Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Droga do raju - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Droga do raju - ebook

Powieść znakomitej autorki kultowego „Jeźdźca miedzianego”!

Obyczajowa powieść drogi. Poruszająca historia kobiecej przyjaźni, lojalności, miłości i poszukiwaniau celu w życiu.

Shelby kończy szkołę i dostaje od ciotki kultowego, jaskrawożółtego mustanga. Zamierza jechać nim do Kalifornii, by odnaleźć tam swą matkę. Dołącza do niej Gina, pragnąca odnaleźć odszukać byłego chłopaka i naprawić związek. Po drodze zabierają Candy: nieznośną, tajemniczą dziewczynę, która przeszła w życiu prawdziwe piekło i wyraźnie przed czymś wyraźnie ucieka...

Niezwykła podróż przez cały kraj odmieni ich życie na zawsze.

Książki Paulliny Simons szturmem zdobywają serca i umysły czytelników na całym świecie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-669-5
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG. MOTEL

Pro­log
MOTEL

Rób co chcesz, Shelby Slo­ane, powie­działa do mnie sprze­dana narze­czona, uśmie­cha­jąc się zagad­kowo, pamię­taj tylko o jed­nym: wszyst­kie drogi pro­wa­dzą do miej­sca, w któ­rym sto­isz.

Wtedy zapy­ta­łam, co to zna­czy?

Tego ranka już wie­dzia­łam. Już trzeci dzień sie­dzia­łam uwię­ziona w tym pokoju, ponad trzy kilo­me­try od głów­nej ulicy w Reno, w miej­scu zwa­nym Motel.

Byłam sama, spłu­kana i w Reno.

Ze wschodu do Reno pro­wa­dzi tylko jedna droga – mię­dzy­sta­nowa auto­strada I-80, a w Salt Lake City w sta­nie Utah, odda­lo­nym o jakieś dzie­więć­set kilo­me­trów, por­tier w czte­ro­gwiazd­ko­wym hotelu zapy­tany, czy ist­nieje bar­dziej malow­ni­cza trasa niż ogłu­pia­jąca, nudna auto­strada, mruga oczami z pogardą i odpo­wiada powoli: „W Neva­dzie?”.

Jed­nak można zna­leźć w Neva­dzie inną drogę, która pro­wa­dzi nie­mal na miej­sce: to U.S. 50, naj­bar­dziej samotna droga w Ame­ryce.

Reno leży w pustyn­nej doli­nie, ponad tysiąc trzy­sta metrów nad pozio­mem morza, lecz auto­strada pnie się wysoko w góry, a potem, wijąc się wśród ciem­nych zbo­czy, zaczyna opa­dać do niecki peł­nej świa­teł. Samo mia­sto to wła­ści­wie jedna ulica, Vir­gi­nia, bie­gnąca w linii pro­stej pomię­dzy prze­łę­czami.

Na Vir­gi­nii stoi Eldo­rado i Cir­cus Cir­cus; klub Roman­tic Sen­sa­tions; Hor­se­shoe, otwarty całą dobę lom­bard („Przyj­mu­jemy wszystko!”); Wild Orchid Club („Nowiut­kie dziew­czyny z «Hustlera»!”), Heidi’s Family Restau­rant; księ­gar­nia dla doro­słych („Więk­szy wybór pod nowym kie­row­nic­twem!”), pub&grill Lime­ryki (_Raz z Mama­ro­neck pewna dziew­czyna / Zechciała spraw­dzić, gdzie droga się zaczyna…_), sklep mono­po­lowy Arch; kaba­ret tylko dla doro­słych („kel­nerki z Fili­pin w stro­jach z wysp”); hotel St. Fran­cis; motel Ho-Hum, Pio­nier and Pre­mier Biżu­te­ria &Pożyczki; „Thun­der­bolt: Kupuj Tutaj! Płać Tutaj! Kupu­jemy czy­ste samo­chody i fur­go­netki”; Gospoda Przy­gód: egzo­tyczne pokoje tema­tyczne i kaplica ślu­bów; bil­l­bo­ard z pyta­niem: „Czy czy­stość i ufność w Jezusa zaj­muje główne miej­sce w twoim życiu?” i Motel.

Tam wła­śnie jestem.

Motel to beżowy, ponury trzy­pię­trowy budy­nek z zardze­wia­łymi pode­stami zbu­do­wany wokół cen­tral­nego dzie­dzińca, który służy jako par­king i oto­cze­nie basenu. Samo­chody stoją na wyzna­czo­nych miej­scach tuż za leża­kami. Nie mój, bo mój znik­nął, lecz auta innych gości z pew­no­ścią.

Cze­ka­łam na powrót dziew­czyny w mini­spód­ni­cze. Po pierw­sze, w ogóle nie miała odejść, więc przy­po­mi­nało to bar­dziej ocze­ki­wa­nie, by jadący nie­zgod­nie z roz­kła­dem pociąg wpadł na samo­chód, który utknął na torach. Wró­ci­łam dla niej, a ona znik­nęła. Razem z moim samo­cho­dem. Liścik, który mi zosta­wiła, mógł rów­nie dobrze zostać napi­sany hie­ro­gli­fami: „Shelby, gdzie jesteś? Myśla­łam, że wró­cisz. Chyba jed­nak nie. Poje­cha­łam cię szu­kać. Mam nadzieje, że cię znajdę”. Po tych sło­wach nastę­po­wały dwa znaczki ozna­cza­jące uca­ło­wa­nia i dwa uści­ski, jak­by­śmy były uczen­ni­cami szkoły śred­niej, które w sekre­cie kore­spon­dują w cza­sie lek­cji. Zabrała swoje rze­czy.

Nie­mal liczy­łam, że kie­row­nik Motelu mnie wyrzuci, gdy zoba­czy, że nie mam pie­nię­dzy i nie będę mogła zapła­cić za pokój, ale tylko się uśmiech­nął, puścił do mnie oko i powie­dział: „Pokój jest opła­cony do dwu­dzie­stego, złotko”. Kiedy odcho­dzi­łam, kusiło mnie, żeby zapy­tać do dwu­dzie­stego któ­rego mie­siąca, ale dałam spo­kój.

Pierw­szego dnia nie zde­ner­wo­wa­łam się aż tak bar­dzo. Czu­łam, że to kara. Nie zro­bi­łam tego, co obie­ca­łam, więc ona postą­piła podob­nie.

Dru­giego dnia ogar­nęła mnie ślepa, oczysz­cza­jąca furia. Mia­łam osiem­na­ście lat, w dro­dze na zachód zatrzy­ma­łam się na jeden dzień w Reno, by pomóc piel­grzy­mowi, któ­rego spo­tka­łam po dro­dze, i pro­szę, co mnie spo­tkało za moje dobre serce. Skra­ca­łam sobie ocze­ki­wa­nie, kom­pul­syw­nie drąc na małe strzępki maga­zyny z modą, starą gazetę, bro­szury tury­styczne rekla­mu­jące Reno i kwity z kasyna, a potem roz­rzu­ci­łam wszystko po pod­ło­dze. „ATRAK­CJE TURY­STYCZNE!”, „PRZY­TULNE KNAJPKI!”, „MUSISZ TO KONIECZ­NIE ZRO­BIĆ!”, wszystko roz­sy­pane jak tro­ciny.

Dni Para­dise, Kali­for­nii, Butte County, gór Sierra Nevada, Tall Pines, Blue Skies, Para­dise Pines, Love­lock i Gol­den Nug­get. Para­dise Ridge był zamiesz­kany przez Indian Maidu, któ­rzy osie­dlili się tam dzie­sięć tysięcy lat przed przy­by­ciem bia­łego czło­wieka. W Maga­lii, nie­da­leko Para­dise, w 1859 roku zna­le­ziono złoto. Samo­ro­dek z Maga­lii jest znany na całym świe­cie, waży sześć­set czter­dzie­ści osiem uncji, z czego czter­dzie­ści dzie­więć uncji to czy­ste złoto. A w dro­dze na zachód mój dyli­żans życia zatrzy­mał się w Para­dise, nie­da­leko Maga­lii. Było lato 1981 roku.

Pusty pokój, za oknem deszcz.

Deszcz w Reno w sierp­niu!

Pierw­szego dnia zja­dłam lekko zaple­śniałe, nad­gry­zione bato­niki, które zosta­wiła dziew­czyna, i otwartą torebkę chip­sów ziem­nia­cza­nych. Dru­giego dnia skoń­czy­łam paczkę fistasz­ków i chipsy tor­tilla tak stare, że sma­ko­wały jak sznu­rówki, ale i tak je zja­dłam i byłam wdzięczna. Piłam wodę z kranu.

Byłam pełna wspo­mnień z tygo­dni spę­dzo­nych w podróży. Znak stopu nie­da­leko Val­pa­ra­iso w India­nie. Sand Hills w Nebra­sce. Wielki Dział Wód w Wyoming, który – jak wtedy myśla­łam – dzie­lił moje życie na przed i po. Głu­pia. Wczo­raj Para­dise. Dziś Reno. Jak stop-klatki. Oto Shelby pro­wa­dzi swo­jego shelby – samo­chód z marzeń. Mam zdję­cie; to musiało się wyda­rzyć. Pła­ska droga przede mną. Minia­tu­rowe szpice. Zachód słońca w St. Louis. Ohio, rzeka Mis­si­sipi, Mis­so­uri, Black Hills, żółte wydmy, kasyna i auto­maty do gry, Inte­rior, Dakota Połu­dniowa z Floy­dem, smut­nym chłop­cem z tatu­ażami.

Rób, co chcesz.

Też coś.

Kiedy zauwa­ży­ły­śmy ją drugi raz, nie mogły­śmy uwie­rzyć, że to ta sama dziew­czyna. Czy to moż­liwe? – pyta­ły­śmy. Tak. Czy powin­ny­śmy się zatrzy­mać? Nie, nie. Żad­nych auto­sto­po­wi­czów. Ale ona do nas poma­chała, poznała nas. To prze­zna­cze­nie, powie­dzia­łam. Jaka jest szansa, że wpad­niemy na tę samą dziew­czynę w róż­nych sta­nach, oddzie­lo­nych od sie­bie o setki kilo­me­trów? Nie wie­rzę w prze­zna­cze­nie, powie­działa moja przy­ja­ciółka Gina. Daj spo­kój, odpar­łam. Musisz w coś wie­rzyć. W co wie­rzysz?

Nie w prze­zna­cze­nie, powie­działa z naci­skiem Gina. I nie w nią.

Przy­mi­la­łam się. Pod­rzu­cimy ją tylko kawa­łek. Wysa­dzimy, kiedy nie będzie nam już po dro­dze. Zoba­czy­łam w tyl­nym lusterku, że bie­gnie w naszą stronę. Bie­gnie i macha. Ten widok zapi­sał się na dobre w mojej bez­rad­nej gło­wie. Widzę ją coraz bli­żej. Stale powraca do mnie poczu­cie, że powin­nam była jechać dalej.

Gdy­bym tylko nie miała tego prze­klę­tego, strasz­nego, okrop­nego, znie­na­wi­dzo­nego samo­chodu. Jakże go kocha­łam. Gdzie teraz jest?

Nocą tłu­kłam się po pokoju niczym tygrys w klatce, war­cząc pod nosem, dusząc się fru­stra­cją. Nie mogłam spać, nie mogłam się poło­żyć, nie mogłam oglą­dać tele­wi­zji, nie mogłam usie­dzieć na miej­scu, nie mogłam myśleć, nie mogłam oddy­chać. Noc była bez­na­dziejna; dzień jesz­cze gor­szy.

Za dnia modli­łam się, by nade­szła noc. Jed­nak nocą bary­ka­do­wa­łam drzwi dwoma krze­słami i komodą; zamy­ka­łam je na klucz, zakła­da­łam łań­cuch i zamy­ka­łam okno wycho­dzące na schody od frontu. Nie włą­cza­łam tele­wi­zora, bo chcia­łam usły­szeć każde zbli­ża­jące się kroki, lecz na ich dźwięk serce nie­mal wyry­wało mi się z piersi. Teraz, gdy uci­chły na dobre, myśla­łam, że w każ­dej chwili „oni” przyjdą po mnie; kilka dni temu były­śmy we trójkę, a dziś zosta­łam sama. Jak mogłam wytłu­ma­czyć znik­nię­cie samo­chodu i przy­ja­ció­łek?

Trze­ciego dnia desz­czu pomy­śla­łam, że tracę rozum. Nie mogłam sobie przy­po­mnieć farm w Iowa ani jak prze­kra­cza­ły­śmy Mis­si­sipi. Nie pamię­ta­łam, czy skoń­czy­łam szkołę, nie pamię­ta­łam nazwi­ska mojego przy­ja­ciela Marka, mojego numeru tele­fonu. Nie wie­dzia­łam, co robić. Dziew­częta znik­nęły, znik­nął mój samo­chód, nie mia­łam pie­nię­dzy, numery tele­fo­nów wyle­ciały mi z głowy, a męż­czy­zna w recep­cji uśmie­chał się do mnie oble­śnie i mówił: „Zostań, jak długo zechcesz, złotko”.

Trze­ciego ranka zasnę­łam. Nie mia­łam nic do jedze­nia i nie mia­łam dokąd pójść. Nie wie­dzia­łam, skąd nadej­dzie ratu­nek, a każda myśl, która przy­cho­dziła mi do głowy, spra­wiała, że kuli­łam się ze stra­chu i roz­pa­czy. Może moja auto­sto­po­wiczka się myliła, a spi­ry­tu­ali­ści ze Wschodu mieli rację. Powinno się nad sobą pra­co­wać, by pozbyć się wszel­kich uczuć. Zapo­mnieć o wszyst­kich ziem­skich pro­ble­mach i ode­rwać od życia.

Myśleć tylko po to, by nie myśleć.

Pra­gnąć tylko po to, by nie pra­gnąć.

Czuć tylko po to, by nie czuć.

Boże, zli­tuj się nade mną, pła­ka­łam na kola­nach przed jed­nym łóż­kiem, potem przed dru­gim, opie­ra­jąc czoło na cuch­ną­cym stę­chli­zną kocu.

Pomóż mi. Pomóż mi. Pro­szę. Dla­czego nie nale­ga­łam, żeby mi powie­działa, jaka jest czter­na­sta sta­cja drogi krzy­żo­wej? Powie­działa, że żadna modli­twa wypo­wie­dziana z wiarą nie pozo­sta­nie bez odpo­wie­dzi na czter­na­stej sta­cji; a kiedy ją zapy­ta­łam, jaka to sta­cja, uchy­liła się od odpo­wie­dzi. „Naj­pierw musisz się nauczyć pierw­szych trzy­na­stu” – odparła. Gdzie się mia­łam tego nauczyć? Na U.S. 83 w Dako­cie Połu­dnio­wej? W Badlands? Od ćpuna Floyda? Ow­szem, byłam cie­kawa, ale w sumie było mi to obo­jętne. Bo czemu nie? Byłam młoda, świe­ciło słońce, mój samo­chód był szybki jak odrzu­to­wiec, a pio­senki pły­nące z radia w świe­tle deski roz­dziel­czej zawsze obie­cy­wały raj. Powin­nam nale­gać, żeby mi powie­działa, bo teraz, kiedy jedyną prawdą było to, że mia­łam osiem­na­ście lat, nie wie­dzia­łam, dokąd się zwró­cić.

Może Biblia Gide­ona w stę­chłej szu­fla­dzie rzuci jakieś świa­tło na czter­na­ście sta­cji? Nie. Klę­cza­łam przy łóżku na zasy­pa­nej ścin­kami papieru pod­ło­dze, prze­su­wa­jąc pal­cami po sło­wach, któ­rych nie rozu­mia­łam, zamy­ka­łam księgę, po czym otwie­ra­łam ją na przy­pad­ko­wej stro­nie i kła­dłam palec na aka­pi­cie, pró­bu­jąc się skon­cen­tro­wać.

Oto co zna­la­złam:

_Wypro­stuj­cie opa­dłe ręce i osła­błe kolan¹_a.

Wsta­łam i poło­ży­łam się na łóżku. Na­dal lało jak z cebra. Jak mogłam wytrzy­mać tu jesz­cze jeden dzień, cze­ka­jąc, nasłu­chu­jąc w desz­czu kro­ków tego, który przyj­dzie mnie zabić?

Nie wie­dzia­łam, która jest godzina. Wyglą­dało na to, że jest wcze­śnie, ale nie mia­łam pew­no­ści, bo minio­nej nocy w bez­rad­nym prze­ra­że­niu zmiaż­dży­łam budzik obca­sem swo­ich nowych san­da­łów. Ranek był ponury, mogło rów­nie dobrze być po zmroku lub tuż przed świ­tem.

Nagle roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Nie deli­katne stu­ka­nie nie­le­gal­nej imi­grantki, która pyta, czy posprzą­tać pokój, lecz naglące wale­nie męskich knykci. Zerwa­łam się z łóżka i scho­wa­łam w sza­fie.

– Poli­cja. Otwie­rać.

Narzu­ci­łam jakieś ubra­nie i wyj­rza­łam przez dziurę w zasło­nie. Prze­su­nę­łam meble i otwo­rzy­łam drzwi. Na scho­dach dru­giego pię­tra stało dwóch gli­nia­rzy w róż­nych mun­du­rach.

– Shelby Slo­ane?

– A kto pyta?

Jeden bły­snął odznaką.

– Detek­tyw Yeomans, wydział poli­cji z Para­dise.

Drugi też poka­zał odznakę.

– Detek­tyw John­son, wydział poli­cji z Reno.

– Macie coś do jedze­nia? – zapy­ta­łam.

– Co? Nie. Ty jesteś Shelby?

Czu­łam, że zaraz upadnę. Ski­nę­łam głową, trzy­ma­jąc się klamki. Mil­cze­li­śmy.

– Wiemy, co się stało z twoim samo­cho­dem.

– Naprawdę. – To nie było pyta­nie. Zabrzmiało, jak­bym już wie­działa. Chcia­łam powie­dzieć, że długo trwało, zanim zna­leźli samo­chód, z któ­rych tylko jeden – mój – został wypro­du­ko­wany w 1966 roku. Jeden samo­chód i wydziały poli­cji z dwóch miast zna­la­zły go po trzech dniach. Świetna robota.

– Jestem naprawdę głodna. Czy tele­fon działa?

– Skąd mamy to wie­dzieć? – powie­dział Yeomans z Para­dise. – Dzwo­ni­łaś stąd, żeby zgło­sić zagi­nię­cie samo­chodu?

– Nie wiem.

Gli­nia­rze wymie­nili dziwne spoj­rze­nia, a potem odchrząk­nęli.

– Przy­szli­śmy w bar­dzo waż­nej spra­wie.

– Doty­czą­cej mojego samo­chodu?

– Nie cał­kiem – powie­dział Yeomans. – Musisz iść z nami. Chcie­li­by­śmy, żebyś z nami poszła.

– Jestem aresz­to­wana?

– Czy zro­bi­łaś coś, by zasłu­żyć na aresz­to­wa­nie?

– Nie.

– No to nie.

– Czy mam prawo zacho­wać mil­cze­nie?

– Zawsze masz takie prawo.

Posta­no­wi­łam z niego nie sko­rzy­stać.

– Czy coś się stało?

Ski­nęli gło­wami.

Szu­ka­łam słów.

– Czy samo­chód jest w Para­dise?

– Nie.

To mnie zasko­czyło. Myśla­łam, że tak.

– Jest tutaj, w Reno. No cóż – popra­wił się John­son. – Skład Morana znaj­duje się w Reno, a na Mora­nie ciąży teraz oskar­że­nie fede­ralne.

– Czy doszło do… – nie mogłam dokoń­czyć – …do wypadku?

– Nie z udzia­łem samo­chodu. Ale… Włóż buty i chodź z nami. – Yeomans z Para­dise obrzu­cił mnie uważ­nym spoj­rze­niem. – Włóż coś cie­płego. Jest zimno.

Nie chcia­łam wkła­dać butów. Nie byłam już głodna, nie chciało mi się pić. Pra­wie się nie poru­sza­łam. Pochy­li­łam się, uda­jąc, że szu­kam butów pod nie­za­ście­lo­nym łóż­kiem, choć wie­dzia­łam, że ich tam nie ma. Leżały w sza­fie, ale nie chcia­łam ich wyj­mo­wać. Zna­la­złam tylko bar­dzo nie­od­po­wied­nie san­dały, które zmiaż­dżyły budzik. Wyso­kie szpilki, dżinsy i bluza. Poru­sza­łam się jak śpiący niedź­wiedź w mela­sie.

Czu­łam, że Yeomans wpa­truje się w moje plecy.

Nie wiem, jak udało mi się wło­żyć san­dały. Może pomógł mi John­son. Nie mam poję­cia, jak wsia­dłam do radio­wozu. Nie był to czarno-biały wóz z Reno, lecz taki sam z Para­dise. Przy­je­chali więc aż stam­tąd. Czu­łam się, jak­bym znów klę­czała na pod­ło­dze i zaglą­dała pod łóżko. Jed­nak tym razem nie w poszu­ki­wa­niu san­da­łów, lecz zagi­nio­nego życia.

– Zatrzy­mamy się u Morana? Weź­miemy mój samo­chód? – zapy­ta­łam zwod­ni­czo spo­koj­nym gło­sem. Jecha­li­śmy Vir­gi­nia Street.

– On, nie­stety, nie ma już two­jego samo­chodu – powie­dział John­son. – Bar­dzo mi przy­kro. I nie, nie jedziemy tam.

Cze­ka­łam, by deszcz tro­chę ustał. Jecha­li­śmy wolno, prze­ci­ska­jąc się przez gęst­nie­jący hazar­dowy ruch uliczny. Musiała wziąć mój samo­chód i sprze­dać go Mora­nowi. Doku­menty wygod­nie spo­czy­wały w schowku, a on – choć nie wolno mu było kupo­wać samo­cho­dów, nie spraw­dza­jąc toż­sa­mo­ści sprze­da­ją­cego, pra­gnął go tak bar­dzo (kto by nie pra­gnął?), że kupił. Potem uświa­do­mił sobie, że nie­źle się wko­pał, roze­brał mój samo­chód na czę­ści, a ona scho­wała pie­nią­dze i zwiała.

Skład Morana, czyli zardze­wiała przy­czepa bez bocz­nych kół, znaj­do­wał się na poro­śnię­tym trawą zbo­czu. Ota­czały go wraki samo­cho­dów. Mija­jąc go, nawet nie zwol­ni­li­śmy.

– Ile zapła­cił za samo­chód?

– Powie­dział, że tysiąc.

Tysiąc! Och, ta dziew­czyna. To obraza. Dla niego i dla niej. Dziura w moim żołądku ziała jak prze­paść.

Na­dal lało. Tylne okno było otwarte i deszcz zaci­nał z boku na moje kolana i pod­łogę radio­wozu. Nie dba­łam o to, oni też. W końcu zro­biło mi się zimno i zamknę­łam okno.

– Jak, na Boga, wpa­ko­wa­łaś się w to całe bagno? – zapy­tał John­son z Reno.

Przy­ci­snę­łam twarz do wil­got­nej szyby. Droga do Para­dise wio­dąca przez gór­skie prze­łę­cze i pola tru­skaw­kowe cią­gnęła się przez całą wiecz­ność.1. Zagadki w stroju topless

1
Zagadki w stroju topless

Moja była przy­ja­ciółka Gina pode­szła do mnie, kiedy prze­bie­ra­łam się po tre­ningu. Sie­dzia­łam na ławce, na­dal mokra po prysz­nicu i schy­lona szu­ka­łam w spor­to­wej tor­bie czy­stego sta­nika. Mia­łam na sobie tylko majtki. Nagle sta­nęła przede mną Gina i wier­cąc się nie­spo­koj­nie, zasło­niła mi widok.

– Cześć, Slo­ane.

Wszy­scy moi przy­ja­ciele nazy­wali mnie Slo­ane zamiast Shelby. Moi przy­ja­ciele.

– Co jest? – Nawet nie pod­nio­słam wzroku. Choć byłam zasko­czona i bar­dzo chcia­łam to zro­bić.

– Uwie­rzysz, że koń­czymy szkołę? – zapy­tała, siląc się na rado­sny ton. – Na­dal mi się wydaje, że mam dwa­na­ście lat i to lato będzie super. Znów pró­buję zała­twić pracę w Dairy Barn, spo­ty­kam tam mnó­stwo ludzi, a Eddie, mój chło­pak – pamię­tasz go? – rzu­cił szkołę. Wie­dzia­łaś?

– Nie. – Znów zaczę­łam grze­bać w tor­bie.

– Wró­cił do Kali­for­nii. Jego mama jest chora, więc poje­chał do niej. Ukoń­czy szkołę bez dyplomu; twier­dzi, że to rów­nie dobre, a poza tym mówi, że nie potrze­buje żad­nego papierka, żeby odnieść suk­ces. Jest bar­dzo mądry, nie muszę ci chyba tego mówić.

Mil­cza­łam.

– Obser­wo­wa­łam cię dzi­siaj na bieżni. To było nie­sa­mo­wite. Prze­bie­głaś swój dystans w pięć­dzie­siąt sie­dem sekund?

Na te słowa pod­nio­słam wzrok.

– Obser­wo­wa­łaś mnie. Dla­czego?

– Bo byłaś nie­sa­mo­wita. Kiedy zaczę­ły­śmy tre­no­wać, nie mogłaś prze­biec trzech kilo­me­trów w sie­dem­na­ście minut. Jaki teraz masz czas?

Spoj­rza­łam na nią spo­koj­nie.

– Czas? Jest za pięć piąta i muszę wra­cać do domu.

– Ach tak. Ha, ha.

Ha, ha? Była niska i biu­ścia­sta, z lekko wysta­ją­cym brzu­chem i dłu­gimi, pro­stymi jasno­brą­zo­wymi wło­sami. Kie­dyś miała paskudny nawyk sku­ba­nia brwi i rzęs. Gdy już je wysku­bała do cna, wyry­wała włosy z głowy. Dziś była ubrana w obci­słe dżinsy i szpilki. Nie nosiła bie­li­zny. Kie­dyś była moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką.

Ale to było jakiś czas temu.

– Nie chcę cię zatrzy­my­wać – powie­działa – ale czy możemy poroz­ma­wiać, kiedy będziesz się ubie­rać?

– Wal. – Zre­zy­gno­wa­łam z głu­piego sta­nika; ten, który mia­łam na sobie, bie­ga­jąc, był wil­gotny, ale podej­rze­wa­łam, że nie wzię­łam innego. Cho­lera.

Sta­nę­łam przed nią, przy­ci­ska­jąc ręce do piersi.

– Ależ ty jesteś chuda, Slo­ane – powie­działa. – Musisz dużo tre­no­wać.

Gdy­bym nie bie­gała, mia­ła­bym bio­dra zdolne do rodze­nia dzieci. Nic nie odpo­wie­dzia­łam.

– Sły­sza­łam, że po zakoń­cze­niu roku wybie­rasz się do Kali­for­nii.

– Sły­sza­łaś? I co z tego?

– To wybie­rasz się czy nie?

– Co cię to obcho­dzi?

– No bo jeśli tak, to zasta­na­wia­łam się, czy nie mia­ła­byś ochoty na towa­rzy­stwo – cią­gnęła, zanim zdą­ży­łam ener­gicz­nie pokrę­cić głową. A tak naprawdę mówiła, gdy ener­gicz­nie krę­ci­łam głową. – Podzie­li­ły­by­śmy się kosz­tami. – Patrzyła na moją głowę, która poru­szała się jak waha­dło. – I mogły­by­śmy pro­wa­dzić na zmianę – zapro­po­no­wała. – Doje­cha­ły­by­śmy tam w trzy dni. Ile to kilo­me­trów? Tysiąc sześć­set?

– Ponad trzy i pół tysiąca tam, dokąd ja się wybie­ram – odpar­łam chłodno.

Pró­bo­wała zagwiz­dać.

– Daleko. Jak wspo­mnia­łam, pro­wa­dzi­ła­bym z tobą na zmianę, zapła­ci­ła­bym połowę za ben­zynę i za hotele. No wiesz, wypa­dłoby taniej.

Mil­cza­łam.

– Wiesz, co jest tań­sze? – zapy­ta­łam po chwili. – Auto­bus. Jeśli poje­dziesz grey­ho­un­dem, zapła­cisz tylko kilka stó­wek.

Gina pry­chała i mru­czała. W końcu mruk­nęła, że boi się auto­bu­sów. A potem dodała, że to jej matka boi się auto­bu­sów. Ja też ich nie lubi­łam, ale tak naprawdę nie inte­re­so­wała mnie opi­nia ani jej, ani jej matki na temat grey­ho­un­dów.

– Muszę już iść. Emma czeka. – Rezy­gnu­jąc z wil­got­nego sta­nika na rzecz samego T-shirtu, pod któ­rym ster­czały piersi, z mokrymi wło­sami i w nie­do­pię­tych dżin­sach, pod­nio­słam torbę.

Chwy­ciła mnie za ramię, lecz kiedy rzu­ci­łam jej prze­cią­głe spoj­rze­nie, puściła je.

– Obie­caj, że się nad tym zasta­no­wisz – powie­działa, cofa­jąc się. – Tylko o tym pomyśl, dobra? Tak będzie dla cie­bie pro­ściej i szyb­ciej. Lepiej. I nie będziemy musiały dużo roz­ma­wiać, jeśli nie chcesz. Posłu­chamy tylko radia.

Prze­klęta Emma. Prze­klęty samo­chód. Prze­klęte pomy­sły. Przy­się­głam sobie, że odmó­wię. Prze­pra­szam, Gina. Zasta­no­wia­łam się nad tym i nie uwa­żam, że to dobry pomysł.

Mia­łam się na bacz­no­ści przed nią i przed jej inten­cjami. Tak samo jak ludzie mają się na bacz­no­ści przed wydrami. Albo lam­par­tami mor­skimi.

Imię Gina brzmi tak etnicz­nie jak Larch­mont, które jest tro­chę pre­ten­sjo­nalne. W Ginie nie ma nic pre­ten­sjo­nalnego.

W sta­ty­sty­kach doty­czą­cych naj­po­pu­lar­niej­szych imion nada­wa­nych dzie­ciom w ostat­nich dwu­dzie­stu latach Gina poja­wiała się co roku w pierw­szej pięć­dzie­siątce. Kiedy Gina to usły­szała, wykrzyk­nęła: „Suuuper!” i odrzu­ciła włosy na plecy. Wszy­scy chłopcy myślą, że jest Włoszką, ale ona nie ma ani kro­pli wło­skiej krwi. Nosi tylko etniczne imię. Nie wiem, dla­czego mnie to nie­po­koi. Może dla­tego, że za każ­dym razem, gdy szły­śmy do parku roz­rywki lub na plażę i chłopcy dowia­dy­wali się, jak ma na imię, uśmie­chali się jesz­cze sze­rzej i mówili, prze­cią­ga­jąc samo­gło­ski: „Ooooch, jesteś Wło­oooszką”, jakby samo to obda­rzało ją darami, któ­rych ja naj­wy­raź­niej nie posia­da­łam. Wie­cie, co ni­gdy nie ucho­dziło mojej uwagi? Wyraz ich twa­rzy. Wołali: „Giiiina” i za każ­dym razem współ­czyn­nik mojej iry­ta­cji rósł gwał­tow­nie.

Ja, z dru­giej strony, mogłam tylko marzyć o ana­chro­nicz­nym lub etnicz­nym imie­niu. Moje jest za to andro­gy­niczne. Nie jest imie­niem, lecz nazwi­skiem. Jestem oboj­na­kiem.

W każ­dym razie może­cie być pewni, że ni­gdy, ani raz, nawet wysoko na dia­bel­skim kole, kiedy tań­czy­li­śmy w klu­bie albo pły­wa­li­śmy w rzece Sound, żaden chło­piec nie prze­cią­gał mojego imie­nia, otwie­ra­jąc przy tym sze­roko oczy. „Shel­be­eee”.

Shelby. Oto kim jestem. Tak brzmi moje imię. Jestem Shelby.

Gina pode­szła znów do mnie następ­nego dnia.

– Na­dal się zasta­na­wiasz?

– Minął dopiero jeden dzień!

– Nie­długo lato się skoń­czy.

– Dopiero czer­wiec.

– Muszę wie­dzieć, czy mam robić inne plany.

– Dobra. Uwa­żam, że powin­naś.

– No co ty, Slo­ane.

Slo­ane!

– Jeśli musisz koniecz­nie wie­dzieć, moja odpo­wiedź brzmi nie, ponie­waż się nad tym nie zasta­na­wia­łam.

– Ale koń­czymy szkołę za dwa tygo­dnie!

– Wiem, kiedy koń­czymy szkołę.

Zni­żyła głos.

– Muszę wyje­chać. Muszę dostać się do Bakers­field. Po pro­stu muszę. Nie pytaj o nic, dobra?

– Dobra. – Tak jak­bym pytała.

– I muszę to wie­dzieć nie­długo – dodała bła­gal­nie. – Bo jeśli poje­dziemy, muszę opra­co­wać plan.

Zupeł­nie jakby wypo­wie­działa magiczne słowo. Brzmiało lepiej niż „pro­szę”. Moja twarz zła­god­niała.

– Plan? – Uwiel­bia­łam pla­no­wać. Lubi­łam myśleć o sobie jako o dziew­czy­nie, która ma wszystko zapla­no­wane.

– Tak. Muszę powie­dzieć mojemu chło­pa­kowi, kiedy przy­jadę.

Cof­nę­łam się, marsz­cząc brwi.

– To tak wyglą­dają te twoje plany? Zawia­da­miasz innych?

Nie wie­działa, o co mi cho­dzi i też zmarsz­czyła brwi. Naprawdę musia­łam iść na zaję­cia z poli­tyki miej­skiej.

– A co jest jesz­cze potrzebne?

Nie odpo­wie­dzia­łam. Co było jesz­cze potrzebne?

– No co? Do podróży przez cały kraj? Daj spo­kój. – Mach­nęła ręką. – Wsia­damy do samo­chodu. Jedziemy.

– A ben­zyna?

– Kiedy się skoń­czy, zatan­ku­jemy.

– Wydaje mi się, że wtedy będzie już za późno.

– To zatan­ku­jemy wcze­śniej. Shelby, mówię ci, za bar­dzo się tym wszyst­kim przej­mu­jesz.

Uff. Pokrę­ci­łam głową. I wcale się nie przej­mo­wa­łam.

– Nie jadę do Bakers­field.

Gina zamru­gała powie­kami. Jej nie­bie­skie oczy były tro­chę zbyt bli­sko osa­dzone i kiedy w coś się wpa­try­wała, spra­wiała wra­że­nie osoby lekko nie­obec­nej i zezo­wa­tej. Być może nie byłam dla niej cał­kiem miła, ponie­waż była ładna i wszy­scy chłopcy tak sądzili. Jeśli cho­dzi o urodę, nie można jej było nic zarzu­cić, dbała o sie­bie i nosiła obci­słe dżinsy, miała tylko coś nie tak z oczami, kiedy się na kogoś gapiła.

– Muszę iść. Posłu­chaj, nawet jeśli się na to zgo­dzę – przy­ci­snę­łam książki do piersi – będziesz musiała poje­chać auto­bu­sem do Bakers­field. Mogę cię pod­rzu­cić do San Fran­ci­sco, ale potem musisz radzić sobie sama.

– Chcesz, żebym jechała auto­bu­sem? – odparła, jak­bym kazała jej jeść świń­skie pomyje.

Ruszy­łam przed sie­bie. Szybko mnie dogo­niła.

– Zgódź się. Bez cie­bie nie będę mogła poje­chać. – Zni­żyła głos. – Naprawdę muszę dotrzeć jak naj­szyb­ciej do Bakers­field. A mama mi nie pozwoli, jeśli nie pojadę z tobą.

– Mama ci nie pozwoli? A co? Masz pięć lat?

– Od tego są matki, Shelby – oznaj­miła pom­pa­tycz­nie. – Mar­twią się o dzieci.

Boże! Nie powie­działa: Wie­dzia­ła­byś o tym, gdy­byś miała matkę.2. Emma

2
Emma

Wycho­wa­łam się w odno­wio­nym pen­sjo­na­cie nie­da­leko Mama­ro­neck w sta­nie Nowy Jork, czte­ro­gwiazd­ko­wym. To coś jak ham­bur­ger z polę­dwicy, który na­dal prze­cież pozo­staje ham­bur­gerem. Tak naprawdę dom, w któ­rym miesz­kam, znaj­duje się w Larch­mont, następ­nym mia­steczku, ale lubię mówić, że miesz­kam w Mama­ro­neck, bo kryje w sobie słowo „mama”, a poza tym nie lubię obwiesz­czać wszem wobec, że pocho­dzę z Larch­mont, bo nazwa ta nie­sie ze sobą poczu­cie wyż­szo­ści, o które wcale nie dbam. Trzeba mieć fran­cu­ski akcent, żeby wypo­wie­dzieć ją popraw­nie. Larsz-mą. Ludzie, któ­rzy o tym nie mają poję­cia, nie zro­zu­mieją, ale ci, któ­rzy wie­dzą, uno­szą brwi i mówią: „Larchmą. No pro­szę!”. To wła­śnie ze względu na nich mówię, że miesz­kam w Mama­ro­neck. Na ten dźwięk nikt nie unosi brwi. Nazwa rodem z przed­mie­ścia, nie ma w sobie nic fran­cu­skiego, jest bez­pre­ten­sjo­nalna, nie­sno­bi­styczna – a tego nie można powie­dzieć o Larch­mont, kosmo­po­li­tycz­nym, wyra­fi­no­wa­nym, euro­pej­skim mia­steczku jakby prze­nie­sio­nym ze sta­rego świata i umiej­sco­wio­nym w samym środku zaścian­ko­wej, pro­win­cjo­nal­nej Ame­ryki. Ulice są kręte i ukryte pod bal­da­chi­mem drzew, domy w stylu Tudo­rów, zwarte i ezo­te­ryczne, z kwa­dra­to­wymi poko­jami, pod­ło­gami z drewna i malut­kimi kuch­niami, gdzie w grud­niu na Main Street zawie­sza się bożo­na­ro­dze­niowe świa­tełka, które migo­tają wesoło w śniegu. Wiele domów jest do wyna­ję­cia, a jeden ume­blo­wany w stylu Tudo­rów, nie­opo­dal Bridge Street, stoi przy _cul-de-sac_ (nawet to jest fran­cu­skie). Miesz­kamy tam z Emmą w trzech małych poko­jach nad gara­żem sto­ją­cym na pod­jeź­dzie pod ogrom­nymi drze­wami, z któ­rych jesie­nią i wio­sną kapie sok, pla­miąc moje buty do bie­ga­nia. Miesz­kamy tam za darmo, podob­nie jak pralki i odku­rza­cze. W zamian za miesz­ka­nie zaj­mu­jemy się sprzą­ta­niem. To zna­czy sprząta głów­nie Emma. Ja poma­gam w week­endy.

Miesz­kam z Emmą, która nazywa się Blair. A ja Slo­ane. To wiem.

A teraz to, czego nie wiem. Nie wiem, kim jest Emma, dla­czego z nią miesz­kam i kim jest dla mnie. Kiedy byłam mała, nazy­wa­łam ją cio­cią, ale potem doro­słam. Od tam­tej pory już zawsze jest dla mnie po pro­stu Emmą.

Wiem także i to, czego dowie­dzia­łam się dzięki przy­ja­ciółce Giny, śmiesz­nej Agnes Tusca­dero z wyłu­pia­stymi oczami, która pew­nego póź­nego wie­czoru pod­słu­chała w kuchni poufną roz­mowę rodzi­ców. Naj­wy­raź­niej mój ojciec, Jed Slo­ane, kiedy był jesz­cze mężem mojej matki, zwią­zał się z kobietą, która, według nich, miała na imię Emma i mogła być sio­strą/ciotką/naj­lep­szą przy­ja­ciółką mojej matki. Nie mam więc matki z powodu Emmy. Ode­szła, zosta­wia­jąc mnie z ojcem i jego nową kochanką/uko­chaną/flamą. Rodzice plot­ko­wali dalej i Agnes powie­działa Ginie, która powie­działa mnie, że moja matka zosta­wiła liścik nastę­pu­ją­cej tre­ści: „Wiem, że zawsze chcia­łeś mieć tylko swoje pety, alko­hol i swoją dziwkę. No to teraz możesz to wszystko mieć. Może życie i wszystko z nim zwią­zane było kom­pletną stratą czasu”. Zakła­dam, że matka napi­sała to jakiś czas przed tym, zanim mnie zosta­wiła.

Nie wiem, gdzie jest ten list i wierz­cie mi, że to nie wsku­tek mojego zanie­dba­nia. Prze­szu­ka­łam każdą szcze­linę w każ­dej szu­fla­dzie w naszych dwóch sypial­niach i w salo­niku, bo pra­gnę­łam zoba­czyć jej cha­rak­ter pisma i jej imię. Ale nie zna­la­złam – jesz­cze nie.

Nie wiem, jak wyglą­dała moja matka, ale wiem, jak wygląda Emma i ujmu­jąc rzecz bar­dzo deli­kat­nie, dziwi mnie, że jaki­kol­wiek męż­czy­zna mógłby porzu­cić dom dla kobiety takiej jak Emma, która ze swo­imi gru­bymi kost­kami u nóg, butami na pła­skich obca­sach, sztyw­nymi szpa­ko­wa­tymi wło­sami i suk­niami typo­wymi dla matrony nie mogłaby wzbu­dzić pożą­da­nia u psa w okre­sie rui, a co dopiero u męż­czy­zny. Wydaje się po pro­stu zbyt pury­tań­ska, by myśleć o miło­ści.

Z czy­sto aka­de­mic­kiego punktu widze­nia cie­kawe jest to, że mój ojciec rów­nież odszedł. Zakła­dam, że stało się to nie­długo po znik­nię­ciu matki, ponie­waż jego też nie pamię­tam. Dziwne, ale matkę pamię­tam jak bla­dego ducha z cie­płymi ramio­nami. Ojciec odszedł, a potem umarł gdzieś w dro­dze. Emma tylko tyle mi powie­działa, tylko tyle chciała mi powie­dzieć, a ja tylko o tyle chcia­łam zapy­tać.

Agnes powie­działa Ginie, która powie­działa mnie, że on nie zosta­wił listu. Jed Slo­ane odszedł, umarł i zosta­wił mnie z „dziwką”.

A ona mnie wycho­wała.

Kim był mój ojciec?

Kim była moja matka?

Jeśli Emma jest do niczego i mój ojciec ją porzu­cił, dla­czego na­dal z nią jestem?

A co waż­niej­sze, dla­czego ona na­dal jest ze mną?

Czy ma wyrzuty sumie­nia z mojego powodu? Czy mam ją o to zapy­tać, gdy będziemy sprzą­tać łazienki fran­cu­skich dyplo­ma­tów pra­cu­ją­cych przy Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych?

Emmo, mój ojciec odszedł; dla­czego ty zosta­łaś?

Moja matka ode­szła; dla­czego ty zosta­łaś?

Czy możesz mi odpo­wie­dzieć, gdy będziemy pasto­wać pod­łogi i kroić cebulę?

Jeśli oni ode­szli, dla­czego ty tego nie zro­bi­łaś?

Nie mia­łam poję­cia, co mogłaby mi odpo­wie­dzieć.

W końcu poczu­łam, że czas na zada­wa­nie pytań minął; mimo to czu­łam, że codzien­nie muszę stą­pać bar­dzo ostroż­nie i omi­jać szcze­linę, do któ­rej wpa­dły frag­menty odpo­wie­dzi.

Pyta­nie: czy wpa­dły na dobre?

Ale na koniec muszę dodać jedno. Moja przy­ja­ciółka z dru­giej strony ulicy tego roku spę­dzała z nami sporo czasu. Miała oboje rodzi­ców, ojca i matkę, trzech braci i psa rasy beagle; jej matka opie­ko­wała się dziećmi, a ojciec był kie­row­ni­kiem sklepu żela­znego w Larch­mont. A jed­nak Deb­bie, która miała pełną rodzinę i psa, spę­dzała czas ze mną, bez psa, za to z Emmą. Dla­czego? Poma­gała nam wie­czo­rami, oglą­dała tele­wi­zję i choć miesz­kała po dru­giej stro­nie ulicy, czę­sto pytała, czy może zostać na noc. Emma zawsze odpo­wia­dała: „Tak”. Tylko – „tak”. Ni­gdy mniej, ni­gdy wię­cej.

Kilka mie­sięcy temu Deb­bie powie­działa mi w końcu, że jej ojciec jest chory. Nasz sąsiad Ral­phie woził go co tydzień do szpi­tala. Oka­zało się, że wysia­dła mu wątroba. Potrzebny był mu prze­szczep i to szybko, ale nie mógł go dostać, mimo że miał żonę, czworo dzieci i był bez­ro­botny; był też alko­ho­li­kiem, a nikt nie daje świe­żej wątroby alko­ho­li­kom. Pił więc, wrzesz­czał na żonę i dzieci i cho­ro­wał. Kiedy trzeź­wiał, Ral­phie zawo­ził go do szpi­tala na dia­lizę i bada­nia. Ojciec Deb­bie był pija­kiem przez dwa­dzie­ścia lat. Ral­phie woził go przez dwa ostat­nie mie­siące. Pew­nego dnia ojciec Deb­bie nie wró­cił ze szpi­tala i matka Deb­bie zabrała ją i brata, który na­dal miesz­kał w domu, i wyje­chała, naj­praw­do­po­dob­niej na Flo­rydę. Tęsk­ni­łam za nimi. Byli taką sym­pa­tyczną rodziną.

Wsta­jemy z Emmą o szó­stej, przy­go­to­wu­jemy dom na rano, pra­cu­jąc w ciszy. Ja robię kawę, ona opróż­nia zmy­warkę, zmy­wamy blaty, ja wyrzu­cam śmieci. Mój auto­bus przy­jeż­dża o siód­mej trzy­dzie­ści. Dopiero wtedy Emma się odzywa.

– Masz wszystko?

– Tak – odpo­wia­dam.

Zapi­sa­łam się na kurs pisa­nia na maszy­nie, żeby po ukoń­cze­niu szkoły mieć jakąś jedną kon­kretną umie­jęt­ność. Dosta­łam trzy minus. Zada­nia domowe odra­biam pod­czas przerw, bo w domu jest za dużo do zro­bie­nia. Po tre­ningu wsia­dam w auto­bus i poma­gam Emmie przy kola­cji, zmy­wa­niu i pra­niu. Koń­czymy pracę o ósmej. Lam­bie­lo­wie lubią nas, bo jeste­śmy ciche, podob­nie jak oni. Mąż jest dyplo­matą, a żona ste­war­desą; czę­sto nie ma jej w domu, a on wtedy pije przez cały czas. Ich jedyne dziecko, blon­d­włosa Jeanne, cho­dziła do naszej szkoły przez jakieś pięć minut, ale poczuła się igno­ro­wana przez ludzi, któ­rymi tak bar­dzo pogar­dzała, że prze­nio­sła się do pry­wat­nej szkoły dla dzieci zagra­nicz­nych dyplo­ma­tów. Kiedy jestem w jej domu, nie odzywa się do mnie. Cza­sami mówi: „Shell-BEEE, zrób nam tro­chę popcornu, _s’il vous plaît_”.

Fran­cu­ska lala, która pra­wie nie mówi po angiel­sku, kiedy chce, żebym coś jej przy­nio­sła, prze­ciąga moje imię jak chłopcy w lodziarni. Miłe.

Sześć razy w tygo­dniu, trzy godzinny dzien­nie, bie­gam. W sobot­nie popo­łu­dnia mamy mityngi. W nie­dzielę, nasz wolny dzień, gotu­jemy razem z Emmą na cały tydzień dla nas i Lam­bie­lów, więc od ponie­działku do piątku musimy tylko pod­grze­wać jedze­nie.

Jeśli ktoś mnie pyta, odpo­wia­dam, że jestem chrze­ści­janką, ponie­waż to jedyna reli­gia, która niczego nie wymaga od swo­ich wyznaw­ców. Podoba mi się to, a ponie­waż nie chcę mówić, że jestem nie­wie­rząca, przy­znaję się do chrze­ści­jań­stwa.

Ni­gdy nie byłam w żad­nym miej­scu kultu reli­gij­nego.

Ni­gdy też nie pra­co­wa­łam. Emma daje mi tro­chę pie­nię­dzy za pomoc w domu. Odkąd pamię­tam, odkła­da­łam pięć dola­rów tygo­dniowo i kiedy ostat­nio spraw­dza­łam, mia­łam na kon­cie w banku dwa tysiące czte­ry­sta dola­rów. Jedy­nym sta­łym wydat­kiem są buty do bie­ga­nia – nowe co trzy mie­siące. Emma pokrywa połowę. Kilka pozo­sta­łych dola­rów wydaję lekką ręką na żel do wło­sów, mascarę i błysz­czyk do ust, bato­niki Milky Way i per­fumy Love’s Baby Soft.

Dwa tygo­dnie temu ojciec przy­ła­pał Jeanne Lam­biel, jak kra­dła mu z port­fela dwa­dzie­ścia dola­rów, kiedy chciała wyjść ze swo­imi nie­mod­nymi fran­cu­skimi przy­ja­ciółmi. Wrzesz­czał na nią przez pół nocy; sły­szała go cała oko­lica. Dla­czego mnie okra­dasz – krzy­czał. Dla­czego? Masz trzy­na­ście milio­nów dola­rów na fun­du­szu powier­ni­czym! Na co Jeanne odparła spo­koj­nie: „Tak, papo, ale nie potrze­buję trzy­na­stu milio­nów, tylko dwu­dzie­stu dola­rów”.

Ucie­kam od Emmy i Lam­bie­lów, bie­ga­jąc. Upra­wiam biegi prze­ła­jowe i krót­kie od czasu, gdy skoń­czy­łam dzie­sięć lat. Bie­gam pół­tora kilo­me­tra i trzy kilo­me­try. Kie­dyś prze­bie­głam pół­tora kilo­me­tra tak szybko, że musia­łam poje­chać do szpi­tala. Myśleli, że umie­ram. To tyle, jeśli cho­dzi o prze­kra­cza­nie swo­ich moż­li­wo­ści, dawa­nie z sie­bie wszyst­kiego. Daj sto dzie­sięć pro­cent. Dałam i pra­wie mnie to zabiło. Może­cie więc sobie wyobra­zić, czego mnie to nauczyło: tro­chę mniej niż trzeba, Shelby Slo­ane – i to wystar­czy.1. Minia­tu­rowe szpice

1
Minia­tu­rowe szpice

Kiedy wyru­sza­łam, był piękny, późny, czerw­cowy ranek. Do domu Giny doje­cha­łam koło dzie­wią­tej. Zapa­ko­wa­nie się zajęło mi wię­cej czasu, niż przy­pusz­cza­łam. Gina miała być gotowa na ósmą. Chyba zwle­ka­łam kilka dodat­ko­wych minut, by się prze­ko­nać, czy Emma coś mi powie. Co, żad­nych mądro­ści?

– Masz wszystko? – zapy­tała tylko.

– Tak.

– Nie masz. – Przy­nio­sła coś z mojego pokoju. – Zapo­mnia­łaś tego. – Trzy­mała poduszkę w różo­wej powłoczce z dżer­seju. – Wiesz, jak nie lubisz bez niej spać.

Miała rację, nie lubi­łam zasy­piać bez mojej poduszki.

– Nie chcę jej zabie­rać – powie­dzia­łam. – Boję się, że zosta­wię ją w jakimś motelu. Wolę, żeby tu na mnie cze­kała.

Emma poło­żyła poduszkę na stole w kuchni.

– Dobrze.

Absur­dal­nym gestem stale maca­łam gotówkę ukrytą w sza­rej koper­cie. Czu­łam się nie­pew­nie, że noszę ją przy sobie; jedno szarp­nię­cie i po wypra­wie. Powin­nam kupić port­fel. Ale co mia­łam zro­bić, iść do sklepu z dwoma tysią­cami dola­rów, żeby kupić colę? Gdzie ulo­ko­wać pie­nią­dze? Zosta­wić w schowku? Wybra­łam dno walizki, dwa­dzie­ścia dola­rów zosta­wi­łam w tyl­nej kie­szeni szor­tów na picie i drobne wydatki.

Emma pokle­pała mnie po ramie­niu i lekko uści­snęła.

– Szczę­śli­wej podróży – powie­działa. – Bądź grzeczna.

Nawet nie dodała, żebym była ostrożna. Oso­bi­ście uwa­żam, że to byłoby ważne, ale co mogłam o tym wie­dzieć. Może matka powie­dzia­łaby coś takiego.

Tak jak matka Giny, Kathy Reed, która trzę­sła się nad nią jak… no cóż, jak matka, któ­rej star­sza córka rusza po raz pierw­szy w podróż przez cały kraj. Od rana do wie­czora Kathy Reed była zawsze ele­gancko ucze­sana i ten ranek nie był wyjąt­kiem. Uma­lo­wana i w mini­spód­niczce sama wynio­sła walizkę Giny do samo­chodu, idąc przez traw­nik w wyso­kich beżo­wych szpil­kach.

– Shelby! Nie widzia­łam cię od wie­ków. – Objęła mnie z uśmie­chem. – Jak się mie­wasz?

– Bar­dzo dobrze, pro­szę pani – odpar­łam, ale ona szła już do domu po kolejną torbę. Mia­łam nadzieję, że zmie­ści się w bagaż­niku.

Bab­cia Giny też tam była i pod­pie­ra­jąc się na lasce, mru­czała pod nosem, pró­bu­jąc udzie­lać ostat­nich rad.

– Weź kurtkę. Zmar­z­niesz. Weź książkę. Shelby, wzię­łaś książkę? Weź­cie wszyst­kie numery tele­fo­nów na wszelki wypa­dek.

– Wszyst­kie numery? – powie­dzia­łam bez­gło­śnie do Giny. – Naprawdę wszyst­kie? – Wybuch­nęła śmie­chem.

– Weź­cie ćwierć­do­la­rówki.

Psy szcze­kały, kot krę­cił się pod nogami.

Trzy­ma­łam się z daleka od tego zamie­sza­nia; dla mnie Gina nie wyglą­dała na gotową do wyjazdu i nie chcia­łam jej prze­szka­dzać. Stale spo­glą­da­łam na zega­rek w nadziei, że ktoś zro­zu­mie, iż należy się spie­szyć. Musia­ły­śmy dziś prze­je­chać przez New Jer­sey i Pen­syl­wa­nię i zatrzy­mać się gdzieś w Ohio. To jakieś osiem­set kilo­me­trów, ale mogło nam się udać, gdy­by­śmy wyje­chały natych­miast, natra­fiły w Nowym Jorku na nie­wielki ruch, utrzy­my­wały odpo­wied­nią pręd­kość na zachod­niej I-78 i ogra­ni­czyły przy­stanki. Jeden, żeby zatan­ko­wać, drugi, żeby się cze­goś napić…

– Pamię­taj, nie zjedz­cie canolli – pod­słu­cha­łam napo­mnie­nia pani Reed. – Moja sio­stra je uwiel­bia, a nie może ich dostać w Bal­ti­more.

Wyrwa­łam się z mojego geo­gra­ficz­nego zamy­śle­nia i zmru­ży­łam oczy. Nagle zaczę­łam zwra­cać na wszystko uwagę, jakby pani Reed kla­snęła w dło­nie tuż przed moim nosem.

– Aha – powie­dzia­łam. – Prze­pra­szam, pani sio­stra?

– Tak. Znasz prze­cież Flo – wyja­śniła. – Ciotkę Giny. Widzia­łaś ją wiele razy w cza­sie świąt Bożego Naro­dze­nia. Mieszka w Bal­ti­more.

– Oczy­wi­ście. Bar­dzo ją lubię. Czy naprawdę mieszka w Bal­ti­more? Kiedy się tam prze­pro­wa­dziła? – Myśla­łam, że Flo mieszka zaraz za rogiem, jak wszyst­kie ciotki.

– No, Kathy, tak naprawdę to nie­da­leko Bal­ti­more – popra­wiała synową teściowa, opie­ra­jąc się na lasce. – Przy lot­ni­sku.

– Scot­tie – rzu­ciła znie­cier­pli­wiona pani Reed – Glen Bur­nie uwa­żane jest za część Bal­ti­more.

– A tak naprawdę to tylko małe mia­steczko. Chyba lepiej jest mówić nie­da­leko Bal­ti­more…

Odchrząk­nę­łam, pró­bu­jąc prze­chwy­cić spoj­rze­nie Giny i zwró­cić uwagę wszyst­kich.

– Gina?

Nie ode­zwała się, tylko pra­co­wi­cie grze­bała w tor­bie.

– Chyba mam wszystko… – zamru­czała pod nosem.

– Gina, pamię­taj…

– Chwi­leczkę – wtrą­ci­łam się. – Co Bal­ti­more ma wspól­nego z nami? Nie jedziemy prze­cież do Bal­ti­more.

– Nie jedzie­cie? – zapy­tała pani Reed. – To jak dostar­czy­cie szpice do ciotki Flo, jeśli nie jedzie­cie do Bal­ti­more?

– Jakie szpice?

Gina na­dal była zajęta spraw­dza­niem, czy jej torba jest gotowa do podróży. Sta­ły­śmy na cegla­stej ścieżce obok fron­to­wego traw­nika, ptaki ćwier­kały, a ona z powagą szu­kała spi­nek do wło­sów. Wtedy wła­śnie zauwa­ży­łam szcze­ka­jącą klatkę. Poka­zały mi ją matka i bab­cia Giny; ta druga laską, która stała się teraz wskaź­ni­kiem.

– Gina! – ode­zwała się surowo pani Reed, nie ja. – Powie­dzia­łaś mi, że Shelby się zgo­dziła. Powie­dzia­łaś, że z nią roz­ma­wia­łaś!

– Mia­łam zamiar, mamo, ale były­śmy takie zajęte, poje­cha­ły­śmy do Mystic i wyle­ciało mi z głowy. Prze­pra­szam, Slo­ane. Prze­pra­szam, mamo.

– Ale powie­dzia­łaś mi, że z nią roz­ma­wia­łaś!

– Prze­pra­szam, mamo. Prze­pra­szam, Slo­ane. Myśla­łam, że nie będziesz miała nic prze­ciwko temu. Wyda­wało mi się, że to po dro­dze. Bo jest, prawda? – A mówiła to dziew­czyna, która była prze­ko­nana, że Bakers­field i Men­do­cino sąsia­dują ze sobą, odda­lone zale­d­wie o osiem­set kilo­me­trów! I co mia­łam zro­bić? Psy spo­glą­dały nie­spo­koj­nie przez pręty klatki.

Poiry­to­wana pani Reed prze­wró­ciła oczami.

– Shelby, mam nadzieję, że ci to nie prze­szka­dza. Moja Rosie nie­dawno się oszcze­niła i obie­ca­łam Flo dwa pie­ski. Poza tym to jest tro­chę po dro­dze, prawda? – Powie­działa to z zaże­no­wa­niem, nie­mal bła­gal­nie, jakby była pewna, że to nie­do­kład­nie po dro­dze, ale może ja tego nie zauważę.

– Raczej nie – zaprze­czy­łam, jak­bym miała obse­sję na punk­cie dokład­no­ści. – Ale na pewno nie będzie tak źle.

Pani Reed uśmiech­nęła się cie­pło.

– Bar­dzo się cie­szę. Moja sio­stra była chora w ostat­nie święta i nie widziała dziew­czy­nek. Ani cie­bie. Bar­dzo się ucie­szy.

– Możemy prze­no­co­wać u cioci Flo za darmo – powie­działa Gina, pró­bu­jąc wci­snąć pół tuzina par san­da­łów do małej rekla­mówki. – Dobrze się składa, prawda? Oszczę­dzimy tro­chę kasy. I ona uwiel­bia canolli.

– Kto nie uwiel­bia? – mruk­nę­łam.

Bal­ti­more! Odwró­ci­łam się do nich ple­cami, żeby nie widziały, jak zaci­skam zęby. Ukrad­kiem roz­ło­ży­łam mapę. Jasne, Bal­ti­more leżało nie­mal czte­ry­sta kilo­me­trów na połu­dnie, pod­czas gdy my zmie­rza­ły­śmy na zachód. No, już nie. Teraz naszym celem było połu­dnie.

– Slo­ane – powie­działa Gina, pod­cho­dząc do samo­chodu. – To taka przy­goda. Wiem, że nie ma jej na two­jej liście.

– Nie­ważne. Musimy tylko doło­żyć jeden dzień do całej wyprawy i doje­dziemy do Kali­for­nii póź­niej, ale to chyba nie ma zna­cze­nia. Jeden dzień nie zaszko­dzi. Dopi­szę go do mojego kalen­da­rza. Nie ma sprawy.

Kiedy zło­ży­łam mapę i odwró­ci­łam się, matka Giny trzy­mała dło­nie na jej ramio­nach i udzie­lała jej kolej­nych rad.

– Pamię­taj, nie zatrzy­muj­cie się i nikogo nie zabie­raj­cie. Sły­szysz?

– Sły­szę.

– Obie­cu­jesz?

– Obie­cuję.

– Shelby, ty też obie­cu­jesz? Musi­cie być ostrożne.

– Oczy­wi­ście, pro­szę pani. Ni­gdy bym nikogo nie zabrała.

– Nie musisz się mar­twić o Shelby, mamo. – Gina się roze­śmiała. – Wiem, że ona prze­nigdy nie zabie­rze żad­nych auto­sto­po­wi­czów. Za nic.

– Dla­tego pozwa­lam ci z nią jechać – odparła pani Reed. – I nie zgub pie­nię­dzy. Codzien­nie jedz śnia­da­nie. Nie zapo­mnij dużo pić po dro­dze. I zamy­kaj­cie samo­chód, kiedy pój­dzie­cie na pisiu.

Zamru­ga­łam powie­kami. Czy powie­działa „pisiu” do osiem­na­sto­latki?

„Tak”. „Nie”. „Tak”. „Nie”. „Tak”.

– Nie roz­ma­wiaj z obcymi. Nawet na nich nie patrz.

– Nie będę.

Na­dal trzy­ma­jąc dło­nie na ramio­nach Giny, pani Reed odwró­ciła się do mnie.

– Shelby, kiedy bak będzie w poło­wie pusty, zatan­kuj. Nie ma sensu cze­kać, aż zupeł­nie się opróżni.

– Dobrze, pro­szę pani. Zatan­ku­jemy. – Wygła­szała kaza­nie do już nawró­co­nych.

– Nie, nie my. Ty. Nie pozwól Ginie doty­kać pompy. Opary ben­zyny przy­pra­wiają ją o straszny ból głowy. Gina, kiedy Shelby będzie tan­ko­wać, ty bie­gnij do łazienki, dobrze?

– Dobrze, mamo.

– Nie stój bli­sko pompy i nie wdy­chaj. – Odwró­ciła się do mnie. – I pamię­taj, ona ma aler­gię na fistaszki.

– Żad­nych fistasz­ków, rozu­miem. A masło orze­chowe? – Kiedy zoba­czy­łam wyraz jej twa­rzy, rzu­ci­łam przez zaci­śnięte zęby: – Tylko żar­to­wa­łam.

– Shelby, ona ma rów­nież aler­gię na psz­czoły i osy – cią­gnęła ze spo­ko­jem. – Jeśli ją użą­dlą, okrop­nie spuch­nie. Nie jedź­cie wiej­skimi dro­gami z opusz­czo­nymi szy­bami. Trzy­maj­cie się auto­strady mię­dzy­sta­no­wej. Mamy prze­cież taki świetny sys­tem auto­strad. Sły­sza­łam, że ktoś prze­je­chał z Nowego Jorku do Kali­for­nii w trzy dni.

– Ale pew­nie nie zaha­czał o Bal­ti­more – mruk­nę­łam pra­wie nie­sły­szal­nie.

– Bądź­cie ostrożne – rzu­ciła zde­cy­do­wa­nie, roz­glą­da­jąc się na boki. – Nie jedź­cie za szybko. Trzy­maj­cie się prze­pi­sów. Osiem­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę. Nie obcho­dzi mnie, jaki macie samo­chód. Nie wyprze­dzaj­cie cię­ża­ró­wek z pra­wej strony. Niech one was wyprze­dzają. I tak zawsze wygrają. I uni­kaj­cie agre­syw­nych kie­row­ców. Dobrze, Shelby?

– Dobrze, pro­szę pani.

– Od kiedy masz prawo jazdy?

– Uczniow­skie od roku. A pełne dosta­łam w tym mie­siącu.

– Dobrze. Musisz być ostrożna na dro­dze. Jesteś począt­ku­ją­cym kie­rowcą. Nie jedź­cie nocą. Kiedy zacznie się ściem­niać, zjedz­cie kola­cję, a potem zatrzy­maj­cie się gdzieś na noc. Nie ma sensu gnać bez opa­mię­ta­nia. Nie jedzie­cie do pożaru. Lepiej być ostroż­nym, niż potem żało­wać. Pamię­ta­cie histo­ryjkę o żół­wiu i zającu?

Czy cho­dziło jej o ucie­ka­nie z pożaru? Uzna­łam jed­nak, że lepiej nie pytać. I czy nie powie­działa przed chwilą, że ktoś prze­je­chał z Nowego Jorku do Kali­for­nii w trzy dni? Cie­kawe, żółw czy zając?

Gina ani razu jej nie prze­rwała i nie powie­działa: „Mamo, musimy już jechać”. Stała z dłońmi matki na ramio­nach, słu­chała i kiwała głową. Kiedy pani Reed zamil­kła i wyglą­dało na to, że skoń­czyła, Gina powie­działa, że ostatni raz musi zro­bić „pisiu” i znik­nęła w domu. Zosta­łam z dwiema paniami Reed, które obrzu­cały mnie spoj­rze­niem od stóp do głów. Wyglą­da­łam zupeł­nie nor­mal­nie. Mia­łam na sobie dżin­sowe szorty ze srebr­nymi ćwie­kami na kie­sze­niach w kształ­cie róży­czek i beżowy T-shirt z Aero­smith. Mia­łam czy­ste włosy, zęby też. Pra­wie się nie uma­lo­wa­łam. Naprawdę, nie było czego oglą­dać. A jed­nak przy­glą­dały mi się badaw­czo. Patrzyły, jak­bym była nie­przy­zwo­itym obra­zem, który ich zda­niem został sta­now­czo za wysoko wyce­niony.

– Shelby, będziesz się dobrze opie­ko­wać Giną? – zapy­tała w końcu młod­sza pani Reed.

Nie mia­łam poję­cia, co to ozna­cza. Ni­gdy w życiu niczym i nikim się nie opie­ko­wa­łam. Nie potra­fi­łam się zająć jed­no­oką żabą i w efek­cie nie prze­trwała zimy.

– Oczy­wi­ście – odpar­łam. – Ale jeste­śmy z Giną przy­ja­ciół­kami. Będziemy się sobą nawza­jem opie­ko­wać.

– Teraz masz ją pod opieką – cią­gnęła pani Reed, jak­bym się w ogóle nie ode­zwała. – Wiesz, że zawsze uwa­ża­łam cię za jej star­szą sio­strę.

– Oczy­wi­ście. Tak naprawdę Gina jest dzie­sięć mie­sięcy star­sza ode mnie, ale wiem, co pani ma na myśli. A sio­stry opie­kują się sobą nawza­jem.

– Jest w dobrych rękach. Wiem, że będziesz się o nią trosz­czyć. Zawsze cię lubi­łam. Naprawdę nie masz nic prze­ciwko zawie­zie­niu psów do Bal­ti­more? – Zapro­po­no­wała mi pięć­dzie­siąt dola­rów za nie­prze­wi­dziany kło­pot. Zawsze mam pro­blemy, by odmó­wić, gdy ludzie pro­po­nują mi pie­nią­dze (zda­rza się to tak rzadko), więc nie odmó­wi­łam.

– A Molly obie­cuje, że nie będzie spra­wiać kło­potu.

– Molly? – zapy­ta­łam w osłu­pie­niu. Była już pra­wie jede­na­sta. Za bar­dzo się bałam, żeby spoj­rzeć na zega­rek. Zerwa­łam go z ręki i rzu­ci­łam na tylne sie­dze­nie, jakby pozby­cie się cza­so­mie­rza dało mi ilu­zję kon­troli. Nie wie­dząc, która godzina, mogłam nie mieć poję­cia, że jest już tak późno.

Wró­ciła Gina. Za nią drep­tała zaspana, roz­czo­chrana mała dziew­czynka. Molly, sio­stra Giny! Nie widzia­łam jej od dwóch lat, przez ten czas na ciele wysko­czyły jej różne rze­czy, takie jak cycki i bio­dra. Kiedy ją zna­łam, była jesz­cze dziew­czynką. Teraz miała dwa­na­ście lat i trudno było ją poznać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: