Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Droga Ronina - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 kwietnia 2025
2998 pkt
punktów Virtualo

Droga Ronina - ebook

Dla fanów Jocko Willinka i Davida Gogginsa! „Droga Ronina” to niesamowita autobiografia, ukazująca, co można osiągnąć wbrew pozornie nieprzezwyciężalnym przeciwnościom

Tu Lam stał się znany nie tylko ze swoich osiągnięć jako odznaczony Zielony Beret, ale także ze swojej pracy poza wojskiem, w tym:

- Szkolenie obywateli i funkcjonariuszy organów ścigania w całym kraju

- Udzielanie pomocy zarówno czynnym, jak i emerytowanym żołnierzom z problemami ze zdrowiem fizycznym i psychicznym

- Występowanie w najlepiej sprzedającej się na świecie grze Call of Duty: Modern Warfare

Wytrwałość, poświęcenie i nieustępliwe dążenie Tu Lama do wolności pozwoliły mu osiągnąć pełen przekrój amerykańskich operacji specjalnych w dwudziestu siedmiu krajach na całym świecie przez ponad dwadzieścia lat. Cena, jaką za to zapłacił, była niesamowicie wysoka: traumy fizyczne i psychiczne, a także uzależnienie.

Kiedy w końcu odszedł z armii, dopadły go wszystkie spychane w głąb siebie przez lata demony. Ale nawet to go nie pokonało. To tylko jedno z wielu starć w jego życiu, z których wyszedł zwycięsko.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-18298-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Sie­dzia­łem w ciem­no­ści na brzegu łóżka. Kolejna bez­senna noc. Choć robi­łem wszystko, by go uni­kać, stary druh – nie­po­kój – znów przy­szedł w gości. A wraz z jego nadej­ściem serce waliło tak, jakby się chciało wyrwać z piersi.

Licząc, że nad nim zapa­nuję, powoli przy­su­ną­łem się do śpią­cej żony i poca­ło­wa­łem ją naj­de­li­kat­niej, jak umia­łem, mając nadzieję, że nie obu­dzi jej ani prze­lotny dotyk moich warg na gład­kim policzku, ani serce walące w piersi jak mło­tem. Kiedy docho­dzi­łem do drzwi sypialni, usły­sza­łem, jak mój pies, cairn ter­rier, któ­rego nazwa­łem Rōninkiem, zesko­czył z łóżka i pobiegł, by do mnie dołą­czyć.

W górach Kolo­rado zaczy­nał się zimny letni pora­nek. Chłodny powiew, szu­miący w osi­ko­wych liściach, dotknął mojej twa­rzy, gdy sado­wi­łem się na macie do medy­ta­cji. Jak codzien­nie mia­łem nadzieję, że ten piękny widok i spo­kojne dźwięki, budzące bło­gie uczu­cia, uspo­koją i ukoją moją duszę. I jak zwy­kle – nic z tego.

Sie­dzia­łem więc otu­lony wciąż mroczną ciszą poranka i roz­trzą­sa­łem „dla­czego?” i „dla­czego nie?”. Tak było od pię­ciu już lat nie­mal codzien­nie, odkąd zaczą­łem poszu­ki­wać wewnętrz­nego spo­koju. Ale się nie pod­da­wa­łem. Przez całe życie ni­gdy się nie pod­da­wa­łem i nie mia­łem zamiaru zro­bić tego teraz – na pewno nie po tym, co już prze­sze­dłem.

Skon­cen­tro­wa­łem się na głę­bo­kim oddy­cha­niu, pró­bu­jąc – jak mnie uczono – uspo­koić umysł i wpro­wa­dzić się w trans. Jed­nak po raz kolejny nic z tego nie wyszło – jak każ­dego poranka.

Rōninek sie­dział spo­koj­nie i cier­pli­wie cze­kał. Na szczę­ście nie zara­ża­łem go swoim nie­po­ko­jem. Na szczę­ście był rów­nie cier­pliwy i wyro­zu­miały jak moja żona. Kiedy znów sta­ra­łem się medy­to­wać, czu­łem jego cie­płe, przy­tu­lone do mnie ciałko.

Gdy znów otwo­rzy­łem oczy, poli­zał mnie po dłoni, jakby wie­dział, że wra­cam z bar­dzo mrocz­nego miej­sca. Podob­nie jak żona zda­wał się nie wąt­pić ani chwili, że cały czas poszu­kuję świa­tła.

Była w tym jakaś iro­nia, że w cza­sie tego poszu­ki­wa­nia, które pro­wa­dziło mnie krętą ścieżką dookoła świata, przy­ją­łem płaszcz i obo­wiązki rōninów – słyn­nych i nie­sław­nych samu­ra­jów bez pana z naj­bar­dziej burz­li­wego okresu histo­rii Dale­kiego Wschodu – i wzią­łem na barki cią­żącą na nich odpo­wie­dzial­ność. Bo prze­cież jed­no­cze­śnie, podą­ża­jąc ich mroczną ścieżką, sta­łem się – jak mi mówiono – świa­tłem, prze­wod­ni­kiem dla wielu szu­ka­ją­cych wła­snej drogi ucieczki od bólu.

Spoj­rza­łem na zega­rek – była trze­cia rano. Nade­szła godzina tygrysa, a z nią wspo­mnie­nie nie­ustan­nych napo­mnień mojej mamy:

– Uśmie­chaj się – powta­rzała zawsze – i bądź dzielny.

Moja matka uro­dziła się w Roku Tygrysa – tak jak ja. Według chiń­skiego zodiaku jed­nym z głów­nych atry­bu­tów uro­dzo­nych pod tym szczę­śli­wym zna­kiem jest odwaga. Nie zaprze­czam – zwłasz­cza jeśli cho­dzi o moją matkę. Dzięki odwa­dze prze­żyła rze­czy, które wielu innych zabiły, i mnie – żywego – prze­nio­sła przez wszystko.

Wsta­łem z tarasu i wró­ci­łem do domu. Skoro nie zna­la­złem wewnętrz­nego cie­pła w ten chłodny pora­nek, to poszu­kam zewnętrz­nego. Roz­pa­li­łem w kominku i już wkrótce poczu­łem na ciele przy­jemne cie­pło. Była godzina tygrysa, czwar­tego dnia ósmego mie­siąca Roku Tygrysa. Powi­nie­nem był zdo­łać okieł­znać tę ener­gię i skie­ro­wać jej świa­tło na drogę do wyj­ścia z nie­po­koju, który mnie drę­czył. Ale jak w ciągu tysięcy poprzed­nich dni nie byłem w sta­nie, bo droga ginęła w mroku obra­zów z całego życia prze­la­tu­ją­cych przez mój umysł jak ulotne, sko­wy­czące cie­nie.

Naj­pierw hor­ror wojny i męka ucieczki. Potem znę­ca­nie się i rasizm, które trwały przez cały okres szko­le­nia woj­sko­wego, po któ­rych nade­szły lata ter­roru i tra­ge­dii, które eks­plo­do­wały wokół mnie, gdy pró­bo­wa­łem wszystko napra­wić.

Migały mi jakieś strzępki ata­ków, ciosy, wymiany ognia, całymi dniami, przez całe lata. Sceny ze zwiadu, ope­ra­cji spe­cjal­nych, zasa­dzek, sztur­mów, bitew w Afryce, Azji, Ame­ryce, na Bli­skim Wscho­dzie, walki w okta­go­nie.

A w tle bez prze­rwy brzmiały słowa:

– Uśmie­chaj się i bądź dzielny.

Ale nawet te słowa i twarz osoby, która je wypo­wia­dała, nie wystar­czyły, by mnie wyci­szyć i ukoić duszę.

Jasne, naj­waż­niej­sze, że to wszystko jakimś cudem prze­ży­łem. Ale naszpi­ko­wało mi to umysł wspo­mnie­niami ranią­cymi jak ostre odłamki, które głę­boko utkwiły. A naj­gor­sze było to, że kiedy wresz­cie wysze­dłem z tego mrocz­nego świata, ból nie tylko nie ustał, ale zda­wał się nara­stać, nie­za­leż­nie od tego, ile pochwał, nagród, osią­gnięć i uzna­nia zdo­by­łem w cza­sie, który powi­nien być dla mnie cza­sem pokoju.

Dosko­nale zda­wa­łem sobie sprawę, że roz­bro­je­nie tego mózgo­wego pola mino­wego zaj­mie o wiele wię­cej lat, niż stra­ci­łem na to do tej pory, że jesz­cze nawet nie roz­po­czą­łem tego pro­cesu – ale jak zwy­kle, napo­ty­ka­jąc prze­szkody, nie zwal­nia­łem ani na chwilę. W tej godzi­nie tygrysa, przy bla­sku cie­płego ognia, w końcu się­gną­łem nie po to, co wie­dzia­łem, ale po to, co tak długo mi umy­kało.

Się­gną­łem do pierw­szego wspo­mnie­nia. Byłem pię­cio­lat­kiem, który patrzy na obóz dla uchodź­ców. Wtedy naprawdę nie wie­dzia­łam, co się ze mną wcze­śniej działo. Jakie doświad­cze­nia defi­niu­jące cha­rak­ter i kształ­tu­jące oso­bo­wość dopro­wa­dziły do tego pierw­szego wspo­mnie­nia? Co uczy­niło mnie tym, kim byłem, jestem i będę? Jaki był pierw­szy krok w mojej podróży liczą­cej co naj­mniej tysiąc mil?

W godzi­nie tygrysa czło­wiek – jeśli mu star­czy odwagi – może przejść ze świata fizycz­nego do świata duchów. Tego dnia w godzi­nie tygrysa zaczą­łem naprawdę sta­wiać czoło ciem­no­ści poprze­dza­ją­cej moją prze­mianę w rōnina i eks­plo­ro­wać ją w poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi. Ale wszystko zaczęło się od prze­ra­ża­ją­cej histo­rii, którą opo­wie­działa mi mama, żeby zapo­mnieć o tym, co do tej pory było moim naj­gor­szym dniem.1

Jesz­cze tam, w tym obo­zie dla uchodź­ców, matka nauczyła mnie, że chaos jest nie­zbędny, bo bez niego nie byłoby wia­domo, że nastał spo­kój.

– Bez cha­osu – tłu­ma­czyła mi – nie byłoby gór do poko­na­nia, armii, z któ­rymi trzeba wal­czyć, ani smo­ków do zabi­cia. Bez cha­osu jakże byśmy odróż­nili prawdę?

Nie rozu­mia­łem z tego wtedy ani słowa, podob­nie jak i innych wielu, które mi mówiła. Prze­ko­na­łem się dopiero póź­niej – cza­sem w łatwy spo­sób, a cza­sem wręcz prze­ciw­nie – że słowa matki są jak nasiona zasiane w moim umy­śle, które kie­dyś wresz­cie zakwi­tają, jedne szybko, a inne po upły­wie mie­sięcy, lat czy nawet dekad.

Tam­tego dnia byłem małym chłop­cem, wiet­nam­skim uchodźcą miesz­ka­ją­cym w Karo­li­nie Pół­noc­nej, wycho­wy­wa­nym w rodzi­nie, która była zmu­szona zaczy­nać wszystko od zera po utra­cie wol­no­ści i kraju. Wojna w Wiet­na­mie była bar­dzo nie­po­pu­larna w Ame­ryce, a ja i moja rodzina byli­śmy nie­zno­śnie nama­calną kon­se­kwen­cją tego peł­nego nie­na­wi­ści kon­fliktu.

W 1981 roku, dzięki pomocy mojego ame­ry­kań­skiego wujka, żoł­nie­rza, który lecząc się z ran, zako­chał się w doglą­da­ją­cej go wiet­nam­skiej pie­lę­gniarce (sio­strze mojej mamy) i się z nią oże­nił, zosta­li­śmy relo­ko­wani w ramach łącze­nia rodzin z indo­ne­zyj­skiego obozu do mie­ściny na głę­bo­kim połu­dniu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, zwa­nej Fay­ete­ville. O Fay­ete­ville mało kto sły­szał nawet w Ame­ryce, ale leży ono przed bramą naj­więk­szej bazy woj­sko­wej armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych – Fort Bragg. W naszym mia­steczku miesz­kało wię­cej koman­do­sów i spa­do­chro­nia­rzy na kilo­metr kwa­dra­towy niż gdzie­kol­wiek indziej w Ame­ryce. Fort Bragg był – i jest na­dal – znany jako Dom Wojsk Spe­cjal­nych, tam wła­śnie mie­ści się USSO­COM, Dowódz­two Ope­ra­cji Spe­cjal­nych Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Zaraz po przy­jeź­dzie do Ame­ryki tata, mama, star­szy brat i ja miesz­ka­li­śmy u wujka – ofi­cera Zie­lo­nych Bere­tów. Jego żona – moja cio­cia – opie­ko­wała się nami i poma­gała sta­nąć na wła­snych nogach, aby­śmy mogli się wypro­wa­dzić i zamiesz­kać samo­dziel­nie.

Kiedy to nastą­piło, zaję­li­śmy miesz­kanko z jedną sypial­nią w bied­niej­szej czę­ści mia­sta. Na początku mie­li­śmy tylko jeden mebel: wielki uży­wany mate­rac, na któ­rym spała cała rodzina. Bariera języ­kowa spra­wiła, że rodzice nie mieli szans na dobrze płatne zaję­cie i brak pie­nię­dzy był powo­dem ich cią­głych kłótni. Byli­śmy tak biedni, że wiele dni przy­szło nam z bra­tem gło­do­wać.

Mimo to dali­śmy z sie­bie wszystko, pro­wa­dzeni przez nie­złom­nego ducha mojej matki. W końcu, choć było źle, było lepiej niż w indo­ne­zyj­skim obo­zie dla uchodź­ców.

Pew­nej cie­płej nie­dzieli bawi­łem się przed domem, kiedy matka zaje­chała samo­cho­dem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem. Była roz­pro­mie­niona i pod­jeż­dża­jąc pod dom, zatrą­biła. Była tak dumna, że udało jej się zdać ame­ry­kań­ski egza­min na prawo jazdy, a teraz była bar­dzo szczę­śliwa, że mogła dobrze go wyko­rzy­stać.

– Wska­kuj!

Tego nie trzeba mi było dwa razy powta­rzać. W jakiś spo­sób udało jej się prze­ko­nać sio­strę, żeby jej poży­czyła na jeden dzień ich rodzinny samo­chód. Poje­cha­li­śmy dwie prze­cznice dalej, do lokal­nego super­mar­ketu Pig­gly Wig­gly, a po dro­dze oboje byli­śmy bar­dzo weseli. Mama wpro­wa­dziła mnie tam za rękę.

Bieda i uprze­dze­nia nauczyły mnie już wielu rze­czy, ale także zmie­niły moje prio­ry­tety. Nie przej­mo­wa­łem się gwiaz­dami sportu, jak wiele ame­ry­kań­skich dzieci. Nie, w moich oczach super­gwiazdy to były te, które nie cho­dziły głodne. Ni­gdy nie zapo­mnę tej pierw­szej wizyty w Pig­gly Wig­gly.

Na widok nie­koń­czą­cych się ale­jek peł­nych jedze­nia oczy wyszły mi z orbit i szczęka opa­dła. Zwy­kli Ame­ry­ka­nie pew­nie nawet nie rozu­mieją, o czym piszę – dla nich to po pro­stu zwy­kły sklep. Kiedy umie­rasz z głodu, pra­wie umie­rasz, ten moment zna­czy wszystko. Ten moment ozna­czał dla mnie Ame­rykę. Mama spa­ko­wała wózek na zakupy, prze­szła przez kolejkę do kasy, a potem pchnę­li­śmy wózek w stronę samo­chodu. W tym momen­cie pod­szedł do nas jakiś star­szy czło­wiek. Powi­nie­nem być na to przy­go­to­wany, ale jedze­nie osła­biło moją odpor­ność. Poza tym mia­łem tylko dzie­więć lat. Spoj­rza­łem w jego czer­wone oczy, by podzie­lić się z nim swoją rado­ścią. A wtedy on napluł mi w twarz.

Jego ślina śmier­działa papie­ro­sami i alko­ho­lem. Pró­bo­wa­łem ją zetrzeć z twa­rzy, a on, poka­zu­jąc mamie środ­kowy palec, zaczął wykrzy­ki­wać.

– Tu nie miej­sce dla was, chi­nole! Wypie­przaj­cie z powro­tem do swo­jego Wiet­namu!

Nie tylko nie znał róż­nicy mię­dzy Chi­nami a Wiet­na­mem, ale naj­wy­raź­niej nie znał mojej mamy. Liczył na łatwy suk­ces, na to, że ją zmusi do ucieczki i ona łatwo da mu zatry­um­fo­wać. Ale ta kobieta, która sta­wiła czoło całej nie­na­wist­nej komu­ni­stycz­nej armii, nie dała się zwy­czaj­nie zastra­szyć byle pija­nej men­dzie. Sta­ran­nie wyce­lo­wała tam, gdzie go na pewno zaboli, i z całej siły sta­ra­no­wała go wóz­kiem.

Nie wiem, co było dla niego gor­sze, zasko­cze­nie czy ból, ale zabo­lało go na tyle, że zwiał gdzie pieprz rośnie, trzy­ma­jąc ręce mię­dzy nogami. Zdą­ży­li­śmy się już jed­nak nauczyć, że rasi­stow­scy tchó­rze czę­sto ucie­kają po to, by zwo­łać wię­cej rasi­stow­skich tchó­rzy, nie tra­cąc więc czasu, wsie­dli­śmy do samo­chodu i odje­cha­li­śmy.

W dro­dze do domu czu­łem się okrop­nie, spro­wa­dzony z chmury czy­stej rado­ści na samo dno upo­ko­rze­nia. I wtedy usły­sza­łem maminą man­trę:

– Uśmiech­nij się i bądź dzielny. Takie piękne nie­dzielne popo­łu­dnie…

To wyda­rze­nie było zapo­wie­dzią tego, co mnie cze­kało w pierw­szym roku ame­ry­kań­skiej szkoły. Dzieci rodzi­ców bogat­szych i bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wa­nych – czyli wszyst­kie – nie prze­pusz­czały żad­nej oka­zji, by mi przy­po­mnieć, jak bar­dzo jestem biedny. Dzień w dzień sły­sza­łem, że moje ciu­chy śmier­dzą rybą. Jeśli któ­ryś z nich zauwa­żył małą dziurkę, zawsze zna­la­zły się czy­jeś palce, żeby je wetknąć i roze­drzeć mate­riał, do wtóru chó­ral­nego śmie­chu i upo­ka­rza­ją­cych docin­ków.

Dalej miesz­ka­li­śmy w Karo­li­nie Pół­noc­nej, sta­ra­li­śmy się, jak mogli­śmy, dzie­li­li­śmy nie­liczne rado­ści, par­li­śmy naprzód. Skoń­czy­łem pierw­szą klasę, potem drugą. Bywało ciężko – ale jak kazała mama: uśmie­cha­łem się i byłem dzielny.

Ale w trze­ciej kla­sie zro­biło się jesz­cze trud­niej. Naj­go­rzej było, gdy przy­cho­dził nauczy­ciel na zastęp­stwo. Moje wiet­nam­skie imię i nazwi­sko brzmi Tú Tuân Làm. Ame­ry­ka­nom poda­wa­łem jego uprosz­czoną wer­sję: „Tu Lam”, aby im oszczę­dzić fru­stra­cji. Ale któ­re­goś razu tra­fił nam się na zastęp­stwo nauczy­ciel, który koniecz­nie chciał się nauczyć popraw­nej wymowy mojego nazwi­ska.

Jego liczne nie­udane próby zain­spi­ro­wały moich kole­gów z klasy do jesz­cze więk­szego szy­der­stwa, na czele stał nasz kla­sowy tyran Jake. Jake łączył plu­gawy język ze złym wycho­wa­niem, pod­nie­cał go wła­sny głos, zwłasz­cza gdy klął. Dla­tego wła­śnie z powo­dów dys­cy­pli­nar­nych powta­rzał trze­cią klasę i tak tra­fił do mojej klasy. Mam szczę­ście.

Jake sko­rzy­stał z oka­zji do roz­róby i za jego namową więk­szość uczniów zaczęła rzu­cać we mnie papie­ro­wymi kul­kami, doda­jąc do tego rasi­stow­skie obe­lgi. Nasz zastęp­czy nauczy­ciel w końcu miał tego dość.

– Dosyć! – krzyk­nął. – Cisza!

Wstał zza biurka i widać było, jak mu się ręce trzęsą. Wska­zał w końcu Jake’a, a potem mnie.

– Wy dwaj! Do dyrek­tora!

Zasko­czony skie­ro­wa­łem palec na sie­bie, żeby się upew­nić, że wska­zał napast­nika i ofiarę.

– Do dyrek­tora! Już! – wrza­snął i sły­chać było, że jest naprawdę wku­rzony.

Zdez­o­rien­to­wany i zakło­po­tany spa­ko­wa­łem książki do uży­wa­nego żół­tego tor­ni­stra. Idąc za Jakiem kory­ta­rzem, czu­łem się nie­spra­wie­dli­wie uka­rany – a moja obo­zowa prze­szłość nauczyła mnie już wie­lo­krot­nie, jak wygląda i boli nie­spra­wie­dliwa kara. Upo­ko­rzony i wystra­szony wsze­dłem do gabi­netu dyrek­tora Dun­cana.

Dyrek­tor był star­szym bia­łym męż­czy­zną w wieku około pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lat, szy­ku­ją­cym się już men­tal­nie na eme­ry­turę. Nosił dopa­so­wane spodnie w drobną brą­zową kratkę, koszulę z krót­kimi ręka­wami, w któ­rej kie­szonce zatknięta była dum­nie wkładka z prze­gród­kami na dłu­go­pisy i kolo­rowe ołówki. Sto­jąc za biur­kiem, pan Dun­can kazał nam sia­dać i cze­kać, aż nas zabiorą rodzice.

Wie­dzia­łem dosko­nale, że ja pocze­kam długo. Mama pra­co­wała daleko i nie miała jak ani czym po mnie przy­je­chać do szkoły. Była zbyt zajęta, aby zwią­zać koniec z koń­cem.

Łobuz Jake sie­dział na lewym skraj­nym krze­śle w pocze­kalni dyrek­tora, a ja na pra­wym, mając nadzieję, że może jakimś cudem uda się prze­żyć resztę tego dnia bez dal­szych upo­ko­rzeń. Ale gdzie tam! Wbi­łem wzrok w pod­łogę, wpa­tru­jąc się inten­syw­nie w moje zdarte, odzie­dzi­czone po star­szym bra­cie, popę­kane buty uchodźcy. W tym momen­cie zaczęło do mnie docie­rać, jak bar­dzo zosta­łem skrzyw­dzony.

Wtedy do oczu napły­nęły mi łzy. Nie, nie, nie – powta­rza­łem sobie raz po raz. Nie płacz. Nie tutaj i nie teraz. Wal­cząc ze łzami, pró­bo­wa­łem zająć umysł czym innym, słu­cha­łem, jak sekre­tarka pisze z tru­dem dwoma pal­cami na sta­rej maszy­nie do pisa­nia. Aryt­miczne stu­ka­nie czcio­nek zle­wało się z odgło­sem drzwi zamy­ka­ją­cych się za nauczy­cie­lami, któ­rzy przy­cho­dzili zała­twić jakieś swoje sprawy.

Wśród tych wszyst­kich dźwię­ków, które ana­li­zo­wa­łem (na zmianę z obser­wa­cją butów), aby zająć czymś umysł, z kory­ta­rza doszedł nowy odgłos – stuk wyso­kich obca­sów kro­czą­cych ener­gicz­nie po wykła­da­nej kafel­kami pod­ło­dze. Dźwięk nara­stał, aż w końcu brzmiał jak serie poci­sków ude­rza­ją­cych w beto­nową nawierzch­nię. Gdy na chwilę ustał, drzwi otwo­rzyły się ener­gicz­nie i do gabi­netu wpa­dła matka osiłka, wydzie­ra­jąc się na wszyst­kich od samych drzwi:

– Co tu się dzieje?! Dla­czego ktoś zadzwo­nił, że mam odbie­rać syna ze szkoły?!

Dyrek­tor odło­żył trzy­many w dłoni dłu­go­pis na biurko i wstał na powi­ta­nie gościa.

– Pani syn Jake nazwał tego tu chiń­skiego chłopca chi­no­lem.

Nie byłem wpraw­dzie Chiń­czy­kiem, ale to pogar­dliwe prze­zwi­sko doty­kało mnie w nie mniej­szym stop­niu. Mimo to nie ruszy­łem się ani o cal, wciąż wbi­ja­jąc wzrok w buty. Sły­sza­łem, jak szpilki zbli­żają się do Jake’a. Kąci­kiem oka widzia­łem, jak wzięła go za rękę, ale zamiast odejść, pod­pro­wa­dziła go do mnie.

– Patrz na mnie!

Spoj­rza­łem. Nie wyglą­dało to pew­nie impo­nu­jąco, dzie­ciak z trze­ciej klasy pod­sta­wówki spo­glą­da­jący wysoko w górę na góru­jącą nade mną olbrzymkę, trzy­ma­jącą za rękę jej repe­tu­ją­cego synalka.

– Jake ma rację – powie­działa. – Takie żółtki jak ty tu nie pasują. Wra­caj tam, skąd żeś wylazł!

Teraz, czu­jąc wspar­cie mamusi, do tej pory sie­dzący jak tru­sia Jake roze­śmiał się i razem wesoło wyszli z gabi­netu. A ja zosta­łem – odarty z god­no­ści, nie­spra­wie­dli­wie uka­rany za nie swoje prze­winy, publicz­nie ośmie­szony. A ci ludzie, któ­rym powie­rzono zada­nie opieki nade mną, obrony, nauki i oby­wa­tel­skiego wycho­wa­nia, mieli to głę­boko w nosie.

Wresz­cie ogrom upo­ko­rze­nia, krzywdy, nie­spra­wie­dli­wo­ści, jakich zazna­łem w ciągu tych wszyst­kich bez­sen­sow­nych lat nie­na­wi­ści, wez­brały we mnie i prze­rwały tamę. Roz­pła­ka­łem się tak, jak jesz­cze ni­gdy. Łka­łem tak bar­dzo, że w końcu popa­dłem w stan hiper­wen­ty­la­cji. Moje wrza­ski były tak gło­śne, że w końcu dyrek­tor pod­niósł na mnie wzrok.

Ale zamiast pomóc, po pro­stu wark­nął: „Pocze­kaj na kory­ta­rzu”. Jego lek­ce­wa­żąca postawa, o dziwo, pomo­gła mi zebrać resztkę dumy, która mi pozo­stała. Udało mi się dotrzeć do holu i opa­no­wać płacz na tyle, żeby nie zwra­cać na sie­bie więk­szej uwagi. Wie­dzia­łem, że moja mama nie ma jak przy­je­chać do szkoły, żeby mnie ode­brać. Sta­łem więc spo­koj­nie i cze­ka­łem, aż zaję­cia się skoń­czą i przy­je­dzie auto­bus, któ­rym udam się do domu.

Byłem tak zde­ner­wo­wany, że posta­no­wi­łem nic jej nie mówić o tym, co się stało. W końcu i bez tego miała mnó­stwo na gło­wie, utrzy­mu­jąc całą rodzinę. W domu posze­dłem więc pro­sto do sypialni. Sie­dząc samot­nie, wspo­mi­na­łem ten strasz­liwy dzień. Nic nie powie­dzia­łem o tym rodzi­nie, pomimo przy­krych wspo­mnień o znie­na­wi­dzo­nych przeze mnie kole­gach z klasy. Zamiast tego odro­bi­łem pracę domową i przy­go­to­wa­łem się do snu. Sie­dzia­łem na brzegu mate­raca, kiedy weszła mama. Mogłem nic nie mówić, a ona i tak zawsze wie­działa, kiedy coś było nie tak. Uśmiech­nęła się i usia­dła obok. Przez chwilę sie­dzie­li­śmy tak po pro­stu, matka i syn. Uśmie­chała się cier­pli­wie do mnie, do pokoju, tego mia­sta i życia, które tu wie­dli­śmy. W końcu prze­mó­wiła.

– Każ­demu zda­rzają się złe dni, naj­waż­niej­sze, żeby nio­sły jakąś naukę. Jak mogli­by­śmy poszu­ki­wać głęb­szego sensu w życiu, uni­ka­jąc złych doświad­czeń? – Jej uśmiech obej­mo­wał mnie i ocie­plał, aż w końcu mnie przy­tu­liła. – Powin­ni­śmy być wdzięczni za każdy moment każ­dego dnia, bez względu na to, czy jest trudny, czy zły, bo i tak żyjemy tylko cudem, powin­ni­śmy umrzeć już dawno temu.

Naj­pierw musia­łam uwie­rzyć w słowa mojej matki. Potem musia­łem spró­bo­wać je w pełni zro­zu­mieć. Ale jesz­cze nie mogłem.

– Jak to, o czym ty mówisz? – zapy­ta­łem, szcze­rze zasko­czony. – Jak to żyjemy tylko cudem? Co się stało, mamo?

Sie­dząc tam na brzegu zuży­tego mate­raca, wpa­tru­jąc się w małe dziecko, mama pod­jęła decy­zję, z którą zapewne nosiła się od dawna.

Po raz pierw­szy opo­wie­działa mi histo­rię życia, któ­rej nie pamię­ta­łem.2

W latach sześć­dzie­sią­tych, z tego, co widzia­łem na zdję­ciach i co opo­wia­dali mi człon­ko­wie rodziny, do któ­rych dotar­łem, mama była młodą, piękną, zadziorną dziew­czyną z wiet­nam­skiej wsi. Wszy­scy za nią wodzili oczyma, wszyst­kim się podo­bała – ale miała repu­ta­cję dzi­kiej tygry­sicy.

Jej matka, rów­nie sil­nego cha­rak­teru, czę­sto ją za to biła. Bab­cia miała ciężką rękę, a jej siła brała się z tego, że codzien­nie dźwi­gała wia­dra wody z rzeki i worki ryżu do pro­wa­dzo­nej przez sie­bie restau­ra­cji. Mama wspo­mi­nała, że bab­cia oby­wała się w swoim zajeź­dzie bez wyki­daj­łów – w razie potrzeby sama była od tego, żeby spu­ścić manto doro­słym pija­kom, któ­rzy pró­bo­wali roz­ra­biać w jej knaj­pie. Ale mama, mimo że bab­cia nie szczę­dziła jej razów, cią­gle pako­wała się w szkole w kło­poty. Miała w sobie dzi­kiego ducha i naj­czę­ściej wpa­dała w tara­paty, bro­niąc słab­szych kole­gów przed kla­so­wymi osił­kami.

Moja bab­cia musiała być twarda, aby prze­trwać, i świa­do­mie lub nieświa­do­mie wycho­wała swoją córkę tak, aby była rów­nie twarda. Tak więc, mając dość wer­bal­nego i fizycz­nego znę­ca­nia się, które jej matka stale sto­so­wała, opu­ściła wio­skę tak szybko, jak tylko mogła, aby szu­kać miej­sca do życia w Saj­go­nie.

Restau­ra­cja babci spe­cja­li­zo­wała się w _phở_, wiet­nam­skiej zupie z maka­ro­nem, pod­sta­wie kuchni naro­do­wej, mama bez trudu więc zna­la­zła pracę w podob­nym zakła­dzie w sto­licy połu­dnio­wego Wiet­namu. Tam poznała ojca, inży­niera, który wpa­dał na obiady w prze­rwach w odbu­do­wy­wa­niu mia­sta ze znisz­czeń trwa­ją­cej już trze­cią dekadę wojny. Pan inży­nier oże­nił się z wie­śniaczką i w 1971 roku powi­tali pierw­szego syna, mojego star­szego brata. Aku­rat wtedy, gdy Ame­ry­ka­nom przy­szło do głowy, żeby się wyco­fać i zosta­wić wszystko na pastwę komu­ni­stów. Co było potem, matka zwy­kle zby­wała pół­słów­kami i od razu prze­cho­dziła do mojego uro­dze­nia. Przy­sze­dłem na świat w oko­licz­no­ściach dość nędz­nych i słabo wró­żą­cych na przy­szłość – ale za to z hukiem. Opo­wia­dała mi, że uro­dziła mnie na zim­nej beto­no­wej pod­ło­dze saj­goń­skiego szpi­tala ciemną nocą 17 grud­nia 1974 roku, w chiń­skim roku Drew­nia­nego Tygrysa, o godzi­nie tygrysa, a wokół sza­lały nawały arty­le­ryj­skie. Led­wie się uro­dzi­łem, już musiała zasła­niać mnie wła­snym cia­łem przed sypią­cymi się z sufitu okru­chami pęka­ją­cego od ostrzału tynku.

Rzadko zagłę­biała się w szcze­góły tego, co nastą­piło potem. Całe lata zajęło mi poskła­da­nie więk­szego obrazu z poje­dyn­czych słów czy zdań. Wyraź­nie się wyczu­wało, że to nie była dla niej łatwa histo­ria, z bie­giem czasu matka sta­wała się coraz bar­dziej mało­mówna, a jej wola umac­niała się z wie­kiem.

A więc przy­sze­dłem na ten świat z hukiem, pod­czas arty­le­ryj­skiego ostrzału szpi­tala, wśród odłam­ków ścian, które na nas padały. Oblę­żony Saj­gon był bom­bar­do­wany nie­mal codzien­nie. Zamiast roz­wo­dzić się nad naszym oso­bi­stym nie­bez­pie­czeń­stwem, moja mama powie­działa, że widziała rodziny wspie­ra­jące się nawza­jem, gdy ich domy waliły się wokół nich. Zamiast opo­wie­dzieć mi o moich krzy­kach, powie­działa, że sły­szała krzyki innych dzieci odbi­ja­jące się echem po uli­cach, gdy pró­bo­wały obu­dzić swo­ich zmar­łych rodzi­ców.

Rok 1974 nie był tylko chiń­skim Rokiem Drew­nia­nego Tygrysa – był jed­nym z naj­gor­szych okre­sów w histo­rii Wiet­nam­czy­ków z połu­dnia, z któ­rych byli­śmy z matką tylko dwoj­giem z milio­nów. Ame­ry­ka­nie nas opu­ścili, zosta­wili Repu­blikę Wiet­namu swo­jemu losowi, a ja uro­dzi­łem się po prze­gra­nej stro­nie wojny. Jesz­cze wtedy tego nie wie­dzie­li­śmy, ale za nie­wiele ponad kwar­tał nasz kraj miał upaść, wchło­nięty przez komu­ni­styczną Demo­kra­tyczną Repu­blikę Wiet­namu z pół­nocy, a ja mia­łem stra­cić wol­ność, któ­rej nawet nie zna­łem.

Oku­panci zalali nasz Saj­gon w kwiet­niu 1975 roku i z miej­sca zaczęli zabi­jać każ­dego, kto mógł sta­wić im opór. I jeśli wie­rzyć świa­dec­twom tam obec­nych, repor­ta­żom fil­mo­wym, tele­wi­zyj­nym i pra­so­wym oraz mojej mamie – to wszyst­kich innych też. Cały świat to widział, cały świat o tym mówił – ale cały świat miał to gdzieś, bo to ich bez­po­śred­nio nie doty­czyło. Oni byli daleko, odkła­dali gazetę, gasili tele­wi­zor i już było po wszyst­kim, a moją rodzinę prze­śla­do­wa­nia doty­kały każ­dego dnia, tydzień po tygo­dniu, mie­sią­cami i latami.

Teraz dopiero poj­muję, jakie mia­łem szczę­ście, że byłem tak młody, by zdo­łać wszystko łatwo zapo­mnieć. Prawdę mówiąc, nawet nie zda­wa­łem sobie sprawy, że żoł­nie­rze pół­noc­no­wiet­nam­scy wła­mują się do domów nie­win­nych cywi­lów, aby gra­bić, mole­sto­wać i robić jesz­cze gor­sze rze­czy. Żoł­nie­rze ci zabie­rali pie­nią­dze i kosz­tow­no­ści każ­demu, kogo posta­no­wili obrać za cel, a każdy, kto pró­bo­wał ich powstrzy­mać sło­wami lub czy­nami, był zabi­jany na miej­scu. Ginęli naj­czę­ściej prze­bi­jani bagne­tami przez kilku żoł­nie­rzy naraz. Mama opo­wia­dała, że wie­dzieli o zbli­ża­niu się kolej­nej fali, bo uli­cami nio­sły się krzyki i jęki bez­bron­nych ofiar. Komu­ni­styczni oku­panci ode­brali im wszelką wol­ność i odre­ago­wy­wali na saj­goń­czy­kach lata stra­chu i walki, jed­no­cze­śnie sto­su­jąc prze­moc w wido­wi­skowy spo­sób, by zła­mać wolę oporu swo­ich nowych więź­niów.

Mia­łem nie­wiele ponad trzy mie­siące, gdy wyko­pali drzwi do naszego miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze kamie­nicy. Wewnątrz zaro­iło się od wrzesz­czą­cych dzi­ku­sów, wyma­chu­ją­cych kara­bi­nami i gro­żą­cych bagne­tami. Cho­ciaż moja mama miała dwa­dzie­ścia kilka lat, była mała i szczu­pła, nie ustę­po­wała i nie oka­zy­wała żoł­nie­rzom stra­chu. Trzy­ma­jąc mnie na jed­nym ręku, drugą wzięła za rękę mojego czte­ro­let­niego brata. Nie zaszczy­ciła ich ani sło­wem, mówiła tylko do mojego star­szego brata.

– Bądź dzielny.

Jakoś tym razem nie było nic o uśmie­cha­niu się – co chyba zro­zu­miałe w tych oko­licz­no­ściach.

Ojciec stał przed matką i pro­sił żoł­nie­rzy, żeby jej nie robili krzywdy. Jedyną odpo­wie­dzią był szybki cios kolbą w twarz od naj­bliż­szego z napast­ni­ków. Kilku innych przy­łą­czyło się i po chwili sko­pany ojciec leżał roz­cią­gnięty, jęcząc na pod­ło­dze.

Ośmie­lony łatwym zwy­cię­stwem jeden z żoł­nie­rzy ode­rwał mojego brata od mamy i pchnął go na pod­łogę tak sil­nie, że brat, upa­da­jąc, roz­pła­kał się. Mama – nie pusz­cza­jąc mnie – uklę­kła, zasło­niła sobą ciężko pobi­tego ojca jęczą­cego na pod­ło­dze i po raz pierw­szy zwró­ciła się bez­po­śred­nio do napast­ni­ków:

– Może­cie wszystko nam ode­brać i nas poza­bi­jać, ale prę­dzej zginę, niż pozwolę wam roz­dzie­lić naszą rodzinę.

Gdyby to doty­czyło kogo­kol­wiek innego, nie uwie­rzył­bym, ale ja znam swoją matkę, a wy jesz­cze nie sły­sze­li­ście, co ona potrafi powie­dzieć – i komu – gdy zaj­dzie potrzeba.

Potem opo­wia­dała, że żoł­nie­rze krzy­czeli, tar­gali ją za włosy, wszyst­kich nas wygo­nili za ulicę, pcha­jąc, bijąc kol­bami i kopiąc na scho­dach. Na ulicy kazali nam się poło­żyć na chod­niku. W powie­trzu było gęsto od dymu, krwi, spa­le­ni­zny, pro­chu, śmier­działy roz­kła­da­jące się eks­pre­sowo w upale zwłoki. Cztery pię­tra wyżej na atak szy­ko­wał się dzia­dek, wła­ści­ciel kamie­nicy.

Według mamy nasz dzia­dek, ojciec taty, był nie­zwy­kłym czło­wie­kiem. Miesz­kał w apar­ta­men­cie na naj­wyż­szym pię­trze, sły­szał więc przez drzwi, jak żoł­nie­rze pano­szą się na kolej­nych pię­trach, i przy­go­to­wy­wał się na atak. Mimo to pozo­stał spo­kojny, poda­jąc zapewne ostatni posi­łek egzo­tycz­nym rybom miesz­ka­ją­cym w olbrzy­mich akwa­riach z mor­ską wodą, które aż się pro­siły o cios kolbą. Kiedy żoł­nie­rze doszli na jego pię­tro, zastali uchy­lone drzwi, żeby nie musieli ich wyła­my­wać, i pana w sile wieku kar­mią­cego ryby. Widok był tak sur­re­ali­styczny, że zgłu­pieli i nie wie­dzieli, co robić.

Bo trzeba powie­dzieć, że akwa­rium z rybami w Saj­go­nie w 1975 roku to był wyjąt­kowy luk­sus – a co dopiero olbrzy­mie zbior­niki wiel­ko­ści samo­cho­dów, wypeł­nione kolo­ro­wymi rybami róż­nych wiel­ko­ści o fan­ta­stycz­nych kształ­tach. Dzia­dek był czło­wie­kiem boga­tym, mógł podró­żo­wać, dokąd chciał, i wyda­wał wielke sumy pie­nię­dzy na te akwa­ria, osprzęt i ryby. Jego żona kry­ty­ko­wała to jego hobby i koszty z nim zwią­zane, ale w końcu to były jego pie­nią­dze, ni­gdy jej niczego nie bra­ko­wało, a on zachwy­cał się osza­ła­mia­ją­cym pięk­nem oce­anicz­nego życia.

Tak więc gdy wpa­dli komu­ni­ści, dzia­dek kar­mił ryby. Począt­kowy szok szybko im prze­szedł, potar­mo­sili go tro­chę, zaro­bił parę kuk­sań­ców i tak samo jak nas wypę­dzili go na ulicę – ale choć splą­dro­wali dokład­nie całe miesz­ka­nie, to nie stłu­kli żad­nego akwa­rium. Ludziom robili wiele strasz­nych rze­czy, ale ryb nie skrzyw­dzili.

Mama pocie­szała nas i dziadka, a tym­cza­sem żoł­nie­rze spę­dzili nas wszyst­kich z kilku oko­licz­nych domów w jedno miej­sce. Poja­wił się ofi­cer, wyjął kartkę i zaczął wyczy­ty­wać nazwi­ska. Jeśli wyczy­tany się zgło­sił, czy­tał dalej. Jeśli nie, żoł­nie­rze bili ludzi na oślep, aż wydali tego, który się ukry­wał. Wśród wyczy­tanych był mój stryj, brat ojca. Był on ofi­cerem połu­dnio­wo­wiet­nam­skich sił spe­cjal­nych, słu­żył z Ame­ry­ka­nami. Sąsie­dzi go wydali, żoł­nie­rze zła­pali go i wywle­kli, dołą­cza­jąc do wcze­śniej wyczy­tanych: dzia­ła­czy poli­tycz­nych, inte­li­gen­tów i naj­bar­dziej zagro­żo­nych – współ­pra­cu­ją­cych z połu­dnio­wo­wiet­nam­skim rzą­dem lub ame­ry­kań­skim woj­skiem.

Po chwili, gdy nazwi­ska z kartki „kola­bo­ran­tów” się skoń­czyły, oddzie­lo­nych oto­czyła grupa żoł­nie­rzy i kazała im klęk­nąć. Nie było żad­nych cere­mo­nii, prze­pa­sek na oczy, wią­za­nia do słup­ków. Była tylko banda sady­stycz­nych mor­der­ców w komu­ni­stycz­nych mun­du­rach, któ­rzy z zimną krwią zastrze­lili kil­ku­na­stu nie­uzbro­jo­nych oby­wa­teli Saj­gonu. Zanim padły strzały, mama powie­działa:

– Zamknij­cie oczy i bądź­cie dzielni.

Oczy­wi­ście tego nie pamię­ta­łem, podob­nie jak serii z kałasz­ni­ko­wów, któ­rymi ich zamor­do­wano. Ale mama zapa­mię­tała na całe życie. Krzyki, strzały i widok, który ujrzała, gdy dym się roz­wiał – stos ciał poroz­ry­wa­nych poci­skami, a wśród nich swo­jego szwa­gra.

Zapa­mię­tała także upał roz­grza­nych słoń­cem płyt chod­ni­ko­wych i asfaltu, na któ­rym klę­cze­li­śmy. Dym z pło­ną­cych budyn­ków gryzł w oczy. Asfalt parzył kolana, gdy cze­ka­li­śmy na kolejne okrop­no­ści. Nie musie­li­śmy cze­kać długo.

Ofi­cer wyjął z kie­szeni kolejną kartkę z listą nazwisk i wszystko zaczęło się od nowa. Tym razem na kartce byli wszy­scy, któ­rzy zda­niem władz „wspie­rali ame­ry­kań­skich oku­pan­tów” – trzy lata po tym, jak z kraju odle­cieli ostatni ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze. Z początku wszy­scy spo­dzie­wali się kolej­nej masa­kry, a kiedy zamiast tego zapa­ko­wano ich na cię­ża­rówkę, która miała ich zawieźć do obozu reedu­ka­cji za mia­stem, wszyst­kim ulżyło. „Przy­naj­mniej nie roz­strze­lano na miej­scu”. Po latach wszy­scy dowie­dzieli się o hor­ro­rze „obo­zów reedu­ka­cji”, w któ­rych komu­ni­ści łamali ludziom cha­rak­tery wymyśl­nymi tor­tu­rami – albo, ale dopiero po latach męczarni, zabi­jali. Tra­fiły do nich setki tysięcy, więk­szość cze­kała śmierć z głodu, pracy ponad siły lub dla kaprysu straż­ni­ków.

Jakoś prze­trwa­li­śmy ten straszny dzień, ale to był tylko pierw­szy z wielu dni grozy. Stary rząd połu­dnio­wo­wiet­nam­ski zastą­piły hordy gra­bież­ców z pół­nocy. Nowy rząd zniósł wol­no­ści oby­wa­tel­skie i gnę­bił wszyst­kich wyso­kimi podat­kami, by sfi­nan­so­wać komu­ni­styczne „reformy”. Lecz na­dal żoł­nie­rze sta­no­wili na uli­cach naj­wyż­szą wła­dzę, oka­zu­jąc coraz więk­szą zachłan­ność i okru­cień­stwo. Ścią­ga­nie ofi­cjal­nych podat­ków otwo­rzyło sze­roko drzwi do gra­bieży i roz­bo­jów na wła­sne konto pod pozo­rem wymie­rza­nia ludo­wej spra­wie­dli­wo­ści prze­stęp­com podat­ko­wym. Każdy, kto pró­bo­wał sta­wić opór, mógł tra­fić do obozu reedu­ka­cji – albo dostać bagne­tem pod żebro czy kulę w łeb.

Więk­szość podat­ków doty­kała w dodatku bie­da­ków, ludzi, któ­rych nie było stać na ich zapła­ce­nie. Krążą histo­rie o rodzi­nach znie­wo­lo­nych przez Wiet­nam­czy­ków z pół­nocy w celu wyko­ny­wa­nia cięż­kiej pracy fizycz­nej w obo­zach. Więź­nio­wie, któ­rzy zostali ranni lub cho­rzy w wyniku strasz­nych warun­ków, zostali wywie­zieni do dżun­gli i roz­strze­lani.

Po latach dowie­dzia­łem się, że ofia­rami obo­zów reedu­ka­cji padło kilku moich wujów. Mama opo­wia­dała mi histo­rię jed­nego z nich, który zdo­łał uciec. Udało mu się prze­drzeć do domu, do cię­żar­nej żony. Jedna z cio­tek popro­siła mamę o pomoc. Nocą, mimo godziny poli­cyj­nej, mama przedarła się przez linie straży i odwie­dziła brata – zbrod­nia, za którą, gdyby się wydała, mogła zostać poj­mana, zamę­czona lub zamor­do­wana. Ale nie dała się zła­pać, spo­tkała się z bra­tem, prze­ka­zała mu pie­nią­dze i żyw­ność, żeby mogli spró­bo­wać ucieczki.

Ponie­waż brat był zbie­giem, nie mogli cze­kać na dogodny moment, musieli natych­miast ucie­kać. Wujek z cię­żarną żoną pla­no­wali prze­drzeć się nocami przez dżun­glę do Kam­bo­dży w nadziei na szansę ucieczki stam­tąd do Taj­lan­dii. Wzięli ze sobą tylko kilka rze­czy, żeby nic ich nie powstrzy­my­wało w dro­dze.

Ponie­waż na wszyst­kich dro­gach były uzbro­jone poste­runki, musieli się prze­dzie­rać nocami po bez­dro­żach, ucie­ka­jąc przed okre­so­wymi obła­wami wojsk ochrony pogra­ni­cza, spe­cjal­nie szko­lo­nych do wykry­wa­nia i łapa­nia ucie­ki­nie­rów. Nie­któ­rzy z nich wynaj­mo­wali lokal­nych prze­wod­ni­ków, ale ni­gdy nie było pew­no­ści, komu prze­wod­nicy okażą lojal­ność – tym bar­dziej że ucie­ki­nie­rów poszu­ki­wano listami goń­czymi, obie­cu­jąc nagrody za pomoc w uję­ciu. Wielu tak zwa­nych prze­wod­ni­ków brało pie­nią­dze z obu stron: naj­pierw od ucie­ki­nie­rów za prze­pro­wa­dze­nie przez gra­nicę, a potem od władz za wyda­nie ich w ręce obławy.

Jakby tego było mało, straż­nicy i szpicle nie byli jedy­nym zagro­że­niem. Armia pół­noc­no­wiet­nam­ska była biedna i nie mar­no­wała pie­nię­dzy na miny – zamiast tego zasta­wiała tysiące bam­bu­so­wych „puła­pek na tygrysy”. Więk­szość z nich to były doły, na któ­rych dnie znaj­do­wały się dzie­siątki i setki zaostrzo­nych _punji_, czyli bam­bu­so­wych kol­ców, nakry­tych listo­wiem i bar­dzo trud­nych do omi­nię­cia w ciem­no­ści.

Cio­cia i wujek brnęli na oślep przez gorącą, parną ciem­ność, ale wszystko na marne. Choć sta­rali się, jak mogli, w końcu zostali schwy­tani i prze­wie­zieni do obo­zów. Wujek tra­fił do obozu pracy, a cię­żarną cio­cię zamknięto w śmier­dzą­cej celi wię­zien­nej.

Kary za próbę ucieczki były bar­ba­rzyń­skie. Wujka chło­stano w stopy tak długo, aż kawałki mięsa zaczęły odpa­dać, nie był w sta­nie cho­dzić ani nawet stać. Całe dnie spę­dzał w nakry­tej bam­bu­sową kratą jamie, noce – przy­kuty do ściany obory wraz ze zwie­rzę­tami. Roje koma­rów wkrótce spra­wiły, że zara­ził się mala­rią.

Tym­cza­sem cio­cia spała na prze­po­co­nym brud­nym sien­niku, na gór­nym pozio­mie bam­bu­so­wej pię­tro­wej pry­czy, w prze­peł­nio­nej, wil­got­nej, ciem­nej, zim­nej celi z ple­śnią na ścia­nach i czer­wo­nym śmier­dzą­cym wia­drem w rogu. Tam, na zim­nej beto­no­wej pod­ło­dze, uro­dziła córkę, bez niczy­jej pomocy. Jakimś cudem wujo­stwo prze­żyli, ale już ni­gdy nie byli takimi ludźmi jak przed aresz­to­wa­niem. Ich tra­giczny los był ostat­nią kro­plą, która prze­ko­nała mamę, że lepiej zgi­nąć, pró­bu­jąc ucieczki, niż dać się tu zamę­czyć.

Po roz­strze­la­niu „kola­bo­ran­tów” i ode­sła­niu do obo­zów „sym­pa­ty­ków” resz­cie pozwo­lono wró­cić do domów i teraz żyli­śmy pod wła­dzą komu­ni­stów. Ten okres moja mama nazy­wała „latami opre­sji”.

Mimo to powie­dziano mi, że mam w miarę nor­malne dzie­ciń­stwo. Dora­sta­łem w miesz­ka­niu na trze­cim pię­trze, z któ­rego nas wycią­gnięto, pię­tro niżej od mojej babci, dziadka i jego akwa­rium. Prze­ży­li­śmy naj­le­piej, jak mogli­śmy, utrzy­mu­jąc się z docho­dów moich rodzi­ców, ale nie­bez­pie­czeń­stwo zawsze wyda­wało się bli­sko.

W któ­reś gorące miej­skie popo­łu­dnie, kiedy mia­łem około trzech lat, mama zmy­wała pod­łogę w restau­ra­cji, gdy poja­wił się poborca podat­kowy w asy­ście paru żoł­nie­rzy. Choć cała się w środku goto­wała, bo nowa wła­dza pozwo­liła żoł­nie­rzom jeść za darmo w każ­dym lokalu i zabie­rać, cokol­wiek im się spodo­bało, bez słowa oddała cało­dzienny utarg. Dosko­nale wie­działa, czym ryzy­ko­wała w razie odmowy. Żoł­nie­rze z poborcą, niczym się nie krę­pu­jąc, prze­li­czyli łup, po czym oświad­czyli, że to za mało i w takim razie mama pój­dzie z nimi do domu dopła­cić resztę.

Byłem z ojcem w domu, kiedy przy­szli z mamą. Gro­zili rodzi­com wysła­niem do osob­nych obo­zów pracy, a nas do róż­nych domów dziecka. Ojciec oddał im wszyst­kie pie­nią­dze, jakie mie­li­śmy w domu – było tego dość, żeby się w resz­cie nasy­cili i poszli, nawet nikogo nie bijąc na odchod­nym ani nie tłu­kąc zastawy, musieli więc być zado­wo­leni.

Tam­tej nocy mama po raz pierw­szy poru­szyła temat ucieczki z Wiet­namu. Ojciec przy­po­mniał jej, jak wielu chęt­nych do ucieczki zła­pano i zamę­czono w obo­zach reedu­ka­cji, jak wielu umarło z głodu, cho­rób lub zostało zamor­do­wa­nych przez pira­tów. Mama odparła, że woli, aby­śmy wszy­scy zgi­nęli, niż żeby jej dzieci dora­stały w kraju takim, jakim stał się wów­czas Wiet­nam. Ojciec się wahał – co zro­zu­miałe, w końcu nie cho­dziło o wycieczkę za mia­sto – ale już dosko­nale wie­dział, że oże­nił się z tygry­sicą i opór nie ma sensu, dla­tego zgo­dził się spró­bo­wać zna­leźć dla nas drogę ucieczki.

Mój ojciec był wiet­nam­skim ćwierć-Chiń­czy­kiem, pocho­dził z wyedu­ko­wa­nej rodziny, pra­co­wał w biu­rze bli­sko portu i był powszech­nie lubiany. Następ­nego dnia po pracy spo­tkał się ukrad­kiem z kapi­ta­nem statku, o któ­rym powia­dano, że pomógł wielu roda­kom wydo­stać się z kraju. Ojciec zapy­tał, ile to będzie kosz­to­wać. Kapi­tan nie uda­wał zdzi­wie­nia pyta­niem. Szmu­giel ludzi był tajem­nicą poli­szy­nela wśród połu­dnio­wych Wiet­nam­czy­ków. Koszt wol­no­ści wyno­sił pięć szta­bek złota za każ­dego doro­słego i trzy za dziecko. Potem kapi­tan dodał, że orga­ni­zuje następny kurs za dwa dni. Jeśli chcemy się dołą­czyć, mamy zabrać jedną małą torbę z rze­czami na rodzinę i zapła­cić przed wej­ściem na pokład. Kuter wycho­dzi z portu o dwu­dzie­stej i na nikogo nie będzie cze­kał.

Mama natych­miast zajęła się przy­go­to­wa­niami. Przez kolejne dwa dni dys­kret­nie żegnała się z rodziną i przy­ja­ciółmi. Wresz­cie nade­szła noc ucieczki. Torba była spa­ko­wana, złoto przy­go­to­wane. Razem z bra­tem byli­śmy już ubrani i gotowi do wyj­ścia. Cze­ka­li­śmy z matką na ojca – ale on nie wró­cił z pracy o nor­mal­nej porze. Kiedy wresz­cie dotarł do domu, było dawno po ósmej. Przy­szedł i nie mówił ani słowa.

Nikt nie wycho­dzi dobrze na draż­nie­niu tygrysa w klatce. Mama była wście­kła na ojca za to spóź­nie­nie, ale ni­gdy nie wyja­wiła mi, dla­czego się wtedy spóź­nił.

Parę dni póź­niej przy­szedł do nas dzia­dek. Usiadł po cichu i spo­koj­nie wysłu­chał tyrady mamy pod adre­sem jego syna.

– Jak on mógł się spóź­nić w tak waż­nym dniu? – szlo­chała matka. – Jaki męż­czy­zna robi coś takiego swo­jej rodzi­nie?

Cią­gnęła to i cią­gnęła bez końca, a dzia­dek sie­dział cicho i słu­chał. Aż wresz­cie, kiedy prze­rwała, by zaczerp­nąć tchu, prze­rwał jej gestem i sam zaczął mówić. Opo­wie­dział jej, że kuter, któ­rym mie­li­śmy pły­nąć, został porwany przez taj­skich pira­tów, któ­rzy wymor­do­wali wszyst­kich na pokła­dzie: załogę z kapi­ta­nem i kan­dy­da­tów na ucie­ki­nie­rów. Nikt nie uszedł z życiem.

Mama była w szoku. Zda­wała sobie sprawę, że podróż jest ryzy­kiem, ale chyba do tej pory nie myślała, że aż tak wiel­kim.

Dzia­dek opo­wia­dał o tra­gicz­nym zakoń­cze­niu rejsu, na który się spóź­ni­li­śmy, a mama wzięła mnie na ręce. Uśmiech­nęła się przez łzy i powtó­rzyła dziad­kowi to, co powie­działa ojcu: że woli zgi­nąć, niż pozwo­lić swoim dzie­ciom dora­stać w upodle­niu. Łzy spły­nęły po jej policz­kach, gdy popro­siła dziadka o pomoc.

Dzia­dek od razu kiw­nął głową, jakby od początku cze­kał na te słowa.

– Daj mi parę dni – powie­dział.

Mówi­łem już, że mój ojciec był czło­wie­kiem lubia­nym, dobrze wykształ­co­nym i dobrze ubra­nym – ale to nic w porów­na­niu z dziad­kiem. Dzia­dek był jak mama – czło­wie­kiem sil­nej woli, który wszyst­kie wiet­nam­skie wojny: japoń­ską, fran­cu­ską, domową, ame­ry­kań­ską i komu­ni­styczny najazd, prze­żył dzięki spry­towi, obrot­no­ści i zaufa­nym kon­tak­tom, które miał wszę­dzie.

Przez następ­nych parę dni sie­dział w kawiarni przy por­cie, stu­diu­jąc moż­li­wo­ści, roz­po­zna­jąc sche­maty ucie­czek, gra­fiki patroli, poste­runki war­tow­ni­cze i miej­sca, w któ­rych łapią napły­wa­ją­cych do portu ucie­ki­nie­rów. Roz­po­zna­wał zagad­nie­nie i roz­wa­żał opcje. Potem zaczął nawią­zy­wać i odna­wiać kon­takty, mię­dzy innymi z pew­nym szy­prem rybac­kim, daw­nym kolegą ze szkoły, który słu­żył w cza­sie wojny w mary­narce wojen­nej. Ten czło­wiek znał się na nawi­ga­cji i zakli­nał się, że wie, jak naj­krót­szą drogą popły­nąć na Malaje, i potrafi tam dotrzeć w czter­dzie­ści osiem godzin.

Potem zasie­dli do nego­cja­cji. Szy­per nie ukry­wał, że ryzyko jest bar­dzo wyso­kie i wszy­scy, z nim włącz­nie, nad­sta­wiają karku – dla­tego ta wyprawa będzie kosz­to­wać sie­dem szta­bek za doro­słego i cztery za dziecko. Wypływa jutro wie­czo­rem, a więc decy­zję należy pod­jąć szybko. Dzia­dek przy­stał na warunki.

Zamiast jed­nak gnać w te pędy do domu, wysłał nam for­malne zapro­sze­nie do sie­bie na kola­cję. Dopiero tam, przy jedze­niu, przed­sta­wił rodzi­com ofertę i ter­min. Mie­li­śmy pły­nąć małym kutrem rybac­kim, dla­tego nie można zabrać żad­nych bagaży, tylko to, co ma się na sobie.

Gdy na koniec powie­dział ojcu o cenie, ten był prze­ra­żony. Wła­śnie prze­ży­li­śmy poprzed­niego dnia kolejną wizytę „pobor­ców podat­ko­wych” i moi rodzice nie mieli pie­nię­dzy. Sie­dzieli zała­mani, widząc ucie­ka­jącą szansę, ula­tu­jącą sprzed ich oczu, jak dym z ręcz­nie skrę­ca­nych papie­ro­sów, które palił dzia­dek.

Na widok ich smut­nych twa­rzy dzia­dek wstał i pod­szedł do swego ulu­bio­nego szez­longa. Ze zdo­bio­nego laką sto­lika wziął malo­wane puz­derko z bibuł­kami i uło­żył jedną mię­dzy pal­cami, potem z innego puz­derka szczyptę ulu­bio­nego tyto­niu. Pośli­nił brzeg bibułki, zwi­nął papie­rosa, usiadł, krzy­żu­jąc nogi, i zapa­lił. Rodzice wpa­try­wali się w niego osłu­piali, zasta­na­wia­jąc się pew­nie, jak może być tak spo­kojny w obli­czu takiej tra­ge­dii. A dzia­dek spo­koj­nie wypu­ścił kilka dym­ków, a następ­nie sta­nął koło swego ulu­bio­nego akwa­rium. W tym cza­sie moi rodzice naj­wy­raź­niej zapo­mnieli o swo­ich pro­ble­mach i wpa­try­wali się w niego. I na ich oczach mój dzia­dek zaczął roz­bie­rać czarną ramę zbior­nika na wodę.

Po jej ode­rwa­niu uka­zał się sekret dziadka. Tyle razy komu­ni­ści prze­trzą­sali jego miesz­ka­nie, szu­ka­jąc pie­nię­dzy i kosz­tow­no­ści, ale roz­pra­szały ich akwa­ria i ich barwna, ruchoma zawar­tość. Gdyby wie­dzieli, że wystar­czy ode­rwać wierzch­nie listwy, by wydo­być spod nich sztabki złota… Rodzice gapili się z otwar­tymi ustami.

Gdy dzia­dek wydo­był już dość złota, by zapła­cić za ich podróż, przy­po­mniał, że kuter wypływa o dzie­wią­tej i nie wolno się spóź­nić, bo na nikogo nie będzie cze­kał. Kazał matce przy­rzec, że jeśli prze­ży­jemy tę przy­godę, zosta­niemy Ame­ry­ka­nami. Kiedy zapy­tała go, jak niby mamy to zro­bić, opo­wie­dział jej histo­rię, któ­rej nie znała. Star­sza sio­stra mamy była pie­lę­gniarką w szpi­talu woj­sko­wym w Saj­go­nie jesz­cze w cza­sie ame­ry­kań­skiej wojny. Któ­re­goś dnia przy­wieźli tam ciężko ranio­nego bagne­tem w klatkę pier­siową ofi­cera Zie­lo­nych Bere­tów z obozu warow­nego, który został roz­bity przez wiet­nam­ską armię. Sio­stra opie­ko­wała się nim, ale chłop był naprawdę w złym sta­nie i dzia­dek był prze­ko­nany, że nie wyżyje. Koman­dos oka­zał się jed­nak twar­dym zawod­ni­kiem i nie dał się kostu­sze. Nie tylko prze­żył, ale zako­chał się w mojej ciotce i osta­tecz­nie się z nią oże­nił – w prze­ci­wień­stwie do wielu ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy porzu­cili Wiet­namki, które zapew­niali o swej miło­ści. Zabrał ją nawet ze sobą, wra­ca­jąc do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, pomimo rasi­zmu i nie­na­wi­ści, z jaką wielu ich witało.

Dzia­dek powie­dział mamie, że jej szwa­gier z Zie­lo­nych Bere­tów jest dobrym czło­wie­kiem i może zapewne liczyć na jego pomoc, jeśli tylko będzie mógł pomóc.

– Ale naj­pierw – zakoń­czył – musi­cie prze­żyć.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij