- W empik go
Droga Kości - ebook
Droga Kości - ebook
Przyprawiająca o dreszcze akcja, która toczy się na dalekiej Syberii
Osady położone wzdłuż tej drogi są najzimniejszymi zamieszkanymi miejscami na Ziemi.
Zimą temperatura spada tam nawet do sześćdziesięciu stopni poniżej zera.
Trakt Kołymski w północnej Syberii jest znany jako Droga Kości. Nazwa ta stanowi gorzką pamiątkę po setkach tysięcy więźniów gułagów, którzy zginęli podczas budowy autostrady, a ich szczątki wchłonęła wieczna zmarzlina.
Producent dokumentów Felix Teigland i operator kamery Jack Prentiss wyruszają na Drogę Kości, aby na potrzeby serialu zbadać ten najdalszy kraniec cywilizacji oraz legendy o nawiedzających go duchach. Na miejscu mężczyźni zastają otwarte drzwi domów, śnieg na progach, kawę zamarzniętą w filiżankach i osadę opuszczoną przez wszystkich z wyjątkiem pogrążonej w katatonii dziewięcioletniej siostrzenicy ich przewodnika… Niedługo później okazuje się, że cokolwiek zmusiło mieszkańców okolicy do nagłej ucieczki, teraz rozpoczyna pościg za nimi.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-744-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teig ocknął się nagle za kierownicą i wcisnął hamulec, ale pod oponami był tylko lód. Prentiss krzyknął, kiedy ześlizgiwali się w bok po wiecznej zmarzlinie z wyrytymi koleinami. Teig wykonał kontrę kierownicą i dodał gazu; serce mu łomotało, gdy próbował zmusić pojazd, by trzymał się jezdni. Spojrzał nad barierką na ośnieżone wierzchołki drzew i góry w oddali. Upadek ze stromego zbocza by ich zabił, ale przynajmniej byłaby to śmierć szybsza niż zamarznięcie na śmierć na Trakcie Kołymskim.
Opony złapały przyczepność. Teig pchnął kierownicę i samochód odwrócił się od zbocza, ale pęd rzucił nim na barierkę. Ze zgrzytem rozdzieranego metalu terenówka przebiła się przez nią i przechyliła ku stromiźnie, a Teig ryknął ze strachu i wcisnął gaz do dechy. Metal zapiszczał, gdy rozdarta barierka wbiła się w bok uaza, ale samochód skoczył do przodu.
Teig wcisnął hamulec, czując, jak mu żyły pulsują na skroniach. Wrzucił tryb parkowania, wyłączył silnik i wytoczył się z samochodu na takim adrenalinowym haju, że miał ochotę zaryczeć. Zamiast tego jednak padł na kolana, przechylił się przez barierkę i wciągał mroźne powietrze, oddech za oddechem. Widok może i spektakularny, ale ten upadek na pewno by ich zabił. Dziewięć metrów na lewo niewielki odcinek barierki był rozerwany, a jej następne trzy i pół metra powyginane i poszarpane na skutek uderzenia uaza. Jakim cudem ta barierka zatrzymała ich na drodze, nie miał pojęcia. Wziął następny głęboki oddech, głównie po to, żeby nie zwymiotować ryby sugudai, którą zjadł na lunch.
Trzasnęły drzwi. Buty zachrzęściły na śniegu. Teig usłyszał wołanie swojego imienia, ale jeszcze nie całkiem pokonał mdłości. Zimno pomagało. Lodowate powietrze parzyło mu płuca i kłuło odsłoniętą skórę. Przed jego twarzą unosiła się mgiełka oddechu. Ciszę zakłócały jedynie szum wiatru, jego łomoczące serce i cykanie gwałtownie stygnącego silnika.
I ten głos. Prentissa.
– …ty, kurwa, wyprawiasz? – Ledwie to usłyszał.
Prentiss trącił go butem i zawołał po imieniu. Teig przytrzymał się barierki, żeby nie upaść na bok, w śnieg, i wreszcie oprzytomniał. Odwrócił się do przyjaciela, ujrzał na jego twarzy furię zmieszaną ze strachem i dotarło do niego, że musi się pozbierać.
– Kluczyki, Teig! – rzucił ostro Prentiss. – Daj mi te cholerne kluczyki!
Tuż za nim Teig zobaczył bok niegdyś pomarańczowego uaza, teraz cały we wgnieceniach i zadrapaniach, a w dwóch miejscach przedziurawiony, jakby rozerwana barierka wczepiła się szponami w metal karoserii. Może i był to model podstawowy, ale wystarczył, żeby ocalić im życie.
– Teig! – warknął Prentiss. Wyciągnął rękę dłonią do góry.
W końcu mózg zarejestrował słowo „kluczyki”. Teig poderwał się z ziemi i popędził do otwartych drzwi od strony kierowcy. Zostawił kluczyki w stacyjce, ale Prentiss uznał oczywiście, że je wyjął. Teig sięgnął do środka, przekręcił kluczyk, a silnik zaterkotał i zgasł z jękiem. Próbował się rozruszać.
Ale zimno już zrobiło swoje.
– Kurwa!
Prentiss chwycił Teiga z tyłu za kurtkę i odsunął go na bok. Wspiął się na miejsce kierowcy, lekko nacisnął pedał gazu, trzymając stopę na hamulcu, i przekręcił kluczyk. Silnik zakaszlał, ale nie zaskoczył.
Prentiss odwrócił się zza kierownicy i spojrzał na Teiga szeroko otwartymi oczami.
– Felix, coś ty, kurwa, narobił?
Teig miał ochotę przerzucić go przez barierkę. Zazwyczaj on i Prentiss byli bliskimi przyjaciółmi, może nawet najlepszymi, ale jako koledzy z pracy praktycznie bez przerwy siedzieli sobie na głowie, często przebywając w ciasnych przestrzeniach albo w niebezpiecznych miejscach. Prentiss może i był od niego znacznie większy, ale Teig nigdy nie pozwalał sobą pomiatać. Nikomu.
Oczywiście zwykle nie dawał ku temu żadnych powodów. Chyba że dzisiaj.
– Spróbuj jeszcze raz!
– Nie chcę go zalać – odparł Prentiss. Był zły, ale w oczach błysnął mu strach psa oślepionego blaskiem reflektorów nadjeżdżającego samochodu.
– Odpal tego jebanego grata!
Prentiss przekręcił kluczyk. Silnik znowu zakaszlał, zaczął zgrzytać, a Teiga aż ścisnęło w dołku. Uwielbiał swoją pracę, ale nie miał ochoty za nią umierać.
Silnik zaskoczył i z głuchym warknięciem wrócił do życia, a Teig i Prentiss spojrzeli na siebie, pełni ulgi, ale wciąż nabuzowani.
– Zasnąłeś za kółkiem – zachrypiał Prentiss o ton głośniej niż warkot silnika.
Teig wypuścił powietrze, jego ciało w końcu zarejestrowało przeszywający chłód. Mimo wszystkich warstw odzieży czuł, że przenika go aż do szpiku kości. Odsłonięta twarz piekła jak poparzona przez słońce, ale znał to uczucie, wiedział, że to po prostu skutek brutalnego zimna. Chmury zasłaniały to, co zimą
na Syberii uchodziło za dzienne światło. Ekran w samochodzie pokazywał trzydzieści stopni Celsjusza poniżej zera, a późnym popołudniem, kiedy zajdzie słońce, miało się zrobić jeszcze zimniej. Nawet teraz to pieczenie szybko zmieniłoby się w odmrożenie, gdyby postał przez jakieś dziesięć minut na drodze z odsłoniętą twarzą. Przypomniał sobie, że nie powinien mierzyć się z tą pogodą, nie włożywszy balaklawy. W dzieciństwie nazywał te czapki po prostu kominiarkami, ale Prentiss zawsze go poprawiał. Jego zdaniem za kominiarkami kryli się bandyci napadający na banki w latach siedemdziesiątych, a tajni agenci i płatni zabójcy nosili balaklawy. Jakby potrzebował, żeby Jack Prentiss uczył go być cool.
Zresztą okej, może i potrzebował.
– Hej – rzucił Prentiss, wystawiając nogę z auta i trącając Teiga butem. – Zasnąłeś za kółkiem.
Teig nie mógł zaprzeczyć. Prawie ich zabił – dwa razy. Najpierw uderzając w barierkę, a potem wyłączając silnik.
– Już się obudziłem – odparł.
– Myślisz, że po czymś takim pozwolę ci prowadzić? – zapytał Prentiss. Potarł rękawicą siwiejącą brodę. – Jezu Chryste, czemu dałem ci się namówić, żeby tu przyjechać?
Teig zignorował drugie pytanie.
– Popatrz na drogę i powiedz, że chcesz prowadzić, a chętnie się zdrzemnę na miejscu pasażera.
Prentiss westchnął. Podkręcił ogrzewanie i rzucił okiem przez przednią szybę na ciągnącą się przed nimi drogę. Po chwili przesunął się bez słowa, a Teig wspiął się na siedzenie kierowcy. Szarpnięciem zamknął drzwi, wrzucił tryb jazdy i ruszył dalej Drogą Kości.
– Nie zaśnij – powiedział Prentiss.
Teig zmusił się do uśmiechu.
– Nie zanudź mnie na śmierć, to nie zasnę.
Podróż zaczęli w Magadanie, mieście portowym nad Morzem Ochockim, w północnowschodniej części Syberii. Liczba mieszkańców wynosiła poniżej dziewięćdziesięciu tysięcy i wciąż się zmniejszała, bo starsi wymierali, a młodzi wyjeżdżali. Migracja odbywała się tu tylko w jednym kierunku, co nikogo nie powinno dziwić. Nikt nie przyjeżdżał na Syberię w poszukiwaniu nowego życia.
Teig sporo poczytał o zdradliwej pogodzie, zwłaszcza na Trakcie Kołymskim, ale naprawdę zaczął to rozumieć dopiero po pierwszych trzystu dwudziestu kilometrach, gdy jego wzrok przenosił się ze wskaźnika poziomu paliwa na pobocze i z powrotem. Stacje benzynowe znajdowały się co dwieście pięćdziesiąt kilometrów, ale wiatr i śnieg, chrzęst opon na wiecznej zmarzlinie oraz rozciągająca się wokół biała cisza sprawiały, że myśl o tych stacjach przypominała marzenie o pustynnej oazie.
Jeśli w zimie na Trakcie Kołymskim skończy ci się paliwo, masz spore szanse, że zamarzniesz na śmierć.
Z Magadanu wyruszyli z pełnym bakiem poprzedniego dnia o ósmej rano, godzinę przed świtem, i pokonali nieco ponad połowę szesnastogodzinnej drogi, zanim dotarli do kwatery załatwionej przez Teiga. Przenocowali w domku, którego główną zaletą była obecność garażu, dzięki czemu w nocy nie zamarzł silnik ani przewód paliwowy. Mieścina była tak mała, że jej nazwa już wypadła im z pamięci; przypominała raczej osadę zbudowaną wokół stacji benzynowej niż faktyczne miasteczko. Trakt Kołymski nie przyciągał rzesz turystów, niemniej ich liczba wynosiła więcej niż zero. Mimo to stary, który wynajmował im chatę, gapił się na nich z antropologicznym wręcz zainteresowaniem.
Kiedy wyjechali dziś rano i skierowali się na północny zachód, powietrze było już zabójczo zimne. Temperatura wciąż spadała i Teig zaczął się zastanawiać, czy aby pomysł tej wyprawy nie był wyrazem beznadziejnej głupoty. Nie podzielił się tą obawą z Prentissem, który zgodził się wziąć w niej udział tylko z przyjaźni oraz dlatego, że Teig był mu winien prawie osiem tysięcy dolarów. Prentiss wiedział, że wielkie plany przyjaciela raczej nie wypalą bez jego pomocy, więc się przyłączył, żeby chronić swoją inwestycję.
Teig powtarzał sobie, że Prentiss wciąż jeszcze trochę w niego wierzy, choć wszyscy inni położyli na nim krzyżyk. Słaba pociecha, ale jednak pociecha.
Uaz jechał z turkotem naprzód. Teig siedział wyprężony i zdeterminowany, by nie dać się ukołysać do snu. Liczący ponad dwa tysiące kilometrów Trakt Kołymski biegł przez zamrożone serce Syberii od Magadanu aż do rozległego Jakucka z portem rzecznym. W grudniu to położone czterysta pięćdziesiąt kilometrów od koła podbiegunowego miasto miało dostęp do pięciu godzin światła słonecznego dziennie, a przez większość tych dni słońce chowało się za chmurami. Przy średniej temperaturze czterdziestu stopni poniżej zera –
jeszcze niższej odczuwalnej – nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby tam mieszkać. A jednak populacja Jakucka trzykrotnie przewyższała populację Magadanu – żyło tam blisko trzysta tysięcy ludzi. Miasto szczyciło się muzeami, teatrami i nocnym życiem; stanowiło ostoję cywilizacji pośród zamarzniętego pustkowia. Najwyraźniej ludzie są jak karaluchy. Przy dostatecznej determinacji rozplenią się wszędzie.
Teig i Prentiss nie jechali do samego Jakucka. Zmierzali do miejsca o wiele mniej zaludnionego i jeszcze zimniejszego, a mówiąc ściślej, do najzimniejszego zamieszkanego miejsca na ziemi.
– Co nas, kurwa, opętało? – rzucił Teig ze śmiechem.
Prentiss się wyprostował i potrzasnął głową, jakby chciał oczyścić umysł.
– Nie śpisz?
Teig rozprostował palce na kierownicy.
– Jeden z nas musi mieć oczy otwarte.
Prentiss zmarszczył brwi, obrażony.
– Przy takim niebie jak tutaj ciągle mi się wydaje, że powinienem być w łóżku.
– Przynajmniej byłoby cieplej.
W zasadzie był dzień, ale tutaj oznaczało to tylko wieczny półmrok i sinoniebieskie, jakby zasnute gazą niebo. Choć ogrzewanie w samochodzie było włączone na maksa, Teig czuł chłód przenikający przez jego buty i dwie pary skarpet. Bolały go palce u stóp. Zaciśnięte na kierownicy dłonie drętwiały pomimo termicznej podszewki rękawic.
– Ale to nie pora na sen – dodał Teig. – Raczej na lunch.
– Jak myślisz, kiedy dojedziemy do następnej stacji benzynowej? Mamy odebrać przewodnika za… – zerknął na zegar na desce rozdzielczej – …pół godziny.
– Spóźnimy się – odparł Teig. – Ale tylko o jakieś dwadzieścia minut. Dojazd tą drogą dokądkolwiek zajmuje wieki.
Prentiss sarknął pod nosem, ale wymościł się w fotelu niczym niedźwiedź w swoim legowisku. Jako Anglik nie zrozumiałby nawiązania do futbolu amerykańskiego, lecz Teigowi zawsze się wydawało, że jego przyjaciel wygląda jak emerytowany ofensywny liniowy. Metr osiemdziesiąt osiem, silny jak byk, z beczkowatą klatką piersiową i dumnym mięśniem piwnym. I jego włosy, i krzaczasta broda wymagały przycięcia, ale takimi drobiazgami Prentiss nigdy się nie przejmował. „Nie muszę być ładny – mawiał. – Nie ja stoję przed kamerą”. Poznali się przed czterema laty. Prentiss okazał się gderliwym, brutalnie szczerym i pracowitym facetem. Jednak tym, co przypieczętowało ich przyjaźń, była świadomość Teiga, że znalazł w nim znośnego towarzysza podróży. Żaden z nich nie próbował udawać, że wszystko gra, gdy akurat nie miał humoru. Obaj wyznawali filozofię, która dopuszczała wahania nastroju – właśnie ta filozofia ich połączyła.
Jednak tym, co połączyło ich jeszcze mocniej, były siedem tysięcy osiemset czterdzieści dwa dolary, które Teig był winien przyjacielowi. Prentiss nie był jedyną osobą z rewersem od Feliksa Teiglanda w kieszeni, ale dług zaciągnięty u niego był zdecydowanie największy. Teig miał gadane i zawsze jakiś plan na podorędziu, o którym trąbił z niepohamowanym entuzjazmem – pełnometrażowy film dokumentalny od czternastoletniego reżysera z Argentyny; prawa do wraku hiszpańskiego galeonu; serial telewizyjny o twórcach komiksu z czasów drugiej wojny światowej, którzy byli tajnymi szpiegami; mockument badający historię Scooby’ego-Doo i jego ekipy, jakby istnieli naprawdę.
Teig piął się po szczeblach kariery. Zaczął latem przed ostatnim rokiem studiów jako pracownik obsługi planu _Sprzedawców duchów_, serialu reality o trójce badaczy zjawisk paranormalnych, których specjalnością jest „oficjalna” weryfikacja nieruchomości reklamowanych jako nawiedzone. Były to głównie hotele i pensjonaty wykorzystujące swoją upiorną reputację jako wabik na turystów, ale niektóre odcinki poświęcono domom i innym budynkom na sprzedaż, których właściciele sądzili, że jako nawiedzone przyciągną większe zainteresowanie kupców. Teig pracował z tą ekipą przez dwa sezony, zanim serial został skasowany, i był bardzo zawiedziony zarówno rzekomymi nawiedzeniami, jak i tak zwanymi badaczami. Chciał znaleźć duchy, miał swoje powody, ale nigdy żadnego nie zobaczył, choć w trakcie jego pracy w programie potwierdzono dwadzieścia siedem „oficjalnych” nawiedzeń.
Tak czy owak zaczepił się w telewizji. Od tamtej pory ugruntował swoją pozycję, pracując na różnych stanowiskach. Robił research, był asystentem, a od czasu do czasu „talentem” ekranowym. Siedem lat temu założył własną firmę, Teigland POV, i po czterech latach jazdy bez trzymanki nawiązał stałe kontakty z kierownictwem Discovery i Nat-
Geo. W krótkim czasie sprzedał dwa dokumenty i dwa seriale, z których najnowszy – _Służba publiczna_ – przedstawiał historię pracy seksualnej na całym świecie.
Kiedy ostatnia z zaprzyjaźnionych grubych ryb opuściła
Discovery i pozostał mu tylko jeden sojusznik w National Geographic, Teig zaczął się pocić. Potrzebował czegoś wielkiego, programu, który mógłby zareklamować każdemu, a nie tylko tym, których przychylność już sobie zdobył. Chciał własnej _Stawki wartej tuńczyka_, _Ice Road Truckers_ albo –
nie daj Boże – _Dynastii kaczorów_. Prawdziwej bomby, czegoś ekscentrycznego, a jednocześnie komercyjnego. Czegoś, co można by kręcić latami i co utrzymałoby jego firmę na powierzchni. Bez wielkiego hitu jego kariera wyląduje na telewizyjnym śmietniku najdalej za parę miesięcy.
Sukcesy Teiga przyniosły mu dość pieniędzy, żeby utrzymać firmę na chodzie i spłacić większość ludzi, którzy na niego postawili i przegrali. Spłacał ich kolejno, rekompensując poniesione przez nich straty. Ale wciąż miał długi, a sprawy znowu szły gorzej i Teig zaczął się martwić.
Gdy wpadł na pomysł z Traktem Kołymskim, pomyślał, że to mógłby być jego wielki hit. Wiedział jednak, że nikogo do niego nie przekona bez koncepcyjnego materiału wideo, czegoś, co przyniósłby ze sobą na spotkanie z potencjalnym inwestorem, aby dowieść, że tam był, i opowiedzieć, jak to jest przebywać w miejscu tak zimnym, że jeden twój błąd albo kaprys losu może cię zabić.
No i właśnie się tam znaleźli. Teig i Prentiss na Drodze Kości. Od czego są przyjaciele, jeśli nie od wspólnego ryzykowania życia?
To nie odludność, mrok ani nawet klimat tego miejsca przekonały go do zainwestowania w tę wyprawę. Przesądziła nazwa: Droga Kości. Na oficjalnych mapach widniała jako R504. Była kiepska. Od obu stron zaczynała się utwardzoną nawierzchnią, którą wkrótce potem zastępował ubity żwir przykrywający wieczną zmarzlinę na znacznej długości Traktu Kołymskiego. W wielu punktach droga była tak wąska, że mijające się samochody zdrapałyby sobie nawzajem lakier. Krajobraz składał się ze śniegu, szkieletów drzew, z gór i od czasu do czasu kawałka barierki oraz osad uznawanych za obszary miejskie, choć wiele z nich tworzyło kilkadziesiąt budynków wraz z mieszkającymi w nich twardzielami.
W czasach, kiedy Stalin budował Związek Radziecki, odkryto tu olbrzymie złoża złota i uranu, co oznaczało okazję do zarobienia wielkich pieniędzy. Teig rozumiał, dlaczego wówczas przesiedlano się do tego regionu – pieniądze zawsze były potężnym bodźcem – ale ludzie mieszkali tu już całe wieki przedtem i ich motywacje pozostawały dla niego zagadką. Jakuci przybyli tu w trzynastym stuleciu, a jeszcze przed nimi region ten zamieszkiwały ludy rdzenne.
Teig rozumiał, że tamci osadnicy prawdopodobnie dotarli tu latem, ale po pierwszej zimowej nocy, w czasie której temperatura spadła tak bardzo, że człowiekowi mogły zamarznąć gałki oczne, większość rozumnych istot rozważyłaby przeniesienie się na południe.
W każdym razie te, które miały wybór.
– Znowu w tym drążysz – odezwał się Prentiss.
Teig westchnął. Zwykle zaprzeczał, ale teraz pokiwał
głową.
– Nic na to nie poradzę.
– To tylko program, który chcesz zrobić, chłopie. Jeśli tak cię to męczy, to nie wiem, po cośmy tu przyjechali. Mógłbym teraz leżeć w cieple. Z kimś ciepłym.
– Wiem. Masz rację.
Prentiss prychnął.
– Zawsze mam rację, Feliksie.
– Wiesz, że nie znoszę tego imienia.
– To twoje imię! Nie ja ci je dałem. Zadzwoń do matki i nawrzeszcz sobie na nią.
Teig rzucił mu spojrzenie z ukosa.
– W porządku, Johnie.
– Tylko moja babcia mówi do mnie John, i to dlatego, że nie mam serca wybić jej zębów.
– Więcej wiary w siebie, brachu. Zdecydowanie wyglądasz mi na takiego, co by się nie zawahał wybić babci zębów.
Prentiss zatrzepotał rzęsami.
– Cóż za komplement!
Samochód się zatrząsł, kiedy Teig brał zakręt, a opony zgrzytnęły na zamarzniętym gruncie. Przez jakąś pierwszą godzinę odgłos silnika wwiercał mu się w czaszkę, ale potem się do niego przyzwyczaił.
Jednak te koleiny w drodze, grzechotanie terenówki na tych nierównościach… do tego Teig nie potrafił przywyknąć.
– Masz rację. Ciągle o tym myślę – przyznał. – O tych kościach.
Prentiss westchnął.
– Wiedziałem, cholera, że znów się w tym babrzesz.
Pierwszy rok studiów Teig spędził w łóżku z dziewczyną imieniem Miranda, która uwielbiała dwie rzeczy: opowieści o duchach i jego język, właśnie w tej kolejności.
Musiał obejrzeć chyba setki odcinków programów o wyraźnie spiętych łowcach duchów udających, że słyszą dziwne odgłosy albo wyczuwają zmiany temperatur w starych domach. Wtedy był zdecydowanym sceptykiem, choć to właśnie ten czas z Mirandą doprowadził go w końcu do _Sprzedawców duchów_. Teig zatrzymał wątpliwości dla siebie, a Miranda mocno się w niego wtulała, gdy oglądała te wszystkie programy, zakrywając oczy i podskakując we właściwych momentach. Teig nigdy jej nie powiedział, co o tym myśli, po części, żeby nie obrazić dziewczyny, ale głównie dlatego, że nie chciał wyjaśniać swojej palącej niechęci do tych bezwstydnych oszustów.
Bo co niby miałby powiedzieć?
„Czekałem na ducha mojej siostry, ale się nie pojawił”.
Oddałby wszystko za choćby mignięcie ducha Olivii, aby wiedział, że jakoś, gdzieś jej śmiech wciąż istniał.
