- W empik go
Droga do Sieny - ebook
Droga do Sieny - ebook
O książce:
„Szkice Zagańczyka traktują o lekturach i podróżach, czyli łączą w istocie opis dwóch podróży - podróży myślowej i podróży rzeczywistej. Są to medytacje nad kulturą i życiem, a zatem nad tym, co jest istotą naszego bytu, trwamy bowiem w naturze i kulturze. W naturze, która jest żywiołem, i w kulturze, która ten żywioł ujarzmia, powściąga, czyni go domem naszego istnienia”.
Paweł Hertz
Fragment:
„Przyjechałem do Toskanii podziwiać obrazy. To one miały dostarczyć mi wrażeń. Najsłynniejsze znałem z reprodukcji i licznych opisów. A jednak dopiero tu zrozumiałem, że trzeba widzieć je wraz z krajobrazem, oprawić w ramy codziennego życia. Oglądać niespiesznie. Patrzeć na nie oczami otwartymi na inne, zwyczajne widoki. Ciekawił mnie zapis chwili, olśnienie światem znajdującym się obok. Wiosną w dolinie dobrze jest wyjść rano przed dom, gdy mgła spowija wzgórza a słońce, zapowiadając piękny dzień, tka mleczną zasłonę. Zieleń traw i pszenicy jest wówczas najpełniejsza, omyta rosą, wolna od kurzu piaskowych dróg. Ostre figury cyprysów coraz wyraźniej znaczą swoją obecność, choć ciągle widać zaledwie ich zarys. Niebawem wszystko okryje prażący blask, ale teraz w tej chwili przesilenia, gdy przyroda zdaje się wahać, kształty są jeszcze rozmyte. Mgła przetacza się w dolinę, schodzi na łąki, okrywa dachy domostw. Jest cicho i nawet ptaki dopiero budzą się do lotu”. MAREK ZAGAŃCZYK, ur. 1967. W „Zeszytach Literackich” przez 26 lat, zastępca redaktor naczelnej w latach 2010-2018. Kurator archiwum i spuścizny Pawła Hertza. Autor tomów szkiców Krajobrazy i portrety, Droga do Sieny, Cyprysy i topole, Berlińskie widoki.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-3-600-04644-9 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spacer nad rzeką
Coraz chętniej przyglądam się drzewom, patrzę na liście, na gałęzie niebezpiecznie miotane wiatrem, na spękane pnie, ich ruch dostojny, niemal niewidoczny. Podziwiam kształt chmur, lot ptaków i ciągle zazdroszczę tym, co potrafią w tej księdze natury czytać bez słowników. Może dlatego lubię wyjazdy na wieś, nad Bug. Rzeka wczesną wiosną wylewa szeroko, zagarnia łąki i niebezpiecznie podchodzi pod las, skąd już tylko kilka kroków do drewnianego domu, gdzie mieszkam. Na wsi uczę się barw i zapachów, uczę się widzieć rzeczy małe i krótkotrwałe, nadawać im nazwy. Powracam do kilku linijek Miłosza. Są zapisem słabości i jej cudownym przezwyciężeniem.
Żyliśmy co dzień w hymnie, upojeniu,
Nie mając na to słów, czując, że za dużo.
W myślach powtarzam wiersz o Linneuszu. Przypomina o różnorodności świata, zachęca do opisu, do uchwycenia rzeczy w ich osobnym trwaniu.
Odtąd mieliśmy język zachwytu: atlasy.
Tulipan z ciemnym tajemniczym wnętrzem,
Anemony Laplandii, lilia wodna, irys
Odmalowane skrupulatnym pędzlem,
I ptak w listowiu, brunatny i modry,
Nie odlatuje nigdy, zatrzymany
Na stronicy z ozdobnym podwójnym napisem.
Linneusz, kuzyn poetów, może być dobrym duchem tych, którzy, wiedzeni tajemniczym pragnieniem, starają się dotknąć w słowach bogactwa rzeczy widzialnych. Linneusz, jak chce Magris w książce o Dunaju, „zachęca do liczenia rybich ości i wężowych łusek, obserwowania ptasich lotek i piór sterowych; poszum lata i rzeki wymagałby od swego oczarowanego protokolanta interpunkcji szwedzkiego klasyfikatora, jego przecinków, które precyzyjnie tną zdania, średników, które je dzielą, oraz kropek wyznaczających podziały”. Może więc, dodaje Magris, zamiast historii, szczegółowego zapisu ludzkiego geniuszu i szaleństwa, należałoby dać drobny wycinek pejzażu. Jeśli bowiem uda nam się prześledzić lot choćby jednego wędrownego ptaka, zrozumiemy złożoność natury.
Na wsi koszę trawę, podlewam róże i martwię się, gdy leszczyny, zasadzone pod płotem, zwijają liście w kruchy rulon. Jedynie sosny trwają i rosną bez niczyjej pomocy. Są coraz wyższe i niedługo zasłonią dom sąsiadów.
Na łąki wychodzę drogą między wierzbami, siadam pod dębem, co jak wielka ozdobna litera góruje nad okolicą. Nie wiem, kto i kiedy go zasadził, ale po lekturze Ziemi berneńskiej uważnie przyglądam się samotnym drzewom. Dzięki Stempowskiemu i jego opowieści, spisanej „przy okazji spacerów, spotkań i skojarzeń”, wiem, że „drzewa samotne, rosnące na wolnej przestrzeni, nie są nigdy dziełem przypadku”. Nie jest również przypadkiem, że to studium krajobrazu jest zarazem szkicem o potrzebie czasu wolnego. Bez niego, bez tej odrobiny swobody, kiedy myśl i wzrok wędrują bez przeszkód, trudno mówić o szczęściu. Dobrze jest przynajmniej na chwilę porzucić kłopoty, zwolnić codzienny rytm, szukać skupienia. Widzieć krajobraz, rozumieć go, czasami opisać.
Zaglądam do kilku książek, szukam w nich pomocy, zaznaczam ważne dla mnie fragmenty. To one przenoszą w moją wyobraźnię znajome i obce widoki. Pozwalają widzieć oczami innych. Zakreślam zdania będące zapisem zmagań z krajobrazem, na ogół zwycięskim, choć ciekawią mnie także świadectwa klęski.
Gdy po raz pierwszy, w paryskim metrze, czytałem jubileuszowy numer „Kultury” ze szkicem Zbigniewa Herberta o holenderskiej Delcie, o pejzażach van Goyena czułem jakby wagon metra unosił mnie nad rozlewiska Holandii. Staram się pamiętać Herbertowskie wskazania: „Moje oczy mieszczucha, nienawykłe do rozległych krajobrazów, niepewnie i trwożliwie badają daleki horyzont, jakby uczyły się lotu ponad nieobjętą płaszczyzną, podobną raczej do wielkiego rozlewiska niż do stałego lądu, który w moim odczuciu kojarzył się zawsze z nagromadzeniem wzniesień, gór, piętrzących się miast łamiących linię widnokręgu. Dlatego w czasie swoich dotychczasowych wędrówek po Grecji i Italii znajdowałem się w stanie ciągłego alarmu, nieustającej potrzeby zdobywania perspektywy szerszej, «ptasiej», która pozwoli ogarnąć całość albo przynajmniej wielką część całości. Szlifowałem także cierpliwie kręte schody włoskich wież ratuszowych i kościołów, ale w nagrodę za moje wysiłki dostawałem zaledwie coś, co można określić mianem «torsu krajobrazu», wspaniałe, oczywiście wspaniałe fragmenty, które później bladły, i układałem je w pamięci jak widokówki, te najbardziej kłamliwe obrazki z fałszywym kolorem, fałszywym światłem, nietknięte wzruszeniem”.
Herbert należy do mistrzów niedościgłych. Wyczarowuje krajobraz z dokładnością i siłą właściwą poetom i tylko niektórym malarzom. Ale może ważniejsza od siły wizji jest stała obecność natury, przekonanie, że nie można jej pominąć. To w niej, jak w lustrze, przeglądają się dzieła sztuki i to ona coraz silniej mnie przyciąga.
Krajobraz jest jak partytura. Dla niewprawnego oka pozostaje gęstą siecią znaków, czasami pięknych, ale niepokojąco niemych. Widzieć pejzaż to umieć go śpiewać. Wydobyć z niego muzykę zaklętą w drzewach, w tafli jeziora, w delikatnej grze chmur na niebie. Z zachwytem, ale i z niedowierzaniem czytałem książkę Bruce’a Chatwina. Jego Ścieżki śpiewu, ta dziwna powieść-reportaż w pierwszej chwili wydała mi się jeszcze jednym traktatem antropologicznym, choć tym razem wspaniale pisanym, żywym. Po chwili uświadomiłem sobie jednak, że jest kluczem, pewnie jednym z wielu, do właściwego rozumienia pejzażu, podpowiedzią, że krajobraz to nie tylko rodzaj mapy rozpiętej w przestrzeni, ale także źródło wiedzy o świecie i o sobie. U Chatwina aborygeni wyśpiewują widoki. Opowiadają własną historię. Wpatrując się w okoliczne wzgórza, wędrują w przeszłość, do źródeł, nucą pieśń początku. „Aborygeńskie mity stworzenia opowiadają o legendarnych istotach totemicznych, które wędrowały przez kontynent w Epoce Snu, wyśpiewując nazwy wszystkiego, co napotkały po drodze: ptaków, zwierząt, roślin, skał, zbiorników wodnych – i śpiewem powołując świat do istnienia. Żadnemu aborygenowi nie przyjdzie nigdy na myśl, że świat może być niedoskonały. Jego życie religijne ma jeden cel: utrzymać ziemię taką, jaka jest i jaka powinna być. Ten, kto wyrusza «na obchód», odbywa rytualną podróż. Wędruje po śladach swojego przodka. Śpiewa jego pieśni i – nie zmieniwszy ani jednego słowa i ani jednej nuty – powtarza tym samym dzieło stworzenia”.
Pamiętam także inny fragment. Bohater książki, znawca malarstwa i, jak sam Chatwin, wieloletni pracownik domu aukcyjnego, traci wzrok. Widzi niewyraźnie, jak we mgle. Lekarz radzi mu porzucić dawne zajęcie, wyjechać z miasta, uważnie przyglądać się krajobrazom, pozwolić oczom odpocząć, przemyć je powietrzem.
Lubię spacery nad rzeką, choć nie są to dalekie wyprawy. W pogodny dzień widać łąki i pola po drugiej stronie, piaszczyste skarpy podmyte wodą i sosny wczepione w brzeg. W oddali dostrzec można most w Wyszkowie i drzewa parku w Rybienku. Pierwszy raz pojechałem tam po lekturze szkicu Wojciecha Karpińskiego. Oglądałem zniszczony pałac i park ze starymi drzewami. Tylko one zachowały dawne piękno. „Do pałacu – pisze Karpiński – trafić nie było trudno. Wystarczyło kierować się ku pięknym drzewom. Park przetrzymał kolejne fazy historii. Drzewa trwają dłużej niż ludzie”.
Szkic Karpińskiego nosi tytuł Drzewa i ludzie i mówi o tym, co stałe, i o tym, co ulega przemianom. Ten szkic, bardzo mi bliski, skupia w sobie wszystko, co podziwiam w jego pisarstwie. Dotyczy malarstwa, historii, polityki, literatury, ale są w nim także portrety przyjaciół i kilka wspaniałych pejzaży: park w Rybienku, widok domu rodzinnego w Czerniakowie.
Pamiętam nasze spotkanie w Warszawie, wczesną jesienią na Grochowie. Za oknami szumiały ogromne topole. Karpiński mówił o drzewach, o ich wyjątkowym pięknie. Potem odnalazłem te zdania w jego szkicu i lepiej zrozumiałem ich sens.
Krzysztof Jung malował Bug, drzewa i odległe łąki. Dzisiaj nie potrafię oddzielić od siebie jego sztuki i tego, co rzeczywiście widzę u siebie na wsi. Może nieświadomie, za jego sprawą, po raz pierwszy dostrzegłem piękno tutejszej przyrody. Nie umiem nadać jej tych barw, niezwykłych i jedynie trafnych, które on tak łatwo znajdował. Rzeka, na którą patrzę, to najczęściej jego widok na Bug. Żałuję, że nie mogę mu tego powiedzieć i podziękować za kilka obrazów i rysunków, które podziwiam. Dzięki nim zacząłem widzieć więcej, poznawać bliskie okolice.
Różne były moje spacery nad rzeką. Najczęściej były to chwile szczęśliwe. Chciałbym do nich wrócić. Drzewa i rzeka są nadal te same, odchodzą tylko ludzie, co kiedyś byli tu ze mną. I ja jestem inny. Czas wypełni dom nad Bugiem nowymi wspomnieniami, sosny będą wyższe, leszczyny raz jeszcze odrodzą się wiosną. Tak musi być i tak będzie, choć wolę dawne widoki. Mam nadzieję, że w przyszłości, spacerując nad rzeką, będę mógł, jak dzisiaj, powtórzyć za Wiktorem Hugo: „Jak wiesz, drogi przyjacielu, nie wydarzeń szukam w podróży, lecz myśli i doznań, a do tego wystarcza nowość napotkanych rzeczy. Zadowalam się małym. Bylem tylko miał drzewa, trawę, powietrze, drogę przed sobą i drogę za sobą – wszystko mnie cieszy. A więc te drzewa, ten grzebień z cienia, z którego może będziesz się śmiać, ten wóz ciężarowy, ta biała droga, ten stary most, niskie strzechy, wszystko to mnie rozwesela i śmieje się do mnie. Cieszy mnie taka dolina jak ta, z niebem nad nią. Tylko ja jeden w tym pojeździe patrzyłem na nią i cieszyłem się. Podróżni ziewali straszliwie”.Sen cyprysów
W dolinie wszystko wydało mi się nowe, nieznajome i piękne. Przede wszystkim barwy ziemi, jakich dotychczas nie znałem. Przeważały brązy, od delikatnego beżu po ciemne, niemal czarne plamy. Pierwszy widok Toskanii różnił się od moich wyobrażeń. Wzgórza o łagodnych zboczach wyglądały tak, jak gdyby nieznany restaurator przykrył je grubo tkanym lnianym obrusem. Tylko gdzieniegdzie dumnie wyprostowane cyprysy i małe, poskręcane krzaki winorośli wprowadzały nieco zieleni. Długo przyglądałem się grudom ziemi ułożonym obok siebie niczym ciężkie głazy. Ponad nimi, w oddali, lśniły niewielkie plamy zabudowań.
Zamieszkałem w ruinach średniowiecznej wieży przerobionej na pensjonat. Gospodarzy pytałem o miejsca, które powinienem zobaczyć, i zmierzałem do nich pewnie, choć nie zawsze była o nich mowa na stronicach bedekerów. Nigdy się nie zawiodłem. W sennych, wolnych od turystycznego gwaru miastach znajdowałem zawsze jakiś uroczy zaułek, kościół pełen nieznanych obrazów o uderzającym pięknie. Przewodniki milczały o ich twórcach. Nie wspominały też o grze światła na rynku, o kamieniach startych butami podróżnych, o smaku wina i barwie pejzażu, o drogach wężowato wspinających się na wzgórze. To wszystko miałem przed sobą i dla siebie.
Przyjechałem do Toskanii podziwiać obrazy. To one miały dostarczyć mi wrażeń. Najsłynniejsze znałem z reprodukcji i licznych opisów. A jednak dopiero tu zrozumiałem, że trzeba widzieć je wraz z krajobrazem, oprawić w ramy codziennego życia. Oglądać niespiesznie. Patrzeć na nie oczami otwartymi na inne, zwyczajne widoki. Największym darem okazał się brak pośpiechu, wolność wyboru trasy, możliwość powrotu. Czasami rzeczy najważniejsze podsuwał przypadek. Sięgałem do kilku książek towarzyszących mi w podróży. Nie szukałem w nich opisów dzieł sztuki. Wybierałem fragmenty odpowiadające moim nastrojom, mówiące wprost o przeżyciach innych, co byli tu przede mną. Ciekawił mnie zapis chwili, olśnienie światem znajdującym się obok – naturalna oprawa płócien i fresków. Paweł Muratow kończy swoje myśli o Pontormie, o Florencji, niewielkim obrazem kwietniowego południa. Po zgiełku stuleci, po czasach wielkich artystów i surowych władców, miasto zapada w letarg. „Wiosenna słodka niemoc ogarnia kwiaty, których nikt nie dogląda. Nagle milkną ptaki na spróchniałych drzewach parku. Na pustej drodze wiodącej przez wieś drzemie stary pies, złożywszy pobielały łeb w miękkim kurzu. A nawet kurz śpi mocnym snem i wiatr nadaremnie usiłuje go przebudzić”. Ten niewielki zapis jest dla mnie jak muzyczna fraza. Mam go stale w pamięci, jest znakiem całości, której nie wolno rozpraszać.
Pewnego dnia wyruszyłem do Orvieto. Zmieniły się widoki, zrobiło się trochę chłodniej i bardziej zielono. Droga długo prowadziła pod górę. Nic nie rozpraszało mojej uwagi, skupionej i przygotowanej na chwilę, która miała nadejść. Raz jeszcze zrozumiałem, ile znaczy sposób, w jaki zbliżamy się do wybranego miejsca, strona, z której przybywamy.
Orvieto odsłania się nagle, w całości. Wygląda niczym bogata zastawa na wysokim stole. Katedra wyznacza najwyższy punkt miasta osadzonego na stromo opadających skałach. W odnowionej kaplicy San Brizio oglądałem freski Signorellego i Fra Angelico. Sprawdziło się wszystko, co pisał o nich Zbigniew Herbert. Nie sposób patrzeć na nie inaczej, a nawet gdyby to było możliwe, chyba nie warto próbować. „Prawdziwą funkcją wyobraźni jest nie wymyślać coś czy przekształcać, ale widzieć: widzieć rzeczywistość, którą zakrywa zazwyczaj przyzwyczajenie i świat zjawisk. Artysta – pisał Ruskin – jest tylko tłumaczem”. Przyjmuję więc z wdzięcznością istnienie „tłumaczy” przybliżających świat w jego pełni. Niektórzy mówią o sobie skromnie. Chcą być tylko „pośrednikami wolności”, ufać głosowi serca, czystej sympatii. Tych cenię najbardziej. Barbarzyńca w ogrodzie czytany we Włoszech odsłonił przede mną nieznane strony. Moją uwagę przyciągały fragmenty, w których opisy dzieł sztuki sąsiadowały z notatkami z życia. Herbert pisze o barwie i zapachu wina, o smaku potraw. I nie jest to tylko formalne rozluźnienie. Tę prawdę, dla wielu oczywistą, zrozumiałem dopiero we Włoszech, a właściwie zacząłem ją rozumieć, bo nie jest to czynność jednorazowa, lecz długi i przyjemny proces poddawania się odmiennej kulturze w jej odświętnym, wzniosłym i codziennym wymiarze.
Wracając z Orvieto, zatrzymałem się w Pienzy. Chciałem zobaczyć targ serów. Wąskimi uliczkami, wśród połci szynki i wielkich krążków pecorino, dotarłem na plac przed katedrą. Kilkunastu mężczyzn podzielonych na dwie drużyny, każda o innym kolorze chust, starało się tak toczyć wielki krąg sera, by zatrzymał się jak najbliżej wyrysowanego na bruku niewielkiego koła. Kolejnym próbom towarzyszyły oklaski i pokrzykiwania widzów, raz po raz tonące w skocznych dźwiękach, wyrzucanych mniej lub bardziej składnie przez amatorską orkiestrę dętą. Panowała atmosfera święta, zabawy. Za drzwiami katedry ksiądz odprawiał mszę. W bocznych nawach kilku turystów podziwiało ołtarze Vecchietty i Sodomy. Gwar i cisza, zabawa i nabożne skupienie, dawne piękno i dzisiejsza radość, to wszystko tworzyło naturalną całość. Było w zgodzie z duchem miasta, któremu patronuje Eneasz Silvio Piccolomini, ten, jak mawiał Herling-Grudziński, papież stendhalowski. Do niego należały obszary, po których chętnie wędrowałem. Poruszałem się często bez wyraźnego planu, jadąc na oślep, tam gdzie ładniej. Na północy granicą była Florencja, na południu – Rzym. Wielkie miasta kusiły niebezpiecznie. Wybierałem jednak miejsca mniej znane, położone bliżej, do których mogłem dotrzeć bez wysiłku.
Lubiłem postoje
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.