Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Droga do szczęścia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 grudnia 2025
24,90
2490 pkt
punktów Virtualo

Droga do szczęścia - ebook

"Droga do szczęścia", to powieść obyczajowo romantyczna, pełna emocji, refleksji i cichych napięć między bohaterami. To historia Anny – trzydziestoletniej prawniczki, żony i matki, której życie stało się rutyną pozbawioną smaku. Przypadkowe spotkanie z Remigiuszem, mężczyzną niosącym własne niespełnienia i milczenia, wywraca jej uporządkowany świat do góry nogami. To opowieść o tęsknocie za samą sobą, o emocjach, które wracają wtedy, gdy najmniej się ich spodziewamy i o odwadze, by odnaleźć w codzienności prawdziwe szczęście. Powieść łączy w sobie subtelny romans i refleksję nad tym, ile można poświęcić dla miłości, a ile – dla samego siebie. To książka o cichych pragnieniach, które potrafią zmienić życie bardziej niż głośne decyzje.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Są spotkania, które zmieniają wszystko. Czasem wystarczy jedno spojrzenie, jedno przypadkowe zdanie wypowiedziane w zbyt głośnej kawiarni, by świat nagle przestał być taki sam.

Miłość ma własny rytm i własny czas – nie pyta, czy jesteś na nią gotowy. Przychodzi nieproszona i zostaje na własnych zasadach.

Nie podlega logice ani planom. Bywa tym, czego nie da się przewidzieć, tym, co nagle zmienia sposób, w jaki widzimy siebie i świat. Czasem pojawia się w ciszy, której nie zauważamy, i rośnie w cieniu codzienności. Innym razem przychodzi gwałtownie, burząc wszystko, co wydawało się pewne. Nie daje się ujarzmić ani wytłumaczyć – po prostu jest, a my uczymy się z nią żyć.

Anna miała trzydzieści lat. Żona, matka, prawniczka, pedagog. Jej życie było ciepłym swetrem codzienności – znajome, bezpieczne, czasem nieco za ciasne. Każdy dzień powtarzał

poprzedni, przewidywalny, spokojny, a jednak coraz bardziej pozbawiony smaku. Gdzieś głęboko tliło się w niej poczucie, że coś ważnego przegapiła, że w jakiejś równoległej wersji swojego życia mogłaby być naprawdę szczęśliwa.

Czuła się jak aktorka, która zna swoje kwestie na pamięć, ale zapomniała, dlaczego zgodziła się na tę rolę. Każdy poranek, każdy wieczór, każdy uśmiech – wszystko było przewidywalne. Bez dramatów, bez uniesień. Bez niej samej.

Remigiusz miał kilkunastoletni staż małżeński, dwójkę dzieci i pracę w służbach mundurowych. Spokojny, odpowiedzialny, zawsze opanowany – dokładnie taki, jakiego od niego oczekiwano. Ale gdy wieczorem dom zasypiał, a on zostawał sam ze swoimi myślami, coś w nim krzyczało. Niedopowiedziane „co jeśli”, które nigdy nie znalazło słów.

Czasem siadał w samochodzie przed domem i przez długie minuty nie wysiadał. Patrzył na migoczące światła miasta i czuł, że w środku ma drugie życie, którego nigdy nikomu nie pokazał.

Spotkali się przypadkiem. A może to los postawił ich sobie na drodze, wiedząc, że uczucie, które wkrótce nadejdzie, będzie trudne do okiełznania. Na początku była zwyczajna rozmowa –

ciepła, niepozorna. Potem kolejne spotkania, mniej przypadkowe, bardziej znaczące. Przyjaźń, którą próbowali zdefiniować, nazwać, utrzymać w granicach przyzwoitości – rosła i rozwijała się, aż nadszedł moment, kiedy wszystko się zatrzymało.

Los oddzielił ich na kilka długich lat. Mogli się minąć, jak mijają się codziennie tysiące ludzi – obojętnie, nieświadomie. Mogli żyć całe życie, nie poznając własnej tęsknoty. A jednak los zdecydował inaczej.

Nie zapomnieli – nie całkiem. Bo uczucia, które naprawdę coś znaczą, nie wygasają. Mogą czekać latami, ukryte w drobnych gestach, w milczeniu, w spojrzeniach, które znaczą więcej niż słowa. Mogą boleć, wstrząsać, wystawiać na próbę. A jednak każdego dnia, wybierasz je na nowo –

nie zawsze łatwo, nie zawsze w pełni rozumiejąc, dlaczego. I czasem wystarczy właśnie to: zwyczajnie pozwolić im trwać._INTERLUDIUM:_ _MIASTO, KTÓRE SŁUCHA_

_Miasto o tej porze roku oddychało płytko, jak ktoś, kto dopiero uczy się oddechu po zbyt_ _długim milczeniu. Na skrzyżowaniach zbierały się światła – czerwone rozlewało się w kałużach,_ _zielone zawsze było o sekundę spóźnione. Tramwaje pchały się przez ciemność jak wspomnienia,_ _które nie pytają już o zgodę._

_Lubię o nich myśleć – o ludziach, którzy nie wiedzą jeszcze, że za chwilę wszystko się_ _zmieni. O kobiecie, która zamyka za sobą drzwi i bierze w dłoń klucz, jakby to była jedyna rzecz,_ _która naprawdę do niej należy. O mężczyźnie, który siada w samochodzie i przez kilka minut patrzy_ _w szybę, widząc w niej sam siebie – trochę ostrzejszego w konturach, trochę bardziej prawdziwego._

_O dziewczynce, która chowa w plecaku baletki i udaje, że to tylko zupełnie zwykła para butów._

_Miasto słucha, kiedy się do niego nie mówi. Kiedy nie opowiadasz mu całych historii, tylko_ _zostawiasz okruchy – niedopite kawy, paragon w kieszeni, okno zostawione uchylone o milimetr._

_Wtedy podchodzi bliżej. Nachyla się i sprawdza, czy nie drżysz zbyt mocno. I kiedy już jesteś_ _pewien, że wszystkie drogi prowadzą tylko do rozkładu jazdy, ono nagle wyprowadza cię na most._

_Pokazuje wodę, która płynie niewzruszenie, jakby była starsza od wszystkich naszych planów i_ _wątpliwości._

_Miłość przychodzi tu niepostrzeżenie, jak mgła nad Wisłą. Widzisz ją dopiero wtedy, kiedy_ _już wsiąka w ubranie. A nawet wtedy udajesz jeszcze przez chwilę, że to tylko wilgoć, która zaraz_ _wyschnie. Tyle że nie wysycha. Zostaje – ciepła, cicha, nieproszona, nieusuwalna. I zaczyna_ _zmieniać brzmienie ulic, ton twojego kroku, ciężar kluczy w kieszeni._