Teig miał dwanaście lat, kiedy srebrny minivan zatrzymał się na rogu ulicy obok ich domu i przez uchylone okno od strony kierowcy zaczął entuzjastycznie jazgotać cynamonowy szczeniaczek. Ośmioletnia Olivia zaklaskała podekscytowana i promieniejąc radością, podbiegła do vana. Kierowca w ciemnej bluzie z kapturem i okularach przeciwsłonecznych wyskoczył z auta, podbiegł do bocznych drzwi i otworzył je, cały czas trzymając w rękach szczeniaczka.
Cholerny szczeniaczek.
To Teig miał jej pilnować tamtego dnia. Mama była w szpitalu, a tata pracował w domu, w gabinecie. Olivia zawsze ciąg-
nęła brata za włosy i próbowała rozstawiać go po kątach, ale też umiała go rozśmieszyć jak nikt inny. Była odważnym dzieciakiem, nie bała się zeskakiwać z huśtawki i ciągle szukała nowych sposobów na rozbicie swojej hulajnogi. Za każdym razem, kiedy któreś z rodziców mówiło: „Pewnego dnia się zabijesz”, Olivia zwężała oczy z szelmowskim uśmiechem.
– A wtedy wrócę i będę codziennie straszyła Feliksa aż do końca świata!
Van znaleziono za opuszczoną niewielką galerią handlową, czarny i zniekształcony od ognia.
Ciało Olivii znaleziono dwa miesiące później, w takim samym stanie.
Teig czekał latami na obiecane pojawienie się ducha, ale się nie doczekał. Nim wylądował w akademikowym łóżku z Mirandą i jej obsesją na punkcie łowców duchów, jego nadzieja na życie pozagrobowe dawno się wypaliła.
Ale po całym roku szkolnym z Mirandą i obejrzeniu tych wszystkich programów zainteresował się bliżej nawiedzeniami i zaczął się zastanawiać. Wmawiał sobie, że to nie jest nadzieja, a on wcale się nie spodziewa, że duch Olivii pojawi się nagle w drzwiach jego pokoju w akademiku albo w którymś odcinku _Nawiedzonej Ameryki_, a jednak w ciągu tego roku zatliła się w nim maleńka iskierka czegoś i odtąd już nigdy tak całkiem nie zgasła. Pewnego dnia, kiedy pracował przy _Sprzedawcach duchów_, poproszono go o podwiezienie Dei Madison, jednej z gwiazd programu, na miejsce najnowszego „nawiedzenia”. Teig wykorzystał okazję, żeby ją spytać, bez ogródek, czy wierzy w to, co robią. Przypuszczał, że się rozzłości, może nawet go zwolni albo zwierzy mu się i przyzna, że to wciskanie kitu. Nie spodziewał się tylko, że oczy jej się zaświecą i przytaknie z takim zapałem. Owszem, przyznała, przynajmniej dziewięćdziesiąt procent tego, co pokazują w telewizji, to teatrzyk, zwykła ściema ku uciesze widzów i stacji telewizyjnej.
– Ale te dziesięć procent – dodała – to jest coś!
Opowiedziała mu o miejscach, w których była, o rzeczach, które tam zobaczyła, usłyszała i poczuła, a to, co mówiła, było tak niepokojące, że parę razy Teig złapał się na wstrzymywaniu oddechu. Spędzili w samochodzie dwie godziny, a Deja nawet przez chwilę nie była zmęczona ani jego pytaniami, ani mówieniem z wielką pasją o duchach, na które w swoim przekonaniu się natknęła. Teig nie czuł się do końca przekonany, ale już nie był tak radykalny w swoim sceptycyzmie.
Chciał wierzyć.
Zawsze chciał wierzyć.
Jeśli nawiedzenia są faktem, jeśli duchy mogą się ukazywać, to być może pewnego dnia Olivia dotrzyma obietnicy i wróci, a Teig będzie mógł w końcu powiedzieć jej, jak bardzo mu przykro z powodu tego, co ją spotkało. Może wreszcie będzie mógł błagać ją o przebaczenie.
Mijały lata. Pochłonęła go praca. Sukcesy i porażki były niczym jazda rollercoasterem, który teraz znalazł się o włos od wykolejenia. Przestał uganiać się za duchami wiele lat temu, ale gdyby miał być ze sobą szczery, to nigdy tak całkiem. Kiedy po raz pierwszy przeczytał o Drodze Kości, coś to w nim obudziło, napełniło go strachem i przerażeniem. Jeszcze nie był w miejscu o równie mrocznej i smutnej historii.
Choć tyle czasu przepracował z tak zwanymi badaczami zjawisk paranormalnych, nigdy wcześniej nie natrafił na coś, co sprawiałoby wrażenie tak bardzo nawiedzonego jak to.
Teig zadrżał, ale nie z zimna.
Przetarł oczy.
– To chyba niedaleko. Jak już zabierzemy przewodnika, to może ty trochę poprowadzisz.
Prentiss poprawił się na skrzypiącym fotelu.
– Dobrze się czujesz?
– Niełatwo to ogarnąć. To miejsce… – przyznał Teig. – Czytać o tym to jedno. Widzisz słowo „gułag” w tekście i masz niejasne pojęcie, co to znaczy, ale potem przyjeżdżasz w to miejsce i dociera do ciebie, że te obozy koncentracyjne były właśnie tutaj.
Rzucił okiem za okno, popatrzył na mijane martwe drzewa i krajobraz tak jałowy, że równie dobrze mogłaby to być inna planeta. A jednak to była Ziemia, świat ludzkich istot, których okrucieństwo nie miało granic.
– Nie chcę o tym myśleć – powiedział Prentiss, wyglądając przez okno po swojej stronie. – Ale wiesz, jeśli uda ci się ruszyć ten projekt, to będziemy o tym wszystkim myśleli bez przerwy, i to bardzo długo.
Teig westchnął.
– Ludzie powinni wiedzieć. O najobrzydliwszych fragmentach historii trzeba pamiętać przede wszystkim.
Prentiss skinął głową i obaj na chwilę wsłuchali się w dudnienie silnika. Teig naprawdę tak myślał. Uważał za ważne, aby nie pozwolić odejść w zapomnienie potwornościom, które się tu wydarzyły. Przez całe życie nigdy nie słyszał o budowaniu Traktu Kołymskiego, a kiedy zapytał o to zaufanych przyjaciół, okazało się, że nikt z nich nie ma o tym pojęcia. Na Syberii już wcześniej istniała sieć obozów koncentracyjnych – gułagów – ale kiedy Sowieci odkryli złoża złota i uranu, Stalin rozkazał zbudować drogę łączącą Magadan i Jakuck. Wzdłuż trasy powstało przynajmniej osiemdziesiąt nowych obozów, które były źródłem łatwo dostępnej siły roboczej. Więźniowie polityczni, przestępcy, pechowi niewinni, mężczyźni, którzy ośmielili się spojrzeć na żony radzieckich dostojników –
wszyscy oni zasilali gułagi. Do pracy przy budowie Traktu Kołymskiego zmuszono setki tysięcy ludzi, a na przestrzeni lat pochłonęła ona aż sześćset tysięcy ofiar, z których większość zamarzła na śmierć.
Ich ciała grzebano tam, gdzie upadli, pod wieczną zmarzliną.
Pod Drogą Kości leżały setki tysięcy zamarzniętych zwłok. Jechali po wyboistych, pokrytych koleinami, zlodowaciałych mogiłach – od samego początku tej wyprawy – a mieli do przebycia jeszcze setki kilometrów.2
Stacja nie miała żadnego szyldu, ale nikomu z przejeżdżających nie byłby on potrzebny. Trzy rdzewiejące pompy paliwowe stały pod ogrodzeniem z siatki drucianej, za którym znajdowały się cztery ogromne zbiorniki z benzyną. Gdzie indziej te zbiorniki tkwiłyby pod ziemią, ale ktokolwiek był właścicielem tych wyblakłych zasobników na końcu świata, dał sobie spokój z zakopywaniem ich w wiecznej zmarzlinie.
Teig zmarszczył brwi, podjeżdżając pod jedną z pomp i patrząc na niewielki, przysadzisty budynek, w którym musiała mieścić się kasa. Wyglądał bardziej jak schron przeciwbombowy, stuletni relikt po diabli wiedzą której wojnie. Ktoś wysmarował sprejem kilka liter cyrylicą, co kazało Teigowi zrewidować założenie, że stacja jest pozbawiona szyldu. Niezrozumiały dla niego napis mógł głosić: „stacja benzynowa”, „tylko gotówką” albo „zagrożenie biologiczne”, w każdym razie na pewno coś znaczył. Wrzucił tryb parkowania. Silnik cyknął i zadudnił. Prentiss wyglądał, jakby przysnął, ale on zwykle chrapał jak niedźwiedź ze skrzywioną przegrodą nosową, a teraz wydawał się zbyt spokojny, więc chyba
udawał.
– Przestań się wydurniać – powiedział Teig. – Idź tam po przewodnika. I dowiedz się, czy mamy sami zatankować.
Prentiss otworzył oczy i przybrał żałosną minę.
– Ale jest strasznie zimno.
– Nie mogę zgasić silnika. Zresztą obaj wiemy, że musisz się wysikać. Bo musisz co chwila.
Z ciężkim westchnieniem Prentiss pchnięciem otworzył drzwi. Do wnętrza wdarło się zimno, szokujące i brutalne.
– Wiesz, że nie lubię nowych ludzi, Teig. To dlatego ty jesteś producentem, a ja facetem za kamerą. Zresztą chciałeś, żebym przejął kierownicę, więc mogę to zrobić teraz. A ty się zajmij kontaktami z miejscowymi.
Nie czekając na odpowiedź, Prentiss wydostał się z samochodu i zatrzasnął drzwi. Obszedł uaza z przodu, przecinając blask reflektorów, który w lodowatym powietrzu dziwnie podświetlił jego rysy twarzy. Prentiss wygłosił swoją uwagę typowym dla siebie zabawnie zrzędliwym tonem, ale Teig wiedział, że on wcale nie żartuje. Dobry przyjaciel musi mieć kilka kluczowych cech, takich jak lojalność, wspólna filozofia życia i gotowość do poświęceń, lecz Teig przekonał się, że najważniejszą z nich jest wyczucie, kiedy się odezwać, a kiedy milczeć. Był w tym raczej kiepski, ale się starał, a to już coś.
Lekko wcisnął gaz i posłuchał ryku silnika, po czym wysiadł z samochodu i pozwolił przyjacielowi wgramolić się na miejsce kierowcy.
Prentiss rzucił mu szelmowski uśmieszek.
– Jak sprzedają przekąski, to kup coś.
Teig parsknął śmiechem.
– Popatrz na tę norę. Wygląda jak po przejściu hordy zombiaków. Wątpię, czy mają tu te twoje ukochane flamin’ hot cheetos.
– Jeśli mają coś, co je przypomina, to będę w siódmym niebie. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Teig ruszył truchtem do bunkra, zerkając ze zmarszczonymi brwiami na sprejowe graffiti. Jedyne okno w budynku było zarośnięte brudem nagromadzonym przez dziesiątki lat. Ktoś palcem nabazgrał na nim po angielsku OPEN i Teig zastanawiał się, czy nie zrobiono tego na jego użytek.
Pchnął drzwi i wszedł do środka, prosto w chmurę gryzącego dymu papierosowego. Większość świateł pod sufitem była przepalona, ale cztery żarówki wystarczały, aby w ich blasku zobaczyć dwoje ludzi w tym pomieszczeniu przypominającym kwadratowe pudło. Krępa kobieta w wełnianych spodniach i grubym, poplamionym swetrze siedziała w niedbałej pozie na pluszowym fioletowym fotelu i głaskała lśniącą sierść rosyjskiego spaniela. Pies powęszył w kierunku Teiga i odwrócił wzrok, elegancki i wyniosły niczym książę zmuszony żyć wśród pospólstwa. Kobieta spojrzała w stronę spaniela, unosząc brew, zaciągnęła się śmierdzącym tureckim papierosem i odwróciła do swego ludzkiego towarzysza.
– To pewno ten twój Amerykanin – odezwała się kaleczonym angielskim, uśmiechając się przy tym z wyższością, jak gdyby samo mówienie jego językiem było oznaką jej pogardy dla Teiga. Jakby wiedziała, że on nie może się zrewanżować, i chciała mu o tym przypomnieć. Miała rację.
Młody mężczyzna, do którego się zwracała, siedział na stołku za niewielkim kontuarem uginającym się pod ciężarem kasy. Na półce za nim wystawiono różne torebki chipsów i innych przekąsek, ale z tego co Teig się orientował, to mogły być suszone płatki rybne albo nachosy. Ani śladu cheetosów. Na najniższej półce stał rząd puszek coca-coli. Prentiss byłby zadowolony.
– Spóźniłeś się, panie Teigland – powiedział mężczyzna za ladą.
– Tym bardziej przyda mi się przewodnik. Ty pewnie jesteś Kaskił?
Przewodnik pochylił głowę w czymś, co przypominało ukłon, po czym ześliznął się ze stołka i wyszedł zza lady. Teig kontaktował się z nim przez mejla, a raz rozmawiali na Zoomie, ale teraz, na żywo, wydawał się rażąco nie na miejscu. Solidne buty z renifera – stare i zdarte – najwyraźniej towarzyszyły mu od wielu lat, ale gruby sweter był nowiuteńki, jaskrawoczerwony. Spodnie też sprawiały wrażenie nowych, a kiedy sięgnął po kurtkę i długi, gruby szal, okazały się nie tylko świeżo kupione, lecz także stylowe. Wzdłuż Traktu Kołymskiego nie było żadnych butików ani domów towarowych, a jednak Kaskił ubierał się jak człowiek, który ma i pieniądze, i gust. Wysoki i szczupły, z przyciętymi włosami i wąsami, wyglądał jak hollywoodzki aktor z lat czterdziestych, a raczej wyglądałby, gdyby nie wytatuowany na szyi czarny pająk skierowany w dół. Teig wiedział, że ten tatuaż coś oznacza, możliwe, że chodziło o coś kryminalnego, związanego z więzieniem.
Kaskił zauważył, że mu się przygląda.
– Jakieś pytanie?
– Będę miał wiele pytań, ale nie to, o którym myślisz.
Przewodnik skinął głową.
– Powinniśmy się zbierać. – Kaskił wskazał na drzwi. – Przypuszczam, że potrzebujesz benzyny.
– I łazienki – dodał Teig. – I trochę tych przekąsek dla mojego kamerzysty.
Kaskił wyterkotał polecenie do grubej kobiety, ale nie po rosyjsku – Teig uznał, że po jakucku – a potem wyjął tureckiego papierosa z jej palców i włożył go sobie do ust. Zaciągnął się mocno i oddał jej, a wówczas kobieta wstała, cmoknęła go w policzek i poszła zapakować przekąski zza lady.
Teig zamrugał ze zdumieniem, a Kaskił się uśmiechnął.
– Moja babcia. – Zapiął kurtkę i owinął szal wokół szyi, zasłaniając pająka. – Chodźmy. Zatankujemy i pokażę ci, gdzie jest toaleta. A potem zabiorę was do najzimniejszego miejsca na ziemi.
Godzinę później Kaskił zdawał się już mniej miły niż na stacji
benzynowej. Siedzący za kierownicą Prentiss zabronił mu palenia w samochodzie jego tureckich śmierdziuchów. Teigowi było wszystko jedno, ale ponieważ z Kaskiłem miał się pożegnać, choćby chwilowo, za dzień lub dwa, a z Prentissem zamierzał jeszcze współpracować przez wiele lat, wiedział, czyją stronę powinien trzymać.
Z głośników lecieli Dead Kennedys. Prentiss ściszył, co zmieniło muzykę w buczący łomot, prawdziwą mękę dla czaszki. Siedzący z tyłu Kaskił westchnął teatralnie. Teig stłumił śmiech. Przewodnik najwyraźniej nie miał w zwyczaju się ceregielić, więc powinien być z niego dobry kompan, o ile Prentiss go nie zamorduje.
– To było do mnie, co? – rzucił Prentiss, odwracając się do Teiga i piorunując go wzrokiem.
– No chyba. Masz talent do wkurzania ludzi.
– Pierdol się, Felix.
Na tylnym siedzeniu Kaskił wymamrotał coś w swoim języku, co jednak zlało się z cichym dudnieniem muzyki.
Prentiss łypnął z wściekłością w lusterko wsteczne.
– Jak będziesz chciał się zatrzymać i zrobić przerwę na dymka, to daj znać, zjadę na pobocze.
Kaskił błysnął zębami, ale Teig wątpił, że ktokolwiek uznałby ten wyraz twarzy za uśmiech. W szarym świetle wnętrza samochodu Kaskił siedział w bańce potencjału, która emanowała energią dwojakich możliwości – mogła eksplodować agresją bądź jowialnością. Teig pomyślał o wujku Franku, który dla podrastającego Teiga zawsze miał jakąś nieproszoną radę. „Cokolwiek dostajesz od ludzi, odpłacaj im tym samym razy dziesięć – mawiał wujek Frank. – Zawsze bądź gotów przejść na wyższy poziom. Ktoś jest dla ciebie miły, to zrób, co w twojej mocy, żeby uprzyjemnić mu dzień, roześmiej się albo poklep go po plecach. Ale jak ktoś ci załazi za skórę albo szuka guza, to zwal mu na łeb jebane plagi egipskie. Tak czy siak bądź zawsze gotowy”.
Energia emanująca z Kaskiła była tym, co Teig nazywał „energią wujka Franka”. Można by pomyśleć, że Kaskił jest jego dawno zaginionym kuzynem.
Przewodnik wycofał się cicho w cień tylnego siedzenia.
– Panie Teigland – rzekł – twój kolega nie jest tak czarujący, jak mu się zdaje.
Prentiss chrząknął z rozbawieniem.
– Nie martw się, stary, ja dobrze wiem, że jestem mało czarujący. I mam to gdzieś.
Teig odwrócił się i uśmiechnął do Kaskiła.
– Fakt, ma to gdzieś. Jeśli szukasz na tej wycieczce uroku, to obawiam się, że musi ci wystarczyć mój.
– Mieszkam w Akucku, przyjacielu. Urok to towar deficytowy.
Teig zamrugał, zdumiony.
– Zaraz, mieszkasz w Akucku?
– Moja rodzina to pasterze reniferów. Dorastałem, doglądając tych bestii.
– Nie wyglądasz mi na pasterza reniferów – wtrącił Prentiss.
Kaskił zaśmiał się cicho i całe napięcie wyparowało.
– Chyba nie. Trochę podróżowałem, ale już wróciłem na dobre.
– I teraz doglądasz turystów – uzupełnił Teig.
– Z reniferami jest znacznie łatwiej – odparował Kaskił. – Turystów nie ma zbyt wielu, ale jak już przyjeżdżają, to lubią mieć przewodnika. Są ciekawi, żądni przygód, chcą odkrywać i się uczyć. Głównie latem oczywiście. Ziemia jest błotnista i paskudna, ale przynajmniej nie próbuje cię zabić.
– A kiedy nie ma turystów? – spytał Teig.
– No cóż… – Kaskił się uśmiechnął. – Renifery są przynajmniej bardziej czarujące niż pan Prentiss.
To rozbawiło nawet Prentissa, ale Teig wciąż skupiał się na Kaskile. Najniższa zanotowana temperatura w Akucku przekraczała minus siedemdziesiąt stopni. Nie był w stanie stłumić swych bezpodstawnych wyobrażeń o ludziach, jakich spotka podczas podróży Traktem Kołymskim. Kaskił w ogóle ich nie spełniał, choć jego babcia wpisywała się w nie znakomicie.
– Poprosimy cię o wywiad przed kamerą – oznajmił Teig. –
Twoją rodzinę też.
Kaskił sprawiał wrażenie, że tego nie słyszy. Prentiss przejechał przez serię głębokich wybojów i wszyscy trzej aż podskakiwali na siedzeniach, ale Kaskił nawet nie mrugnął. Teig wyjrzał za okno, żeby zobaczyć, co go tak zahipnotyzowało, i ujrzał betonowy mur wznoszący się piętnaście metrów od drogi, zwieńczony drutem kolczastym. Widoczne za nim dachy budynków przemysłowych, spłowiałe do białości od wielu dekad działania letniego słońca, prawie zlewały się ze śnieżnobiałymi górami w tle. Patrząc na te brzydkie pudła z długimi rzędami okienek, Teig poczuł falę mdłości, bo nagle sobie uświadomił, że ma przed oczami gułag.
Trzej mężczyźni jechali w milczeniu, dopóki opuszczony obóz koncentracyjny nie zniknął z pola widzenia. Terenówka znowu zadudniła na głębokich koleinach i Teig wyobraził sobie kości pod oponami. Ludzkie czaszki. Może niektóre należały do krewnych Kaskiła sprzed kilku pokoleń. Czyli z czasów wcale nie tak odległych.
Parę kilometrów dalej minęli opuszczony kościół stojący po drugiej stronie drogi. Połowa jego przedniej części zawaliła się, a barierka zatrzymała zwałowisko kamieni przed zasypaniem drogi. Teig zastanawiał się, czy kościół ten zbudowano dla pracujących więźniów, aby modlili się o uwolnienie od cierpień, czy dla ich nadzorców, by mogli w nim błagać o przebaczenie.
Zerknął na tylne siedzenie. Posępność zza okien najwyraźniej przeniknęła do wnętrza samochodu, bo panujący w nim mrok zdawał się pogłębiony. Rozjaśniał go jedynie szal przewodnika.
– Myślisz, że urządzali pogrzeby dla robotników, którzy zmarli podczas budowy drogi?
Oczy Kaskiła błysnęły w ciemności. Zalśniły.
– Więźniowie pamiętali o swoich zmarłych. Modlili się za nich, odprawiali nabożeństwa żałobne, robili, co mogli.
W jego głosie było więcej nadziei niż pewności, jakby nie chciał wyobrażać sobie niczego innego.
Prentiss przybliżył twarz do okna i zerknął w dół, na drogę pod kołami. Samochód gwałtownie skręcił, więc mocniej chwycił za kierownicę i wyprostował kurs.
– Nienawidzę myśli o tych wszystkich ludziach zakopanych pod tą drogą – odezwał się. – To nie jest poświęcona ziemia.
Teig zwalczył pokusę przewrócenia oczami. Prentiss miał pewną skłonność do przesądów – skutek religijnego wychowania – którą nieczęsto ujawniał. Jasne, to miejsce było przerażające, ale Teig nie martwił się tym, czy umarłych pochowano w poświęconej ziemi. Odwiedził dość nawiedzonych miejsc, żeby nie spodziewać się zjaw. Życie tych, którzy tu zmarli, było wystarczająco straszne i bez domieszki zaświatów. Ale upiorny klimat świetnie się sprawdzi w telewizji.
– Właściwie to kilka odcinków tej drogi zostało pobłogosławionych – oznajmił Kaskił. – Jeśli wierzyć opowieściom.
Teig się ożywił.
– Jakim opowieściom?
Wciąż pogrążony w cieniu tylnej części uaza, Kaskił odwrócił się w stronę okna.
– Na pewno szukaliście jakichś informacji przed przyjazdem. Tu zawsze opowiada się o duchach, ale od kilku lat sporo
się mówi o duchu Ludmiły. Błąka się przy drodze i modli za zmarłych w nadziei, że tak pobłogosławione dusze odnajdą spokój. Warto poświęcić jej odcinek waszego programu.
Mimo napływającego z nawiewów gorącego powietrza Teig zadrżał. Nie wierzył, ale chciał. Iskierka nadziei, że pewnego dnia jeszcze zobaczy Olivię, wciąż się w nim tliła. Widział, że Prentiss zesztywniał za kierownicą, a jego samego przeszył chłód i włoski zjeżyły mu się na karku.
– Chcesz powiedzieć, że w to wierzysz? W tego ducha?
Kaskił pochylił się do przodu. Światełka z deski rozdzielczej zalały jego rysy niebieską poświatą. Uśmiechnął się.
– Czy wierzę? Widziałem ją, przyjacielu. I wcale bym się nie zdziwił, jeżeli też ją zobaczycie.