pięć piąta i muszę wracać do domu.
– Ach tak. Ha, ha.
Ha, ha? Była niska i biuściasta, z lekko wystającym brzuchem i długimi, prostymi jasnobrązowymi włosami. Kiedyś miała paskudny nawyk skubania brwi i rzęs. Gdy już je wyskubała do cna, wyrywała włosy z głowy. Dziś była ubrana w obcisłe dżinsy i szpilki. Nie nosiła bielizny. Kiedyś była moją najlepszą przyjaciółką.
Ale to było jakiś czas temu.
– Nie chcę cię zatrzymywać – powiedziała – ale czy możemy porozmawiać, kiedy będziesz się ubierać?
– Wal. – Zrezygnowałam z głupiego stanika; ten, który miałam na sobie, biegając, był wilgotny, ale podejrzewałam, że nie wzięłam innego. Cholera.
Stanęłam przed nią, przyciskając ręce do piersi.
– Ależ ty jesteś chuda, Sloane – powiedziała. – Musisz dużo trenować.
Gdybym nie biegała, miałabym biodra zdolne do rodzenia dzieci. Nic nie odpowiedziałam.
– Słyszałam, że po zakończeniu roku wybierasz się do Kalifornii.
– Słyszałaś? I co z tego?
– To wybierasz się czy nie?
– Co cię to obchodzi?
– No bo jeśli tak, to zastanawiałam się, czy nie miałabyś ochoty na towarzystwo – ciągnęła, zanim zdążyłam energicznie pokręcić głową. A tak naprawdę mówiła, gdy energicznie kręciłam głową. – Podzieliłybyśmy się kosztami. – Patrzyła na moją głowę, która poruszała się jak wahadło. – I mogłybyśmy prowadzić na zmianę – zaproponowała. – Dojechałybyśmy tam w trzy dni. Ile to kilometrów? Tysiąc sześćset?
– Ponad trzy i pół tysiąca tam, dokąd ja się wybieram – odparłam chłodno.
Próbowała zagwizdać.
– Daleko. Jak wspomniałam, prowadziłabym z tobą na zmianę, zapłaciłabym połowę za benzynę i za hotele. No wiesz, wypadłoby taniej.
Milczałam.
– Wiesz, co jest tańsze? – zapytałam po chwili. – Autobus. Jeśli pojedziesz greyhoundem, zapłacisz tylko kilka stówek.
Gina prychała i mruczała. W końcu mruknęła, że boi się autobusów. A potem dodała, że to jej matka boi się autobusów. Ja też ich nie lubiłam, ale tak naprawdę nie interesowała mnie opinia ani jej, ani jej matki na temat greyhoundów.
– Muszę już iść. Emma czeka. – Rezygnując z wilgotnego stanika na rzecz samego T-shirtu, pod którym sterczały piersi, z mokrymi włosami i w niedopiętych dżinsach, podniosłam torbę.
Chwyciła mnie za ramię, lecz kiedy rzuciłam jej przeciągłe spojrzenie, puściła je.
– Obiecaj, że się nad tym zastanowisz – powiedziała, cofając się. – Tylko o tym pomyśl, dobra? Tak będzie dla ciebie prościej i szybciej. Lepiej. I nie będziemy musiały dużo rozmawiać, jeśli nie chcesz. Posłuchamy tylko radia.
Przeklęta Emma. Przeklęty samochód. Przeklęte pomysły. Przysięgłam sobie, że odmówię. Przepraszam, Gina. Zastanowiałam się nad tym i nie uważam, że to dobry pomysł.
Miałam się na baczności przed nią i przed jej intencjami. Tak samo jak ludzie mają się na baczności przed wydrami. Albo lampartami morskimi.
Imię Gina brzmi tak etnicznie jak Larchmont, które jest trochę pretensjonalne. W Ginie nie ma nic pretensjonalnego.
W statystykach dotyczących najpopularniejszych imion nadawanych dzieciom w ostatnich dwudziestu latach Gina pojawiała się co roku w pierwszej pięćdziesiątce. Kiedy Gina to usłyszała, wykrzyknęła: „Suuuper!” i odrzuciła włosy na plecy. Wszyscy chłopcy myślą, że jest Włoszką, ale ona nie ma ani kropli włoskiej krwi. Nosi tylko etniczne imię. Nie wiem, dlaczego mnie to niepokoi. Może dlatego, że za każdym razem, gdy szłyśmy do parku rozrywki lub na plażę i chłopcy dowiadywali się, jak ma na imię, uśmiechali się jeszcze szerzej i mówili, przeciągając samogłoski: „Ooooch, jesteś Włooooszką”, jakby samo to obdarzało ją darami, których ja najwyraźniej nie posiadałam. Wiecie, co nigdy nie uchodziło mojej uwagi? Wyraz ich twarzy. Wołali: „Giiiina” i za każdym razem współczynnik mojej irytacji rósł gwałtownie.
Ja, z drugiej strony, mogłam tylko marzyć o anachronicznym lub etnicznym imieniu. Moje jest za to androgyniczne. Nie jest imieniem, lecz nazwiskiem. Jestem obojnakiem.
W każdym razie możecie być pewni, że nigdy, ani raz, nawet wysoko na diabelskim kole, kiedy tańczyliśmy w klubie albo pływaliśmy w rzece Sound, żaden chłopiec nie przeciągał mojego imienia, otwierając przy tym szeroko oczy. „Shelbeeee”.
Shelby. Oto kim jestem. Tak brzmi moje imię. Jestem Shelby.
Gina podeszła znów do mnie następnego dnia.
– Nadal się zastanawiasz?
– Minął dopiero jeden dzień!
– Niedługo lato się skończy.
– Dopiero czerwiec.
– Muszę wiedzieć, czy mam robić inne plany.
– Dobra. Uważam, że powinnaś.
– No co ty, Sloane.
Sloane!
– Jeśli musisz koniecznie wiedzieć, moja odpowiedź brzmi nie, ponieważ się nad tym nie zastanawiałam.
– Ale kończymy szkołę za dwa tygodnie!
– Wiem, kiedy kończymy szkołę.
Zniżyła głos.
– Muszę wyjechać. Muszę dostać się do Bakersfield. Po prostu muszę. Nie pytaj o nic, dobra?
– Dobra. – Tak jakbym pytała.
– I muszę to wiedzieć niedługo – dodała błagalnie. – Bo jeśli pojedziemy, muszę opracować plan.
Zupełnie jakby wypowiedziała magiczne słowo. Brzmiało lepiej niż „proszę”. Moja twarz złagodniała.
– Plan? – Uwielbiałam planować. Lubiłam myśleć o sobie jako o dziewczynie, która ma wszystko zaplanowane.
– Tak. Muszę powiedzieć mojemu chłopakowi, kiedy przyjadę.
Cofnęłam się, marszcząc brwi.
– To tak wyglądają te twoje plany? Zawiadamiasz innych?
Nie wiedziała, o co mi chodzi i też zmarszczyła brwi. Naprawdę musiałam iść na zajęcia z polityki miejskiej.
– A co jest jeszcze potrzebne?
Nie odpowiedziałam. Co było jeszcze potrzebne?
– No co? Do podróży przez cały kraj? Daj spokój. – Machnęła ręką. – Wsiadamy do samochodu. Jedziemy.
– A benzyna?
– Kiedy się skończy, zatankujemy.
– Wydaje mi się, że wtedy będzie już za późno.
– To zatankujemy wcześniej. Shelby, mówię ci, za bardzo się tym wszystkim przejmujesz.
Uff. Pokręciłam głową. I wcale się nie przejmowałam.
– Nie jadę do Bakersfield.
Gina zamrugała powiekami. Jej niebieskie oczy były trochę zbyt blisko osadzone i kiedy w coś się wpatrywała, sprawiała wrażenie osoby lekko nieobecnej i zezowatej. Być może nie byłam dla niej całkiem miła, ponieważ była ładna i wszyscy chłopcy tak sądzili. Jeśli chodzi o urodę, nie można jej było nic zarzucić, dbała o siebie i nosiła obcisłe dżinsy, miała tylko coś nie tak z oczami, kiedy się na kogoś gapiła.
– Muszę iść. Posłuchaj, nawet jeśli się na to zgodzę – przycisnęłam książki do piersi – będziesz musiała pojechać autobusem do Bakersfield. Mogę cię podrzucić do San Francisco, ale potem musisz radzić sobie sama.
– Chcesz, żebym jechała autobusem? – odparła, jakbym kazała jej jeść świńskie pomyje.
Ruszyłam przed siebie. Szybko mnie dogoniła.
– Zgódź się. Bez ciebie nie będę mogła pojechać. – Zniżyła głos. – Naprawdę muszę dotrzeć jak najszybciej do Bakersfield. A mama mi nie pozwoli, jeśli nie pojadę z tobą.
– Mama ci nie pozwoli? A co? Masz pięć lat?
– Od tego są matki, Shelby – oznajmiła pompatycznie. – Martwią się o dzieci.
Boże! Nie powiedziała: Wiedziałabyś o tym, gdybyś miała matkę.2. Emma
2
Emma
Wychowałam się w odnowionym pensjonacie niedaleko Mamaroneck w stanie Nowy Jork, czterogwiazdkowym. To coś jak hamburger z polędwicy, który nadal przecież pozostaje hamburgerem. Tak naprawdę dom, w którym mieszkam, znajduje się w Larchmont, następnym miasteczku, ale lubię mówić, że mieszkam w Mamaroneck, bo kryje w sobie słowo „mama”, a poza tym nie lubię obwieszczać wszem wobec, że pochodzę z Larchmont, bo nazwa ta niesie ze sobą poczucie wyższości, o które wcale nie dbam. Trzeba mieć francuski akcent, żeby wypowiedzieć ją poprawnie. Larsz-mą. Ludzie, którzy o tym nie mają pojęcia, nie zrozumieją, ale ci, którzy wiedzą, unoszą brwi i mówią: „Larchmą. No proszę!”. To właśnie ze względu na nich mówię, że mieszkam w Mamaroneck. Na ten dźwięk nikt nie unosi brwi. Nazwa rodem z przedmieścia, nie ma w sobie nic francuskiego, jest bezpretensjonalna, niesnobistyczna – a tego nie można powiedzieć o Larchmont, kosmopolitycznym, wyrafinowanym, europejskim miasteczku jakby przeniesionym ze starego świata i umiejscowionym w samym środku zaściankowej, prowincjonalnej Ameryki. Ulice są kręte i ukryte pod baldachimem drzew, domy w stylu Tudorów, zwarte i ezoteryczne, z kwadratowymi pokojami, podłogami z drewna i malutkimi kuchniami, gdzie w grudniu na Main Street zawiesza się bożonarodzeniowe światełka, które migotają wesoło w śniegu. Wiele domów jest do wynajęcia, a jeden umeblowany w stylu Tudorów, nieopodal Bridge Street, stoi przy _cul-de-sac_ (nawet to jest francuskie). Mieszkamy tam z Emmą w trzech małych pokojach nad garażem stojącym na podjeździe pod ogromnymi drzewami, z których jesienią i wiosną kapie sok, plamiąc moje buty do biegania. Mieszkamy tam za darmo, podobnie jak pralki i odkurzacze. W zamian za mieszkanie zajmujemy się sprzątaniem. To znaczy sprząta głównie Emma. Ja pomagam w weekendy.
Mieszkam z Emmą, która nazywa się Blair. A ja Sloane. To wiem.
A teraz to, czego nie wiem. Nie wiem, kim jest Emma, dlaczego z nią mieszkam i kim jest dla mnie. Kiedy byłam mała, nazywałam ją ciocią, ale potem dorosłam. Od tamtej pory już zawsze jest dla mnie po prostu Emmą.
Wiem także i to, czego dowiedziałam się dzięki przyjaciółce Giny, śmiesznej Agnes Tuscadero z wyłupiastymi oczami, która pewnego późnego wieczoru podsłuchała w kuchni poufną rozmowę rodziców. Najwyraźniej mój ojciec, Jed Sloane, kiedy był jeszcze mężem mojej matki, związał się z kobietą, która, według nich, miała na imię Emma i mogła być siostrą/ciotką/najlepszą przyjaciółką mojej matki. Nie mam więc matki z powodu Emmy. Odeszła, zostawiając mnie z ojcem i jego nową kochanką/ukochaną/flamą. Rodzice plotkowali dalej i Agnes powiedziała Ginie, która powiedziała mnie, że moja matka zostawiła liścik następującej treści: „Wiem, że zawsze chciałeś mieć tylko swoje pety, alkohol i swoją dziwkę. No to teraz możesz to wszystko mieć. Może życie i wszystko z nim związane było kompletną stratą czasu”. Zakładam, że matka napisała to jakiś czas przed tym, zanim mnie zostawiła.
Nie wiem, gdzie jest ten list i wierzcie mi, że to nie wskutek mojego zaniedbania. Przeszukałam każdą szczelinę w każdej szufladzie w naszych dwóch sypialniach i w saloniku, bo pragnęłam zobaczyć jej charakter pisma i jej imię. Ale nie znalazłam – jeszcze nie.
Nie wiem, jak wyglądała moja matka, ale wiem, jak wygląda Emma i ujmując rzecz bardzo delikatnie, dziwi mnie, że jakikolwiek mężczyzna mógłby porzucić dom dla kobiety takiej jak Emma, która ze swoimi grubymi kostkami u nóg, butami na płaskich obcasach, sztywnymi szpakowatymi włosami i sukniami typowymi dla matrony nie mogłaby wzbudzić pożądania u psa w okresie rui, a co dopiero u mężczyzny. Wydaje się po prostu zbyt purytańska, by myśleć o miłości.
Z czysto akademickiego punktu widzenia ciekawe jest to, że mój ojciec również odszedł. Zakładam, że stało się to niedługo po zniknięciu matki, ponieważ jego też nie pamiętam. Dziwne, ale matkę pamiętam jak bladego ducha z ciepłymi ramionami. Ojciec odszedł, a potem umarł gdzieś w drodze. Emma tylko tyle mi powiedziała, tylko tyle chciała mi powiedzieć, a ja tylko o tyle chciałam zapytać.
Agnes powiedziała Ginie, która powiedziała mnie, że on nie zostawił listu. Jed Sloane odszedł, umarł i zostawił mnie z „dziwką”.
A ona mnie wychowała.
Kim był mój ojciec?
Kim była moja matka?
Jeśli Emma jest do niczego i mój ojciec ją porzucił, dlaczego nadal z nią jestem?
A co ważniejsze, dlaczego ona nadal jest ze mną?
Czy ma wyrzuty sumienia z mojego powodu? Czy mam ją o to zapytać, gdy będziemy sprzątać łazienki francuskich dyplomatów pracujących przy Organizacji Narodów Zjednoczonych?
Emmo, mój ojciec odszedł; dlaczego ty zostałaś?
Moja matka odeszła; dlaczego ty zostałaś?
Czy możesz mi odpowiedzieć, gdy będziemy pastować podłogi i kroić cebulę?
Jeśli oni odeszli, dlaczego ty tego nie zrobiłaś?
Nie miałam pojęcia, co mogłaby mi odpowiedzieć.
W końcu poczułam, że czas na zadawanie pytań minął; mimo to czułam, że codziennie muszę stąpać bardzo ostrożnie i omijać szczelinę, do której wpadły fragmenty odpowiedzi.
Pytanie: czy wpadły na dobre?
Ale na koniec muszę dodać jedno. Moja przyjaciółka z drugiej strony ulicy tego roku spędzała z nami sporo czasu. Miała oboje rodziców, ojca i matkę, trzech braci i psa rasy beagle; jej matka opiekowała się dziećmi, a ojciec był kierownikiem sklepu żelaznego w Larchmont. A jednak Debbie, która miała pełną rodzinę i psa, spędzała czas ze mną, bez psa, za to z Emmą. Dlaczego? Pomagała nam wieczorami, oglądała telewizję i choć mieszkała po drugiej stronie ulicy, często pytała, czy może zostać na noc. Emma zawsze odpowiadała: „Tak”. Tylko – „tak”. Nigdy mniej, nigdy więcej.
Kilka miesięcy temu Debbie powiedziała mi w końcu, że jej ojciec jest chory. Nasz sąsiad Ralphie woził go co tydzień do szpitala. Okazało się, że wysiadła mu wątroba. Potrzebny był mu przeszczep i to szybko, ale nie mógł go dostać, mimo że miał żonę, czworo dzieci i był bezrobotny; był też alkoholikiem, a nikt nie daje świeżej wątroby alkoholikom. Pił więc, wrzeszczał na żonę i dzieci i chorował. Kiedy trzeźwiał, Ralphie zawoził go do szpitala na dializę i badania. Ojciec Debbie był pijakiem przez dwadzieścia lat. Ralphie woził go przez dwa ostatnie miesiące. Pewnego dnia ojciec Debbie nie wrócił ze szpitala i matka Debbie zabrała ją i brata, który nadal mieszkał w domu, i wyjechała, najprawdopodobniej na Florydę. Tęskniłam za nimi. Byli taką sympatyczną rodziną.
Wstajemy z Emmą o szóstej, przygotowujemy dom na rano, pracując w ciszy. Ja robię kawę, ona opróżnia zmywarkę, zmywamy blaty, ja wyrzucam śmieci. Mój autobus przyjeżdża o siódmej trzydzieści. Dopiero wtedy Emma się odzywa.
– Masz wszystko?
– Tak – odpowiadam.
Zapisałam się na kurs pisania na maszynie, żeby po ukończeniu szkoły mieć jakąś jedną konkretną umiejętność. Dostałam trzy minus. Zadania domowe odrabiam podczas przerw, bo w domu jest za dużo do zrobienia. Po treningu wsiadam w autobus i pomagam Emmie przy kolacji, zmywaniu i praniu. Kończymy pracę o ósmej. Lambielowie lubią nas, bo jesteśmy ciche, podobnie jak oni. Mąż jest dyplomatą, a żona stewardesą; często nie ma jej w domu, a on wtedy pije przez cały czas. Ich jedyne dziecko, blondwłosa Jeanne, chodziła do naszej szkoły przez jakieś pięć minut, ale poczuła się ignorowana przez ludzi, którymi tak bardzo pogardzała, że przeniosła się do prywatnej szkoły dla dzieci zagranicznych dyplomatów. Kiedy jestem w jej domu, nie odzywa się do mnie. Czasami mówi: „Shell-BEEE, zrób nam trochę popcornu, _s’il vous plaît_”.
Francuska lala, która prawie nie mówi po angielsku, kiedy chce, żebym coś jej przyniosła, przeciąga moje imię jak chłopcy w lodziarni. Miłe.
Sześć razy w tygodniu, trzy godzinny dziennie, biegam. W sobotnie popołudnia mamy mityngi. W niedzielę, nasz wolny dzień, gotujemy razem z Emmą na cały tydzień dla nas i Lambielów, więc od poniedziałku do piątku musimy tylko podgrzewać jedzenie.
Jeśli ktoś mnie pyta, odpowiadam, że jestem chrześcijanką, ponieważ to jedyna religia, która niczego nie wymaga od swoich wyznawców. Podoba mi się to, a ponieważ nie chcę mówić, że jestem niewierząca, przyznaję się do chrześcijaństwa.
Nigdy nie byłam w żadnym miejscu kultu religijnego.
Nigdy też nie pracowałam. Emma daje mi trochę pieniędzy za pomoc w domu. Odkąd pamiętam, odkładałam pięć dolarów tygodniowo i kiedy ostatnio sprawdzałam, miałam na koncie w banku dwa tysiące czterysta dolarów. Jedynym stałym wydatkiem są buty do biegania – nowe co trzy miesiące. Emma pokrywa połowę. Kilka pozostałych dolarów wydaję lekką ręką na żel do włosów, mascarę i błyszczyk do ust, batoniki Milky Way i perfumy Love’s Baby Soft.
Dwa tygodnie temu ojciec przyłapał Jeanne Lambiel, jak kradła mu z portfela dwadzieścia dolarów, kiedy chciała wyjść ze swoimi niemodnymi francuskimi przyjaciółmi. Wrzeszczał na nią przez pół nocy; słyszała go cała okolica. Dlaczego mnie okradasz – krzyczał. Dlaczego? Masz trzynaście milionów dolarów na funduszu powierniczym! Na co Jeanne odparła spokojnie: „Tak, papo, ale nie potrzebuję trzynastu milionów, tylko dwudziestu dolarów”.
Uciekam od Emmy i Lambielów, biegając. Uprawiam biegi przełajowe i krótkie od czasu, gdy skończyłam dziesięć lat. Biegam półtora kilometra i trzy kilometry. Kiedyś przebiegłam półtora kilometra tak szybko, że musiałam pojechać do szpitala. Myśleli, że umieram. To tyle, jeśli chodzi o przekraczanie swoich możliwości, dawanie z siebie wszystkiego. Daj sto dziesięć procent. Dałam i prawie mnie to zabiło. Możecie więc sobie wyobrazić, czego mnie to nauczyło: trochę mniej niż trzeba, Shelby Sloane – i to wystarczy.1. Miniaturowe szpice
1
Miniaturowe szpice
Kiedy wyruszałam, był piękny, późny, czerwcowy ranek. Do domu Giny dojechałam koło dziewiątej. Zapakowanie się zajęło mi więcej czasu, niż przypuszczałam. Gina miała być gotowa na ósmą. Chyba zwlekałam kilka dodatkowych minut, by się przekonać, czy Emma coś mi powie. Co, żadnych mądrości?
– Masz wszystko? – zapytała tylko.
– Tak.
– Nie masz. – Przyniosła coś z mojego pokoju. – Zapomniałaś tego. – Trzymała poduszkę w różowej powłoczce z dżerseju. – Wiesz, jak nie lubisz bez niej spać.
Miała rację, nie lubiłam zasypiać bez mojej poduszki.
– Nie chcę jej zabierać – powiedziałam. – Boję się, że zostawię ją w jakimś motelu. Wolę, żeby tu na mnie czekała.
Emma położyła poduszkę na stole w kuchni.
– Dobrze.
Absurdalnym gestem stale macałam gotówkę ukrytą w szarej kopercie. Czułam się niepewnie, że noszę ją przy sobie; jedno szarpnięcie i po wyprawie. Powinnam kupić portfel. Ale co miałam zrobić, iść do sklepu z dwoma tysiącami dolarów, żeby kupić colę? Gdzie ulokować pieniądze? Zostawić w schowku? Wybrałam dno walizki, dwadzieścia dolarów zostawiłam w tylnej kieszeni szortów na picie i drobne wydatki.
Emma poklepała mnie po ramieniu i lekko uścisnęła.
– Szczęśliwej podróży – powiedziała. – Bądź grzeczna.
Nawet nie dodała, żebym była ostrożna. Osobiście uważam, że to byłoby ważne, ale co mogłam o tym wiedzieć. Może matka powiedziałaby coś takiego.
Tak jak matka Giny, Kathy Reed, która trzęsła się nad nią jak… no cóż, jak matka, której starsza córka rusza po raz pierwszy w podróż przez cały kraj. Od rana do wieczora Kathy Reed była zawsze elegancko uczesana i ten ranek nie był wyjątkiem. Umalowana i w minispódniczce sama wyniosła walizkę Giny do samochodu, idąc przez trawnik w wysokich beżowych szpilkach.
– Shelby! Nie widziałam cię od wieków. – Objęła mnie z uśmiechem. – Jak się miewasz?
– Bardzo dobrze, proszę pani – odparłam, ale ona szła już do domu po kolejną torbę. Miałam nadzieję, że zmieści się w bagażniku.
Babcia Giny też tam była i podpierając się na lasce, mruczała pod nosem, próbując udzielać ostatnich rad.
– Weź kurtkę. Zmarzniesz. Weź książkę. Shelby, wzięłaś książkę? Weźcie wszystkie numery telefonów na wszelki wypadek.
– Wszystkie numery? – powiedziałam bezgłośnie do Giny. – Naprawdę wszystkie? – Wybuchnęła śmiechem.
– Weźcie ćwierćdolarówki.
Psy szczekały, kot kręcił się pod nogami.
Trzymałam się z daleka od tego zamieszania; dla mnie Gina nie wyglądała na gotową do wyjazdu i nie chciałam jej przeszkadzać. Stale spoglądałam na zegarek w nadziei, że ktoś zrozumie, iż należy się spieszyć. Musiałyśmy dziś przejechać przez New Jersey i Pensylwanię i zatrzymać się gdzieś w Ohio. To jakieś osiemset kilometrów, ale mogło nam się udać, gdybyśmy wyjechały natychmiast, natrafiły w Nowym Jorku na niewielki ruch, utrzymywały odpowiednią prędkość na zachodniej I-78 i ograniczyły przystanki. Jeden, żeby zatankować, drugi, żeby się czegoś napić…
– Pamiętaj, nie zjedzcie canolli – podsłuchałam napomnienia pani Reed. – Moja siostra je uwielbia, a nie może ich dostać w Baltimore.
Wyrwałam się z mojego geograficznego zamyślenia i zmrużyłam oczy. Nagle zaczęłam zwracać na wszystko uwagę, jakby pani Reed klasnęła w dłonie tuż przed moim nosem.
– Aha – powiedziałam. – Przepraszam, pani siostra?
– Tak. Znasz przecież Flo – wyjaśniła. – Ciotkę Giny. Widziałaś ją wiele razy w czasie świąt Bożego Narodzenia. Mieszka w Baltimore.
– Oczywiście. Bardzo ją lubię. Czy naprawdę mieszka w Baltimore? Kiedy się tam przeprowadziła? – Myślałam, że Flo mieszka zaraz za rogiem, jak wszystkie ciotki.
– No, Kathy, tak naprawdę to niedaleko Baltimore – poprawiała synową teściowa, opierając się na lasce. – Przy lotnisku.
– Scottie – rzuciła zniecierpliwiona pani Reed – Glen Burnie uważane jest za część Baltimore.
– A tak naprawdę to tylko małe miasteczko. Chyba lepiej jest mówić niedaleko Baltimore…
Odchrząknęłam, próbując przechwycić spojrzenie Giny i zwrócić uwagę wszystkich.
– Gina?
Nie odezwała się, tylko pracowicie grzebała w torbie.
– Chyba mam wszystko… – zamruczała pod nosem.
– Gina, pamiętaj…
– Chwileczkę – wtrąciłam się. – Co Baltimore ma wspólnego z nami? Nie jedziemy przecież do Baltimore.
– Nie jedziecie? – zapytała pani Reed. – To jak dostarczycie szpice do ciotki Flo, jeśli nie jedziecie do Baltimore?
– Jakie szpice?
Gina nadal była zajęta sprawdzaniem, czy jej torba jest gotowa do podróży. Stałyśmy na ceglastej ścieżce obok frontowego trawnika, ptaki ćwierkały, a ona z powagą szukała spinek do włosów. Wtedy właśnie zauważyłam szczekającą klatkę. Pokazały mi ją matka i babcia Giny; ta druga laską, która stała się teraz wskaźnikiem.
– Gina! – odezwała się surowo pani Reed, nie ja. – Powiedziałaś mi, że Shelby się zgodziła. Powiedziałaś, że z nią rozmawiałaś!
– Miałam zamiar, mamo, ale byłyśmy takie zajęte, pojechałyśmy do Mystic i wyleciało mi z głowy. Przepraszam, Sloane. Przepraszam, mamo.
– Ale powiedziałaś mi, że z nią rozmawiałaś!
– Przepraszam, mamo. Przepraszam, Sloane. Myślałam, że nie będziesz miała nic przeciwko temu. Wydawało mi się, że to po drodze. Bo jest, prawda? – A mówiła to dziewczyna, która była przekonana, że Bakersfield i Mendocino sąsiadują ze sobą, oddalone zaledwie o osiemset kilometrów! I co miałam zrobić? Psy spoglądały niespokojnie przez pręty klatki.
Poirytowana pani Reed przewróciła oczami.
– Shelby, mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Moja Rosie niedawno się oszczeniła i obiecałam Flo dwa pieski. Poza tym to jest trochę po drodze, prawda? – Powiedziała to z zażenowaniem, niemal błagalnie, jakby była pewna, że to niedokładnie po drodze, ale może ja tego nie zauważę.
– Raczej nie – zaprzeczyłam, jakbym miała obsesję na punkcie dokładności. – Ale na pewno nie będzie tak źle.
Pani Reed uśmiechnęła się ciepło.
– Bardzo się cieszę. Moja siostra była chora w ostatnie święta i nie widziała dziewczynek. Ani ciebie. Bardzo się ucieszy.
– Możemy przenocować u cioci Flo za darmo – powiedziała Gina, próbując wcisnąć pół tuzina par sandałów do małej reklamówki. – Dobrze się składa, prawda? Oszczędzimy trochę kasy. I ona uwielbia canolli.
– Kto nie uwielbia? – mruknęłam.
Baltimore! Odwróciłam się do nich plecami, żeby nie widziały, jak zaciskam zęby. Ukradkiem rozłożyłam mapę. Jasne, Baltimore leżało niemal czterysta kilometrów na południe, podczas gdy my zmierzałyśmy na zachód. No, już nie. Teraz naszym celem było południe.
– Sloane – powiedziała Gina, podchodząc do samochodu. – To taka przygoda. Wiem, że nie ma jej na twojej liście.
– Nieważne. Musimy tylko dołożyć jeden dzień do całej wyprawy i dojedziemy do Kalifornii później, ale to chyba nie ma znaczenia. Jeden dzień nie zaszkodzi. Dopiszę go do mojego kalendarza. Nie ma sprawy.
Kiedy złożyłam mapę i odwróciłam się, matka Giny trzymała dłonie na jej ramionach i udzielała jej kolejnych rad.
– Pamiętaj, nie zatrzymujcie się i nikogo nie zabierajcie. Słyszysz?
– Słyszę.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
– Shelby, ty też obiecujesz? Musicie być ostrożne.
– Oczywiście, proszę pani. Nigdy bym nikogo nie zabrała.
– Nie musisz się martwić o Shelby, mamo. – Gina się roześmiała. – Wiem, że ona przenigdy nie zabierze żadnych autostopowiczów. Za nic.
– Dlatego pozwalam ci z nią jechać – odparła pani Reed. – I nie zgub pieniędzy. Codziennie jedz śniadanie. Nie zapomnij dużo pić po drodze. I zamykajcie samochód, kiedy pójdziecie na pisiu.
Zamrugałam powiekami. Czy powiedziała „pisiu” do osiemnastolatki?
„Tak”. „Nie”. „Tak”. „Nie”. „Tak”.
– Nie rozmawiaj z obcymi. Nawet na nich nie patrz.
– Nie będę.
Nadal trzymając dłonie na ramionach Giny, pani Reed odwróciła się do mnie.
– Shelby, kiedy bak będzie w połowie pusty, zatankuj. Nie ma sensu czekać, aż zupełnie się opróżni.
– Dobrze, proszę pani. Zatankujemy. – Wygłaszała kazanie do już nawróconych.
– Nie, nie my. Ty. Nie pozwól Ginie dotykać pompy. Opary benzyny przyprawiają ją o straszny ból głowy. Gina, kiedy Shelby będzie tankować, ty biegnij do łazienki, dobrze?
– Dobrze, mamo.
– Nie stój blisko pompy i nie wdychaj. – Odwróciła się do mnie. – I pamiętaj, ona ma alergię na fistaszki.
– Żadnych fistaszków, rozumiem. A masło orzechowe? – Kiedy zobaczyłam wyraz jej twarzy, rzuciłam przez zaciśnięte zęby: – Tylko żartowałam.
– Shelby, ona ma również alergię na pszczoły i osy – ciągnęła ze spokojem. – Jeśli ją użądlą, okropnie spuchnie. Nie jedźcie wiejskimi drogami z opuszczonymi szybami. Trzymajcie się autostrady międzystanowej. Mamy przecież taki świetny system autostrad. Słyszałam, że ktoś przejechał z Nowego Jorku do Kalifornii w trzy dni.
– Ale pewnie nie zahaczał o Baltimore – mruknęłam prawie niesłyszalnie.
– Bądźcie ostrożne – rzuciła zdecydowanie, rozglądając się na boki. – Nie jedźcie za szybko. Trzymajcie się przepisów. Osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Nie obchodzi mnie, jaki macie samochód. Nie wyprzedzajcie ciężarówek z prawej strony. Niech one was wyprzedzają. I tak zawsze wygrają. I unikajcie agresywnych kierowców. Dobrze, Shelby?
– Dobrze, proszę pani.
– Od kiedy masz prawo jazdy?
– Uczniowskie od roku. A pełne dostałam w tym miesiącu.
– Dobrze. Musisz być ostrożna na drodze. Jesteś początkującym kierowcą. Nie jedźcie nocą. Kiedy zacznie się ściemniać, zjedzcie kolację, a potem zatrzymajcie się gdzieś na noc. Nie ma sensu gnać bez opamiętania. Nie jedziecie do pożaru. Lepiej być ostrożnym, niż potem żałować. Pamiętacie historyjkę o żółwiu i zającu?
Czy chodziło jej o uciekanie z pożaru? Uznałam jednak, że lepiej nie pytać. I czy nie powiedziała przed chwilą, że ktoś przejechał z Nowego Jorku do Kalifornii w trzy dni? Ciekawe, żółw czy zając?
Gina ani razu jej nie przerwała i nie powiedziała: „Mamo, musimy już jechać”. Stała z dłońmi matki na ramionach, słuchała i kiwała głową. Kiedy pani Reed zamilkła i wyglądało na to, że skończyła, Gina powiedziała, że ostatni raz musi zrobić „pisiu” i zniknęła w domu. Zostałam z dwiema paniami Reed, które obrzucały mnie spojrzeniem od stóp do głów. Wyglądałam zupełnie normalnie. Miałam na sobie dżinsowe szorty ze srebrnymi ćwiekami na kieszeniach w kształcie różyczek i beżowy T-shirt z Aerosmith. Miałam czyste włosy, zęby też. Prawie się nie umalowałam. Naprawdę, nie było czego oglądać. A jednak przyglądały mi się badawczo. Patrzyły, jakbym była nieprzyzwoitym obrazem, który ich zdaniem został stanowczo za wysoko wyceniony.
– Shelby, będziesz się dobrze opiekować Giną? – zapytała w końcu młodsza pani Reed.
Nie miałam pojęcia, co to oznacza. Nigdy w życiu niczym i nikim się nie opiekowałam. Nie potrafiłam się zająć jednooką żabą i w efekcie nie przetrwała zimy.
– Oczywiście – odparłam. – Ale jesteśmy z Giną przyjaciółkami. Będziemy się sobą nawzajem opiekować.
– Teraz masz ją pod opieką – ciągnęła pani Reed, jakbym się w ogóle nie odezwała. – Wiesz, że zawsze uważałam cię za jej starszą siostrę.
– Oczywiście. Tak naprawdę Gina jest dziesięć miesięcy starsza ode mnie, ale wiem, co pani ma na myśli. A siostry opiekują się sobą nawzajem.
– Jest w dobrych rękach. Wiem, że będziesz się o nią troszczyć. Zawsze cię lubiłam. Naprawdę nie masz nic przeciwko zawiezieniu psów do Baltimore? – Zaproponowała mi pięćdziesiąt dolarów za nieprzewidziany kłopot. Zawsze mam problemy, by odmówić, gdy ludzie proponują mi pieniądze (zdarza się to tak rzadko), więc nie odmówiłam.
– A Molly obiecuje, że nie będzie sprawiać kłopotu.
– Molly? – zapytałam w osłupieniu. Była już prawie jedenasta. Za bardzo się bałam, żeby spojrzeć na zegarek. Zerwałam go z ręki i rzuciłam na tylne siedzenie, jakby pozbycie się czasomierza dało mi iluzję kontroli. Nie wiedząc, która godzina, mogłam nie mieć pojęcia, że jest już tak późno.
Wróciła Gina. Za nią dreptała zaspana, rozczochrana mała dziewczynka. Molly, siostra Giny! Nie widziałam jej od dwóch lat, przez ten czas na ciele wyskoczyły jej różne rzeczy, takie jak cycki i biodra. Kiedy ją znałam, była jeszcze dziewczynką. Teraz miała dwanaście lat i trudno było ją poznać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki