- W empik go
Droga na przedmieściu. Дорога на предместье - ebook
Droga na przedmieściu. Дорога на предместье - ebook
Zbiór opowiadań Andrzeja Juliusza Sarwy zarówno nostalgicznych, mówiących o świecie, którego już nie ma, ale także o nadchodzącym kresie każdego człowieka. Edycja dwujęzyczna polsko-rosyjska.
Fragmenty:
Za oknem krzyk gawronów wzbijających się niezbyt liczną gromadką ku jednolicie szaremu pułapowi chmur. Brudnożółte ściany sąsiedniego bloku napiętnowane prostokątami martwych okien zasłaniają mi horyzont. Dławiący lęk, który wypełnia całe moje wnętrze zagłusza wszystko – i odgłos przejeżdżających samochodów i poszczekiwanie dalekiego psa, i każde inne uczucie, które chciałoby się zagnieździć w moim mózgu. Każde… Usiłuję walczyć z nim, ale od samego początku wiem, że to nie ma sensu. Walka z góry skazana jest na przegraną. Wszechobecny, wszechogarniający lęk... Nawet gdy śnię, wdziera się podstępnie do moich majaków i wyjada duszę. Kęs po kęsie. Każdej nocy.
За окном крик грачей, что сбившись в небольшую стайку, взлетают под однотонно серую кровлю туч. Грязно-желтая стена соседнего строения, испещренная прямоугольниками мертвых окон, заслоняет мне горизонт. Удушающий страх, полностью заполняющий мое естество, заглушает все: и шум проезжающих машин, и отдаленный собачий лай, и любое иное чувство, готовое застрять в моем мозгу. Любое… Я пытаюсь бороться со страхом, но заранее знаю, что это лишено смысла. Борьба изначально обречена на поражение. Вездесущий, всепоглощающий страх... Даже во сне он коварно проникает в мои видения и выгрызает душу. Кусок за куском. Каждую ночь.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-147-2 |
Rozmiar pliku: | 144 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za oknem krzyk gawronów wzbijających się niezbyt liczną gromadką ku jednolicie szaremu pułapowi chmur. Brudnożółte ściany sąsiedniego bloku napiętnowane prostokątami martwych okien zasłaniają mi horyzont.
Dławiący lęk, który wypełnia całe moje wnętrze zagłusza wszystko – i odgłos przejeżdżających samochodów i poszczekiwanie dalekiego psa, i każde inne uczucie, które chciałoby się zagnieździć w moim mózgu. Każde...
Usiłuję walczyć z nim, ale od samego początku wiem, że to nie ma sensu. Walka z góry skazana jest na przegraną. Wszechobecny, wszechogarniający lęk... Nawet gdy śnię, wdziera się podstępnie do moich majaków i wyjada duszę. Kęs po kęsie. Każdej nocy.
A kiedy nadchodzi kolejny szary i mglisty poranek, przemieszcza się tylko we mnie, przepływając z czaszki do piersi. I nawet słońce nie może sobie z nim poradzić. Wielkie, żółte, rozjarzone słońce...
Tak naprawdę niemające wiele wspólnego z tamtym, które przed laty kładło się rozedrganymi cętkami na gęstej murawie, albo wpadało pozłocistą smugą przez niewielkie okno, a w owej smudze wirowały jak szalone drobiny kurzu, które wówczas wydawały się najcenniejszymi klejnotami. A może naprawdę nimi były? Może...
Lecz przecież to już inna opowieść i inne doznanie. Wspomnienie czasów, kiedy wszechogarniający lęk niekiedy ustępował placu. Chociaż nigdy nie na długo.
Za oknem kłębi się mgła. Przesłania regularność bryły sąsiedniego bloku. Zasnuwa otwory nieżyjących okien... Dobry Boże, oby zasnuła wszystko! I tak przecież nie widziałem horyzontu...Stokrotki i mlecze
Budzę się powoli, z trudem. Moja świadomość nie chce wypełznąć z zacisznej kryjówki snu – snu, który jeszcze nigdy nie przyniósł ze sobą koszmaru. Ów nadszedł później, o wiele później...
Odgłos babcinych kroków, których nie umiałbym pomylić z żadnym innym dźwiękiem. Zapach gotowanego mleka wypełnia całą izbę. Podchodzi do mnie, gdy ją wołam. Wiem, że niesie ze sobą czysty bawełniany gałganek nasączony ciepłym naparem z rumianku. Kładzie mi go na pozlepianych zaschłą ropą powiekach.
Rytuał każdego poranka. Gdyby nie ta wilgotna szmatka, nie mógłbym rozewrzeć oczu. Chore. Od kiedy? Od zawsze... od pozawczoraj, do dziś, do pojutrza, do ostatniego dnia... Gdyby nie ta wilgotna szmatka, mógłbym je otworzyć rozrywając powieki. To boli.
Słońce wpada przez maleńkie okienko, którego parapet jest gęsto zastawiony doniczkami, różowych pelargonii. Tylko różowych. Żadnych innych kolorów. Nie wiem, dlaczego babcia upodobała sobie tę barwę. Prócz nich jeszcze okazały asparagus...
Gliniana polepa podłogi zamieciona do czysta. Tylko ściana za łóżkiem, choć nie tak dawno przecież obielona, łuszczy się, a nadjedzony mrozem i wilgocią minionej zimy tynk, osypuje się i kruszy po kawałku.
Na przeciwległej ścianie, na wbitym głęboko gwoździu, stara naftowa lampa. Szkło ma lekko odymione, mimo że przecież wyczyszczono je dzisiejszego ranka.
Siedzę – ubrany w jakąś koszulkę i krótkie granatowe spodenki – z szelkami krzyżującymi się na plecach – przy ciężkim dębowym stole, zajmującym prawie pół izby.
Łapczywie gryzę kromkę suchego chleba, popijam gorącym mlekiem. Czy można jeść coś innego na śniadanie? Nigdy o tym nie słyszałem...
Babcia zamknęła na kłódkę koślawe, pobielone wieloma warstwami, odpryskującego teraz wapna, drzwi wejściowe. Krzywa wyboista lessowa droga, pokryta grubymi pokładami kurzu, prowadzi do niezbyt odległej – raptem o kilkaset kroków – prawdziwej ulicy, z chodnikami i jezdnią wybrukowaną granitową kostką.
Chodnik wspina się pod dość stromą i wysoką górę. Po prawej stronie ulicy ciągnie się długi, bardzo długi mur, zbudowany z kamieni i cegieł, a przed nim – na trawniku – rząd strzelistych włoskich topól. Te topole i ten trawnik mają w sobie jakąś magnetyczną moc. Budzą mój zachwyt. Dlaczego? Nie wiedziałem tego ani wówczas, ani nie wiem dziś. Nie wiedziałem, gdy wspinały się strzelistością młodych koron pulsujących sokami, gęsto okrytych trójkątnymi, ciemnozielonymi, sztywnymi liśćmi, nie wiem i dziś, gdy prawie wszystkie z nich nie żyją i tylko nieliczne staruszki coraz bardziej zbliżające się do swego kresu, przypominają tamte odległe dnie, kiedy zdawało mi się, że słońce będzie zawsze świecić, kwiaty pachnąć, a ptaki śpiewać. Nie rozumiałem, że na końcu każdej drogi stoi śmierć, i kiedy jeszcze nie popełniłem żadnego występku...
Jak kusi ten trawnik u stóp wyniosłych drzew... Chciałbym nań wbiec, nazrywać kwiatów, od których aż gęsto: jaskrawożółtych mleczy, kołyszących się na szczupłych, sztywnych łodygach, pozłocistych mniszków, liliowych dzwonków i różowobiałych stokrotek.
Ale babcia ciągnie mnie za rękę. Idziemy wytrwale, chociaż ona ze dwa razy zatrzymuje się, aby odpocząć, aby zaczerpnąć pełne płuca powietrza.
Wchodzimy w cienisty, zielonkawy półmrok ścielący się na chodniku, pod obwisłymi konarami kasztanowców i akacji.
Słodkawy zapach kremowobiałego kwiecia gęstymi i ciężkimi gronami zwieszającego się z kolczastych gałęzi. Akacje pachną tak mocno, że przyprawia to o zawrót głowy. Kocham akacje. Ilekroć czuję ich woń, tylekroć mojej dłoni wraca pamięć przyjaznego uścisku dużej, spracowanej ręki babci...
I tamtych ciepłych, rozpromienionych słońcem przedpołudni, w które razem, uparcie, pokonywaliśmy skłon Wzgórza Zawichojskiego...
Mijamy zakręt. Samochody z warkotem i dymem pomykają jezdnią, ale one nie budzą we mnie żadnych przyjaznych uczuć. Są mi obce. Nie należą do mojego świata. Do dziś...
Z trotuaru skręcamy w wąską wybrukowaną, ciągnącą się prosto dróżkę. Po obu jej bokach zieloność. Tylko głębia z trzech stron obramiona szarawobiałymi murami budynków.
Upał ciężko dyszy w nieruchomym powietrzu Od ziemi smuży się słodkocierpki zapach lata. I życia. Babcia naciska klamkę masywnych, okutych żelazną blachą i nabijanych mocnymi żelaznymi ćwiekami, drzwi, poczerniałych ze starości.
Chłód kościelnej nawy omywa nas ożywczym strumieniem. Plamy światła kładą się na posadzce, na pełnym cudownych rzeźb wielkim ołtarzu, wprost płonącym od złota i srebra. Święty Michał Archanioł wymierza cios leżącemu u jego stóp Przeciwnikowi. Nie rozumiem tego do końca...
Plamy światła kładą się na budzącej mój podziw, przepięknie rzeźbionej w figurki tych, którzy dostąpili Wiekuistej Światłości, ambonie, opierającej się o pokrzywiony pień jabłoni wyrastający z boku świętego Benedykta pogrążonego w tajemniczym śnie.
Fascynuje mnie szmaragdowomorska zieleń ławek, balustrady oddzielającej prezbiterium od nawy... Zieleń rządząca wnętrzem tej świątyni...
Dźwięki organów odbijają się od sklepienia, spływają potokami wzdłuż ścian. Przenikają do wnętrza, wlewając się.............................Woń macierzanki
Zrzuciłem wreszcie niewygodne, rzemienne sandałki. Pod bosymi stopami czuję miałki, jedwabisty w dotyku kurz. Niezbyt głębokim parowem, którego łagodne zbocza porośnięte są trawą i ziołami, idę tam, gdzie najbardziej lubię przebywać: w samotność letnich pól. Jeszcze z daleka dobiega mnie troskliwy głos babci:
– Tylko uważaj, żeby ci się szkło nie wbiło w nogę!
Ale ja nie muszę uważać. Instynkt zaprzeszłych pokoleń tkwiący w każdym włókienku moich mięśni i nerwów, tak kieruje stopami, że te nieomylnie mijają wszystko, co mogłoby je pokaleczyć...
* * *
Na samym środku drogi, tuż przede mną, przysiadł przepyszny motyl. Jego barwne skrzydła kuszą, by je schwycić. Ręka wyciąga się sama... Czubkami palców dotykam tego cudu... Lecz niestety, podrywa się do lotu i po chwili widzę tylko ciemny punkt ostro odcinający się od nieskazitelnego lazuru niebieskiej powały.
Pola... Tajemniczy spokój pól... Nie wiem dlaczego, lecz teraz, po latach, gdy przymknę powieki i przywołuję ich obraz, zawsze jawi się on jednakowy.
Rozkołysane łany zbielałych już, dojrzewających zbóż i ich słodkocierpki, ledwo wyczuwalny, zapach...
A przecież wydeptywałem ścieżyny wśród nich i wtedy, gdy ziemia obeschła po wiosennych roztopach, i wtedy, gdy na łagodnych stokach okolicznych pagórków piętrzyły się kopki zżętej słomy i nawet wtedy, gdy aż po horyzont ciągnęły się smutne ścierniska. I wtedy wreszcie, gdy cały świat otulony niepokalaną bielą roziskrzonego w słońcu śniegu, odpoczywał...
Żółte jaskry, bladoliliowe połacie trawiastych stoków wzgórz zarosłe gęsto macierzanką. Dzika grusza na miedzy. Skowronek zachłystujący się śpiewem, pianie dalekich kogutów, ciche poszczekiwanie psa. To wszystko tylko podkreślone ciszą, którą nasycałem moimi lękami i radościami... I marzeniami.
Na stromym obrywie lessowego zbocza, na wystającej bryle skamieniałej gliny, przycupnęła zielona, smukła jaszczurka, z brązowym szlaczkiem wzdłuż grzbietu. Nie boję się jej. Wiem, że nic złego nie spotka mnie z jej strony.
Pąsowe główki dzikich goździków wyrastających ponad gęstą trawą lekko kołyszącą się na wietrze. Tuż obok sztywne gałązki żółtego dziurawca.
W powietrzu drży mocny, korzenny zapach macierzanki, rozgrzanej ziemi, spokoju...Сумрак и туман
За окном крик грачей, что сбившись в небольшую стайку, взлетают под однотонно серую кровлю туч. Грязно-желтая стена соседнего строения, испещренная прямоугольниками мертвых окон, заслоняет мне горизонт.
Удушающий страх, полностью заполняющий мое естество, заглушает все: и шум проезжающих машин, и отдаленный собачий лай, и любое иное чувство, готовое застрять в моем мозгу. Любое...
Я пытаюсь бороться со страхом, но заранее знаю, что это лишено смысла. Борьба изначально обречена на поражение. Вездесущий, всепоглощающий страх... Даже во сне он коварно проникает в мои видения и выгрызает душу. Кусок за куском. Каждую ночь.
А с наступлением очередного серого и туманного утра он лишь перемещается во мне, перетекая из черепа в грудь. И даже солнце не в силах совладать с ним. Большое, желтое, раскаленное солнце...
Как же мало в нем общего с тем солнцем, что много лет назад оставляло дрожащие блики на густой траве или пробивалось золотистыми лучами сквозь небольшое оконце, а в этом потоке безумно кружились частички пыли, казавшиеся в тот момент драгоценными камнями. А может, они действительно ими были? Может...
Впрочем, это уже другая история и другие ощущения. Воспоминание о временах, когда всепоглощающий страх иногда отступал. Хотя и ненадолго.
За окном клубится туман. Он заслоняет соседнее здание, сбивая монотонность форм. Он затягивает проемы мертвых окон... Господи, хоть бы он затянул их все! Ведь мне и так не видно горизонта...Маргаритки и осот
Просыпаюсь медленно, с трудом. Мое сознание нехотя выбирается из укромного приюта сна — сна, который еще ни разу не принес с собой кошмара. Это случилось позже, гораздо позже...
Звук бабушкиных шагов, которые не спутать ни с каким иным звуком. Запах кипяченого молока наполняет всю комнату. Я зову бабушку, и она подходит ко мне. Я знаю, что с собой она несет чистый хлопковый лоскуток, пропитанный теплым настоем ромашки. Она кладет его мне на залепленные засохшим гноем веки.
Ритуал каждого утра. Если бы не эта влажная тряпочка, я бы не смог открыть глаза. Больные. Давно ли? Всегда... с позавчерашнего вплоть до сегодняшнего дня, до послезавтра, до последнего дня... Если бы не эта влажная тряпочка, я открывал бы глаза, разрывая веки. Это больно.
Солнечный свет проникает сквозь маленькое окошко, а подоконник густо заставлен горшочками с розовыми пеларгониями. Исключительно розовыми. Никаких других оттенков. Не знаю, почему бабушке нравился этот цвет. А еще роскошный аспарагус...
Глиняный пол выметен дочиста. Только облупилась стена за кроватью, хотя совсем недавно была побелена, а тронутая морозом и сыростью минувшей зимы штукатурка постепенно осыпается и крошится.
На противоположной стене, на глубоко вбитом гвозде висит старая керосиновая лампа. Стекло слегка закоптилось, хотя его и чистили сегодня утром.
Я сижу одетый в какую-то майку и короткие темно-синие штанишки на лямках, перекрещивающихся на спине, за тяжелым дубовым столом, занимающим почти половину комнаты.
Жадно кусаю ломоть черствого хлеба, запиваю горячим молоком. Можно ли есть что-то еще на завтрак? Никогда не слышал об этом...
Бабушка закрыла на засов перекошенную входную дверь, побеленную в несколько слоев уже осыпающейся известкой. Кривая, разбитая лёссовая дорога, скрытая под толстыми залежами пыли, ведет не слишком далеко — всего на несколько сотен шагов — к настоящей улице, с тротуарами и проезжей частью, вымощенной гранитной плиткой.
Тротуар поднимается по склону довольно крутого и высокого холма. С правой стороны улицы тянется длинная, очень длинная стена, сложенная из камней и кирпичей, а перед ней — газон и ряд стройных итальянских тополей. Эти тополя и этот газон обладают какой-то притягательной силой. Они приводят меня в восторг. Почему? Я не знал этого ни тогда, ни сейчас. Не знал, когда они устремляли ввысь свои молодые, пульсирующие соками ветви, густо покрытые темно-зелеными треугольными, жесткими листьями; не знаю и теперь, когда почти все они погибли и лишь немногие уцелевшие старички, неизбежно приближаясь к своей кончине, напоминают мне о тех далеких днях, когда казалось, что вечно будет светить солнце, цветы пахнуть, а птицы петь. Я тогда еще не понимал, что в конце каждой дороги стоит смерть, и не успел совершить ни одного проступка...
Как манит этот газон у подножия величественных деревьев... Как хотел бы я на него вбежать, нарвать цветов, которых здесь великое множество: это и ярко-желтый осот, покачивающийся на тонких прямых стебельках, и золотистые одуванчики, и лиловые колокольчики, и бело-розовые маргаритки.
Но бабушка тянет меня за руку. Мы упорно идем, хотя она дважды останавливается, чтобы передохнуть, набрать полные легкие воздуха.
Мы вступаем в тенистый зеленоватый полумрак, стелющийся по тротуару, под нависшими ветвями каштанов и акаций.
Сладковатый запах кремово-белых цветов, густыми и тяжелыми гроздьями свисающих с колючих ветвей. Акации пахнут так сильно, что кружится голова. Я люблю акации. Всякий раз, когда я чувствую их аромат, моей ладони возвращается память о тепле прикосновения большой, натруженной бабушкиной руки...
И те теплые, залитые солнцем утренние часы, когда мы вместе упорно преодолевали склон Завихойского холма...
Проходим поворот. Машины с грохотом и дымом мчатся по проезжей части, но они не вызывают во мне никаких приятных чувств. Они мне чужды. Они не принадлежат моему миру. До сих пор...
С тротуара мы сворачиваем на вымощенную, прямую и узкую дорожку. Ее окружает зелень. Лишь в глубине с трех сторон она обрамлена серовато-белыми стенами зданий.
Тяжкое дыхание жары в неподвижном воздухе. От земли исходит сладковато-терпкий запах лета. И жизни. Бабушка нажимает на ручку массивной, окованной жестью двери, набитой крепкими железными гвоздями и почерневшей от старости.............