_Miasto zna instrukcję przetrwania: nie pytaj za dużo, idź dalej, nie zatrzymuj ruchu. Ale zna_ _też inną – tę, którą powtarza szeptem, tylko odważnym: zatrzymaj się na światłach dłużej o jedno_ _oddechnięcie, spójrz w witrynę nie po to, by się poprawić, tylko po to, by naprawdę się zobaczyć._

_Zapamiętaj, jak wygląda twoja twarz, kiedy o nic nie prosisz. I nie uciekaj, gdy ktoś pierwszy raz od_ _dawna wypowiada twoje imię tak, jakby słowo mogło być dotykiem._

_To miasto jest pełne ludzi, którzy nauczyli się żyć na pół głosu. Ale czasem wystarczy jedno_ _zdanie w kawiarni, jedno nieporadne „dzień dobry”, jeden gest, który nie chce być grzeczny – i_ _wszystko zaczyna brzmieć inaczej._

_A potem zauważasz, że twoje kroki zmieniły rytm. Ta sama ulica nie jest już ta sama, choć_ _kamienie leżą tam, gdzie zawsze. I nagle rozumiesz, że to nie droga się zmieniła, tylko ty – bo ktoś_ _albo coś przypomniało ci, że cisza też potrafi mówić. A jej pierwsze zdanie brzmi: " teraz już_ _naprawdę cię słychać.”_ROZDZIAŁ I JESIEŃ, KTÓRA WSZYSTKO ZMIENIŁA

Poniedziałek.

Szary, przyciężki, nijaki. Jakby czas zapomniał o tym dniu i zostawił go w wersji roboczej.

Anna obudziła się jeszcze przed budzikiem. Tak jak ostatnio coraz częściej – nie przez hałas, nie przez koszmar. Po prostu: z otwartymi oczami, jakby coś ją wybudzało od środka. Leżała bez ruchu, wpatrując się w sufit, który znała już jak mapę – każdą smugę, każdą plamę po dawnej przeciekającej rurze. Nic się nie zmieniało. A jednak coś było inaczej.

Przez chwilę wyobrażała sobie, że sufit to mapa jej życia. Linie i plamy układały się w kierunki, które kiedyś obrała, i w te, które ominęła. Zastanawiała się, czy wszystkie skrzyżowania prowadzą do tego samego miejsca.

Wstała cicho, by nie obudzić nikogo. Szlafrok owinął się wokół jej ciała jak miękki pancerz.

Przeszła do kuchni. Zapach kawy był znajomy. Zbyt znajomy. Parzyła ją tak samo, od lat – dwie łyżeczki mielonej, szczypta cynamonu. Lubiła cynamon. Przypominał jej dzieciństwo.

Spojrzała na filiżankę, którą trzymała w dłoniach. Ciepło rozchodziło się w palcach, a w myślach pojawiła się nagle babcia siedząca przy starym stole w kuchni, opowiadająca historie sprzed lat. Małe chwile, które wydawały się nieistotne, teraz wypełniały jej serce spokojem i lekką melancholią.

Wsunęła dłonie w kieszenie szlafroka i podeszła do okna. Jeszcze nie świtało. Ulica spała z głową wtuloną w ramiona ciemności. Samochody mijały się bez pośpiechu. Jeden z nich – stary citroën – miał włączone światła przeciwmgłowe, choć mgły nie było.

Wzięła pierwszy łyk. Zbyt gorące. I zbyt gorzkie. Pomyślała o tym, jak bardzo rutyna zjada jej życie. Każdy dzień był podobny do poprzedniego, różniły się tylko porami zebrania, temperamentami klientów i długością kolejek w sklepie.

Stanęła przy oknie. Krople rosy na szybie wyglądały jak nuty zapisane na niewidocznej pięciolinii. Ulica budziła się do życia – pojedyncze głosy, stukot kroków, dzieci w szkolnych kurtkach. Wszystko miało swój rytm, jak dobrze znana melodia.

Na moment wyobraziła sobie, że jest obserwatorem tej ulicy z góry. Widziała drobne konflikty i uśmiechy przechodniów, ich codzienne dramaty i radości. Zdała sobie sprawę, że każdy z nich niesie w sobie historie, których nigdy nie pozna.

A jednak Anna czuła, że w tej melodii czegoś brakuje. Jakby ktoś wyciął jedną nutę, jeden dźwięk, i choć całość nadal brzmiała poprawnie – cisza po nim drażniła bardziej niż fałsz.

_„To właśnie ten brak – pomyślała – nie boli, nie_

_wywraca dnia do góry nogami. Ale_

_wraca uporczywie, jak pauza, której nie można zapełnić niczym innym.”_

__

Kiedy Zosia wstała, Anna była już w ubraniu – granatowy sweter, dżinsy, płaszcz zarzucony na oparcie krzesła.

– Mamo, znów wstałaś wcześniej? – zapytała dziewczynka zaspanym głosem.

– Chyba za wcześnie się starzeję – zażartowała Anna, choć wiedziała, że to bardziej gorzka obserwacja niż żart.

Zosia przewróciła oczami, ale uśmiechnęła się nieśmiało. Anna dostrzegła w tym uśmiechu fragment siebie sprzed lat – dziewczynki, która wierzyła w wielkie przygody i nieskończone możliwości.

Zosia wyszła do szkoły o ósmej. Anna odprowadziła ją wzrokiem z okna. Potem spakowała torbę, zabrała kilka dokumentów z kuchennego blatu i wyszła.

Na zewnątrz Warszawa była zmęczona. Nie zmoknięta – jeszcze nie. Ale jakby szykowała się na coś ciężkiego. Niebo wisiało nisko, ołówkowe, z zaciśniętymi powiekami. Wiatr wiał cicho, nieśmiało, jakby nie chciał nikogo niepokoić.

Szła powoli, ulicami, które znała jak własną kieszeń. Minęła sklep papierniczy z wystawą pełną notesów i kalendarzy. Zatrzymała się na chwilę przy szybie, choć sama nie wiedziała dlaczego. Zauważyła jeden notes – bordowy, zamykany na gumkę, z tłoczonym napisem:

_"Plan na później."_

Pomyślała o swoich własnych „planach na później” – porzuconych marzeniach o podróżach, o książkach, które chciała napisać.

Uśmiechnęła się półgębkiem. Ile rzeczy ona już odłożyła na „później”?

Przeszła kilka kroków i nagle poczuła zapach świeżej szarlotki dobiegający z pobliskiej piekarni. Chwila, która mogłaby być tylko codziennym detalem, nagle stała się wspomnieniem dzieciństwa i bezpieczeństwa, którego od dawna nie czuła.

Przeszła jeszcze kilkaset metrów, zahaczając wzrokiem o przechodniów. Para – młodzi, może dwudziestolatkowie – trzymali się za ręce, śmiejąc się do telefonu. Kobieta z wózkiem pchała go zdecydowanie, jakby nie miała czasu na bycie zmęczoną. Starszy pan z labradorem przystanął, by poprawić psi szalik.

A ona? Gdzie ona była w tym wszystkim?

Zanim dotarła do kawiarni, przystanęła pod jedną z kamienic. Miała tam kiedyś znajomą –

Magdę, z którą przez całą pierwszą klasę liceum pisała listy. Ręcznie. Na papierze w linie.

Pamiętała, że w jednym z tych listów napisała: _"Chciałabym kiedyś zakochać się tak, żeby_ _zapomnieć, gdzie jestem."_

To zdanie wróciło do niej teraz – niespodziewane, ostre jak drzazga.

Anna uśmiechnęła się, zamykając oczy na moment. Pomyślała, że może nigdy nie przestała szukać tego uczucia – nieświadomie, w drobnych gestach, spojrzeniach i przypadkowych spotkaniach.

Minęła dwie kobiety, które siedziały na ławce z kawą w ręku. Jedna z nich miała łzy w oczach, druga tylko trzymała jej dłoń. To też było jakieś kochanie. Może ważniejsze niż to, które znała z własnego małżeństwa?

Weszła do kawiarni. Próg zaskrzypiał znajomo.

Kawiarnia na rogu Nowego Światu pachniała tak samo jak zawsze: połączeniem świeżo mielonej kawy, cynamonu i czegoś jeszcze – czegoś, co trudno było uchwycić, ale co przypominało ciepłe wspomnienia. Może wanilia. Może drewno. A może po prostu spokój.

Przeszła kilka kroków w kierunku stolika, zauważając małe detale, których wcześniej nie dostrzegała: drobny rysunek dziecięcy przyklejony do ściany, lekko zatarte napisy kredą na tablicy, zapach starych gazet leżących w kącie.

Była tu wiele razy. Przez lata to miejsce stało się jej własnym rytuałem – cichym azylem, gdzie mogła przez chwilę nie być nikim: ani matką, ani żoną, ani prawniczką. Tylko kobietą, która trzyma w dłoni filiżankę i pozwala sobie na bycie niepotrzebnie głęboką.

Usiadła przy tym samym stoliku co zwykle, pod oknem. Lubiła to miejsce, bo widziała stąd ludzi. Ich twarze. Ich pośpiech. Ich momenty nieuwagi.

Dziś kawiarnia była niemal pusta – starsza para przy stoliku w rogu grała w warcaby, a dwie studentki przy barze kłóciły się szeptem o coś, co wyglądało jak notatki z egzaminu.

Zamówiła latte z syropem waniliowym. Jedyną słodyczą, na jaką pozwalała sobie w ostatnich tygodniach. Przyniosła ją baristka z dredami i tatuażem róży na nadgarstku. Anna uśmiechnęła się w podziękowaniu, ale szybko wróciła wzrokiem do szyby.

Ulica żyła. Jak zawsze. Bez niej.

Wzięła łyk kawy. Była idealna – ciepła, delikatna, nie za słodka. Tak, jak lubiła. Trzymała filiżankę obiema dłońmi, próbując rozgrzać nie tylko palce, ale i coś głębiej – gdzieś pod żebrami.

W myślach odtwarzała dzisiejszy poranek, rozmowę z Zosią, listę spraw, które czekały na nią w kancelarii.

Wszystko było takie samo. A jednak coś się w niej burzyło. Jakby dusza, przez długi czas pogrążona w letargu, zaczęła powoli się poruszać. Niewiele. Ale wystarczająco, by poczuć to jako lekki niepokój w żołądku.

Zegar na ścianie wskazywał 9:45, gdy spojrzała na telefon. Powiadomienie. Wiadomość od męża:

_"Zabierzesz dziś Zosię z baletu? Mam spotkanie."_ Krótka. Sucha. Bez pytania. Bez „proszę”. Bez

„dziękuję”.

Bez śladu człowieka, który kiedyś przynosił jej bułkę z marmoladą o szóstej rano tylko po to, żeby zobaczyć jej uśmiech. Zastanowiła się przez chwilę, jak długo już tak do siebie piszą –

jakby wszystko było logistyką. Kalendarzem, grafiką, harmonogramem.

Dopiła kawę. Poprosiła o drugą – na wynos. Ten zapach – wanilia i kawa – miał jej towarzyszyć jeszcze przez chwilę. Jak zapach wspomnienia, które nie chce zniknąć.

Wyszła z kawiarni i poczuła, jak chłód uderza w jej twarz jak nieproszona prawda.

Warszawa była szorstka. Mokra. Zmęczona. Ale prawdziwa.

Szła powoli, mijając kolejne witryny sklepowe – jedne puste, inne rozświetlone dekoracjami. W

jednej z nich dostrzegła książkę, którą kiedyś bardzo chciała przeczytać, ale jakoś nigdy nie było czasu. _„Zawsze odkładam siebie na potem”_ – pomyślała. Jakby to było motto jej dorosłego życia.

I wtedy, niemal na rogu, kiedy myśli biegły gdzieś indziej – wszystko się wydarzyło.

Zrobiła dwa kroki w stronę przejścia dla pieszych. Trzymała w dłoni kubek z kawą, spojrzenie miała wbite w ulicę – aż do momentu, gdy dosłownie na niego wpadła. Kawa rozlała się na jego płaszcz – ciemny, wełniany, elegancki.

Zamarła.

Jej pierwszą myślą było: _"Boże, jestem idiotką."_ Drugą: _"Trzeba przeprosić."_ Ale zanim cokolwiek powiedziała – spojrzała w górę.

I czas się zatrzymał.

On miał oczy koloru górskiego jeziora – zimne, a jednak głęboko poruszające. Wysoki, z lekkim zarostem, który dodawał mu dojrzałego uroku, Pachniał dyskretnie, ale intensywnie. –

nutami drzewnymi, może lawendą? Miał na sobie elegancki, ciemny płaszcz, na którym właśnie parowała plama jej kawy, a mimo to nie wyglądał na zirytowanego.

Anna poczuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej, jakby coś w niej rozpoznało go zanim rozum zdążył zareagować.

Poczuła nagły impuls – dłonie drżały nie tylko z zimna. Na moment świat wokół niej wyblakł, a każdy szczegół – jego twarz, kolor oczu, kształt ust – wydawał się wypalony w pamięci.

Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy nie jest to deja vu, czy może sny z przeszłości właśnie wypełniły rzeczywistość.

Remigiusz patrzył na nią uważnie, jakby próbował odczytać nie tylko jej twarz, ale też historię, którą nosiła w oczach. W tym spojrzeniu było coś znajomego, a jednocześnie odległego –

jakby widział ją taką, jaką była kiedyś, zanim życie zaczęło nakładać rutynę na jej codzienność.

Kiedy Anna wymawiała swoje przeprosiny, zauważyła drobny uśmiech, który pojawił się w jego oczach. Nie był to zwykły grymas grzeczności, a coś ciepłego i nieoczekiwanego, coś, co od razu wzbudziło w niej poczucie zaufania i lekki niepokój.

Jej dłoń w jego dłoni trwała sekundy, które wydawały się wiecznością. Każde drobne napięcie w jego palcach, każdy subtelny ruch, sprawiał, że Anna poczuła coś, czego od dawna nie znała – ciche, pulsujące życie w środku spokoju codzienności.

– Przepraszam... – wydusiła w końcu, speszona i zaskoczona.

On uniósł brew i uśmiechnął się lekko. – Nic się nie stało. Zimno jest. Może ta kawa i tak nie była tego warta.

Jego głos był ciepły, spokojny. Był to głos człowieka, który nie musi się spieszyć, bo wie kim jest. Ale był w nim też jakiś cień. Jakby coś w nim było nieobecne, dalekie.

– Naprawdę przepraszam ... – Anna cofnęła się o krok. – Powinnam patrzeć, gdzie idę.

– A ja powinienem nie stać jak słup soli pod kawiarnią – odpowiedział z uśmiechem. –

Remigiusz.

Podał jej dłoń. Zawahała się na chwilę zanim ją uścisnęła.

– Anna.

Ich dłonie zetknęły się na moment, ale to wystarczyło. Była w tym dotyku jakaś elektryczność, jakby świat właśnie zasygnalizował, że coś się zaczęło.

Remigiusz był jednym z tych mężczyzn, których trudno nie zauważyć. Wysoki, z prostą sylwetką i naturalną pewnością siebie. Ciemny płaszcz opinał szerokie ramiona, a spod kołnierza wystawał grafitowy szalik. Krótkie, ciemne włosy dodawały mu dojrzałości, ale to jego spojrzenie zrobiło na Annie największe wrażenie. Było głębokie, przenikliwe, z tym nieuchwytnym smutkiem, którego nie da się wyreżyserować. Miał w sobie magnetyzm mężczyzny, który wiele przeszedł, ale się nie złamał. Miał w sobie siłę ukrytą w spokoju i urok, którym przyciągał bez wysiłku.

Anna próbowała się uśmiechnąć, ale serce biło jej zbyt szybko, a myśli biegły gdzieś poza jej kontrolą. Powiedzieli sobie kilka banalnych zdań – o pogodzie, o kawie – a jednak czuła, że coś ważnego właśnie się wydarzyło. Że coś się w niej poruszyło.

Pożegnali się cicho, niemal niechętnie. Anna ruszyła w stronę przystanku, starając się nie odwracać, nie spojrzeć za siebie. Ale po kilku krokach zatrzymała się. Jakby jakaś siła zmusiła ją by spojrzeć w jego stronę jeszcze raz. Odwróciła się. I wtedy go zobaczyła – Remigiusza. Właśnie otwierał drzwi czarnego SUV-a zaparkowanego przy krawężniku. Ruch pewny, elegancki. Na moment jeszcze spojrzał w jej stronę. Uśmiechnął się i wsiadł do auta. Silnik zamruczał cicho, a chwilę później samochód zniknął za rogiem.

Anna stała tak jeszcze przez dłuższą chwilę, jakby nie była pewna czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. Czuła ciepło w dłoniach, mimo chłodu. Czuła dreszcz na karku, choć wiatr dawno ustał. Nie znała go. A jednak miała wrażenie, że nie zapomni jego twarzy do końca życia. Nie wiedziała jeszcze, dlaczego to spotkanie poruszyło nią tak głęboko – może dlatego, że przypomniało jej o niej samej, tej sprzed lat – tej, która kiedyś wierzyła, że emocje są równie ważne, jak logika.

W domu było jak zawsze – zorganizowany chaos. Pachniało pieczonym kurczakiem i cynamonem.

Nie wiedziała, skąd ten drugi zapach – może to świeczka, którą Zosia ostatnio uwielbiała zapalać wieczorami. Albo pozostałość po szarlotce, którą upiekły w weekend.

Zosia opowiadała o zajęciach z baletu, z szeroko otwartymi oczami i emocją, która nie mieściła się w ciele dziesięciolatki. Miała na sobie legginsy w gwiazdki i koszulkę z postacią z jakiejś kreskówki, której nazwę Anna wciąż myliła.

– I pani Kasia powiedziała, że jak tak dalej pójdzie, to może w maju zatańczę solo. – Zosia mówiła to bez cienia przechwałek. Raczej jak ktoś, kto nie do końca jeszcze wierzy, że coś takiego mogłoby się wydarzyć.

– To cudownie – powiedziała Anna z uśmiechem, gładząc córkę po włosach. – Zasługujesz na to.

Mąż był już w domu, ale zamknięty w swoim gabinecie. Wieczorne spotkanie, jak zwykle przedłużone. Nie pytała. Od dawna już nie pytała. Tak było łatwiej.

Po kolacji, po bajce na dobranoc i pocałunku w czoło, kiedy Zosia już spała – Anna wróciła do kuchni, owinięta swetrem, z kubkiem herbaty.

Sama.

Ulica pod ich oknem była prawie pusta. Migające światła latarni tworzyły w oknie delikatny kalejdoskop. Zmieniające się odbicia tańczyły na szybie, jakby chciały coś powiedzieć, ale nie miały słów.

Remigiusz....

Imię, którego nie znała jeszcze rano, teraz pulsowało jej pod skórą. Czuła je, jak się czuje ciepło pod palcami po zbyt gorącym kubku – nie jako ból, ale jako coś, czego nie da się już zignorować.

Zamknęła oczy i przywołała jego twarz. Te oczy. Ten głos. Ten moment, gdy ich dłonie się zetknęły. I przypomniała sobie coś jeszcze. Ten dziwny błysk w jego spojrzeniu – nie nachalny, nie natarczywy, ale jakby pełen zrozumienia. Jakby wiedział więcej, niż mógł powiedzieć. A może po prostu był jednym z tych ludzi, których się nie zapomina, bo niosą ze sobą echo czegoś większego, niż codzienność.

W głowie miała wspomnienie tamtej chwili – intensywne, świeże, jakby to wszystko dopiero co się wydarzyło. Zdała sobie sprawę, że od dawna nie czuła niczego tak... wyraźnie. Jej życie było przewidywalne. Bezpieczne. Ale też coraz częściej – bez smaku. A dzisiaj? Dziś coś się w niej obudziło.

Zaczęła zastanawiać się nad sobą. Nad tym, kim była, zanim została matką, żoną, kimś

"rozsądnym". Przecież kiedyś miała marzenia inne, niż stabilizacja. Chciała podróżować, pisać, pomagać ludziom i robić to z pasją, a nie z konieczności. Jej studia pedagogiczne nie były przypadkiem – wierzyła, że można krok po kroku zmieniać świat. Potem jednak przyszedł

pragmatyzm, prawo, kancelaria, uporządkowane życie.

Pamiętała pierwsze zajęcia na uczelni, kiedy profesor mówił, że _„dziecko to nie paragraf,_ _którego się trzeba nauczyć, tylko świat, który trzeba zrozumieć”._ Zapisała to wtedy w notesie grubymi literami, przekonana, że takie zdania naprawdę mogą wyznaczać drogę.

Wrócił też obraz praktyk w świetlicy – gwar, zapach kredek, dzieci biegające między stołami. Był tam chłopiec, który przez cały tydzień nie odezwał się ani słowem. Anna, zamiast naciskać, podała mu kredkę i poprosiła, żeby narysował swoje „bezpieczne miejsce”. Powstał

domek z czerwonym dachem, ale bez drzwi – tylko z jednym oknem. _„Bo jak są drzwi, to zawsze_ _ktoś może wejść i wszystko zepsuć”_ – powiedział. To zdanie zapisało się w niej na lata, jak ostrzeżenie, że czasem najbardziej trzeba chronić to, co kruche.

Przypomniała sobie też matkę jednej z uczennic, która przyszła na zebranie z zeszytem w ręku, zmęczona po pracy, z oczami pełnymi troski. _„Pani Aniu, ja nie potrzebuję, żeby ona miała_

_piątki”_ – mówiła, ściskając mocno dłonie. – _„Ja chcę, żeby się nie bała. Żeby nie chowała zeszytu_ _ze wstydu.”_ Anna wtedy po raz pierwszy poczuła, że jej obecność może być czymś więcej niż rolą –

może być oparciem.

Tamta dziewczyna z przeszłości marzyła nie tylko o pracy, ale i o pisaniu. Do późna notowała opowiadania, wierząc, że słowa potrafią dawać odwagę. Chciała podróżować, słuchać historii ludzi, zapisywać je, a potem wracać i przekładać na coś, co mogłoby komuś pomóc. Miała w sobie płomień, który kazał jej wierzyć, że nawet mały gest – kredka podana nieśmiałemu chłopcu, rozmowa z matką – może naprawdę coś zmienić.

Nie żałowała wyborów – nie wprost. Ale od jakiegoś czasu czuła się jak ktoś, kto stoi na brzegu, patrząc, jak fale omywają brzeg życia, w którym kiedyś pływała głęboko. Dziś już tylko brodziła przy powierzchni, nie wchodząc zbyt daleko.

Zosia była jej sercem, mąż bezpieczną przystanią. A ona sama? Kim była poza tym?

Wstała, otworzyła szufladę biurka w sypialni i wyjęła stary notes. Ten, w którym kiedyś zapisywała myśli, szkice opowiadań, niedokończone zdania. Przez chwilę przeglądała pożółkłe kartki. Na jednej z nich, zapisanej dawno temu, znalazła słowa, których już nie pamiętała : _"Czasem_ _tęsknota, to nie za kimś, ale za sobą. Za tą sobą, która wierzyła, że wszystko jest możliwe."_

Zacisnęła dłonie. Być może spotkanie z Remigiuszem nie było przypadkiem. Może było lustrem, w którym mogła się przejrzeć i przypomnieć sobie, kim była zanim świat ubrał ją w rolę.

Ale jeszcze nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Czy to początek, czy tylko migawka, która zniknie. Wiedziała tylko jedno : coś się zmieniło. I nie da się już tego cofnąć.

Anna nie była typową prawniczką. Jej kancelaria specjalizowała się w sprawach rodzinnych, co w praktyce oznaczało niekończące się rozwody,walki o opiekę nad dziećmi, alimenty i konflikty,które dawno straciły sens, ale wciąż bolały. Dla wielu jej kolegów z branży były to tylko paragrafy, liczby, daty i wnioski procesowe, ale nie dla niej.

Dla Anny każda sprawa miała twarz, imię dziecka, łzy matki, milczenie ojca. Pamiętała historie, nie tylko dokumenty. Potrafiła spojrzeć dalej, niż akta i zrozumieć, że nie zawsze ten, kto krzyczy najgłośniej, ma rację. Czasem czuła, że więcej w niej pedagoga, niż prawnika. Może właśnie dlatego trafiali do niej ludzie, którzy nie szukali wygranej za wszelką cenę, ale kogoś, kto pomoże im przejść przez to piekło z godnością. Potrafiła znaleźć kompromis tam, gdzie inni widzieli tylko konflikt. Była stanowcza, ale nie bezwzględna. Umiała słuchać – naprawdę słuchać, a nie tylko mówić.

Sędziowie ją cenili – za rzeczowość, za umiejętność patrzenia ponad schematami.

Przeciwnicy ją szanowali – bo choć była twarda, nigdy nie była cyniczna. Ale w środku nosiła ciężar, o którym rzadko mówiła. Emocje, które przejmowała od ludzi. Historie, które wracały w snach.

Jej wygląd był równie nieoczywisty, jak ona sama. Nosiła się prosto, bez przesady. Miała naturalny wdzięk, który nie musi niczego udowadniać. Brązowe, gładkie włosy sięgały ramion, często upięte niedbale w luźny kok, albo opadające swobodnie na szalik. Twarz spokojna, z wyraźnie zarysowaną linią żuchwy i delikatnymi rysami. Oczy zielone, uważne , z cieniem, który mówił więcej niż słowa. Była zadbana, ale nie wystylizowana. Stawiała na wygodę i prostotę.

Eleganckie, ale miękkie tkaniny, szlachetna kolorystyka – szarości, granaty, zgaszona zieleń. Żadnej krzykliwości i ozdobników.

Na sali rozpraw wyglądała jak ktoś, kogo lepiej nie lekceważyć – nie przez pozę, ale przez spokój, z jakim mówiła. Jednocześnie była w niej czułość – zwłaszcza, gdy mówiła o dzieciach.

Wtedy, nawet, gdy miała na sobie garnitur i trzymała w ręku teczkę z aktami, przebijała się przez

nią dawna Anna – dziewczyna, która chciała pomagać, nie tylko wygrywać.

Zdarzało się, że po wygranej sprawie nie czuła satysfakcji, tylko pustkę. Bo nawet najlepszy wyrok nie naprawiał złamanych więzi, nie przywracał dzieciństwa. Ale wierzyła,że jej rola ma sens.

Bo choć nie może ocalić całego świata, to może choć kilka tych mniejszych światów – tych zbudowanych na kruchej relacji rodziców i dzieci.

Coraz częściej jednak miała wrażenie, że gdzieś po drodze się zgubiła. A spotkanie z Remigiuszem – choć trwało ledwie kilka minut coś głęboko w niej poruszyło.

Nie tylko wspomnienie, ale i pragnienie. Ciche, wyparte, niewypowiedziane. Pragnienie, by znowu poczuć, że żyje – nie tylko funkcjonuje.

Tego wieczoru, zanim zasnęła, sięgnęła jeszcze raz po stary notes.

Na jednej z ostatnich stron, pożółkłej i lekko zagiętej, znalazła krótkie zdanie, zapisane ołówkiem:

_"Nie każda zmiana przychodzi z hukiem. Czasem to tylko ciche drżenie pod skórą."_

Uśmiechnęła się lekko. Może to właśnie był taki moment. Jesień, która nie rozdziera – ale przestawia coś w duszy. Nie głośno. Ale na zawsze.Rozdział II ECHO SPOJRZENIA

Remigiusz nie należał do ludzi, którzy pozwalają przypadkom ingerować w ich życie. Przez lata wypracował w sobie pewien chłód – precyzyjnie dawkowaną obojętność, która miała chronić przed zbyt intensywnym przeżywaniem rzeczy, na które i tak nie miał wpływu. Nauczył się być obserwatorem, rzadziej uczestnikiem. Każdy jego krok był wyważony, każde słowo przemyślane, a emocje starannie zamknięte za murem ciszy i doświadczenia.

Pracując w strukturach wymagających żelaznej dyscypliny, lojalności i całkowitego zaufania przełożonych, nauczył się jednej prostej zasady: uczucia to luksus, na który nie każdego stać. W

jego świecie każda słabość mogła zostać wykorzystana, każde przywiązanie było potencjalnym zagrożeniem. Dlatego unikał ich. Ludzi, relacji, zbyt osobistych rozmów.

Miał żonę, dzieci, dom. Ale codzienność dawno przestała być bliskością – stała się transakcją. Przetrwaniem. Rutyną, w której jego rola sprowadzała się do zapewnienia bezpieczeństwa, pieniędzy i rozwiązywania problemów.

Wieczory wyglądały podobnie. Klucze rzucone na blat, dzieci już w łóżkach, żona z książką lub telefonem w ręku. Rozmowy krótkie, operacyjne. Czasem padło pytanie o fakturę, czasem o plan zajęć syna. Nigdy: "Jak się dziś czujesz?". Nigdy: "Czy coś cię poruszyło?". On sam przestał

pytać o to samo. Być może z wygody. A może ze zmęczenia.

Z czasem przestał nawet próbować tłumaczyć, że brakuje mu nie seksu, a dotyku dusz – tej nieuchwytnej nici, która łączy dwoje ludzi niewidzialnym porozumieniem. Bliskość była dla niego jak dawno zapomniana muzyka – zapamiętana, ale nierealna.

Remigiusz czasem budził się w nocy nie dlatego, że coś mu się śniło, ale dlatego, że jego ciało pamiętało tamte chwile. Napięte mięśnie, przyspieszony oddech, ta dziwna czujność, która nie pozwalała spać spokojnie. Nauczył się z tym żyć – tak jak człowiek uczy się żyć z blizną.

Przypominał sobie jedną z misji sprzed lat. Małe miasteczko, gdzieś daleko – nazwa dawno zatarła się w pamięci, ale obraz pozostał wyraźny. Ewakuowali cywilów – chaotycznie, w pośpiechu, pod presją czasu. Był chłopiec, może dziesięcioletni, kurczowo trzymający się matki.

Kiedy sytuacja wymknęła się spod kontroli, musieli podjąć decyzję: ratować grupę, czy próbować wyciągnąć ich dwoje z miejsca, które stawało się pułapką. Dowódca dał sygnał. Nie było czasu na dyskusję. Remigiusz posłuchał. Zawsze słuchał rozkazów.

Do dziś pamiętał matkę, która została za nimi. Jej krzyk mieszał się z hukiem silników.

Nigdy już nie dowiedział się, co się z nimi stało. A jednak obraz – twarz chłopca przyciśnięta do jej ramienia – wracał nieproszony, jak echo.

Może właśnie wtedy w nim coś pękło. Albo przeciwnie – może coś się w nim zamknęło, jak szczelnie zaryglowane drzwi. Zrozumiał, że żeby przetrwać, trzeba wyłączyć emocje. Że jeśli pozwoli sobie na współczucie, to straci kontrolę. Dlatego cisza stała się jego jedyną obroną.

A potem był tamten poranek i tamto spotkanie...

Od kilku dni nie mógł wyrzucić z pamięci obrazu kobiety z brązowymi włosami,która z impetem wpadła na niego na rogu ulicy. Myślami był już w pracy. Myślał o odprawie, o planie misji. Nie był przygotowany na jakąkolwiek interakcję – tym bardziej taką, która zostawi w nim ślady głębsze, niż rozlana kawa na płaszczu. Bo przecież to nie był zwykły wypadek. Nie w jego oczach. Ułamek sekundy, w którym spojrzeli sobie w oczy, to było coś, czego nie potrafił nazwać.

To było jak jakaś miękka luka w rzeczywistości. Jakby jego precyzyjnie zaplanowany dzień zderzył

się z czymś....niekontrolowanym. Żywym. Ludzko nieidealnym. Nie znał jej. A jednak w ułamku sekundy czuł się tak, jakby powinien ją znać.

Tamtego wieczoru siedział w swoim gabinecie dłużej niż zwykle. Otworzył laptopa, ale nie potrafił skupić się na żadnym z dokumentów. Przesunął ręką po twarzy, czując zmęczenie inne niż zwykle. Jakby coś pękało od środka, cicho, ledwie słyszalnie.

Wcisnął przycisk na pilocie. Radio w tle. Muzyka brzmiała jak melancholia, która nie chce się rozgościć, ale też nie odchodzi.

Zamknął oczy.

Znowu zobaczył ją. Tę kobietę. Te dłonie – nieco zmarznięte, które osłaniały kubek jak najcenniejszą rzecz. I oczy – zielone, trochę zgaszone, trochę zbyt uważne.

Nie wiedział, czemu wracała do niego z taką siłą. Nie znał jej głosu, oprócz tych paru zdań.

Nie znał jej życia. Ale znał emocję, którą wywołała. I to było wystarczająco dziwne, by go zaniepokoić.

Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego wracał do tej sceny. Dlaczego przypominał sobie, jak drżały jej palce, kiedy z nerwów wycierała jego płaszcz serwetką. I ta głębia jej oczu – zielone, czyste, przejrzyste. Miały w sobie coś miękkiego, może nawet zranionego. Spoglądały na świat z uwagą, jakby widziały więcej, niż chciały. Otoczone ciemnymi rzęsami, osadzone w twarzy o delikatnych rysach, z cienkimi brwiami i jasną cerą. Jej brązowe włosy – proste, lekko rozwiane wiatrem, opadały na ramiona w niedbałym, ale kobiecym nieładzie. Pachniała kawą i czymś jeszcze – może jaśminem...? Nie wiedział o niej nic, a mimo to coś w niej przyciągało. Jakby znał ją z innego życia.

Takich spotkań się nie planuje, ale takich się też nie zapomina...

Od tamtej pory coś się w nim rozstroiło. Jakby rozregulowano precyzyjny mechanizm, który latami działał bez zarzutu. Budził się wcześniej niż zwykle. Nie potrafił skupić się w trakcie odpraw. Jego ręce – pewne, stabilne, mimowolnie zaciskały się na długopisie, kiedy myślami wracał na tamten chodnik.

Nie miał pojęcia kim była, skąd przyszła i czy pojawi się znowu.

Ale kiedy wieczorem przeglądał raporty, kiedy czuł, że w tym całym chaosie życia zawodowego znów zaczyna go ogarniać pustka, jej twarz była jedynym co nie znikało. Nie to nie była obsesja. To było raczej uczucie, że coś mogło się zacząć.... Że po latach samotności ukrytej w tłumie, po setkach słów, wypowiedzianych tylko z obowiązku, pojawił się ktoś, kto nie był

zaprogramowaną częścią dnia, tylko oddechem, na który czekał, nawet jeśli sam jeszcze tego nie rozumiał.

Wysoki o barczystej sylwetce, poruszał się z precyzją człowieka wyszkolonego do tego, by być zawsze o krok przed zagrożeniem. Miał krótkie, ciemne włosy, ciemną karnację, jakby nosił w sobie południowe słońce, ale w oczach – głębokich, niebieskich jak tafla zimnego jeziora – kryło się coś zupełnie przeciwnego. Cisza. Wyciszenie. Spokój graniczący z melancholią. Nie był

przystojny w hollywoodzki sposób,ale miał w sobie ciężar mężczyzny, którego się pamięta.

Anna też nie potrafiła wyrzucić go z pamięci. Remigiusz i ten moment na rogu ulicy wracał

do niej z zaskakującą siłą.

Widziała siebie – nieporadną, spieszącą się, roztrzęsioną i jego: spokojnego, wysokiego, z tym wyrazem twarzy, jakby wszystko rozumiał, choć nie powiedział ani słowa ponad to, co trzeba.

Pamiętała, jak nerwowo wycierała jego płaszcz. Jak nie mogła oderwać wzroku od jego oczu –

niebieskich, jak tafla wody tuż przed burzą. Był opanowany, niemal nieruchomy. Ale w tamtej krótkiej chwili poczuła coś, co wybiło ją z rytmu na dłużej niż chciała przed sobą przyznać.

Z pozoru był tylko przypadkiem – zderzeniem dwojga ludzi w pośpiechu. Jednak zostawił po sobie ślad. Ilekroć myślała o tamtej sytuacji, czuła coś pomiędzy zawstydzeniem, a tęsknotą. Jakby dotknęła czegoś, co od dawna było jej obce – uważnego spojrzenia.

Mijały dni, a wspomnienie tamtego poranka nie traciło na ostrości. Wręcz przeciwnie – z każdym kolejnym porankiem, z każdą filiżanką kawy wypijaną samotnie, wracało silniejsze. Może dlatego, że oboje od dawna nie czuli tej iskry, która pojawia się nie wtedy, kiedy człowiek jej szuka, ale właśnie wtedy, gdy przestaje czegokolwiek oczekiwać.

Tego dnia przyszła wcześniej do kawiarni.

Miała ze sobą zeszyt, ale nie pisała. Patrzyła przez szybę. Miasto płynęło. Szare. Mokre. Ale piękne

– takie, które pokazuje więcej, gdy człowiek przestaje patrzeć, a zaczyna widzieć.

I wtedy znów go zobaczyła.

Remigiusz wszedł spokojnie, jakby znał to miejsce od lat. Miał na sobie ciemny płaszcz, a jego sylwetka zlała się na chwilę z tłem – dopóki nie podniósł wzroku i ich spojrzenia nie przecięły się na nowo.

Zatrzymał się.

Ona też.

Na jego ustach pojawił się ledwo widoczny uśmiech. Podeszli do siebie niemal równocześnie, bez żadnego skrępowania, bez niezręczności, jakby to było naturalne. Jakby po prostu kontynuowali coś, co zostało gwałtownie przerwane, zanim zdążyło się zacząć.

– Nie spodziewałem się pani tu zobaczyć – powiedział, odgarniając płaszcz i rozglądając się za wolnym stolikiem.

– Ja siebie też – odpowiedziała cicho. – Ale może to nie przypadek.

Zamówili kawę. Usiadł naprzeciwko niej.

Nie rozmawiali o niczym ważnym, ale każde słowo miało swój ciężar. Każde spojrzenie –

jakby badało nie tylko twarz, ale i to, co skrywa się głębiej.

– Lubi pani tu wracać? – zapytał w pewnym momencie.

– Może...szukałam jakiegoś znanego zapachu. Albo znajomej twarzy.

Nie odpowiedział. Kiwnął tylko lekko głową i zapatrzył się w ciemne lustro kawy.

Od tej chwili zaczęli widywać się częściej. Czasem z przypadku, czasem z wyboru.

Rozmowy trwały coraz dłużej. A chociaż unikali tematów zbyt osobistych, zbyt bolesnych – między słowami rodziło się coś, co trudno było zdefiniować. Nie była to przyjaźń. Nie był to też flirt.

Może...zawieszenie. Cisza, w której jedno w drugim słyszało coś znajomego.

Nie wiedzieli jeszcze dokąd ich to zaprowadzi. Ale wiedzieli jedno – niektóre spotkania nie dzieją się bez przyczyny. I niektóre twarze wracają wtedy, gdy najbardziej ich potrzeba.

Remigiusz wracał do kawiarni jeszcze kilka razy. Za każdym razem starał się sobie wytłumaczyć, że to przypadek. Że po prostu lubił to miejsce. Że waniliowa kawa rzeczywiście miała coś w sobie. Ale kiedy po raz trzeci zobaczył ją tam – siedzącą przy tym samym stoliku, z notesem w dłoniach i zamyśleniem na twarzy – przestał udawać nawet przed sobą.

To nie był przypadek.

Ona też już nie udawała. Kiedy ich spojrzenia znów się spotkały, tylko lekko skinęła głową.

I uśmiechnęła się. Tak, jakby wiedziała, że on wróci.

Tego dnia rozmowa potoczyła się spokojniej. Mniej było niepewności, więcej uważności.

Mówili o książkach. O muzyce. O samotności, ale bez użycia tego słowa. Każde zdanie było jak ruch dłoni po delikatnej powierzchni – ostrożny, żeby nie zburzyć ciszy, która im towarzyszyła.

– Pamięta pan, kiedy ostatni raz coś pana zaskoczyło? – zapytała Anna, nie podnosząc

wzroku znad filiżanki.

– Dwa tygodnie temu – odpowiedział bez zawahania.

– Na rogu Nowego Światu.

Uśmiechnęła się. Cicho. Nieśmiało. Jak ktoś, kto nie chce, żeby jego nadzieje znów zostały zawiedzione.

– Zaskoczenie to nie to samo, co zmiana – powiedziała po chwili.

– Ale jedno może prowadzić do drugiego – odparł. – Pytanie, czy się na to pozwoli.

Remigiusz rzadko bywał w swoim mieszkaniu sam. Dzieci – córka i syn – najczęściej przemykały między szkołą, a zajęciami dodatkowymi. Żona – prowadziła własną działalność i w ostatnich miesiącach coraz częściej znikała wieczorami. Kiedyś pytał. Kiedyś próbował rozmawiać.

Teraz już nie. Ich związek był jak pokój hotelowy, który trzeba utrzymać w porządku, ale nikt w nim tak naprawdę nie mieszka.

Zresztą i on sam coraz częściej bywał nieobecny – myślami, emocjami, nawet fizycznie.

Praca zabierała go w różne części kraju. Czasem za granicę. Nikt już nie dopytywał, co dokładnie robi. Zresztą nie mógłby odpowiedzieć. Nie do końca.

Ale to nie praca go teraz trzymała w bezsenności. Nie raporty, nie zabezpieczenia, nie logistyka. Tylko ona.

Anna.

Pewnego dnia w kawiarni usiedli blisko okna. Padał deszcz – długi, szary, monotonny. W

takich dniach Warszawa wyglądała jak miasto, które o sobie zapomniało.

– Jest pan samotny? – zapytała cicho.

Remigiusz nie odpowiedział od razu. Spojrzał na zewnętrzny świat, jakby szukał tam odpowiedzi.

– Samotność bywa wygodna – powiedział w końcu.

– Dopóki ktoś nie przypomni ci,

jak to jest, gdy ktoś naprawdę cię widzi.

– A ja? – zapytała. – Czy ja pana widzę?

Tym razem spojrzał jej prosto w oczy.

– Tak – odpowiedział. – I to mnie przeraża bardziej, niż wszystko, z czym mierzyłem się do tej pory.

Anna pisała coraz więcej. Pomiędzy sprawami w kancelarii a obowiązkami domowymi, odnajdywała czas, by notować. Nie całe teksty – nie od razu. Ale fragmenty. Obrazy. Sceny, które przypominały jej rozmowy z Remigiuszem. Był w nich cień, ale i światło. Tęsknota i nadzieja.

Pisała tak, jakby w ten sposób próbowała zachować ich spotkania – zakląć je w słowach, zanim rozwieje je codzienność.

Po jednym ze spotkań Remigiusz wyszedł z kawiarni i nie od razu odjechał. Wsiadł do auta, ale nie przekręcił kluczyka. Siedział, patrząc przez przednią szybę na ludzi przechodzących chodnikiem.

Zdał sobie sprawę, że pierwszy raz od bardzo dawna boi się.

Nie w sensie operacyjnym. Nie o życie. Ale o siebie.

Bo jeśli coś pójdzie za daleko, jeśli pozwoli sobie poczuć więcej – będzie musiał coś zmienić. A zmian bał się bardziej niż porażek.

Tym razem to on napisał pierwszy. Krótką wiadomość. Bez patosu. Bez planu.

_Czy gdybym zaproponował spacer, powiedziałaby pani „nie”?_

Czekał na odpowiedź jak ktoś, kto wie, że już dawno się zaangażował, tylko jeszcze nie umie tego wypowiedzieć na głos.

Odpisała mu wieczorem. Cicho, bez wielkich słów. Nie chciała ich. Nie potrzebowała poetyckich deklaracji. Potrzebowała tylko oddechu. Równowagi między tym, co czuje, a tym, co

jeszcze nie wypowiedziała na głos.

_„Może. Jeśli nie będzie padać. Choć... czasem deszcz to najlepszy pretekst, żeby się gdzieś_ _zatrzymać.”_

Nie dodała nic więcej. Nie było potrzeby. W tym jednym zdaniu była cała ona – ostrożna, ale już nie zamknięta. Gotowa postawić krok naprzód, choćby miała jeszcze nie wiedzieć, dokąd ją zaprowadzi.

Remigiusz przeczytał wiadomość dwukrotnie. Prawy kącik jego ust uniósł się nieznacznie –

ledwie widocznie, ale prawdziwie. Nie odpisał od razu. Chciał zatrzymać tę chwilę. Pozwolić jej wybrzmieć.

Za oknem noc spływała powoli na miasto. Lampy uliczne rozmywały się w szybie, a echo kropli na parapecie brzmiało jak tykanie zegara, który na moment przestał odmierzać czas. Był

spokojny. Inaczej niż zwykle. Gdzieś głęboko pod powierzchnią ciszy tętniło coś, czego nie czuł od lat.

Nie ekscytacja.

Nie strach.

Tylko cicha pewność, że niektóre historie zaczynają się wtedy, gdy człowiek przestaje szukać.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij