Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Droga na molo w Wigan - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 lutego 2023
Ebook
35,00 zł
Audiobook
36,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,00

Droga na molo w Wigan - ebook

Książka po raz pierwszy została wydana w Anglii w 1937 roku i niemal z dnia na dzień stała się bestsellerem. To jeden z najlepszych i najbardziej wnikliwych zbeletryzowanych reportaży. Orwell jak wiemy doświadczył na własnej skórze, jak żyli wyzyskiwani, upośledzeni przez los i gospodarkę rynkową nędzarze. Efektem prowadzonego przez niego „eksperymentu" jest Droga na molo w Wigan.

Pierwsza część książki zawiera napisaną w pierwszej osobie reportażową relację o pracy, życiu, warunkach mieszkaniowych, zwyczajach i swoistej subkulturze robotników z Wigan, a także z okolic Barnsley i Sheffield. Były to wówczas najbardziej uprzemysłowione okręgi Wielkiej Brytanii, gdzie wydobywano węgiel i gdzie znajdowały się huty oraz wielkie zakłady produkcyjne. Opis pracy w kopalni węgla do dziś uchodzi za majstersztyk światowego reportażu. Znakomity jest również niezwykle wprost szczegółowy opis codziennej egzystencji ludzi wyzyskiwanych, biednych, bezrobotnych. Orwell wyraźnie poszukuje tu odpowiedzi na pytanie, dlaczego ci, którym kraj zawdzięcza bogactwo i funkcjonowanie – przede wszystkim górnicy – są tak nieludzko traktowani i żyją w tak nieopisanej nędzy.

Druga część książki w bardzo niekorzystnym świetle ukazuje realia ówczesnego socjalizmu, stanowiącego właściwie domeną middle class i lekceważącego tych, dla których wspomniany socjalizm mógłby być dobrodziejstwem. Tę część powszechnie uznaje się za jeden z najznakomitszych w światowej literaturze politycznej traktatów o socjalizmie, jego twórcach, błędach i zaletach.

George Orwell (właśc. Eric Arthur Blair, 1903 –1950), angielski powieściopisarz, eseista, krytyk literacki i publicysta. Badacz kultury popularnej i masowej, sympatyk i działacz niekomunistycznej lewicy. Przyjaciel Polski i Polaków; przedwczesna śmierć spowodowała, że nie napisał planowanej powieści o zbrodni katyńskiej. Największy rozgłos przyniosły mu utwory Folwark zwierzęcy i Rok 1984, ogólnie uznane za dzieła literackie oddające najpełniej oblicze i sens XX wieku. Warto jednak poznać także inne jego powieści: Wiwat aspidistra!, Brak tchu, Na dnie w Paryżu i w Londynie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16871-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

31.01.1936. Do Coven­try pocią­giem, tak jak pla­no­wa­łem; na miej­scu ok. 16.00. Pen­sjo­nat, typu „noc­leg i śnia­da­nie”, bar­dzo podły. Trzy szy­lingi, sześć pen­sów. W holu oprawne w ramki świa­dec­two, że (John Smith) został wybrany drogą gło­so­wa­nia na funk­cję Primo Buffo¹. W pokoju są dwa łóżka gość, który chce mieć pokój tylko dla sie­bie, płaci za noc­leg pięć szy­lin­gów. Zapach jak w tanich pen­sjo­na­tach. Posłu­gu­jąca dziew­czyna-kre­tynka o wiel­kim ciel­sku i małej główce, zwały tłusz­czu w miej­scu jej talii mimo woli przy­wo­dzą na myśl tłuszcz od szynki.

1.02.1936. Podłe śnia­da­nie z komi­wo­ja­że­rem z York­shire. Potem pie­chotą osiem­na­ście kilo­me­trów na przed­mie­ście Bir­ming­ham, auto­bu­sem na Bull Ring² (bar­dzo przy­po­mina rynek w Nor­wich); przy­by­łem o 13.00. Lunch w Bir­ming­ham, następ­nie auto­bu­sem do Sto­ur­bridge. Pie­chotą sześć–sie­dem kilo­me­trów do Clent Youth Hostel. Wszę­dzie czer­wona zie­mia. Pierw­sze, jesz­cze nie­śmiałe, pta­sie zaloty, sam­czyki zięb i gilów bar­dzo jaskrawo ubar­wione, sły­chać godowe nawo­ły­wa­nie kuro­patw. Wyjąw­szy wio­skę Meri­den, na tra­sie z Coven­try do Bir­ming­ham pra­wie żad­nych porząd­nych budyn­ków. Na zachód od Bir­ming­ham widać, jak nie­mal wszę­dzie za wzgó­rzami roz­peł­zła się roz­po­wszech­niona na wielką skalę cywi­li­za­cja uży­tecz­nych lecz tan­det­nych dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Cały dzień pada, choć z prze­rwami.

Prze­by­łem osiem­na­ście kilo­me­trów, na środki trans­portu wyda­łem szy­linga i cztery pensy. Na jedze­nie dwa szy­lingi i trzy pensy.

02.02.1936. Wygodny noc­leg w hostelu, pokój mia­łem dla sie­bie. Jed­no­pię­trowy drew­niany dom z potęż­nym pie­cem kok­so­wym, który dobrze ogrzewa wnę­trze. Łóżko kosz­tuje szy­linga, dwa pensy to koszt ogrze­wa­nia, a żeby coś ugo­to­wać, trzeba wrzu­cać pensy do auto­matu przy licz­niku gazu. W hostelu sprze­dają chleb, mleko itd. Należy mieć wła­sny śpi­wór, ale dostaje się koce, mate­rac i poduszki. Wie­czór męczący, ponie­waż syn gospo­da­rza, chcąc, jak przy­pusz­czam, oka­zać mi uprzej­mość, przy­szedł i grał ze mną w ping-ponga, nie­mal do upa­dłego, aż tak się zmę­czy­łem, że nie mogłem potem ustać na nogach. Ran­kiem długa roz­mowa z gospo­da­rzem, który hoduje drób i kolek­cjo­nuje szkło oraz naczy­nia cynowe. Opo­wia­dał mi, że w roku 1918 we Fran­cji, pod­czas pościgu za wyco­fu­ją­cymi się Niem­cami, zra­bo­wał gdzieś bez­cenne szkło, które z kolei odkrył w jego baga­żach, a potem zra­bo­wał, gene­rał jego macie­rzy­stej dywi­zji. Poka­zał mi też piękne okazy naczyń cyno­wych oraz kilka bar­dzo oso­bli­wych szty­chów japoń­skich z moty­wami wyka­zu­ją­cymi znaczne wpływy euro­pej­skie. Jego ojciec zra­bo­wał te przed­mioty uczest­ni­cząc w jakiejś mor­skiej wypra­wie około roku 1860.

Opu­ści­łem to miej­sce o 10.00, potem pie­chotą do Sto­ur­bridge, auto­bu­sem do Wolver­hamp­ton, włó­czy­łem się jakiś czas po slum­so­wej dziel­nicy tego mia­sta, póź­niej zja­dłem lunch i posze­dłem pie­chotą do odle­głego o szes­na­ście kilo­me­trów Pen­kridge. Wolver­hamp­ton wygląda na okropną dziurę. Wszę­dzie liche domki, spo­wite peł­za­ją­cym dymem, pomimo iż była nie­dziela, zaś wzdłuż linii kole­jo­wej potężne zwały gliny i stoż­ko­wate kominy (cera­miczne piece szy­bowe). Pie­sza trasa z W’ton do Pen­kridge bar­dzo jed­no­stajna, a przez cały czas lało. Sze­regi jed­no­staj­nych dom­ków cią­gną się nie­mal nie­prze­rwa­nie pomię­dzy tymi dwoma mia­stami. Około 16.30 zatrzy­ma­łem się w Pen­kridge na her­batę. Maleńki nie­chlujny salo­nik z miłym komin­kiem, nieco nazna­czony zmarszcz­kami pan domu, dość posu­nięty w latach, oraz ogromna kobieta, mniej wię­cej 45-let­nia, o krótko obcię­tych wło­sach koloru lnu i pozba­wiona przed­nich zębów. Oboje podzi­wiali mnie za boha­ter­stwo, czyli za to, że sze­dłem pie­chotą w taki dzień. Wypi­łem z nimi „rodzinną” her­batkę. Poże­gna­łem się około 17.15 i znów usze­dłem kilka kilo­me­trów, ale sześć ostat­nich kilo­me­trów do Staf­ford prze­by­łem już auto­bu­sem. W poszu­ki­wa­niu taniego noc­legu zasze­dłem do Hotelu Abs­ty­nenc­kiego³, ale łóżko ze śnia­da­niem kosz­to­wało tam aż pięć szy­lin­gów. Zwy­czajny obrzy­dliwy pokoik, prze­ście­ra­dła szyte z dia­go­nalu, jak zwy­kle nie­do­prane i śmier­dzące. W łazience jakiś komi­wo­ja­żer wywo­ły­wał w wan­nie zdję­cia. Nakło­ni­łem go, żeby się z tym wyniósł i wyką­pa­łem się, po czym zda­łem sobie sprawę, jak bar­dzo bolały mnie nogi.

Prze­by­łem około dwa­dzie­ścia pięć kilo­me­trów, na środki trans­portu wyda­łem szy­linga i pięć pen­sów. Na jedze­nie dwa szy­lingi, osiem i pół pensa.

3.02.1936. Wysze­dłem o 9.00 i wsia­dłem do auto­busu jadą­cego do Han­ley. Spa­ce­ro­wa­łem po Han­ley i tro­chę po Bur­slem. Strasz­liwy ziąb, lodo­waty wiatr, a w nocy spadł śnieg; wszę­dzie leżą całe jego ławice pokryte sadzą. Han­ley i Bur­slem to chyba naj­ohyd­niej­sze z miejsc, jakie kie­dy­kol­wiek oglą­da­łem. Labi­rynty maleń­kich usmo­lo­nych dom­ków, a wśród nich kominy szy­bo­wych pie­ców cera­micz­nych przy­po­mi­na­jące wiel­kie butle bur­gunda, na wpół zako­pane w ziemi, wyplu­wa­jące kłęby dymu. Wszę­dzie oznaki biedy, sklepy nad­zwy­czaj nędzne. Gdzie­nie­gdzie widoczne ogromne wyko­pane jamy, jedna z nich sze­roka na dwie­ście metrów i mniej wię­cej tak samo głę­boka; z jed­nej strony wloką się na zbo­cze zardze­wiałe wago­niki, wcią­gane pod­wie­szo­nym prze­no­śni­kiem; na nie­mal pio­no­wym urwi­sku dru­giej jamy tu i ówdzie uwie­szeni na linach robot­nicy, przy­po­mi­nają zbie­ra­czy kow­niatka mor­skiego⁴, dzio­biąc zacie­kle ścianę kilo­fami, na pozór bez­ce­lowo, choć przy­pusz­czam, że wydo­by­wali bryły gliny. Pie­chotą do Eldon, gdzie w pubie zja­dłem lunch. Ziąb strasz­liwy. Oko­lica pagór­ko­wata, wspa­niałe widoki, zwłasz­cza gdy zaj­dzie się dalej na wschód, tam gdzie żywo­płoty ustę­pują miej­sca kamien­nym mur­kom. Tutej­sze owce wydają się znacz­nie słab­szej rasy niż te na połu­dniu. Pie­chotą do jeziora Rudy­ard.

Jezioro Rudy­ard (w rze­czy­wi­sto­ści rezer­wuar wodny, zaopa­tru­jący mia­sta, w któ­rych pro­du­kuje się cera­mikę) przed­sta­wia nader ponury widok. Latem czynny jest tutaj ośro­dek wypo­czyn­kowy. Co dzie­sięć metrów kawiar­nie, statki miesz­kalne i wyciecz­kowe, teraz wszyst­kie opusz­czone i zanie­dbane, ponie­waż nie jest to sezon. Tabliczki z napi­sami doty­czą­cymi łowie­nia ryb, jed­nak przy­glą­da­łem się dokład­nie wodzie i nie wydaje mi się, by żyły w niej jakieś ryby. Wokół żywej duszy, wieje ostry, zimny wiatr. Wszy­stek poła­many lód zebrał się na połu­dnio­wym krańcu, a fale poru­szają ryt­micz­nie taflami, które dźwię­czą klink-klank, klink-klank – to chyba naj­bar­dziej przy­gnę­bia­jący odgłos jaki do mnie docie­rał. (Do zapam.: umie­ścić ten obraz w jakiejś powie­ści, także wspo­mnieć o pustym opa­ko­wa­niu po papie­ro­sach Cra­ven A, koły­szą­cym się wśród lodu). Z trud­no­ścią odna­la­złem hostel odda­lony o około pół­tora kilo­me­tra. Znów jestem w nim jedy­nym gościem. Wiel­kie domisz­cze, w któ­rym hulają prze­ciągi, kiep­sko udaje dawny zamek – naj­wy­raź­niej ślad czy­je­goś sza­leń­stwa – zbu­do­wany około roku 1860. Trzy z czte­rech poko­jów zupeł­nie puste. Całe kilo­me­try wyło­żo­nych kamienną posadzką kory­ta­rzy, w któ­rych sły­chać echo kro­ków, żad­nego oświe­tle­nia wyjąw­szy świece, a do pod­grze­wa­nia potraw tylko małe i kop­cące pie­cyki ole­jowe. Zimno jak w psiarni.

Pozo­stały mi tylko dwa szy­lingi i osiem pen­sów, tak więc jutro koniecz­nie do Man­che­steru (pie­chotą do Mac­c­les­field, potem auto­bu­sem), żeby zre­ali­zo­wać czek.

Prze­by­łem osiem­na­ście kilo­me­trów, na środki trans­portu wyda­łem szy­linga i osiem pen­sów. Na jedze­nie dwa szy­lingi, osiem i pół pensa.

4.02.1936. Wsta­łem z łóżka, z zimna mia­łem tak zgra­białe ręce, że nie mogłem zapiąć ani jed­nego guzika, toteż naj­pierw musia­łem zejść na dół i ogrzać dło­nie; dopiero potem mogłem się ubrać. Wysze­dłem około 10.30. Prze­śliczny pora­nek. Zie­mia zamar­zła na kamień, wiatr zupeł­nie ucichł i jasno świeci słońce. Wokół żywej duszy. Jezioro Rudy­ard (dłu­gie na około dwóch kilo­me­trów) w nocy zamar­zło. Po lodzie łażą oso­wiałe dzi­kie kaczki. Słońce pod­nosi się na nie­bie, a pro­mie­nie cudow­nie zała­mują się na lodzie, two­rząc czer­wo­no­złote refleksy, naj­pięk­niej­sze, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Długo rzu­ca­łem kamie­niami, które śli­zgały się po taflach. Prze­cią­gły dźwięk, jaki wydaje wtedy chro­po­waty kamień, przy­po­mina świ­sta­nie brodźca.

Pie­chotą do Mac­c­les­field, szes­na­ście albo sie­dem­na­ście kilo­me­trów, potem auto­bu­sem do Man­che­steru. Ode­bra­łem listy, potem do banku, żeby zre­ali­zo­wać czek, oka­zało się jed­nak, że bank jest nie­czynny – tutej­sze banki zamy­kają o 15.00. Głu­pia sprawa, ponie­waż mia­łem przy duszy tylko trzy szy­lingi. Posze­dłem do biura hostelu dla mło­dzieży i zapy­ta­łem, czy nie mogliby wymie­nić czeku na gotówkę, ale odmó­wili, wobec tego popro­si­łem na komi­sa­ria­cie poli­cji, żeby zapro­wa­dzili mnie do jakie­goś adwo­kata, który pomógłby mi zre­ali­zo­wać czek, ale rów­nież spo­tka­łem się z odmową. Prze­raź­li­wie zimno. Na uli­cach pry­zmy ohyd­nej czar­nej masy, był to zamar­z­nięty śnieg usmo­lony dymem. Nie chcia­łem noco­wać pod gołym nie­bem. Posze­dłem do ubo­giej dziel­nicy (Che­ster Street), odna­la­złem lom­bard i usi­ło­wa­łem zasta­wić płaszcz, ale usły­sza­łem, że już ich nie przyj­mują. Potem przy­szło mi na myśl, że mogę prze­cież zasta­wić sza­lik, za który otrzy­ma­łem szy­linga i osiem­na­ście pen­sów. Potem do taniego pod­rzęd­nego pen­sjo­natu: przy Che­ster Street jest ich trzy, wszyst­kie obok sie­bie.

Długi list od Reesa; radził mi, kogo należy odwie­dzić i z kim warto roz­ma­wiać, jedna z tych osób mieszka na szczę­ście w Man­che­ste­rze.

Prze­by­łem około dwa­dzie­ścia kilo­me­trów, na środki trans­portu wyda­łem dwa szy­lingi. Na jedze­nie dzie­sięć pen­sów.

5.02.1936. Pró­bo­wa­łem spo­tkać się z Meadem⁵, ale oka­zało się, że wyszedł. Dzień spę­dzi­łem w tanim pen­sjo­na­cie. Podob­nie jak w Lon­dy­nie noc­leg kosz­tuje tu jede­na­ście pen­sów, śpi się w osob­nych pomiesz­cze­niach, nie w sali ogól­nej. Tutej­szy „funk­cyjny”, jak to czę­sto bywa, inwa­lida. Ohydny zwy­czaj parze­nia her­baty w bla­sza­nych czar­kach. Rano zre­ali­zo­wa­łem czek, ale posta­no­wi­łem pozo­stać w pen­sjo­na­cie i naza­jutrz spo­tkać się z Meadem.

6–10.02.1936. W domu Meadów przy Bryn­ton Road 49, Long­si­ght. Bryn­ton Road to jedna z ulic w obrę­bie nowej kolo­nii domów. Bar­dzo przy­zwo­ite, z łazien­kami i świa­tłem elek­trycz­nym; czynsz, jak przy­pusz­czam, około dwa­na­ście lub czter­na­ście szy­lin­gów. Meade jest jakimś urzęd­ni­kiem związ­ko­wym i ma coś wspól­nego z wyda­wa­niem „Labour’s Nor­thern Voice” – pra­cują tam ludzie, któ­rzy zaj­mują się stroną wydaw­ni­czą pisma „Adel­phi”. Oboje pań­stwo M. bar­dzo porządni i nad­zwy­czaj dla mnie mili. Pocho­dzą z klasy robot­ni­czej, mówią z cięż­kim akcen­tem z Lan­ca­shire, w dzie­ciń­stwie cho­dzili w sabo­tach, ale atmos­fera panu­jąca w ich domu jest nie­mal taka, jak u rodziny wywo­dzą­cej się z klasy śred­niej. M. nieco zdzi­wieni i obu­rzeni słu­chali, gdy opo­wia­da­łem, że spę­dzi­łem noc w tanim pen­sjo­na­cie. Znów ude­rzyło mnie to, iż gdy tylko robot­nik otrzyma ofi­cjalne sta­no­wi­sko w apa­ra­cie związ­ko­wym, albo zacznie się zaj­mo­wać poli­tyką labo­urzy­stow­ską, prze­nosi się jakby auto­ma­tycz­nie do klasy śred­niej – z wła­snej woli albo i bez­wied­nie; innymi słowy, wal­cząc z bur­żu­azją, sam staje się po tro­chu bur­żu­jem. Jest jed­nak fak­tem, że nie spo­sób nie pro­wa­dzić życia i jed­no­cze­śnie nie być zwo­len­ni­kiem ide­olo­gii nie­przy­sta­ją­cych do osią­ga­nych docho­dów (w przy­padku M. wyno­szą one, jak obli­czam, około czte­rech fun­tów tygo­dniowo). Jedyny spór, w jaki wda­łem się z pań­stwem M., doty­czył kwe­stii zwra­ca­nia się do mnie per „towa­rzy­szu”. Pani M., jak to zwy­kle bywa, nie orien­tuje się zbyt­nio w poli­tyce, jed­nak – tak jak każda dobra żona – przy­jęła poglądy męża za swoje; wyma­wia zwrot „towa­rzy­szu” z wyraź­nym skrę­po­wa­niem. Ude­rzyła mnie duża róż­nica w zwy­cza­jach, nawet na tak dale­kiej pół­nocy. Pani M. była wyraź­nie zasko­czona (i patrzyła tro­chę krzywo), gdy wsta­wa­łem z krze­sła ile­kroć wcho­dziła do pokoju, pro­po­no­wa­łem jej też pomoc w zmy­wa­niu, i tak dalej. – Tutejsi pano­wie zazwy­czaj ocze­kują, że koło nich się będzie ska­kać – stwier­dziła.

M. umó­wił mnie na spo­tka­nie z Joe Ken­na­nem, elek­try­kiem, który zaj­muje ważne sta­no­wi­sko w ruchu socja­li­stycz­nym. Mieszka on rów­nież w porząd­nym domku wybu­do­wa­nym z miej­skich fun­du­szy (w osie­dlu Beech Hill), ma jed­nak w sobie znacz­nie wię­cej cech robot­nika. Jest bar­dzo krępy, mocno zbu­do­wany, o zawsze łagod­nych manie­rach, do tego bar­dzo gościnny i zawsze chętny do pomocy. Jego star­sze dziecko leżało chore w gór­nej sypialni (lekarz podej­rze­wał szkar­la­tynę), młod­sze bawiło się na pod­ło­dze żoł­nie­rzy­kami i minia­tu­rową armatką. Ken­nan uśmiech­nął się: – I widzi pan? A ja mam być pacy­fi­stą – rzekł. – Meade wysłał mnie do biura NUWM⁶ z listem do sekre­ta­rza, w któ­rym popro­sił go o zna­le­zie­nie dla mnie kwa­tery w Wigan. Ich biuro mie­ści się w obrzy­dli­wej cia­snej norze, ale dla ludzi pozba­wio­nych pracy jest ist­nym darem Bożym, ponie­waż wewnątrz jest cie­pło, są gazety itd. Sekre­tarz, Paddy Grady, jest bez­ro­bot­nym gór­ni­kiem. Wysoki i szczu­pły, lat około trzy­dzie­stu pię­ciu, inte­li­gentny, dobrze poin­for­mo­wany i bar­dzo uczynny. Jest kawa­le­rem z pobo­rami sie­dem­na­stu szy­lin­gów tygo­dniowo; poza tym lata nie­do­ży­wie­nia i bez­czyn­no­ści fatal­nie wpły­nęły na jego stan fizyczny – stra­cił nie­mal wszyst­kie przed­nie zęby. Wszy­scy pra­cow­nicy NUWM byli do mnie bar­dzo przy­chyl­nie nasta­wieni i chęt­nie udzie­lali mi wszel­kich infor­ma­cji, gdy tylko dowie­dzieli się, że jestem pisa­rzem i zbie­ram mate­riały doty­czące warun­ków życia klasy robot­ni­czej. Nie zdo­ła­łem ich jed­nak nakło­nić do tego, aby trak­to­wali mnie jak rów­nego sobie. Tytu­ło­wali mnie albo „sir”, albo zwra­cali się per: „towa­rzy­szu”.

15.02.1936. Wyru­szy­łem razem ze zbie­ra­czami skła­dek NUWM, doko­nu­ją­cymi swego regu­lar­nego obchodu, pra­gnąc zdo­być infor­ma­cje o warun­kach miesz­ka­nio­wych, zwłasz­cza tych jakie panują w kry­tych wozach, słu­żą­cych wielu ludziom jako stałe lokum. Zro­bi­łem notatki. Ude­rzył mnie głów­nie wyraz przy­gnę­bie­nia wyzie­ra­jący z twa­rzy nie­któ­rych kobiet, zwłasz­cza tych miesz­ka­ją­cych w bar­dziej zatło­czo­nych wozach. Twarz jed­nej z nich koja­rzyła mi się wręcz z wid­mem śmierci, wyzie­rało z niej bowiem nie­skoń­czone cier­pie­nie i upodle­nie. Pomy­śla­łem, że będąc na miej­scu tej kobiety czuł­bym się jak oble­piony gów­nem. Jed­no­cze­śnie jed­nak odnio­słem wra­że­nie, że wszy­scy ci ludzie trak­tują swoje warunki życiowe jako coś zgoła natu­ral­nego. Nie­ustan­nie prze­cież obie­cuje się im miesz­ka­nia, lecz bez żad­nych kon­kret­nych efek­tów, toteż od dawna przyj­mują za pew­nik, iż dom nada­jący się do zamiesz­ka­nia to rzecz abso­lut­nie nie­moż­liwa do zdo­by­cia.

Mija­jąc ohydną boczną uliczkę, dostrze­głem kobietę, dość młodą, ale bar­dzo bladą, o (jak zwy­kle w tych oko­li­cach) wymi­ze­ro­wa­nej, nazna­czo­nej zmę­cze­niem twa­rzy. Kobieta klę­czała w rynsz­toku opo­dal domku i prze­py­chała kij­kiem oło­wianą rurę ście­kową. Pomy­śla­łem wtedy, że to strasz­liwy los, klę­czeć tak na tyl­nej uliczce w Wigan, do tego w prze­ni­kli­wym zim­nie, i wpy­chać kij w zatkany ściek. Wtedy ona unio­sła głowę i spoj­rzała na mnie; w jej oczach dostrze­głem bez­brzeżną roz­pacz; przy­szło mi do głowy, że kobieta myśli to samo, co ja. Zmiana kwa­tery, ponie­waż Pani H zacho­ro­wała na jakąś tajem­ni­czą przy­pa­dłość i wysłano ją do szpi­tala. Wyszu­kano dla mnie lokum przy Dar­ling­ton Rd, nad skle­pi­kiem z fla­kami; wła­ści­ciele przyj­mują cza­so­wych loka­to­rów. On jest byłym gór­ni­kiem (ma pięć­dzie­siąt osiem lat), a jego chora na serce żona stale leży na sofie usta­wio­nej w kuchni. Atmos­fera mniej wię­cej taka, jak u pań­stwa H., z tym że dom wyraź­nie bar­dziej zanie­dbany i mocno tu cuch­nie. Kilku innych loka­to­rów. Star­szy wie­kiem były gór­nik, w wieku około sie­dem­dzie­siąt pięć lat, pobiera eme­ry­turę oraz dodat­kowo pół korony tygo­dniowo z para­fii (w sumie dwa­na­ście szy­lin­gów, sześć pen­sów). Inny, podobno z tych „lep­szych”, który „zszedł na psy”, mniej lub bar­dziej obłoż­nie chory. Były gór­nik, Irland­czyk, któ­remu bark oraz kilka żeber zmiaż­dżył parę lat temu spa­da­jący ze stropu odłam skalny, i który utrzy­muje się teraz z renty inwa­lidz­kiej w wyso­ko­ści ok. dwu­dzie­stu pię­ciu szy­lin­gów tygo­dniowo, wyraź­nie prze­wyż­sza pozo­sta­łych pod każ­dym wzglę­dem; był nie­gdyś urzęd­ni­kiem, jed­nak „zje­chał na dół”, a ponie­waż był wielki i silny, to i w kopalni mógł zaro­bić wię­cej (było to przed wojną). Było rów­nież kilku agen­tów pra­so­wych zbie­ra­ją­cych zamó­wie­nia na pre­nu­me­ratę cza­so­pism. Dwóch z „Johna Bulla”⁷, obaj wyraź­nie już sfa­ty­go­wani, jeden około czter­dziestki, drugi mniej wię­cej pięć­dzie­siąt pięć lat, trzeci cał­kiem młody, pra­co­wał przez cztery lata w fabryce gumy w Kal­ku­cie. Jakoś nie mogę go roz­gryźć. Roz­ma­wia­jąc z innymi oso­bami przy­biera akcent z Lan­ca­shire, gdy jed­nak zwraca się do mnie, powraca do swo­jej nor­mal­nej „popraw­nej” wymowy. Cała rodzina For­re­stów (wyjąw­szy wspo­mniane mał­żeń­stwo) składa się z upa­sio­nego syna, który gdzieś pra­cuje i mieszka opo­dal, jego żony Mag­gie, tkwią­cej za kon­tu­arem nie­mal przez cały dzień, ich dwojga dzieci, oraz Annie, narze­czo­nej dru­giego syna, który prze­bywa w Lon­dy­nie. Jest rów­nież druga córka prze­bywająca w Kana­dzie (pani F. mówi: „w Kana­do­wie”). Mag­gie i Annie wyko­nują prak­tycz­nie bio­rąc całą robotę w domu i w skle­pie. Annie jest bar­dzo szczu­pła, prze­pra­co­wana (ma rów­nież zaję­cie w pra­cowni kra­wiec­kiej) i najwyraź­niej nie­szczę­śliwa. Wyczu­wam, że mał­żeń­stwo Annie z synem pań­stwa F. wcale nie jest takie pewne, ale pani F. trak­tuje dziew­czynę jak członka rodziny i ją tyra­ni­zuje. Liczba pomiesz­czeń w domu, wyjąw­szy sklep, wynosi pięć lub sześć, do tego łazienka połą­czona z WC. Sypia w nich ogó­łem dzie­więć osób. W moim pokoju oprócz mnie jesz­cze trzy osoby.

Jestem zbul­wer­so­wany mar­no­wa­niem jedze­nia przez tutej­szą klasę robot­ni­czą oraz jej zaska­ku­jącą igno­ran­cją doty­czącą tej kwe­stii – pod tym wzglę­dem jest tu chyba jesz­cze gorzej niż na połu­dniu. Pew­nego ranka, gdy pra­łem swoje rze­czy w komórce przy kuchni u H., spo­rzą­dzi­łem taki oto spis wyrzu­co­nej na śmiet­nik żyw­no­ści: kawał boczku ważący około dwa i pół kilo­grama. Około kilo­grama pręgi woło­wej. Około trzech czwar­tych kilo­grama wątroby (wszystko surowe). Resztki z mon­stru­al­nej zapie­kanki z mię­sem. (Pani H., przy­go­to­wuje tę potrawę w ema­lio­wa­nej _mied­nicy_, jakiej używa się do prze­pie­rek. To samo doty­czy jej pud­din­gów.) Pół­mi­sek z pięt­na­stoma albo dwu­dzie­stoma jaj­kami. Mnó­stwo małych cia­ste­czek. Pła­ski pla­cek z owo­cami oraz pla­cek „cake-a-pie” (cia­sto z rodzyn­kami). Resztki sta­rych ciast. Sześć dużych głó­wek kapu­sty i dwa­na­ście mniej­szych. (Widzia­łem poprzed­niego wie­czoru, jak pani H. je goto­wała). Roz­ma­ite resztki masła i pomi­do­rów, otwarte puszki ze skon­den­so­wa­nym mle­kiem, i tak dalej. W pie­cyku kuchen­nym pod­grze­wano jesz­cze wię­cej jedze­nia. Wszystko oprócz chleba stało zawsze niczym nie nakryte, a półki lepiły się od brudu. Spo­żywa się tu nie­mal wyłącz­nie chleb oraz kroch­mal pod róż­nymi posta­ciami. Oto typowy zestaw posił­ków dzien­nych u pań­stwa H. Śnia­da­nie (ok. 8.00): dwa jajka sma­żone i bekon, chleb (bez masła) i her­bata. Obiad (ok. 12.30): wiel­gachny talerz duszo­nej woło­winy, klu­ski i goto­wane kar­to­fle (wszystko odpo­wiada około trzem por­cjom poda­wa­nym u Lyonsa⁸) oraz ogromne por­cje pud­dingu ryżo­wego lub łojo­wego. Pod­wie­czo­rek (około 17.00): pół­mi­sek zim­nego mięsa, chleb z masłem, słod­kie cia­sto i her­bata. Kola­cja (około 23.00): ryba z fryt­kami, chleb z masłem i her­bata.

16.02.1936. Wiel­kie poru­sze­nie, ponie­waż pewna para, która miesz­kała tutaj przez mie­siąc, gdzieś około Bożego Naro­dze­nia została zatrzy­mana przez poli­cję (w Pre­ston) pod zarzu­tem fał­szo­wa­nia monet; poli­cja utrzy­muje, że pro­du­ko­wali je także pod­czas pobytu w tym domu. Przy­był inspek­tor poli­cji i wypy­ty­wał przez około pół godziny. Pani F. opo­wia­dała póź­niej, że gdy wraz z mężem prze­by­wali na zewnątrz, poli­cjanci węszyli w pokoju i zna­leźli kostkę cze­goś, co przy­po­mi­nało luciwo oraz kilka małych naczy­nek wyglą­da­ją­cych jak kie­liszki do jajek na miękko, tyle tylko że więk­szych roz­mia­rów. Pani F. zgo­dziła się natych­miast z wszyst­kimi suge­stiami inspek­tora, a gdy była na górze, sam rów­nież pod­su­ną­łem jej dwie, z któ­rymi także się zgo­dziła. Widzia­łem wyraź­nie, że gdy usły­szała, że zatrzy­mani nie są mał­żeń­stwem, natych­miast uznała, że są winni. Gdy inspek­tor spo­rzą­dził jej oświad­cze­nie, oka­zało się, że nie umie czy­tać i pisać (potra­fiła tylko się pod­pi­sać), choć jej mąż w jakimś stop­niu posiadł tę pierw­szą umie­jęt­ność.

Łóżko jed­nego z agen­tów zaklesz­czyło się pro­sto­pa­dle do mojego. Nie mogę w związku z tym wypro­sto­wać nóg, ponie­waż przy każ­dej pró­bie natych­miast sto­pami doty­kam faceta w pasie. Chyba od dawna nie spa­łem w lnia­nej pościeli. Pościel z dia­go­nalu nawet u pań­stwa M. Od czasu mojego wyjazdu z Lon­dynu byłem w wielu domach, ale tylko u nich nie śmier­działo.

17.02.1936. Ci agenci pra­sowi to praw­dziwi nie­szczę­śnicy. Wyko­nują tak żało­sne i bez­na­dziejne zaję­cie. Myślę, że „John Bull” oszu­kuje takich, któ­rzy wypru­wają sobie przez jakiś czas żyły w tej robo­cie i wypra­co­wują sobie – na pewien czas – mniej lub bar­dziej uczciwy geszef­cik, potem ich zwal­nia, anga­żuje nowych, i znów wszystko od początku. Oce­niam, że każdy z tych bie­da­ków zara­bia dwa, może trzy funty tygo­dniowo. Obaj mają rodziny, a jeden jest nawet dziad­kiem. Tak u nich cienko, że nie stać ich na pełne utrzy­ma­nie; płacą tylko coś tam za pokoje i mają wła­sną nędzną szafkę w kuchni, w któ­rej trzy­mają jedze­nie; wyj­mują stam­tąd chleb, kostki mar­ga­ryny, i tak dalej, a potem, uni­ka­jąc spoj­rzeń pozo­sta­łych loka­to­rów, sami przy­rzą­dzają sobie posiłki. Codzien­nie muszą odwie­dzić bar­dzo wiele domów, muszą pukać do każ­dych drzwi i zebrać wyzna­czoną, mini­malną liczbę zamó­wień. Obec­nie przy­go­to­wują jakiś szwin­del dla „Johna Bulla” w stylu: każdy, kto wyśle dwa szy­lingi w znacz­kach pocz­to­wych oraz dwa­dzie­ścia cztery wycięte kupony otrzyma „bez­płat­nie” kom­plet her­ba­ciany. Gdy tylko zje­dzą posi­łek, zaczy­nają wypeł­niać blan­kiety zamó­wień na następny dzień: nie­ba­wem star­szy z nich zasy­pia na krze­śle i zaczyna gło­śno chra­pać.

Skąd­inąd zaska­kuje mnie ich zna­jo­mość warun­ków życia robot­ni­ków. Znają od pod­szewki sprawy miesz­ka­niowe, czyn­sze, podatki loka­lowe, sytu­ację w branży itd. we wszyst­kich mia­stach na pół­nocy Anglii.

24.02.1936. Wczo­raj zje­cha­łem do kopalni Crip­pena z Jer­rym Ken­na­nem⁹, innym przy­ja­cie­lem-elek­try­kiem tego ostat­niego oraz dwoma małymi syn­kami Jerry’ego; na dole opro­wa­dzało nas dwóch elek­try­ków oraz tech­nik, nale­żą­cych do załogi. Głę­bo­kość szybu wyno­siła trzy­sta metrów. Zje­cha­li­śmy o 10.30 i powró­ci­li­śmy o 13.30, prze­byw­szy pod zie­mią, jak obli­czył ów tech­nik, około trzy i pół kilo­me­tra.

Gdy winda zjeż­dża w dół, czuje się, jak to wtedy zwy­kle bywa, krót­ko­trwały skurcz w brzu­chu, a zaraz potem oso­bliwy ucisk w uszach. W poło­wie trasy winda roz­wija ogromną szyb­kość (w nie­któ­rych głęb­szych kopal­niach nawet prze­kra­cza podobno dzie­sięć kilo­me­trów na godzinę), potem zwal­nia tak gwał­tow­nie, że czło­wiek dałby głowę, aby znów ruszyła w górę. Klatka windy jest maleńka – ma około dwa i pół metra dłu­go­ści, metr sze­ro­ko­ści i pra­wie dwa metry wyso­ko­ści. Mie­ści się w niej podobno dzie­sięć osób albo (jak obli­czam) około pół­to­rej tony węgla. Nas było tylko sze­ściu (oraz dwóch chłop­ców), ale z tru­dem zmie­ści­li­śmy się do środka; ważne jest, żeby od razu po wej­ściu sta­nąć twa­rzą w kie­runku wyj­ścia na dole.

Było tam jaśniej niż się spo­dzie­wa­łem, ponie­waż oprócz lamp, które mie­li­śmy ze sobą, świe­ciły także lampy elek­tryczne umiesz­czone w głów­nych chod­ni­kach. Zasko­czyło mnie jed­nak co innego; coś, co uzna­łem za naj­waż­niej­szą cechę tych pod­ziemi, mia­no­wi­cie nie­wy­so­kie stropy. Wcze­śniej wyobra­ża­łem sobie mgli­ście, że będę prze­mie­rzał kory­ta­rze przy­po­mi­na­jące tunele metra, fak­tycz­nie jed­nak jedy­nie w nie­wielu miej­scach mogłem się wypro­sto­wać. Wyso­kość stropu wyno­siła prze­waż­nie sto dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów albo sto pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów, nie­kiedy jed­nak ów strop się obni­żał, zaś co pewien czas trzeba było pochy­lać się jesz­cze niżej, żeby przejść pod dźwi­ga­rem więk­szym od innych. Tam gdzie ściany chod­nika były pro­ste i gład­kie do złu­dze­nia przy­po­mi­nały łup­kowe zbo­cza w Der­by­shire. Mniej wię­cej co metr widzia­łem pod­pory, nie­mal wszyst­kie drew­niane. Cio­sają je z nie­wiel­kich modrzewi odpo­wied­nio cię­tych (bio­rąc pod uwagę liczbę tych sto­ja­ków, zro­zu­mia­łem, dla­czego w szkół­kach drzew nie­mal zawsze sadzą modrze­wie); leżą po pro­stu na wierz­choł­kach pio­no­wych sto­ja­ków, które z kolei zostały usta­wione na kloc­kach drewna i nie są w żaden dodat­kowy spo­sób przy­mo­co­wane do ścian. Te dolne pod­pórki stop­niowo zapa­dają się w pod­łoże, innymi słowy, jak mawiają gór­nicy, „pod­łoga rośnie”, jed­nak naci­ska­jący od góry strop utrzy­muje całą kon­struk­cję w rów­no­wa­dze. Widok powy­gi­na­nych sta­lo­wych dźwi­ga­rów, któ­rymi tu i ówdzie zastą­piono drew­niane pod­pory una­ocz­nia ogrom masy stropu. Pod nogami zalega gruba war­stwa węglo­wego pyłu, znaj­duje się tam rów­nież tor o roz­sta­wie szyn około sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów, któ­rymi prze­ta­czane są wózki z urob­kiem. Na pochy­ło­ściach gór­nicy śli­zgają się po tych torach, ponie­waż wklę­śnię­cia na pode­szwach ich sabo­tów odpo­wia­dają mniej wię­cej pro­fi­lowi szyn.

Po przej­ściu kil­ku­set metrów, zgi­na­jąc się w pół, a na nie­któ­rych odcin­kach posu­wa­jąc się na czwo­ra­kach, poczu­łem ostry ból w udach. Odczuwa się także bole­sny skurcz mię­śni karku, ponie­waż zgi­na­jąc tułów, czło­wiek musi nie­ustan­nie patrzeć w górę, żeby nie ude­rzyć głową w dźwi­gar – jed­nakże ból w udach jest naj­gor­szy. Gdy zbli­ża­li­śmy się do przodka, chod­nik oczy­wi­ście się obni­żał. W pew­nym miej­scu nawet musie­li­śmy się czoł­gać pro­wi­zo­rycz­nym tune­lem, przy­po­mi­na­ją­cym powięk­szoną szczu­rzą norę, do tego nie­pod­stem­plo­wa­nym; gdzie indziej nocą obe­rwał się frag­ment stropu – wydaje mi się, że ważył co naj­mniej trzy–cztery tony¹⁰. Zablo­ko­wał całe świa­tło tunelu: pozo­sta­wił jedy­nie wąską szcze­linę pod samym stro­pem, poprzez którą musie­li­śmy się prze­czoł­gać, nie doty­ka­jąc przy tym ani kawałka drewna. Nie­ba­wem musia­łem przy­sta­nąć na chwilkę, żeby dać odpo­czy­nek kola­nom, które zaczęły się pode mną ugi­nać; potem, po prze­by­ciu jesz­cze kil­ku­set metrów, dotar­li­śmy do pierw­szego przodku. Było to nie­wiel­kie sta­no­wi­sko z maszyną obsłu­gi­waną przez dwóch gór­ni­ków i przy­po­mi­na­jącą powięk­szony elek­tryczny świ­der uży­wany przy napra­wie nawierzchni ulic¹¹. Opo­dal stała prąd­nica (czy też jak taka maszyna się nazywa), dostar­cza­jąca ener­gii za pośred­nic­twem prze­wo­dów pierw­szej maszy­nie oraz innym; były także sto­sun­kowo nie­wiel­kie świ­dry (każdy waży jed­nak dwa­dzie­ścia pięć i trzeba je prze­no­sić na ramio­nach), słu­żące do boro­wa­nia otwo­rów strza­ło­wych; rów­nież wiązki narzę­dzi gór­ni­czych powią­za­nych dru­tem jak wiązki klu­czy, co jest zwy­kłą prak­tyką, ponie­waż gór­nicy oba­wiają się je utra­cić.

Po przej­ściu jesz­cze kil­ku­set metrów, zna­leź­li­śmy się przy jed­nym z głów­nych przod­ków. Aku­rat nikt tam nie pra­co­wał, ale kory­ta­rzem podą­żała wła­śnie zmiana gór­ni­ków, mająca roz­po­cząć wydo­by­wa­nie węgla około dwie­ście pięć­dzie­siąt metrów dalej. Stała tu jedna z więk­szych maszyn obsłu­gi­wana przez pię­cio­oso­bową załogę. Maszyna jest wypo­sa­żona w obra­ca­jące się koło, na któ­rym osa­dzone są pod róż­nym kątem około kil­ku­na­sto­cen­ty­me­trowe zęby; urzą­dze­nie to jest wła­ści­wie powięk­szoną do ogrom­nych roz­mia­rów piłą tar­czową o osa­dzo­nych znacz­nie rza­dziej zębach i obra­ca­jącą się poziomo, nie zaś pio­nowo. Załoga usta­wia odpo­wied­nio maszynę, któ­rej przedni ele­ment można odchy­lić i nasta­wić w dowolne poło­że­nie; następ­nie jeden z gór­ni­ków przy­ci­ska zębate koło do ściany węgla. Dwóch innych gór­ni­ków, zwa­nych _scu­fters_, czyli łado­wa­cze, prze­rzuca łopa­tami uro­bek na gumowy trans­por­ter, który prze­nosi go przez tunel do nie­cek ocze­ku­ją­cych w głów­nym chod­niku, skąd kolejka parowa prze­wozi go do windy. Wcze­śniej nie zda­wa­łem sobie sprawy z tego, że obsługa piły węglo­wej pra­cuje w miej­scu wyso­kim na nie­spełna metr. Czoł­ga­jąc się tam­tędy w kie­runku przodku, mogli­śmy co naj­wy­żej posu­wać się na klęcz­kach, a na nie­któ­rych odcin­kach trzeba było nawet się przy tym pochy­lać: zatrud­nieni tu gór­nicy muszą, jak przy­pusz­czam, wyko­ny­wać więk­szość pracy leżąc na brzu­chach. Było tam gorąco jak w pie­kle – chyba około trzy­dzie­stu ośmiu stopni Cel­sju­sza. Tym­cza­sem obsługa piły żło­biła węglową ścianę, wyci­na­jąc w niej pół­ko­li­sty rów; gór­nicy co pewien czas pod­cią­gali maszynę do przodu i w miarę postępu umac­niali ją pod­po­rami. Zbul­wer­so­wał mnie fakt, że to gigan­tyczne urzą­dze­nie oczy­wi­ście pła­skie, ale dłu­go­ści pół­tora metra i ważące kil­ka­na­ście ton, i nie wypo­sa­żone w koła, tylko w płozy – dało się pod­cią­gnąć do sta­no­wi­ska pracy przez te pół­torakilometrowej dłu­go­ści chod­niki. Nawet bowiem prze­su­wa­nie tej sta­lo­wej masy do przodu, wzdłuż pokładu węgla, musi być strasz­li­wym zno­jem, ponie­waż czyn­ność tę obsługa wyko­nuje wła­ści­wie w pozy­cji leżą­cej. Opo­dal dostrze­gli­śmy kilka myszy, któ­rych na dole jest podobno mnó­stwo. Usły­sza­łem, że naj­wię­cej ich żyje w kopal­niach, w któ­rych pra­co­wały albo na­dal pra­cują konie. Naj­bar­dziej zasta­na­wia mnie to, w jaki spo­sób myszy tam się dostają. Praw­do­po­dob­nie ukryte w klatce windy, spa­dają w dół szybu i nie czy­nią sobie krzywdy, ponie­waż, jak to mówią, mysz (mająca dużą powierzch­nię ciała w sto­sunku do wagi) może spaść z dowol­nej wyso­ko­ści i mimo to prze­żyć.

Pod­czas drogi powrot­nej tak bar­dzo się zmę­czy­łem, że pra­wie w ogóle nie mogłem kon­ty­nu­ować mar­szu, a pod koniec trasy musia­łem co pięć­dzie­siąt metrów zatrzy­my­wać się i odpo­czy­wać. Stale pona­wiany wysi­łek zwią­zany z koniecz­no­ścią pochy­la­nia się pod każ­dym dźwi­ga­rem, a potem pro­sto­wa­nia karku i ple­ców był strasz­liwy, zaś ulga jaką czło­wiek odczuwa gdy może się wypro­sto­wać – zwy­kle dzięki pod­wyż­sze­niu w stro­pie – jest prze­ogromna. Nie­kiedy, gdy przy­klę­ki­wa­łem, kolana naj­zwy­czaj­niej w świe­cie odma­wiały mi posłu­szeń­stwa i nie chciały mnie pod­no­sić. Sytu­ację pogar­szało to, że na naj­niż­szych odcin­kach strop zwy­kle bie­gnie uko­śnie, toteż oprócz tego, że trzeba posu­wać się w pozy­cji pochy­lo­nej, trzeba to także robić mniej lub bar­dziej bokiem. Wszyst­kich nas bolało całe ciało, co nie doty­czyło tylko naszego prze­wod­nika-inży­niera, który przy­wykł już do kopal­nia­nych warun­ków, oraz dwóch małych chłop­ców, któ­rzy nie musieli się pochy­lać; ja nato­miast, ponie­waż byłem naj­wyż­szy, cier­pia­łem naj­do­tkli­wiej. Cie­kawe, czy w ogóle są gór­nicy dorów­nu­jący mi wzro­stem, a jeśli tak, to czy cecha ta nie przy­spa­rza im cier­pień fizycz­nych? Kilku gór­ni­ków, któ­rych spo­tka­li­śmy pod zie­mią, poru­szało się niezwy­kle szybko i zręcz­nie, bie­gnąc mię­dzy sto­ja­kami na czwo­ra­kach jak psy.

Gdy wresz­cie powró­ci­li­śmy na powierzch­nię, z grub­sza obmy­li­śmy się z pyłu węglo­wego i napi­li­śmy się piwa, po czym powró­ci­łem do kwa­tery, zja­dłem obiad, a następ­nie bar­dzo długo moczy­łem się w gorą­cej kąpieli. Zasko­czyła mnie ogromna ilość brudu oraz to, jak trudno się było go pozbyć. Brud dotarł do każ­dego zaka­marka mojego ciała, pomimo to że na dole mia­łem na sobie kom­bi­ne­zon ochronny, a pod spodem ubra­nie. Oczy­wi­ście bar­dzo nie­wielu gór­ni­ków ma w domach łazienki – prze­waż­nie przed kuchen­nym pale­ni­skiem stoi tylko cebrzyk z wodą. Myślę, że jeśli nie dys­po­nują odpo­wied­nią wanną, to utrzy­ma­nie czy­sto­ści jest w ich warun­kach nie­moż­liwe.

W pomiesz­cze­niu, w któ­rym się prze­bie­ra­li­śmy, stało kil­ka­na­ście kla­tek z kanar­kami. Prze­pisy gór­ni­cze naka­zują hodo­wa­nie tych pta­ków, ponie­waż używa się ich do spraw­dza­nia, czy aby nie zagraża pod­ziemny wybuch. Kanarki wysy­łane są windą na dół, a jeśli wra­cają żywe, ozna­cza to, że powie­trze jest wolne od metanu.

Lampy Davy’ego świecą cał­kiem jasno. Na wierz­chołku lampy znaj­duje się wlot powie­trza, ale dopływ jego stru­mie­nia do pło­myka hamuje siatka z gęstego drutu. Pło­mień nie prze­cho­dzi przez otworki poni­żej pew­nej okre­ślo­nej śred­nicy. Rolą siatki jest zatem pod­trzy­my­wa­nie go, ale jed­no­cze­śnie zapo­bie­ga­nie, żeby nie prze­do­stał się na zewnątrz i nie wywo­łał wybu­chu nie­bez­piecz­nych gazów kopal­nia­nych. Wypeł­nione lampy płoną przez osiem–dwa­na­ście godzin i są szczel­nie zamknięte, tak więc jeśli na dole któ­raś zga­śnie, nie można jej na nowo zapa­lić. Przed zjaz­dem na dół gór­nicy są pod­da­wani rewi­zji w poszu­ki­wa­niu zapa­łek¹².

16.03.1936. Poprzed­niego wie­czoru posze­dłem wysłu­chać Mosleya¹³ w Public Hall, który z wyglądu i kon­struk­cji przy­po­mina teatr. Sala była pra­wie pełna – jak oce­niam, przy­szło około sie­dem­set osób. Służbę porząd­kową peł­niło około stu „Czar­nych koszul”; poza kil­koma, wszy­scy raczej mizerni; dziew­częta sprze­da­jące „Action”¹⁴ itd. Mosley prze­ma­wiał przez pół­to­rej godziny i ku mojej kon­ster­na­cji zdo­łał zdo­być sobie nie­mal całą publicz­ność. Począt­kowo co prawda go wygwiz­dano, ale na zakoń­cze­nie dostał grom­kie brawa. Kilka osób, które pró­bo­wały na początku prze­ry­wać mu pyta­niami, wyrzu­cono z sali, a wobec pew­nego męż­czy­zny – wyda­wało mi się, że chciał jedy­nie uzy­skać odpo­wiedź na zadane pyta­nie – nie­po­trzeb­nie zasto­so­wano prze­moc; kilku „czar­no­ko­szu­low­ców” rzu­ciło się na niego, nie żału­jąc mu cio­sów, a prze­cież gość sie­dział spo­koj­nie i wcale się nie awan­tu­ro­wał. M. to bar­dzo dobry mówca. Żon­glo­wał swo­imi okle­pa­nymi fra­ze­sami – impe­rium wol­nego han­dlu, precz z Żydami i cudzo­ziem­cami, wyż­sze płace i krót­sze godziny pracy dla wszyst­kich – i tak dalej, i tak dalej. Począt­kowo gwiż­dżąca i tupiąca (głów­nie) robot­ni­cza publicz­ność dała mu się łatwo sko­ło­wać, ponie­waż mówił niby to z socja­li­stycz­nych pozy­cji, potę­pia­jąc kolejne rządy za zdradę inte­re­sów klasy robot­ni­czej. Winą za wszystko obar­czył tajem­ni­cze mię­dzy­na­ro­dowe kliki żydow­skie, które podobno finan­sują mię­dzy innymi naszą Labour Party oraz Sowie­tów. Komen­tarz M. doty­czący sytu­acji mię­dzy­na­ro­dowej: „Wcze­śniej wal­czy­li­śmy z Niem­cami uczest­ni­cząc w spo­rze bry­tyj­skim – obec­nie nie będziemy tego robić w spo­rze żydow­skim” spo­tkał się z żywym aplau­zem. Potem jak zwy­kle zada­wano pyta­nia; zbul­wer­so­wało mnie to, jak łatwo można oma­mić nie­wy­kształ­co­nych słu­cha­czy jeśli wcze­śniej przy­go­to­wało się zestaw cię­tych i zręcz­nych ripost, słu­żą­cych potem do nie­udzie­la­nia odpo­wie­dzi na nie­wy­godne pyta­nia, np. M. wychwa­lał Wło­chy i Niemcy, jed­nak zapy­tany o obozy kon­cen­tra­cyjne itd., powta­rzał: „Nie naśla­du­jemy cudzo­ziem­skich wzo­rów, a to, co się dzieje w Niem­czech, nie musi dziać się u nas”. Na pyta­nie: „Skąd pan wie, że z pań­skich wła­snych pie­nię­dzy nie finan­suje się taniej cudzo­ziem­skiej siły robo­czej?” (M. potę­pił żydow­skich finan­si­stów, któ­rzy według jego słów upra­wiają ów pro­ce­der), odparł: „Wszyst­kie fun­du­sze zain­we­sto­wa­łem w Anglię”; jak przy­pusz­czam, zale­d­wie tylko garść słu­cha­czy zda­wała sobie sprawę z tego, że to puste słowa.

Na początku M. ostrzegł, że każdy kto zosta­nie usu­nięty z sali będzie pocią­gnięty do odpo­wie­dzial­no­ści na mocy prze­pi­sów o zgro­ma­dze­niach publicz­nych. Nie jestem pewien, czy to się prak­ty­kuje, ale zapewne teo­re­tycz­nie jest to moż­liwe. W związku z tym fakt, że _wewnątrz gma­chu_ nie ma poli­cjan­tów na służ­bie, ma ogromne zna­cze­nie. Każdy, kto zakłóca prze­bieg zgro­ma­dze­nia może być usu­nięty prze­mocą, a na dobitkę aresz­to­wany; oczy­wi­ście to porząd­kowi, a w rezul­ta­cie sam Mosley, decy­dują o tym, co jest, a co nie jest zakłó­ce­niem. W rezul­ta­cie można zdrowo obe­rwać w zęby, a dodat­kowo zapła­cić grzywnę za zada­nie pyta­nia, na które M. nie potra­fił odpo­wie­dzieć.

Po zakoń­cze­niu wiecu na zewnątrz budynku zebrał się spory tłum, ponie­waż wiele osób było obu­rzo­nych z powodu usu­nię­cia z sali kilku słu­cha­czy. Sto­jąc w tym tłu­mie, długo ocze­ki­wa­łem na to, co nastąpi, ale ani M., ani jego par­tyjni towa­rzy­sze się nie poja­wili. Po jakimś cza­sie poli­cji udało się roz­pro­szyć ludzi: zna­la­złem się z przodu, a wtedy poli­cjant naka­zał mi odda­lić się, lecz uczy­nił to cał­kiem uprzej­mie. Prze­sze­dłem do tyłu i znów ocze­ki­wa­łem, ale ponie­waż M. się nie poja­wiał, uzna­łem, że czmych­nął tyl­nymi drzwiami, tak więc zre­zy­gno­wa­łem i powró­ci­łem na kwa­terę. Rano w redak­cji „Chro­nicle” dowie­dzia­łem się jed­nak, że tro­chę rzu­cano kamie­niami, i że dwóch męż­czyzn zostało aresz­to­wa­nych, lecz póź­niej zwol­niono ich za kau­cją.

G.¹⁵ poczy­na­jąc od dzi­siej­szego ranka pra­cuje na poranną zmianę. Wstaje o 3.45, a w pracy (czyli na przodku) musi być o 6.00. Wraca do domu około 14.30. Jego żona nie budzi się, żeby mu zro­bić śnia­da­nie, zresztą on sam powiada, że prak­ty­kują ów zwy­czaj tylko nie­liczne żony gór­ni­ków. Powie­dział mi rów­nież, że są gór­nicy, któ­rzy jeśli w dro­dze do pracy zoba­czą kobietę, zawra­cają tego dnia do domu. Jest to bowiem uwa­żane za zły omen. Jak rozu­miem, powyż­sze odnosi się wyłącz­nie do poran­nej zmiany.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: