Drogą spadających gwiazd - ebook
Drogą spadających gwiazd - ebook
Romantyczny beach read dla fanów „Tego lata stałam się piękna”.
Zapowiada się, że to będą potwornie nudne wakacje. Lauren jako jedyna z paczki przyjaciół zostaje w domu, w którym do tego zaczyna się remont. Jego pomysłodawca, dziadek dziewczyny, ściąga do pomocy swojego najlepszego przyjaciela. Pan Rivera niespodziewanie przywozi ze sobą syna, który na stałe mieszka we Francji. Caden i Lauren początkowo nie pałają do siebie sympatią, jednak z czasem zaczynają rozumieć, że łączy ich o wiele więcej, niż mogłoby się wydawać.
Tylko że każde wakacje kiedyś muszą się skończyć, a zakochani rozstać… Cóż, jedno jest pewne: to lato będzie niezapomniane.
Karolina Worosz (ur. 2001) – absolwentka kryminologii na Uniwersytecie Gdańskim, a obecnie studentka kreatywnego pisania. Prócz powieści tworzy też wiersze, które czasem przedstawia na slamach poetyckich. Przez pracę w kawiarni stała się prawdziwym kawowym świrem – ciągle zdobywa nową wiedzę na temat tego napoju, testuje kolejne nuty smakowe i metody parzenia. Mieszka nad morzem, które kocha całym sercem. „Drogą spadających gwiazd” to jej wydawniczy debiut.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-895-3 |
Rozmiar pliku: | 640 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za każdym razem widziałam w nim coś innego. Chowając się w świetle nocnej lampki, podnosiłam wzrok w poszukiwaniu księżyca, któremu mój los nigdy nie był obojętny. Czasami ukazywał się w całej krasie – zachwycał siłą i iskrą odwagi. W inne dni znikał, połyskiwał jedynie spomiędzy chmur – cienki jak rogalik. Może świecił wtedy dla kogoś innego. Pozostawało mi wówczas wsparcie milionów małych świateł, jakże odległych; gwiazd, niemożliwych do oswojenia, choć w dzieciństwie tata obiecywał przecież, że uzbiera dla mnie przynajmniej połowę z nich.
W deszczowe wieczory marzyłam o słoiku gwiazd na parapecie, bo gdy zapadał zmrok i wychodziłam na balkon w skarpetkach, za każdym razem wpadałam w kałuże. W zdenerwowaniu spoglądałam wtedy tam, gdzie zwykle – w moje nocne niebo – a ono zawsze było inne, a gdy byłam go najbardziej ciekawa, chmury tworzyły satynowy woal, rozwiewały tajemnice nocy i nawet jeśli bardzo starannie mrużyłam oczy, nigdy nie wystarczało to, by dostrzec choć skrawek sekretu.
Uwielbiałam dopatrywać się w niebie odpowiedzi, których nie potrafili udzielić mi dorośli. Czy na pewno to, co czekało mnie potem, zależało jedynie od moich decyzji? A jeśli wszystko było już zaplanowane? Ludzie pojawiali się w moim życiu i znikali, ale czy działo się to z woli przypadku? A jeżeli każdy miał w nim do odegrania rolę, a mnie pozostawało tylko zgadywać, kto okaże się epizodem, a kto ukłoni się wraz ze mną na końcu przedstawienia?
Lubiłam wiedzieć, bo wtedy mogłam mieć nad wszystkim kontrolę. Dopiero z biegiem lat uświadomiłam sobie, że to nie takie proste, jak mi się wydawało. Że nie zawsze księżyc podpowie mi w gorszym momencie, że nie na każde pytanie istnieje jasna odpowiedź, a na zdecydowaną większość i tak będę musiała odpowiedzieć sobie sama.
Westchnęłam, zamknęłam oczy i odchyliłam głowę. Dzisiaj do kolekcji dołączyło kolejne pytanie:
Czy gdybym nie była taka głupia, to wszystko mogło potoczyć się inaczej?ROZDZIAŁ 1
Są takie miejsca, gdzie zdaje się panować jedna pora roku.
We Flaxton jest to lato. Choć nie omija magicznie cyklu, a liście także tu spadają, mróz szczypie w policzki tak samo jak gdzie indziej, a wczesnokwietniowy wiatr potrafi przyprawić o katar, to jednak w zapachu, powietrzu i kolorach lato mieszka tu cały rok. Jest wmurowane w drogi i wyrzeźbione w dachówkach, namalowane na liściach i brzęczące w szumie traw. Nawet ludzie zdają się ukrywać je w uniesionych kącikach ust i zmarszczkach rozweselonych oczu. Żadna pora roku nie wybrzmiewa tutaj tak jak ta jedna.
Słońce nie miało litości. Otarłam kroplę potu spływającą mi po czole i przymknęłam oczy rażone zbyt intensywnym światłem. Jak zwykle o czymś zapomniałam – tym razem padło na okulary przeciwsłoneczne. Skrzywiłam się i przełknęłam ślinę, uświadamiając sobie, że nie wzięłam też niczego do picia.
Do wybawienia brakowało zaledwie kilku metrów, nie miałam jednak siły przebiec nawet tak krótkiego odcinka. Choć kochałam lato i zawsze utrzymywałam, że wolę nieznośny upał od nieznośnego zimna, w takie dni jak ten marzyłam, by ktoś zamknął mnie w lodówce i wypuścił dopiero, gdy będzie już po wszystkim.
Wreszcie dotarłam w zacienione miejsce, przywitana przez powiew chłodnego wiatru, tak niespodziewany, ale i tak przyjemny, że wstrząsnął mną dreszcz. Rozejrzałam się i dostrzegłam, że w pobliżu nie ma żywej duszy. Rozsądna część społeczeństwa zaszyła się w domach.
Ruszyłam do centrum parku, na stary plac zabaw, który był dla mnie jednym z najważniejszych miejsc na świecie, odkąd skończyłam dziesięć lat. To może brzmieć dziwnie, biorąc pod uwagę, że kiepsko szły mi wspinaczka po drabinkach, bieganie oraz tego typu aktywności fizyczne. No dobrze – właściwie potykałam się o byle kamyk, kasztan czy szyszkę, a nawet całkiem płaską powierzchnię. Każdy, kto mnie znał, zastanawiał się, jak bycie tak ułomnym fizycznie, będąc w teorii pełnosprawnym człowiekiem, jest w ogóle możliwe. Moim przyjaciołom na szczęście wcale to nie przeszkadzało – w swoim towarzystwie i tak zawsze świetnie się bawiliśmy.
Usiadłam na jednej z huśtawek, z której czerwona farba już dawno odprysła, i odepchnęłam się od ziemi. Strumień powietrza zatrzepotał moimi włosami niczym świeżo wypranym prześcieradłem rozwieszonym na wietrze. Z uśmiechem kołysałam się, obserwując światło przebijające się przez korony drzew.
– No nareszcie! – rozległ się jakiś głos.
Wytrącona z równowagi zsunęłam się z huśtawki i pech chciał, że wpadłam prosto w ramiona rozciągającej się przede mną góry piachu i liści, kiedyś zwanej piaskownicą. Wylądowałam na czworakach z nietęgą miną, która zwiększyła poziom swej nietęgości i zamieniła się w grymas obrzydzenia, kiedy tuż obok lewej ręki dostrzegłam psią kupę.
Fuj.
Szybko stanęłam na nogi, a gdy sprawca zdarzenia zaśmiał się, obrzuciłam go gniewnym spojrzeniem. Plasowało się gdzieś pomiędzy nienawidzę-cię-nawet-jeśli-cię-lubię i zaraz-się-policzymy, chociaż najbardziej trafną nazwą byłoby po prostu przez-ciebie-omal-nie-wpadłam-w-psią-kupę.
– Ile można czekać? – zapytał Aaron jak gdyby nigdy nic. – Byłem prawie pewien, że zemdlałaś gdzieś po drodze.
– Prawie pewien? – Otrzepałam kolana z piasku.
– Do tego stopnia prawie pewien, że zwizualizowałem sobie, jak wracam do domu i znajduję cię leżącą pod drzewem.
– W sensie: trupa?
– Bardziej kogoś, kto zemdlał, ale fakt, wersja z trupem brzmi ciekawiej.
– I przy okazji jest obrzydliwa. Jak to, w co omal przez ciebie nie wpadłam – skomentowałam, znowu obdarzając go tym spojrzeniem. – Masz coś do picia?
Zauważyłam butelkę wystającą z jego plecaka, więc postanowiłam nie czekać na odpowiedź. Po prostu wzięłam ją sobie, odkręciłam i wypiłam duszkiem połowę jej zawartości.
– Hej, może zostawisz mi trochę?
Wzruszyłam ramionami, zanim wsadziłam butelkę w jego dłonie. Byliśmy przyzwyczajeni do dzielenia się wszystkim, a już szczególnie tym, co należało do niego.
– No dobra. – Klasnęłam. – Rozumiem, że ty czaiłeś się w lesie, ale gdzie w takim razie są Jade i Raven?
Dokładnie w tym momencie rozległ się przeciągły jęk. Odwróciłam się i ujrzałam wyżej wspomnianych. O ile Jade jeszcze jakoś funkcjonował, nie można tego było powiedzieć o Raven. Ledwie stała na nogach, uwieszona na nim niczym pasożyt.
– Pić! Dajcie... mi... pić – wyjęczała, wyciągając rękę w stronę butelki, którą trzymał Aaron. Po chwili dostrzegła, jak mało zostało. – Wiesz co, Aaron? Chcę, byś wiedział, że zawsze cię ceniłam...
Och, zaczęło się. Wymieniliśmy z Aaronem porozumiewawcze spojrzenia. Wiedzieliśmy, co zaraz nastąpi – wielka przemowa rodem z amerykańskich filmów (polecam zaopatrzyć się w popcorn).
– ...nie tylko jako przyjaciela, ale i jako dobrego człowieka. Jako cudownego kompana w podróży! Jako ramię, w które zawsze można się wypłak...
– Skończyłaś już? – Podrzucił butelkę i teatralnie ziewnął.
– Tylko na ciebie mogę liczyć w trudnych chwilach... – Przybrała poważną minę, ale widząc, że nie przynosi ona pożądanego skutku, wróciła do głupawego uśmiechu i po prostu puściła do niego oko. – Dasz mi łyczka, nie?
Kiedy Raven wypoczęła na tyle, by poruszać się bez wieszania na Jadzie, zajęliśmy nasze stałe miejsce w opuszczonej zamkowej fortecy, tuż obok zjazdu ze zjeżdżalni. Jeszcze kilka lat temu drabinka i cała konstrukcja wydawały się nam ogromne, lecz w którymś momencie plac zabaw jakby niepostrzeżenie się skurczył.
– Nie wierzę, że mi to robicie. – Opadłam na złożoną z belek chłodną podłogę i westchnęłam z żalem. – Tak po prostu zostawiacie mnie w tej dziurze. Samą. Na ponad dwa tygodnie. W wakacje!
Cisza. Z każdą kolejną sekundą zaczynałam wątpić, czy uda mi się w ogóle wzbudzić w nich jakiekolwiek wyrzuty sumienia.
– To nie z własnej woli – odezwał się wreszcie Aaron.
No tak. To rodzice zmusili jego, Ronnie i Brigette do wyjazdu nad jezioro. Wspólne wypady to ich odwieczna tradycja, więc odmowa nie wchodziła w grę, zwłaszcza że jego siostry nie miały nic przeciwko.
– Wiesz przecież, jaka jest moja ciotka. – Raven skrzywiła się i też opadła na podłogę, a jej piegowate ramię delikatnie musnęło moje. – Nie użalaj się nad sobą, chętnie zamieniłabym się miejscami.
Każdy znał jakąś silną i niezależną kobietę z kotami – w rodzinie Ayersów tę rolę odgrywała ciotka Brygida. Wraz z Puszkiem i Duszkiem dałaby radę okrążyć całą kulę ziemską, angażując w swoje podróże brata, a przy okazji jego rodzinę. Nie ustępowała nigdy. Szkoda tylko, że faworytami ciotki zawsze byli chłopcy. Może dlatego mama Raven uwielbiała ją równie mocno, jak jej córka, czyli w praktyce przynajmniej raz w ciągu wspólnego wyjazdu przeżywała załamanie nerwowe.
Ponieważ Raven zatraciła się we własnej tragedii, przeniosłam wzrok na Jade’a.
Jade jednak milczał. Jade z reguły milczał.
– Miałam nadzieję, że chociaż ty mnie nie zostawisz – rzuciłam z wyrzutem. – Przecież moglibyśmy opalać się razem tutaj, we Flaxton. Jeśli tak koniecznie zależało ci na morzu, wystarczyło powiedzieć, oddałabym ci dmuchany basenik Ethana.
Nie potrafiłam zrozumieć, jak Jade, ze swoją najbardziej wyluzowaną rodzinką na świecie, nie umiał wywinąć się z kłopotliwego rodzinnego wyjazdu. Może gdybyśmy zostali na dwa tygodnie sami, nie pogadalibyśmy za dużo, ale na pewno dużo byśmy sobie razem pomilczeli.
– A piach na plażę wzięlibyście z piaskownicy – wtrącił Aaron. – Lauren potwierdzi, że jest najwyższej jakości.
Panie i panowie, kolejne spojrzenie przez-ciebie-omal-nie-wpadłam-w-psią-kupę wędruje do... Aarona Reynoldsa!
– W takim baseniku nie mógłbym nawet usiąść. – Jade odgarnął za ucho kilka kosmyków uwolnionych z luźnego kucyka. Kasztanowe włosy sięgały mu nieco za ramiona i przypominały w dotyku jedwab. Cokolwiek z nimi robił, intuicja podpowiadała mi, że powinnam podwędzić mu szampon. – Lauren, przecież to tylko dwa tygodnie. Wytrzymasz. Wiem, że o dziwo nawet ja mam jakieś plany, ale nie wypada spławiać własnych rodziców.
– To o dziwo było godne pożałowania. – Raven zachichotała.
– I miało takie być – wyjaśnił.
Również się zaśmiałam, po raz kolejny nie mogąc uwierzyć, że to wreszcie nadeszło. Wreszcie nadeszły tak długo wyczekiwane wakacje!
Koniec szkoły. Koniec obowiązków. Prawie półtora miesiąca nicnierobienia. To brzmiało tak pięknie! W głowie kłębiło mi się mnóstwo pomysłów na to, co moglibyśmy robić. Miałam nadzieję, że chociaż tym razem plany nie skończą się na włóczeniu się, jedzeniu i spaniu (albo przynajmniej choć część z nich tak się nie skończy).
Co roku obiecywałam sobie produktywnie spędzić wakacje, ale wrodzony słomiany zapał temu nie sprzyjał. Tego lata byłam szczególnie narażona na marnowanie czasu, bo jakimś sposobem troje moich przyjaciół miało wyruszyć w podróż następnego dnia. Oczywiście każde gdzie indziej – Jade nad morze, Raven w góry, a Aaron nad jezioro. Żeby uniknąć rozjazdów, co roku umawialiśmy się na wspólny termin rodzinnych wakacji. I o ile zazwyczaj dało się to znieść, tym razem zapowiadało się znacznie gorzej. Groziły mi dwa tygodnie beznadziejnej nudy. Nigdzie nie wyjeżdżałam, bo zaoszczędzone pieniądze zamiast na wakacje przeznaczyliśmy na długo planowany remont. Dziadek, główny pomysłodawca, nie mógł się już doczekać. Wkrótce miał przyjechać pan Rivera – jego przyjaciel (mimo dzielącej ich różnicy wieku, gdyż mój dziadek mógłby być jego ojcem), który obiecał pomóc mu w tym przedsięwzięciu. Wiedział, co robi, w końcu był zawodowcem, a podobne zlecenia stanowiły dla niego główne źródło utrzymania.
Nasz dom nie należał do małych. Piętrowy budynek mógł pomieścić dużo więcej osób niż naszą piątkę, dlatego po wspólnej dyskusji uzgodniliśmy, że na miesiąc pan Rivera się do nas wprowadzi. W przeciwnym wypadku musiałby codziennie dojeżdżać, co trwałoby średnio trzy godziny. Nie wspominając o powrocie.
Jeśli miałabym być szczera, obecność pana Rivery w ogóle mi nie przeszkadzała. To taki typ człowieka, od którego biła najprawdziwsza ludzka dobroć – bezinteresowny, pomocny, troskliwy. I oczywiście niezwykle utalentowany w swoim fachu.
A, no i jeszcze jeden plus: umiał nawet gotować. Czy istniał bardziej idealny współlokator?
Lubiłam z nim rozmawiać. Miał do siebie dystans i zawsze skrywał w rękawie jakąś ciekawą historię. Kiedyś dużo podróżował, mieszkał jakiś czas we Francji, czego odrobinę mu zazdrościłam, bo chociaż to przereklamowane, zawsze chciałam odwiedzić Paryż i na własne oczy zobaczyć tę legendarną wieżę Eiffla. Może zrozumiałabym wreszcie, czym wszyscy się tak zachwycają. Czy naprawdę wygląda tak spektakularnie jak na filmach? Chyba tak, skoro uchodzi za symbol miasta miłości, choć nie wiem, kto wpadł na pomysł, że metalowa konstrukcja ma wpływ na ludzkie uczucia. Nie wiedziałam także, jak wiele ciekawych historii musiałabym usłyszeć, by choć w połowie zapchać nadchodzącą pustkę – pierwszych wakacji od niepamiętnych czasów spędzanych bez przyjaciół.
*
W drodze powrotnej słońce odpuściło i chyba z czystej litości wreszcie przestało się nad nami znęcać. Szliśmy całą czwórką aż do rozwidlenia, na którym Jade i Raven od lat skręcali w prawo, a ja i Aaron w lewo. Gdy odbiliśmy z Aaronem w swoją stronę, kamyki grzechotały nam pod stopami, a niebo przecinały białe obłoki przypominające ogromną watę cukrową.
– Czy ta chmura nie wygląda jak owca? – zapytałam, wskazując ją palcem.
Zmrużył oczy.
– Która niby?
– No ta.
– Pokaż. – Gdy podszedł bliżej, wsunął swoją głowę tuż obok mojej. Stał tak chwilę i przyglądał się niebu, po czym westchnął, nieświadomie łaskocząc mnie w szyję. Odskoczyłam z chichotem.
– Ta biała, o tam!
– Lauren. Wszystkie są białe.
Przewróciłam oczami.
– Ma rogi. O, i nawet ogonek!
– Czekaj... – Kręcił głową, aż jego twarz rozjaśniła się w zabawnym uśmiechu. – Nie widzę owcy, widzę barana. Od kiedy owce mają rogi?
Puściłam tę uwagę mimo uszu. Kąciki moich ust powędrowały do góry, gdy rzuciłam owcy pożegnalne spojrzenie, zanim rozpłynęła się w gęstwinie chmur.
Aaron odprowadził mnie pod sam dom, gdzie nadszedł czas oficjalnego pożegnania. Oboje nie lubiliśmy pożegnań, więc zamierzaliśmy załatwić sprawę szybko i bezboleśnie. Nawet krótkie rozstania z kimś, z kim spędzasz zastraszającą ilość swojego czasu, bywają trudne. Aaron Reynolds zajmował w moim sercu honorowe miejsce i doskonale zdawałam sobie sprawę, że to nie ulegnie zmianie już nigdy.
– I pamiętaj o kółkach ratowniczych. No i proszę cię, ja wiem, że to kusi, ale nie skacz od razu do wody, bo dostaniesz szoku termicznego, okej? – wymieniałam po kolei, ale wyglądało na to, że w ogóle nie brał tego sobie do serca.
Tak naprawdę nigdy nie przejmował się moimi ostrzeżeniami. Lepszą zabawę sprawiało mu obserwowanie, z jakim zaangażowaniem go przekonywałam, i przerywanie mi od czasu do czasu, by dorzucić jakiś kpiący komentarz.
– Dobrze. Przeżyję. Wierz lub nie, ale mam już siedemnaście lat – powiedział takim tonem, jakby zdradzał mi ważną tajemnicę.
– No widzisz, kto by pomyślał? Zachowujesz się, jakbyś miał dziesięć!
W odpowiedzi pstryknął mnie w czoło. Zaśmiałam się. W tym czasie sięgnął do kieszeni i wyjął z niej miętową czekoladę aero.
– Trochę roztopiony prezent pożegnalny. – Wcisnął mi ją do ręki.
Trochę roztopiony to mało powiedziane. Przez opakowanie poczułam, że czekolada była w płynie. Uśmiechnęłam się i westchnęłam.
Miętowa czekolada aero to taka nasza tradycja. Tajny chwyt Aarona, znajdujący zastosowanie praktycznie we wszystkim. Wygrany konkurs wokalny w podstawówce? Miętowe aero. Przeprosiny za zniszczenie ulubionej lalki? Miętowe aero. Tydzień w szpitalu ze złamaną nogą po tym, jak wspinaliśmy się po drzewach? Miętowe aero. Śmierć chomika? Oczywiście miętowe aero.
Trudne pożegnanie? Miętowe, kurde, aero!
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden mały, maleńki haczyk, którego od lat nie byłam w stanie mu wyznać. Odkąd pamiętam, z całego serca nienawidziłam mięty. Był to jeden z dwóch sekretów, których zamierzałam strzec przed nim aż po grób.
– Dzięki, Reynolds, ale nie dawaj mi prezentów pożegnalnych. No, chyba że zamierzasz już nie wrócić.
Zagryzł policzek od środka i zrobił taką minę, jakby rozważał tę opcję. Skarciłam go szturchnięciem.
– Wrócę. Mam tu jeszcze kilka rzeczy do załatwienia.
– Jakich rzeczy?
Wzruszył ramionami, a jego brwi zabawnie poszybowały w górę. W naszym języku oznaczało to, że nie dowiem się już, co miał na myśli.
– Do zobaczenia, Lauren. Miłych wakacji.
Aaron zniwelował dzielący nas dystans do zera i zamknął mnie w uścisku. Wtuliłam się w niego z całej siły, przy okazji czule czochrając jego czarną czuprynę. Przyjemne ciepło rozlało się po całym moim ciele, jak za każdym razem, kiedy tkwiłam w jego ramionach.
– Wracajcie szybko. Wtedy na pewno takie będą.
Dopiero na schodach odwróciłam się za siebie. Tak jak sądziłam, patrzył za mną. Coś w moim sercu drgnęło, ale stłumiłam to uczucie, zanim zdążyło wybrzmieć. Lekko mu pomachałam, a potem posłałam ostatni uśmiech, który jakimś cudem musiał wystarczyć aż na dwa następne tygodnie.
*
Nocą leżałam na łóżku, tonąc w deszczu myśli. Po raz milionowy zastanawiałam się, jak spędzić najbliższe dwa tygodnie. Przez ten czas mogłabym skupić się na sobie – może wreszcie narysować coś porządnego albo urządzić z babcią czytelniczy maraton. Westchnęłam. Jakoś to będzie. Chwyciłam szkicownik wraz z ukrytym w nim ołówkiem, po czym wyszłam na balkon.
Przyjemną ciemność rozpraszał jedynie blask mojej ulubionej lampki. Księżyc tkwił tam gdzie zawsze i odniosłam wrażenie, że tego lata nie widziałam go jeszcze świecącego tak intensywnie jak dziś. Przysiadłam na parapecie i zaczęłam nieśpiesznie bazgrać po papierze. Chciałam uchwycić urok tej nocy, to przelotne wrażenie. Kreśliłam koślawe linie, co jakiś czas obrzucając niebo spojrzeniem. Kiedy skończyłam, odłożyłam szkicownik na bok i wciąż wpatrywałam się przed siebie.
Niespodziewanie płachtę nieba przecięła smuga jasnego światła. Choć wszystko to trwało zaledwie sekundę, wystarczyło, by na mojej twarzy zagościł szeroki uśmiech.
Oto i przemknęła. Najprawdziwsza spadająca gwiazda.
Zaczęłam zastanawiać się nad życzeniem. Utkwiłam wzrok w miejscu, które jeszcze przed chwilą rozświetlał blask meteoru, i szepnęłam:
– Niech te wakacje będą niezapomniane.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI