Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Droga do Różan - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Droga do Różan - ebook

Romantyczna opowieść o miłości, przyjaźni i rodzinie.

Dworek w Różanach to rodzinny dom Zosi Boruckiej, która żyje tam szczęśliwie z ojcem, swoją dawną nianią Zuzanną, wśród przyjaciół. Z pasją zajmuje się kwiatowym ogrodem oraz ekologicznymi uprawami. I marzy o założeniu rodziny z Krzysztofem, którego kocha od dawna.

Jednak życie bywa przewrotne – rodzina Boruckich traci ukochane Różany. W Krakowie Zosia zaczyna nowe, zupełnie inne życie. Czy zazna jeszcze radości i szczęścia? Spełni marzenia o miłości? Czy otuchę i wsparcie da jej Krzysztof czy Eryk – przyjaciel, który nie ukrywa, że chciałby być kimś więcej?

Romantyczna opowieść o miłości, przyjaźni i rodzinie. O tym, że chcemy kochać i być kochane. O przyjemności, jaką czerpiemy z drobnych rzeczy: zapachu świeżego chleba, smaku konfitury z czereśni, feerii barw różanego ogrodu, spotkań z bliskimi. O radości życia. O szczęściu.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9965-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

„Jak by się tu czuła? – Eryk rozejrzał się po salonie. – Na pewno by doceniła te thonetowskie meble. Towarzystwo mamy i Agnes. A moje?”

Miał już trzydzieści siedem lat i znał wiele kobiet. Młodszych, ładniejszych i o niebo lepiej wykształconych od Zosi. Co go w niej urzekło? Turkusowe oczy, kontrastujące ze smagłą cerą i czarnymi włosami? Cień niespełnienia? Staroświecki wdzięk?

Kiedyś nachyliła się nad jakimś kwiatkiem, zerwała go i podniosła ręce, by wpiąć go we włosy. Harmonia jej ruchów ścisnęła go za gardło.

Tak naprawdę jeszcze mu się nie udało namalować tej sceny, choć za Carmen dostał medal na biennale w Amsterdamie.

Trzeba przyspieszyć tutejsze sprawy i wracać, wracać.

„Teraz albo nigdy. Teraz albo nigdy”. Słowa Kamila dudniły Krzysztofowi w głowie. Pewnie, że chciałby być bogaty. Każdy by chciał. Tak, to interes życia. I akurat teraz nie ma gotówki. Może upomnieć się o stary dług? Tylko co powie Zosia, co zrobi jej ojciec, gdy przyjedzie do Różan i zażąda zwrotu pożyczki?

Zegar w witrynie Płonki wskazywał wpół do jedenastej. Za późno, by iść do Judyty. Czy kiedyś da mu klucze? On dał jej swoje. Nigdy z nich nie skorzystała.

Willa taka jak jej? Co jeszcze mógłby sobie kupić? Nic nie przychodziło mu do głowy. Tak naprawdę niczego mu nie brakowało. Lubił swoje mieszkanie. Lubił swoje życie. Lubił pracować. Lubił zarabiać.

Ale jest jeszcze firma. I przede wszystkim Kamil. Kamil, który kiedyś bez wahania dał mu wszystko, co miał. Pewnie, że mu się opłaciło, ale wtedy nie mógł tego wiedzieć. Czy jeśli teraz odmówi, Kamil odejdzie z firmy?

„Teraz albo nigdy”. Ulica była pusta. W świetle latarni asfalt błyszczał od deszczu.ROZDZIAŁ 2

Słowik śpiewał całą noc. Nad ranem dołączyła do niego pokrzewka. Cichy szczebiot i flecik w rytmie oberka. A może kujawiaka? Gdy Zosia chodziła do podstawówki, niania dwa razy w tygodniu prowadziła ją na zajęcia ogniska tanecznego. „A teraz nie odróżniam oberka od kujawiaka”, pomyślała.

Ptaki nagle ucichły, potem odzywała się już tylko pokrzewka.

Marianna zapytała ją kiedyś, dlaczego ptaki milkną, gdy wschodzi słońce. I sama sobie odpowiedziała: „Nie są takie pewne siebie jak my. Czekają z zapartym tchem, czy cud wschodu powtórzy się i tego ranka”.

W pokoju robiło się coraz jaśniej. Firanki lekko falowały, z ogrodu dochodził zapach bzu i wczesnych jaśminów. Niedługo zakwitnie stara lipa. Tilia platyphyllos. Królestwo: rośliny, podkrólestwo: naczyniowe, nadgromada: nasienne, gromada: okrytonasienne, klasa: Rosopsida, rząd: ślazowce, rodzina: lipowate, rodzaj: lipa, gatunek: lipa szerokolistna.

Dlaczego przyszła jej do głowy klasyfikacja Reveala? Profesor Garbarz, którego była ulubienicą, w grobie się przewraca. „Czy ktoś na ochotnika przedstawi nam klasyfikację Tilia platyphyllos? No tak, las rąk”. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Species plantarum. Nieśmiertelne dzieło Linneusza, prywatna biblia profesora przezywanego Grabarzem. Pogrzebał nadzieję niejednego adepta ogrodnictwa na to, że można skończyć studia, nie liznąwszy łaciny.

Zadzwonił budzik. Zosia jednym ruchem odrzuciła kołdrę i wstała. Zdjęła nocną koszulkę w kolorowe misie, prezent od niani, w sam raz dla wyrośniętego przedszkolaka. Nago stanęła przy oknie.

Na tle grabowego żywopłotu urządziła w zeszłym roku imitację łąki. W wysokiej niekoszonej trawie kwitły kępy niebieskich dzwonków i bladoróżowe maki o szarozielonych liściach. Bliżej, wśród nitkowatej kostrzewy, różowiły się drobne Lady Leitrim przypominające stokrotki. Tak, o taki efekt jej chodziło: subtelny róż rozjaśnił ten poważny zakątek.

Staw w dole ogrodu błyszczał w słońcu. Pod wieczór woda robiła się ciepła i Zosia codziennie chodziła popływać. Wśród paproci, kosaćców, sitowia i lilii wodnych czuła się czasem jak nimfa wodna.

Zapowiadał się piękny dzień. Przypomniał się jej wiersz Osieckiej i zanuciła na własną melodię:

Jak pięknie jest rano,

jeszcze nie wszystko się stało

i wszystko może się stać,

tylko brać, tylko brać.

Jak pięknie jest wiosną,

jeszcze nie wszystko wyrosło

i wszystko może się stać,

tylko brać, tylko brać.

Tanecznym krokiem weszła do łazienki. Płytki były zimne. Szybko się umyła, zaplotła włosy i owinęła warkocz wokół głowy.

Zbliżyła do lustra twarz, trochę zbyt trójkątną. Może gdyby była blondynką… miała jaśniejszą cerę… większy biust… Stanęła bokiem i wypięła pierś. Nie na wiele się to zdało. Nawet niania, kucharka czarodziejka, nie zrobiłaby melonów z dwóch jabłuszek.

Wzruszyła ramionami i weszła do garderoby. Na jej strój roboczy składały się bawełniane podkolanówki, nieco wyciągnięty podkoszulek i stare sztruksy.

Wiążąc chustkę na głowie, cicho zeszła po schodach. Wszyscy jeszcze spali. W kuchni stał przygotowany dla niej mały termos i garnuszek do kakao malowany w różyczki. Lubiła tę starą sewrską porcelanę, a do różyczek miała szczególną słabość. Odkręciła termos i marszcząc nos z obrzydzenia, zdjęła kożuch. Wolno piła gorące kakao, studiując leżącą na kuchennym stole listę zamówień.

Opłukała termos i garnuszek, wzięła listę, w ogrodowej sieni wyjęła z szafy gumowe buty i starą wiatrówkę.

Troj na jej widok zamachał ogonem. Wstał powoli z legowiska, wyciągnął przednie łapy, wypinając kudłaty zadek, i popatrzył na nią wyczekująco.

Punkt piąta wyszła przed dom. Na starej ławce czekały już na nią trzy kobiety, czwarta szybkim krokiem nadchodziła ścieżką.

– Dzień dobry!

– Dzień dobry – odpowiedziały chórem.

Otworzyła psu furtkę do ogrodzonego specjalnie dla niego kawałka ogrodu.

– Załatw tu swoje sprawy.

Poklepała Troja po siwiejącym grzbiecie, zamknęła furtkę na haczyk i podeszła do czekających kobiet.

– Piękny dzień, prawda? Mamy dziś zamówienie na trzydzieści pęczków botwiny, czterdzieści wiązek rzodkiewek… – Zosia przerwała czytanie listy. – Nie wiem, czy z ostatnio posianych uda się już tyle zebrać. Pani Kornelio, może pani wybierze coś z tych wyrośniętych. Resztę trzeba wyrwać. Zielony groszek w strączkach… sałata Królowa majowych… – Wróciła do czytania listy.

Gdy o wpół do siódmej pod dwór podjechał wysłużony ford transit, owoce i jarzyny, starannie umyte, zważone lub policzone, zapakowane do kartonowych pudełek lub związane rafią, czekały w drewnianych skrzynkach.

Kierowca przywitał się z Zosią i wręczył jej listę na następny dzień. Kończył ładować skrzynki, gdy z domu wyszła pani Zuzanna, niania Zosi, z filiżanką kawy.

– Czym byłby dzień bez pani kawy? – powiedział kierowca, ze staroświecką galanterią całując ją w rękę.

Samochód odjechał, Zosia wróciła do ogrodu. W warzywniku nie miała już nic do roboty. Podlewanie załatwił za nią nocny deszcz, a jej pomocnice na pewno same sobie poradzą z pieleniem. Przystanęła przy klombach z kwiatami do cięcia. Niektóre ostróżki, szałwie i lwie paszcze już przekwitły. Trzeba je przyciąć, by zakwitły jeszcze raz. Musi też zajrzeć do ogródka skalnego. Rojniki, macierzanka, rozchodniki i barwinek wymagają już przesadzenia. Poprawiła chustkę na głowie, włożyła rękawiczki i sięgnęła po sekator.

Gdy sadząc kłącza Purple Sensation, przypadkiem spojrzała na zegarek, od razu zerwała się na równe nogi. Otrzepała spodnie, zdjęła rękawiczki i szybkim krokiem ruszyła w stronę domu.

– Dobrze, że jesteś, skarbie – przywitała ją niania. – Śniadanie gotowe. Agatko, tu masz obrus.

Zosia wzięła jedną tacę, Agata drugą. Nakryły obrusem ogrodowy stół i układały talerze, sztućce, garnuszki, koszyk z chlebem, półmisek z szynką i drugi z ciastem, miskę z sałatą.

Pochylone nad grządkami kobiety prostowały plecy, myły ręce pod pompą, zdejmowały chustki, poprawiały włosy. Zosia lubiła je, choć nie wszystkie jednakowo. Największą sympatią darzyła najstarszą z nich, panią Kornelię. Trzymała w ryzach pozostałe, przychodzące od czasu do czasu, gdy pracy było więcej.

– Pani Kornelio, jak tam pielenie? – zainteresowała się Zosia, gdy już wszystkie usiadły przy stole.

– Chwasty zawsze najlepiej rosną… Potrzebujemy jeszcze jakiejś godziny.

– Trzeba posiać kabaczki i patisony. I rzodkiewkę. No i marchew, i cykorię na jesienny zbiór… – wyliczała Zosia.

– Kocanki już prawie do zrywania. Krokosz też.

– No właśnie. Jeśli noc będzie ciepła, bez deszczu i mgły, to jutro będziemy ścinać kwiaty do suszenia. Aha, żebym nie zapomniała. Pani Jagoda pyta, czy mogłaby pani przyjść jutro po południu na trzy, cztery godziny. Ma zamiar sprzątać pokoje gościnne i potrzebuje pomocy.

– Przyjdę, pewnie, że przyjdę. O trzeciej?

– Świetnie!

– Słyszała pani, że Anka Krawczyk wychodzi za mąż? Będzie pani ubierać kościół? – zapytała Zosię Wanda Żurawska. Miała dziewiętnaście lat i najbardziej interesowały ją randki i śluby.

– Będę. Obiecałam jej to, gdy jeszcze chodziłyśmy do liceum.

– To już wtedy pani wiedziała, że będzie ubierać kościoły?

Zosia uśmiechnęła się w duchu. Gdy powiedziała wychowawczyni, że chce zdawać na Akademię Rolniczą, zobaczyła w jej oczach błysk zawodu, a potem wielu znajomych traktowało jej studia jak wstydliwą tajemnicę.

– Gdy byłam mała, chciałam pracować w cukierni albo w kwiaciarni. No i poszłam na ogrodnictwo.

Wszystkie, jedna przez drugą, zaczęły opowiadać, kim w dzieciństwie chciały zostać. Tylko drobniutka Ewa Wolska milczała. Zosia nieraz się zastanawiała, dlaczego ta dziewczyna tak często tu przychodzi. Nie dlatego, żeby jej nie lubiła. Jej rodzice byli najbogatsi w Różanach, pan Wolski świata nie widział poza swoją córeczką, mnóstwo czasu pochłaniały Ewie studia w Krakowie, a jednak każdą wolną chwilę poświęcała na pracę u Zosi. Pewnego dnia w ogrodzie pojawił się Eryk. Zosia spojrzała wtedy przypadkiem na Ewę i wszystko stało się jasne.

Po śniadaniu Zosia wróciła do sadzenia irysów. O trzeciej umyła gumowce pod pompą, boso wbiegła na górę, wrzuciła przepocone ubranie do kosza z brudami i weszła pod prysznic.

Teraz nie musiała się spieszyć. Umyła głowę, a potem jeszcze chwilę stała pod coraz zimniejszą wodą. Nasmarowała balsamem całe ciało. Wykręciła się przed lustrem i uważnie obejrzała uda i pośladki. Ścisnęła palcami lewy pośladek. Ani śladu cellulitu. Trzeba się cieszyć z małych cudów.

Wysuszyła włosy. Po chwili namysłu sięgnęła po kredkę i lekko podkreśliła oczy. Jeszcze trochę tuszu na rzęsy. Do tej odświętnej twarzy nie pasowały stare dżinsy, które sobie przygotowała. Przejechała ręką po rzeczach wiszących na wieszakach. Tak, to będzie najlepsze. Szeroka zielona spódnica w niebieskie róże i turkusowy podkoszulek na ramiączkach. Obróciła się na pięcie. Spódnica miękko zafalowała. Nucąc pod nosem, Zosia zbiegła do jadalni.

Gdy nie mieli gości, obiad jadali we troje przy małym bocznym stole. Trzy lata temu, w swe osiemdziesiąte urodziny, pani Zuzanna dała się przekonać, by przyjąć kogoś do pomocy w domu. Pani Jagoda Radłowska, która przyszła z ogłoszenia i z dwunastoletnią córką Agatą, okazała się prawdziwym skarbem. Znakomita kucharka, świetna organizatorka i dyplomatka. Zosia nieraz myślała sobie w duchu, że gdyby Ministerstwo Spraw Zagranicznych szukało ambasadora do jakiegoś wyjątkowo trudnego kraju, pani Jagoda byłaby wymarzoną kandydatką. Na szczęście ministerstwo szukało w innych kręgach i Zosia mogła spać spokojnie. No i delektować się takimi obiadami jak dzisiejszy: barszcz ukraiński był czystą poezją, a kurczę ze szparagami – kulinarnym poematem.

– Pani Jagodo, przeszła pani samą siebie – pochwalił pan Borucki.

– Pyszne – westchnęła Zosia.

– Szparagi, szczególnie te pierwsze, to samograj. – Pani Zuzanna była nastawiona najmniej entuzjastycznie. – Ale barszcz rzeczywiście wyśmienity. Lepszy od mojego.

– Co to, to nie – stanowczo odrzekła pani Jagoda. – Pani barszcz jest najlepszy na świecie i ani mi w głowie z panią konkurować.

– Pani Jagodo, nie będę dziś pił kawy, muszę jechać do miasta. I tak jak mówiłem, nie będę na kolacji – powiedział pan Borucki.

– A ja się napiję. W biurze. Mam masę papierkowej roboty – westchnęła Zosia. – I tak jak mówiłam, nie będę na kolacji.

– Jak mnie będziesz przedrzeźniać, zamknę cię w klatce. To dobre miejsce dla papug.

– Córki zwykle zamykało się w wieży.

– Na wieżę nas nie stać. Musi ci wystarczyć klatka. – Mrugnął do niej. – Ładnie wyglądasz. Idziesz na kolację do Eryka?

– Marianna mnie zaprosiła. Eryk jest w Monachium. Mówiłam ci.

– Prawda. No, na mnie już pora. Nie mogę pozwolić, by pan Krawczyński za długo czekał.

– Jesteś z nim umówiony? Masz dla niego jakieś faktury? Nic mi nie mówiłeś.

Pan Borucki zmieszał się lekko.

– Wiesz, jak to jest z księgowymi. Zawsze mnożą problemy. Muszę mu wyjaśnić kilka spraw. – I nie dając córce dojść do głosu, szybko cmoknął ją w policzek i wyszedł.

– Nianiu, o co chodzi?

Pani Zuzanna patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Przypomniała sobie koszmar, który jej się dzisiaj przyśnił.

Brnęła piaszczystą drogą w prażącym bezlitośnie słońcu, niosąc na rękach dziecko. Buty miała pełne piasku. Dziecko, ciasno oplatające rękami jej szyję, ciążyło jej jak kamień. Szczypiący pot ściekał po jej twarzy, po plecach, po brzuchu. Nagle kątem oka zauważyła jakiś ruch. Gwałtownie się wyprostowała. Przy drodze wyrosły trzy lśniące wilgocią kopce czarnej ziemi, z wielkimi, rzucającymi cień krzyżami. Wiedziała, czyje to groby. Odskoczyła do tyłu i wpadła w piaszczysty lej jak mrówka. Chciała krzyknąć, lecz piach zasypał jej usta. Wtedy się obudziła. Dyszała ciężko, a serce waliło jej, jakby chciało wyskoczyć z piersi.

– Nianiu? – powtórzyła Zosia. – Dlaczego tata umówił się z panem Krawczyńskim?

Pani Zuzanna z trudem wróciła do rzeczywistości.

– Nie wiem, skarbie, ale to pewnie nic ważnego. A może ojciec umówił się z jakąś znajomą i nie wymyślił innego wykrętu? Nigdy nie był mocny w fantazjowaniu – powiedziała z uspokajającym uśmiechem.

– Nianiusiu kochana, na pewno masz rację, jak zwykle. – Zosia ją objęła. – No, muszę iść do swojej roboty, bo o ósmej mam być u Marianny.

– Tylko nie wracaj za późno. W twoim wieku powinnaś się wysypiać.

– Jestem zdrowa jak koń!

– Idź już, idź. Jagoda przyniesie ci kawę do biura.

Gdy Zosia wychodziła z jadalni, pani Zuzanna zrobiła gest, jakby chciała ją zatrzymać. Może jednak powinna jej opowiedzieć o swoim śnie? W czasie wojny ten koszmar często ją prześladował. Potem przestał ją nękać, przyśnił się jej znów dopiero po latach, a ostatni raz na kilka dni przed śmiercią matki Zosi. I gdy już prawie o nim zapomniała, znów ją nawiedził i we śnie znowu brnęła przez piach, niosąc ciężar ponad siły.

Znaki, przeczucia, sny…

Choć popołudnie było ciepłe, przebiegł ją zimny dreszcz. Popatrzyła za swoją wychowanką. Ten turkusowy podkoszulek… Dokładnie taki jak oczy Zosi. Jak oczy Piotra.ROZDZIAŁ 3

To było podczas drugiego roku jej pobytu w szkole w Kornwalii. Na początku grudnia przyszedł z domu gruby list. Rodzice słali Zuzannie tysiące wskazówek dotyczących podróży, którą miała odbyć z ich znajomymi jadącymi z Londynu na święta do Krakowa. Babcia Jadwiga pytała, co Zuzanna chciałaby dostać od Aniołka pod choinkę. Justyna donosiła, że jej najserdeczniejsza przyjaciółka Hanka przyjęła oświadczyny Piotra Boruckiego – Zuzanna słyszała o nim pierwszy raz w życiu – i że zaręczyny odbędą się w sylwestra w podkrakowskich Różanach, ślub zaś w lipcu w kościele Mariackim. Na te uroczystości Hanka zaprosiła całą ich rodzinę. Obie siostry, Justyna i Zuzanna, miały być druhnami.

Ostatnia wiadomość zelektryzowała Zuzannę. Od razu odpisała babci, że marzy o nowej sukience, i dołączyła akwarelowy szkic wieczorowej kreacji. Wyobrażała sobie, jak na balu sylwestrowym tańczy w niej walca, lekko płynąc po wywoskowanej posadzce, a może nawet pije szampana.

Aniołek spisał się znakomicie. Gdy po wigilii Zuzanna rozpakowała prezent, na którym ręką babci Jadwigi było napisane „Od Aniołka dla bardzo grzecznej Zuzi”, z pudła z cichym szelestem wysunęło się turkusowe jedwabne cudo. Zuzanna podbiegła do babci i mocno ją uściskała.

– Babuniu, jest taka śliczna! Czy mogę ją przymierzyć?

– Oczywiście, skarbie – odpowiedziała babcia, udając, że nie widzi wzroku córki.

Gdy Zuzanna wystudiowanym krokiem wróciła do salonu, ojciec chrząknął, Justyna wysoko uniosła brwi, a matka załamała ręce.

– Dziecko, chyba nie zamierzasz pokazywać się komukolwiek w tej sukience?

– Wygląda pięknie – rzuciła babcia od niechcenia.

– Ależ mamo, ona ma dopiero trzynaście lat!

– Prawie czternaście – powiedziała Zuzanna pod nosem.

– Co mówisz? – nie dosłyszała matka.

– Mamusiu, przecież mogę włożyć szal.

Justyna sięgnęła po swój, wiszący na oparciu fotela, i udrapowała go na dekolcie i prawie nagich ramionach siostry.

– Trochę lepiej – westchnęła matka. – Mimo wszystko nie uważam, by panienka w jej wieku… – Znów westchnęła.

W nocy w swoim pokoju, przy nikłym świetle ulicznej latarni, Zuzanna na bosaka ćwiczyła kroki mazura, którego nie uczono na angielskich lekcjach tańca, i wypróbowywała różne taneczne układy, wdzięcznie unosząc rąbek zwiewnej sukienki.

Rano obudził ją ból gardła. Suchy kaszel niemal rozrywał jej klatkę piersiową. Wezwany natychmiast ojciec stwierdził ostre przeziębienie i kazał jej zostać w łóżku.

Zuzannie chciało się płakać. Ominą ją wszystkie wieczorki taneczne zaplanowane w okresie świątecznym i bal z okazji zaręczyn Hanki!

W sylwestra rodzice i Justyna pojechali do Różan. Babcia została z Zuzanną, mówiąc, że nie chce się przeziębić w pełnym przeciągów i na pewno lodowatym wiejskim kościele, a na tańce i tak jest za stara.

Ledwie auto znikło za rogiem, babcia przyniosła do sypialni Zuzanny tacę smakołyków. Chrupały ciasteczka i rozmawiały o szkole w Anglii, o berlińskich balach, na których bywała babcia Jadwiga, i o wakacjach, które Zuzanna miała spędzić we Włoszech.

Tuż przed północą babcia poszła do siebie i po chwili wróciła z dwoma kieliszkami, butelką szampana („Dobrze, że mama tego nie widzi!”, przemknęło Zuzannie przez myśl) i podłużnym pudełkiem. Szampan, który Zuzanna piła pierwszy raz w życiu, rozczarował ją. Za to zawartość pudełka zachwyciła: babcia dała jej w prezencie swoje perły i życzyła dużo szczęścia w nowym, 1934 roku.

Szampan i perły. Jak symbol grzechu i łez. Zuzanna nie była przesądna, czasem jednak, gdy po latach wspominała ten wieczór, nachodziła ją natrętna myśl, że może była to jakaś wróżba, znak.

Dwa dni po sylwestrze ojciec pozwolił Zuzannie wstać z łóżka. Siedziała w salonie i czekała na powrót Justyny, która z Hanką została w Różanach. W końcu usłyszała otwieranie drzwi i wyjrzała do przedpokoju.

– Szczęśliwego nowego roku! – Justyna i Hanka mocno ją uściskały.

Zuzanna przyjrzała się Hance. Te same ciemnobrązowe oczy, wysokie czoło i czarny warkocz upięty w koronę. Zaręczyny wcale jej nie odmieniły.

– Najlepsze życzenia z okazji zaręczyn.

– Chcesz zobaczyć pierścionek?

Hanka wyciągnęła rękę. Na serdecznym palcu miała platynową obrączkę z trzema brylantami.

– Słyszałam o twojej sukience – zachichotała. – Nic się nie martw, wystąpisz w niej na weselu.

– Chcesz ją zobaczyć?

– Naturalnie!

Zuzanna pobiegła do swojego pokoju i wróciła z sukienką. Przyłożyła ją do siebie i zrobiła kilka tanecznych pas.

– Bardzo dobrze tańczysz. I pewnie wiesz, że turkusowy to twój kolor – powiedziała Hanka.

– Teraz także twój – zaśmiała się Justyna. – Bo jej narzeczony – zwróciła się do Zuzanny – ma takie oczy jak ta sukienka.

Zuzanna nie uwierzyła. Ludzie nie mają takich oczu.

Gdy jednak ósmego lipca w kościele Mariackim spojrzała w oczy Piotra Boruckiego, zobaczyła, że niektórzy mają. Utonęła w nich jak w studni.ROZDZIAŁ 4

„Wszystkie udane wycieczki są do siebie podobne, każda nieudana jest nieudana na swój sposób”, pomyślała i od razu zrobiło się jej lżej. Paulina Kishnick była miłośniczką powieści Tołstoja, a Annę Kareninę czytała chyba z dziesięć razy. Ogarnęła wzrokiem swoją grupę. Zaledwie siedem osób, a reprezentowały wszystkie typy uczestników wyjazdów organizowanych przez jej biuro.

Otto Weiner, trzymający się prosto, suchy jak oset sześćdziesięciolatek, cały czas starał się przejąć kierowanie grupą. Znał się na wszystkim i zawsze się wyrywał z dobrymi radami. Siedział obok Fräulein Heide Weber, rudawej blondynki, która gubiła się w każdym mieście, a teraz cierpliwie słuchała jego kolejnego wykładu.

Frau Jensen ściskała w ręce program wyjazdu. Śledziła go z żarłoczną drapieżnością, jakby czyhając na moment, gdy Paulina odstąpi od niego choćby na krok. Jej szwedzki mąż mówił coś do niej z łagodnym uśmiechem, który nie schodził mu z twarzy. Ciekawe, czy uśmiechał się także, gdy spał. Przy najmniejszym sporze był gotowy do mediacji. Kolektyw zawsze miał u niego pierwszeństwo przed interesami jednostki. Może taki stosunek do życia wymuszają warunki życia na północy? Paulina niewiele wiedziała o Szwecji, ale tak to sobie wyobrażała. W dawnych czasach trzeba było kogoś wyrzucić z sań wilkom na pożarcie, by innym uratować życie…

Z początku Paulina myślała, że pan Jensen jest parą z Natalią Berg. Pasowali do siebie. Była tak szwedzka z wyglądu, że brakowało jej tylko wianka ze świecami na głowie. Niewiele mówiła, lecz gdy odrzucała na plecy blond włosy o pięknym popielatym odcieniu albo stawała pod słońce w cienkiej bluzce, przez którą prześwitywały wyjątkowo kształtne piersi, męska część wycieczki nie odrywała od niej oczu.

No i jeszcze Tina Kesler i Thomas Kross. Ciekawa para. On uroczy, dowcipny i przystojny inaczej, ona – prawdziwa piękność: oczy jak gwiazdy – tak, to najwłaściwsze określenie – fiołkowe, ocienione firanką rzęs, długie jasne włosy, chyba kolorystycznie podrasowane przez dobrego fryzjera, delikatny profil i filigranowa figura. Można by ją postawić na półce i przykryć kloszem, jak cenny bibelocik. Nie, nie można by. Pod blond czuprynką miała mózg-kalkulatorek, który w ułamku sekundy liczył wszystkie zyski i straty i wybierał optymalne rozwiązanie. Ciekawe, czy on o tym wie.

Paulina spojrzała na Thomasa Krossa i wzięła do ręki mikrofon.

– Proszę państwa – powiedziała modulowanym głosem – mam dla państwa ważną informację. W Copernicusie, gdzie mamy zarezerwowane pokoje, doszło do niegroźnej awarii.

Sześć par oczu zmieniło się w znaki zapytania lub wykrzykniki. Tylko Natalia Berg nadal spokojnie obserwowała krajobraz.

Paulina nie mogła powiedzieć, że hotel jest właśnie przeszukiwany przez antyterrorystów, ciągnęła więc dalej:

– Nie działa system wodociągowo-kanalizacyjny i nie moglibyśmy korzystać z łazienek ani z hotelowej restauracji.

„Swoją drogą ciekawe, jak hotel ukrył to przed mediami”, przemknęło jej przez myśl. Przywołała się do porządku. To nie jej zmartwienie. Musi powiedzieć swojej grupie o zmianie planów, a każdą niedogodność przedstawić jako nadzwyczaj szczęśliwy zbieg okoliczności. Miała w tym dużą wprawę. Fatalnie jednak, że tym razem trafiło akurat na Niemców. Wyjątkowo źle przyjmowali takie niespodzianki.

– Aby nie narażać państwa na niewygody, trochę zmienimy plany. W Copernicusie spędzimy następną noc. Cudowny widok na Wawel i Stare Miasto państwa nie ominie. Za to dziś przenocujemy w wyjątkowym miejscu: w Różanach, starym polskim dworze częściowo zamienionym na hotel i prowadzonym przez mieszkających w nim właścicieli. Dwór jest znany ze znakomitej kuchni i oczywiście ma swojego ducha.

Rozległy się pojedyncze okrzyki i śmiechy. Paulina pogratulowała sobie w myśli.

– Oj, panowie nie powinni się tak cieszyć, jeśli mają coś na sumieniu… – Zawiesiła głos i uśmiechnęła się jeszcze promienniej niż zwykle. – To znaczy jeśli kiedyś złamali serce jakiejś kobiecie. Tak właśnie zrobił pan Alkimowicz, właściciel dworu w Różanach. Ponad dwieście lat temu polował w swoich lasach i zabłądził w puszczy. Noc już była głęboka, gdy natknął się na małą chatę na polanie. Na progu, zwabiona tętentem konia, stanęła młoda kobieta niezwykłej urody…

Paulina zrobiła efektowną pauzę, po czym mówiła dalej:

– Pana Alkimowicza szukano przez tydzień, a gdy już go niemal opłakano, jak gdyby nigdy nic wjechał na dziedziniec dworu. Wiózł przed sobą kogoś szczelnie okrytego płaszczem. Kazał służbie przygotować kąpiel i suknie. Domyślono się więc, że pod płaszczem ukrywał kobietę. Mieszkała we dworze, jednak nikt nigdy jej nie widział, tylko nocny stróż po pijanemu przysięgał w karczmie, że kilka razy słyszał jej śpiew. Pewnego dnia pan Alkimowicz wezwał go do siebie i zagroził, że jeśli nie przestanie o tym gadać, zostanie wyrzucony ze służby. I od tej pory stróż milczał jak zaklęty. Gdy kilka lat później pan Alkimowicz zaczął przebudowę dworu, okazało się, że dwa zawsze zamknięte pokoje są puste. Nikt nie wiedział, co się stało z tajemniczą lokatorką. Jedni mówili, że umarła z tęsknoty za lasem i wolnością, drudzy, że pewnej nocy stróż na polecenie swojego pana wywiózł ją z powrotem w głąb puszczy, jeszcze inni, że umarła w połogu razem z dzieckiem.

Paulina umiała opowiadać. Nawet Frau Jensen odłożyła program i słuchała, a pan Weiner ani razu jej nie przerwał.

– Różański dwór był ponurym domostwem o grubych ścianach z piaskowca i malutkich oknach. Dwieście lat temu Leszek Alkimowicz gruntownie przebudował swoją siedzibę i na starych ścianach parteru postawił piętro otoczone lekkim drewnianym balkonem. Na belce tragarzowej w jadalni na parterze zobaczą państwo do dziś zachowany napis „Renovatum Anno Domini 1803 Die XX Martii”. Dwór nie bez powodu został zmieniony w piękną wiejską rezydencję. Kilka miesięcy później Alkimowicz ożenił się z Amelią Pisarzewską, córką niezwykle bogatego krakowskiego złotnika. Szczęście małżeńskie nie trwało jednak długo. Pewnej lipcowej nocy z sypialni dobiegł potworny krzyk. Zbiegła się służba. We wspaniałym łożu, które Amelia wniosła w posagu, leżał martwy Leszek obok nieprzytomnej żony. Gdy ją ocucono, przez łzy opowiadała, że do pokoju bezszelestnie weszła młoda, niezwykle piękna wieśniaczka, pochyliła się nad jej mężem, pocałowała go, a potem zagłębiła rękę w jego piersi i wyciągnęła z niej serce. Oczywiście tę nieprawdopodobną historię uznano za wynik szoku. Lekarz stwierdził zgon na skutek ataku serca. Od tej pory jednak we dworze wiele razy widziano widmową postać pięknej wieśniaczki.

Zasłuchana Fraülein Weber westchnęła głośno.

Paulina uśmiechnęła się do niej i ciągnęła dalej:

– Młoda wdowa sprzedała majątek męża i wróciła do ojca, do Krakowa. Dwór przechodził potem z rąk do rąk. Rodzina obecnego właściciela, pana Stanisława Boruckiego, kupiła go po parcelacji majątku, w latach dwudziestych. Niestety, tajemnicza zjawa nie obroniła dworu przed dewastacją po drugiej wojnie, gdy przejął go PGR. Rozkradziono całe wyposażenie, zabytkowe posadzki zalano smołą i zaklejono płytami z paździerza. Oszczędzę państwu drastycznych szczegółów, w każdym razie, gdy kilkanaście lat temu dom odzyskali prawowici właściciele, był on niemal ruiną. Dziś wrócił do dawnej świetności, a ogród jest najpiękniejszy w całej historii dworu, bo opiekuje się nim córka właściciela, Zosia Borucka, która z wykształcenia i zamiłowania jest ogrodniczką. Proszę państwa, dojeżdżamy. Brama, którą państwo widzą, jest współczesną kopią bramy dziewiętnastowiecznej. A ta lipowa aleja szczęśliwie przetrwała wszystkie zawieruchy. I oto dwór w Różanach. W pokojach znajdą państwo foldery ze szczegółową historią tego miejsca. Teraz zapraszam na podwieczorek. Kolacja o ósmej. Naprawdę warto pofatygować się do jadalni, bo jak już mówiłam, tutejsza kuchnia jest znakomita. Jutro śniadanie zostanie podane o dziewiątej, o dziesiątej wyjeżdżamy do Krakowa. Mam nadzieję, że to miejsce na długo pozostanie w państwa pamięci.

Mercedes okrążył klomb, na którym rosły białe i czerwone róże, i zatrzymał się na wprost wejścia. Paulina pomachała do młodej kobiety stojącej na schodach.

– Opowiedziała nam pani tyle rzeczy o tym miejscu – usłyszała za plecami głos Thomasa Krossa – a nie powiedziała, że jego właścicielka jest taka piękna.

„A więc nie jest ślepo zapatrzony w Tinę”, uśmiechnęła się w duchu Paulina.

Ona nie uważała Zosi za piękność, choć przyznawała, że ma dużo wdzięku, a połączenie jej jasnych oczu i ciemnych włosów jest wyjątkowo udane. Lubiła Zosię i to miejsce. Niestety, nieczęsto mogła tu przywozić swoje grupy, bo dwór był nieduży i niekorzystnie położony. Od Krakowa trochę za daleko, by mógł stać się wygodnym punktem wypadowym, a trochę za blisko, by można było go reklamować jako polską wieś. Jednak sposób, w jaki traktowano tu gości, był jedyny w swoim rodzaju.

– Proszę państwa, przedstawiam naszą gospodynię: panna Zofia Borucka.

Paulina serdecznie uściskała ciemnowłosą kobietę.

– Tak się cieszę, że cię widzę – szepnęła jej po polsku do ucha.

Zosia oddała uścisk i zwróciła się do gości:

– Serdecznie witamy i zapraszamy na podwieczorek.

Na dźwięk płynnej niemczyzny z lekkim monachijskim akcentem goście wyraźnie się ożywili. Jeszcze większe wrażenie zrobiła na nich szybkość i sprawność, z jaką ich bagaże zostały wypakowane z auta i wniesione na górę, a oni sami zaprowadzeni do wygodnie urządzonych pokoi. Po chwili pojedynczo zaczęli schodzić do jadalni. Dwie dziewczyny podawały kawę i herbatę w starych porcelanowych filiżankach, a na stole czekały domowej roboty konfitury, miód, jeszcze ciepłe bułeczki, prawdziwy żytni chleb na zakwasie i truskawki ze śmietaną.

Zosia Borucka z każdym zamieniła kilka słów. Gdy podeszła do dwudziestokilkuletniej kobiety o pięknych popielatych włosach, ta, ku zdumieniu Zosi, odezwała się najczystszą polszczyzną:

– Nie ma pani pojęcia, jak się cieszę, że tu jestem. Wybierałam się do Różan jutro, z Krakowa, i zastanawiałam się, jak dojechać.

– Bardzo mi miło. Na naszej stronie internetowej jest mapka i dokładny opis dojazdu.

– Prawdę mówiąc, nie myślałam o dworze. W tej okolicy mieszka mój przyjaciel. Może go pani zna… Eryk Hassel.

– To mała wieś. Znam tu wszystkich. Eryka też – ostrożnie odpowiedziała Zosia, uważnie przyglądając się młodej kobiecie.

Twarz pięknej blondynki rozświetlił uśmiech. Jej jasnoniebieskie, jakby przezroczyste oczy rozbłysły. O pół głowy niższa od Zosi, trzymała się bardzo prosto i wydawała się wyższa, niż naprawdę była.

– I jak tu nie wierzyć w szczęśliwe zbiegi okoliczności! – powiedziała. – Jak pani sądzi, czy mogłabym go odwiedzić?

Zosia zmusiła się, by odpowiedzieć jej uśmiechem. Myślała gorączkowo, kim ta obca kobieta jest dla Eryka.

Tamta zobaczyła jej wahanie i dodała szybko:

– No tak, przecież pani mnie nie zna. Nazywam się Natalia Berg. Przygotowywałam teksty do katalogu na wystawę Eryka.

Ach tak! Zosia nagle przypomniała sobie jeden z portretów w pracowni Eryka. Srebrna Natalia. Myślała, że to jakaś fantazja na temat poezji Gałczyńskiego, tymczasem miała przed sobą modelkę. Srebrnowłosa Natalia w zielonej sukience, wiotka i pachnąca. Brakowało jej tylko gałązki konwalii we włosach. Jak to dobrze, że Eryk jest jeszcze w Monachium!

– Szkoda, że pani do niego nie zadzwoniła. Nie ma go w Różanach, wyjechał do Niemiec. – Zosia zrobiła smutną minę. W duchu zacierała ręce.

– Nie jesteśmy tak zaprzyjaźnieni, by dzwonić do siebie prywatnie – przyznała Natalia, a Zosia od razu poczuła się lepiej. – Sądziłam, że uda mi się go spotkać tak… rozumie pani, przypad… przy okazji.

„A więc to jest ta Zosia – pomyślała Natalia, gdy Zosia odeszła porozmawiać z innymi gośćmi. – Inaczej ją sobie wyobrażałam. Nogi niezłe, fakt… I pięknie zarysowane brwi. Naturalne w dodatku. Ładnie trzyma głowę, ale bezbiuście okropne! No i to idiotyczne imię. Jak on mógł się w niej zakochać?! Pszenno-żytnie dziewczątko z polskiego dworku! Że też coś takiego mogło się uchować!”

Rozmawiając z innymi gośćmi, Zosia ukradkiem patrzyła na Natalię. Podziwiała jej świetlistą cerę, piękny biust, ruchy pełne gracji. W jej portrecie było coś takiego… Powiedziała nawet Erykowi, że powinien zatytułować ten obraz Zakochana kobieta. Uśmiechnął się wtedy i odrzekł, że ta kobieta ma imię, że to srebrna Natalia.ROZDZIAŁ 5

Upewniwszy się, że żadnemu z gości nic nie brakuje, Zosia wymknęła się z jadalni. Zapukała do pokoju Pauliny.

– Paulina? Przyjdziesz na herbatę?

– Pod warunkiem że wypijemy w kuchni – powiedziała Paulina, otwierając drzwi.

– Świetny pomysł.

– Jestem ci bardzo wdzięczna, że przyjęłaś moją grupę. Wiem, że dla ciebie jeden nocleg to żaden zysk…

– Ani tobie, ani Likusom się nie odmawia – zaśmiała się Zosia.

Weszły do kuchni. Paulina podbiegła uściskać panią Zuzannę. Z kieszeni żakietu wyjęła eleganckie pudełko i podała je starszej pani.

– A co to takiego?

– Drobne prezenty podtrzymują przyjaźń, a ja bardzo sobie cenię przyjaźń z panią. – Paulina się uśmiechnęła.

Pani Zuzanna otworzyła pudełko i wyjęła czarny koronkowy szal.

– Byłam ostatnio w Mediolanie i gdy go zobaczyłam, od razu wiedziałam, że się pani spodoba. – Paulina z wyraźną przyjemnością patrzyła, jak pani Zuzanna głaszcze jedwabistą koronkę, a potem wkłada szal na głowę i przegląda się w małym okrągłym lustrze.

– Przepiękny. Nie powinna mi pani jednak kupować takich drogich prezentów.

– Prawdę mówiąc, kupiłam go na wyprzedaży. Wygląda w nim pani jak włoska duchessa.

– Nic dziwnego, jedna z praprababek niani była włoską hrabiną – wtrąciła się Zosia.

– Dziękuję, pani Paulino. Zosiu, poczęstuj panią herbatą, ja muszę przypilnować kolacji. Jagoda z Agatką poszły wyjmować chleb z pieca.

Pani Zuzanna starannie złożyła szal, schowała go do pudełka i wróciła do płukania szpinaku w wielkim zlewie.

– Co to będzie? – zainteresowała się Paulina.

– Babeczki z ciasta francuskiego ze szpinakiem. Pierwsze w tym roku ogórki też już zdążyliśmy zakisić. No i mamy świeżo uwędzoną szynkę.

– Ogórki… Mmm… – westchnęła Paulina z lubością. – Mogę dostać chleb z masłem, solą i ogórkiem?

– Pewnie. To sama potrafię przygotować – powiedziała Zosia.

Paulina uśmiechnęła się w duchu. Zosiny brak zdolności kulinarnych był powszechnie znany.

– Jak pani to robi, pani Zuzanno, że wszystko tutaj jest takie pyszne? Ten chleb… Ta chrupiąca skórka… Ja naprawdę z niejednego pieca chleb jadłam – zażartowała Paulina – ale takiego jak tu nie ma na całym świecie.

– Tak, to dobry chleb – przytaknęła pani Zuzanna. – Pieczemy go według najprostszego na świecie przepisu. Mąka, zakwas, woda i sól. Najprostsze jest najlepsze.

– Tylko mąka oczywiście od Wolskich, własna źródlana woda, siła pani Jagody do ręcznego wyrobienia ciasta i nasz stary piec, w którym się mieszczą te wielkie bochny. – Zosia mrugnęła do Pauliny. – Jeśli masz to wszystko, sukces gwarantowany.

Roześmiały się wszystkie trzy.

– Żarty żartami, ale to prawda – zauważyła pani Zuzanna. – Dobre produkty to podstawa. Powinna pani kiedyś pokazać swojej wycieczce prawdziwy młyn. Szczotki czyszczące ziarna z pyłu, potem sita w wialni, kamienne żarna…

– Świetny pomysł! To bardzo ciekawe. Szkoda, że jesteśmy tu tak krótko, ta grupa na pewno byłaby zainteresowana.

– Nawet gdybyś była dłużej, w tym tygodniu i tak by się tego nie udało zorganizować. Młyn Wolskich działa od czasu do czasu. Mało kto jest zainteresowany mąką kosztującą trzy razy więcej niż ta w sklepie – powiedziała Zosia, podając Paulinie talerz z kanapkami.

– Za to trzy razy lepszą – wtrąciła pani Zuzanna.

Paulina, jedząc, mruczała jak kot i mrużyła oczy z zachwytu.

– Poezja! Pani Zuzanno, czy nie myślała pani, by otworzyć restaurację? Mogłabym być naganiaczem. Potem pierwsi goście opowiedzieliby innym o tych pysznościach i wieść błyskawicznie by się rozeszła pocztą pantoflową.

– Jestem za stara na takie zabawy. Poza tym w takim mieście jak Kraków na prawdziwej restauracji chyba trudno zarobić. Dobre zwykle jest drogie.

Paulina zaśmiała się w duchu. Pani Zuzanna powiedziała „Kraków” takim tonem, jakby sama, przynajmniej z racji urodzenia, nie należała do krakowskich centusiów.

– Byłaby pani mózgiem, nie rękami! – wykrzyknęła. – Na pewno pani słyszała o slow food i o jednodniowych restauracjach. Takich jak Uczta Babette.

– Ma jakiś związek z tym opowiadaniem Karen Blixen? Bardzo je lubię. Ludzie tak rzadko doceniają wagę jedzenia. Ona to potrafiła.

– Ma pani rację. Była w tym świetna. Wie pani, że pod koniec życia, gdy prawie nic nie mogła już jeść, żywiła się wyłącznie szampanem i ostrygami?

– Pasuje to do niej.

– Przejrzałam kilka jej książek – wtrąciła Zosia. – Ale prawdę mówiąc, do końca przeczytałam tylko jedną, tę o uprawie kawy.

– Masz zboczenie zawodowe. Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś tak mówił o Pożegnaniu z Afryką. Wracając do jednodniowej restauracji… Byłam w takiej w Londynie. Gospodyni w każdy wtorek gotuje różne pyszne rzeczy i ma stały skład gości. Każdy z nich może przyprowadzić jednego znajomego. Za osiemdziesiąt funtów można jeść i pić do woli.

– Co pani jadła? – zainteresowała się pani Zuzanna.

– Fish and chips zawinięte w gazetę – rzuciła Zosia jadowitym tonem.

Pani Zuzanna machnęła ścierką w jej kierunku.

– Co ja mam z tą dziewczyną! Bardzo lubię angielską kuchnię i ona też, choć tak źle o niej mówi.

– Niania chodziła do szkoły w Anglii – wyjaśniła Zosia.

– O, nie wiedziałam!

– To było dawno temu, jeszcze przed wojną… Ale niechże pani lepiej powie, co było w tej restauracji.

– Takie śmieszne jajka ugotowane na twardo, wewnątrz czegoś przypominającego smażone pulpety…

– Jajka po szkocku. Prawdziwe można zjeść tylko na Wyspach, bo u nas nie ma w sprzedaży surowego mięsa kiełbasianego.

– Właśnie się zastanawiałam, z czego to było zrobione, bo smakowało inaczej niż nasze mielone. Była też świetna baranina z czosnkiem, purée z ziemniaków i drugie z czegoś żółtego, sałata z kilkunastu rodzajów zieleniny, z których znałam tylko szpinak, rukolę i kruchą sałatę… Co tam jeszcze? Aha, cobbler z morelami, prawdę mówiąc, taki sobie, i placek czekoladowy, mniaaam.

– Wiesz, nianiu, szkoda, że nie zaplanowałaś dziś na kolację fish and chips. Mamy tyle starych gazet… I zmywania byłoby mniej.

– Trudno zrobić rybę z frytkami z samych ziemniaków…

– Właściwie jak oni je robią? – zapytała Paulina. – Na przykład tę panierkę. Kilka razy próbowałam w domu, ale to nigdy nie było to.

– Cały sekret polega oczywiście na świeżych atlantyckich rybach. A zrobienie takiej panierki jest dziecinnie łatwe. Z dwóch rodzajów mąki, pszennej i kukurydzianej, pół na pół, i z wody, najlepiej mineralnej gazowanej, robi się ciasto podobne do naleśnikowego, tylko trochę gęściejsze. Do tego trochę roztopionego masła, sól i pieprz. I gotowe. Jest jeszcze lepsze, gdy zamiast wody użyje się piwa.

– Zaczynam żałować, że nie zamówiłam na dziś ryb – powiedziała Paulina. – Ślinka mi cieknie, gdy pani tak opowiada. Wszystko tutaj jest takie pyszne. Słyszałam westchnienia rozkoszy dobiegające z jadalni.

– No właśnie, Paulinko, powiedz, co to za ludzie?

– Ach, to nietypowa grupa. Z Verlag Horst Giesen z Monachium. Pani Jensen, z domu Giesen, ta bardzo wysoka, szczupła kobieta, jest jego właścicielką czy dyrektorką. Pozostali to menedżerowie wyższego szczebla tego wydawnictwa. Zajmują się między innymi książkami rolniczymi. Coś dla ciebie, prawda?

Zosia odruchowo skinęła głową. Zastanawiała się, jak skierować rozmowę na temat Natalii Berg.

– Podobno myślą o otwarciu filii w Polsce. Sądząc z programu, tak chyba jest i mamy do czynienia z czymś w rodzaju zwiadu. Byliśmy już na przykład na Targach Prasy i Książki Rolniczej i na Międzynarodowych Targach Książki w Warszawie – ciągnęła Paulina. – Pobyt służbowy postanowili połączyć ze zwiedzaniem. W tym zdali się na nasze biuro. Uwierzysz, że wszyscy po raz pierwszy są w Polsce? Nie, źle mówię, z wyjątkiem Natalii Berg.

– Rozmawiałam z nią przed chwilą – szybko powiedziała Zosia.

– Trudno jej nie zauważyć, prawda? Gdy ją zobaczyłam, od razu pomyślałam, że nadawałaby się na okładkę folderu o Szwecji. Wiesz, taka dziewczyna w białej sukience i wianku z płonącymi świecami, prowadząca pochód w dzień świętej Łucji.

– To Szwedka? Świetnie mówi po polsku.

– Skąd, jest Polką. Od kilku lat mieszka w Monachium i od niedawna pracuje w tym wydawnictwie. Pewnie dlatego trzyma się trochę na uboczu. Mam wrażenie, że niezbyt pasuje do reszty i nie bardzo wiem, co robi w tym towarzystwie.

„Za to ja wiem”, pomyślała Zosia.

– Dziękuję za pyszne kanapki. – Paulina westchnęła z lubością. – Dobrze się gada, ale muszę wracać do pracy. Zosiu, mogę im pokazać twoje rosarium?

– Jeśli zamienimy się rolami i pozwolisz mi być przewodnikiem…

– Czytasz w moich myślach. – Paulina posłała jej całusa.

– Kolacja o ósmej?

– Tak. Sporo dziś zwiedzaliśmy i wszyscy są zmęczeni, a jutro mamy w planie Rynek, Drogę Królewską i Wawel, więc zapowiada się równie pracowity dzień. Wyjeżdżamy o dziesiątej, czy śniadanie może być na dziewiątą? Ja proszę o jajko na miękko, nie, o dwa jajka na miękko. I czy mogłabym dostać na drogę torebkę suszonych owoców? Głupio mi, że tak żebrzę, ale póki nie macie tu sklepu, muszę wyłudzać. Naprawdę, Zosiu, powinnaś pomyśleć o sprzedawaniu gościom różnych rzeczy. Na przykład takie dżemy albo bułeczki. Każdy chętnie by kupił.

– Widzę, że zmieniłabyś naszą manufakturę w wielkie przedsiębiorstwo produkcyjno-handlowe.

– Nigdy! To miejsce powinno pozostać niezmienione.

– Mówiąc serio, myślałam o tym, ale to wymaga sporych nakładów… Poza tym nie mamy aż tylu gości, żeby otwierać dla nich sklep.

Zosia posmutniała, więc Paulina szybko zmieniła temat.

– Zosiu, po kolacji przyjdę do ciebie i załatwimy sprawy papierkowe, dobrze?

– Dobrze. Będę czekała z fakturą i twoją ulubioną śliwówką.

– Masz zamiar mnie upić, a potem podsunąć mi do podpisania niebotyczny rachunek?

– Zgadłaś.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: