Drolerie - ebook
Drolerie - ebook
Mundus senescit - świat się starzeje. W tych słowach zamyka się nie tylko
pierwotne przesłanie tego zwrotu, że złoty wiek ludzkości zamknął się wraz
z wrotami ziemskiego raju. Nasz świat się, bowiem nie tylko zastarzał, ale wraz
z postępującą starością skurczył. Dawniej na ziemi było dość przestrzeni, by
mogli na niej zamieszkiwać psiogłowcy, gramanci, ludzie o zrośniętych
ustach, pożywiający się jedynie ziarnem i napojami pitymi przez słomkę,
gdzie pasł się katoblepas, który podniósłszy znad ziemi swój ciężki łeb powalał
wrogów nieznanym nikomu sposobem, gdzie Prestor Jan, władca najpotężniejszego
chrześcijańskiego państwa na świecie, podejmował swoich
poddanych i przychodniów przy stole, przy którym nikt się nie upijał, ile by
trunków nie wypił. (ze wstępu)
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-952616-1-9 |
Rozmiar pliku: | 528 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mundus senescit - świat się starzeje. W tych słowach zamyka się nie tylko pierwotne przesłanie tego zwrotu, że złoty wiek ludzkości zamknął się wraz z wrotami ziemskiego raju. Nasz świat się bowiem nie tylko zestarzał, ale wraz z postępującą starością skurczył. Dawniej na ziemi było dość przestrzeni, by mogli na niej zamieszkiwać psiogłowcy, gramanci, ludzie o zrośniętych ustach, pożywający się jedynie ziarnem i napojami pitymi przez słomkę, gdzie pasł się katoblepas, który podniósłszy znad ziemi swój ciężki łeb powalał wrogów nieznanym nikomu sposobem, gdzie Prestor Jan, władca najpotężniejszego chrześcijańskiego państwa na świecie, podejmował swoich poddanych i przychodniów przy stole, przy którym nikt się nie upijał, ile by trunków nie wypił.
Zapraszam do opowieści, które odwołują się właśnie do tego świata młodego, pełnego przestrzeni, piękna, niesamowitości wszelakich, cudów i grozy. Najważniejszymi naszymi towarzyszami w tych krainach będą: droga i czas.
Przeszło wiek temu Inklingowie tęsknili nie tylko do momentu, w którym skończy się Wojna Europejska, zwana dziś I Wojną Światową. Czekali do chwili, w której wynajmą gospodę na wsi i to na cały tydzień. Po to, żeby po prostu cieszyć się opowieściami i rozmową, bez konieczności patrzenia na zegar. Dawniej, nim świat się skurczył, było inaczej. Mechaniczne zegary według Arona Guriewicza zaczęły powstawać w trzynastym wieku. Miały wówczas tylko jedną wskazówkę i to w zupełności wszystkim wystarczało. Ba, było to aż nadto, bo drogę mierzono liczbą popasów, a noc upływała wraz z wypalającą się woskową świecą, lub modlitwą odmówioną przez mnichów czuwających nad światem.
Zimą, czyli w czasie, w którym powstaje ten tomik, ustawały prace polowe. Zamierały konflikty zbrojne. Noc zapadała wcześnie, a ciemności były nieprzeniknione. W słabo ogrzewanych izbach panował chłód. Gromadzili się ludzie przy tych odrobinach ciepła, jakie dawały paleniska lub kominki, by posłuchać opowieści i zbliżyć do siebie, nim znów każdy zajmie się własnymi sprawami. Ta opisana przez J.R.R. Tolkiena tęsknota Inklingów za czasem na opowieści i rozmowy, pokazuje jak bardzo nam, mieszkańcom zestarzałego świata, postęp doskwiera. Niby wszyscy jesteśmy dla siebie na wyciągnięcie ręki, przecież wystarczy zadzwonić, czy zasiąść do komputera. A jednak o ten moment na spotkanie drugiego człowieka coraz trudniej. Wróćmy, więc do chwil i miejsc, w których wspólne słuchanie opowieści było tak naturalne, jak picie miodu i zastępowanie pajdami chleba talerzy.
W młodości świata tylko w wybranych miejscach teksty czytano ze zwojów i kart. Dzięki klasztorom spopularyzowało się słowo: legenda, wywodzące się z łacińskiego lego, legere, czyli czytać na głos. Szczególne znaczenie miały w tamtych czasach słowa wypowiadane, bo zawierały tchnienie, jakiś element duszy. To na głos się błogosławi lub rzuca przekleństwa. Wciąż można posłać komuś „słowo skrzydlate”, a można też zaobserwować, że „diabeł najstraszniejszy, gdy z człowieka wychodzi”.
Predrag Matvijević napisał w swym „Brewiarzu śródziemnomorskim” o wyspach, że ciągle się na nich na coś czeka. Czeka się na statek, który przywiezie nie tylko towary, ale i informacje ze świata, na zmianę pogody, na zebranie plonów i obfite połowy. Mieszkańcy dawnych zamków, miasteczek, czy wiosek mieli tę samą tęsknotę i potrzebę. Czekali aż pojawi się aoida, bard, trubadur, aktor, wędrowny kaznodzieja, czy mędrzec. My też ciągle czekamy. Przy tym paradoksalnie w tym braku czasu mordujemy też ten, który mamy, przy wykorzystaniu różnych nowoczesnych urządzeń, o których Moja Mama już w minionym stuleciu mówiła: „złodziej czasu”. I na co tak czekamy? Na opowieść, na spotkanie z drugim człowiekiem – tak jak przed wiekami.
Zapraszam w tę podróż w czasie i przestrzeni. Nie ma znaczenia, czy te słowa przeczytasz komuś na głos, czy tylko w myślach. Mam nadzieję, że wypełnią Ci oczekiwanie na spotkanie z drugim człowiekiem.Drolerie
– A toś mi przygadał, a toś mi przygadał! – Słowa z mocą wdarły się w ciszę skryptorium. Mnisi w czarnych habitach jeszcze niżej pochylili się nad kopiowanymi księgami, a ich twarze przybrały wraz wyjątkowego skupienia. Znali ten głos dobrze i wiedzieli, że jego właściciel częściej bywa surowy niż rubaszny jak teraz. Po chwili drzwi się otworzyły i wtoczył się przez nie obdarzony potężną posturą opat. Za nim wszedł nie najmłodszy już rycerz o siwej brodzie, którego twarz zdobiła plątanina blizn i zmarszczek. Jako ostatni próg izby przekroczył mały chłopiec.
– A toś mi przygadał! – ryknął opat po raz trzeci, klepiąc przy tym z mocą swego towarzysza w plecy. – Ale ci powiem, żeś dobrze zrobił? Wiesz, co to naprawdę znaczy: być opuszczonym przez przyjaciół?
Rycerz nie odpowiedział. Na ustach miał łagodny uśmiech, z którego wynikało, że czuje się niezręcznie i w tej sytuacji, i w tej klasztornej przestrzeni. Opatowi zdawały się nie przeszkadzać ani milczenie, ani wyraz twarzy gościa. Po chwili odpowiedzi udzielił więc sam.
– Powiesz pewnie, że to ktoś w niesławie, osamotniony znaczy się. A ja ci powiem, że wcale nie! – zakończył triumfalnie, wyraźnie rad z własnych ustaleń w tej kwestii. – To ktoś, kogo wszyscy po plecach klepią. Prawiąc przy tym, że cokolwiek czyni – dobrze czyni, a nikt nie zwraca mu uwagi na błędy i za nic nie gani!
Nim rycerz zdążył zareagować, drzwi do skryptorium otworzyły się ponownie. Stanął w nich wysoki, chudy mnich, który ukłonił się obecnym i rzekł:
– Ojcze opacie, wysłannicy książęcy przybyli.
– Nareszcie – krzyknął opat, a od jego głosu kilku najbliżej siedzących skrybów podskoczyło na swych siedziskach. – Idę więc – dodał, zwróciwszy się w stronę rycerza. Potem pogładził chłopca po głowie i rzekł tubalnym głosem – Pora porozmawiać o twojej przyszłości, młodzianku!
Po tych słowach ruszył energicznym krokiem w stronę drzwi. Zatrzymał się jednak w pędzie i powrócił do gości. Tu powiedział do starszego mężczyzny:
– To długo nie potrwa, kuzynie. Książę to w zasadzie mój klient, ale pozory jego emisariusze będą zachowywać, oj będą! Przez ten czas poczytaj coś zbożnego chłopcu – podszedł do wolnego pulpitu, na którym leżała pokaźnych rozmiarów otworzona księga i powiedział jakby sam do siebie – A co my tu mamy? – szybko omiótł wzrokiem litery i mruknął: – A, „Legenda aurea” – obrócił pospiesznie kilka kart i powiedział do swoich gości – To będzie dla chłopca dobre, bo to opowieść o pokorze i ucieczce od ziemskiej sławy. No, ostańcie z Bogiem! – po tych słowach odwrócił się i wyszedł swym żwawym krokiem.
Rycerz z niepewną miną podszedł do woluminu. Chłopczyk powoli ruszył za nim. Pierwszy raz był młodzianek tak daleko od domu. Pierwszy raz widział tak potężną budowlę z kamienia, jak ten warowny klasztor. Pierwszy też raz widział książkę. Wyjrzał teraz zza ojcowego łokcia i patrzył na otwarte karty. Jego wzrok wpierw błąkał się po rzędach liter, by spocząć wreszcie na droleriach. Było ich trzy. Wszystkie marginalne rysunki zdobiły pierwszą ze stronic. Patrząc od góry, na pierwszym widniało dwóch wojów, z których szyi tryskała obficie krew, a odcięte głowy leżały u stóp stojących jeszcze ciał. Na środkowej ilustracji jakieś dwa pokryte futrem, człekopodobne stwory, skradały się z włóczniami do ludzkich domostw. Na położonej najniżej, niewiasta piastowała dziecię w swych ramionach. Chłopiec oderwał wzrok od księgi, spojrzał na ojca i powiedział cicho:
– Zrobisz to dla mnie, ojcze? Przeczytasz mi tę opowieść?
Rycerz popatrzył raz jeszcze na równe rzędy liter, stabilnie oparte o linie wytyczone ołowianą pałeczką. Ściągnął mocno brwi i bezdźwięcznie poruszył wargami. Po chwili westchnął ciężko. Nie raz spotykały go w życiu ciężkie terminy: dalekie wyprawy wojenne, łowy na grubego zwierza, późne ojcostwo… Teraz stał ten mężny człowiek, który sam jeden na tura, czy odyńca z oszczepem się zasadzał, całkiem bezbronny wobec tych liter, których od tak dawna nie czytał i wobec tych oczu ogromnych, tak intensywnie i z takim zafascynowaniem oraz wiarą w niego wpatrzonych. Odwrócił wzrok od syna i spojrzał na karty. Tym razem nie zerknął nawet na tekst, lecz obejrzał uważnie drolerie i twarz mu się od tego widoku wypogodziła.
– Znam tę historię – powiedział spokojnym głosem. – Opowiem ci ją!
– Przeczytasz mi? – dopytywał się chłopczyk.
– Opowiem. Ta wersja nie jest pełna – dodał szybko, wskazując na karty księgi. Usiadł przed pulpitem. Posadził sobie chłopca na kolanach i przez chwilę milczał, jakby zbierał myśli, które te trzy obrazki z głębokiej studni niepamięci właśnie wydobyły. Wreszcie przymknął oczy w skupieniu i rzekł:
– Wydarzyło się to za życia mojego pradziadka, Iwona – mnisi unieśli głowy znad pulpitów i popatrzyli po sobie. – Ścięte głowy strażników bramy, potoczyły się po murawie przerażająco cicho. Nie zdążyli dzielni woje wszcząć alarmu. Całe Porębiany spały. Nikt w nowiu nie widział nadchodzącej zewsząd zagłady, która przekraczała palisadę i pełzła do domostw. To dzicy ludzie szli wytrzebić mieszkańców, a osadę spalić. A pamiętać trzeba, że ledwie parę lat przed tą nocą wydarto tę ziemię z pradawnej puszczy jodłowej. Postawiono pierwszą palisadę i bramę z drewnianą wieżycą, podzielono ziemię i rozpoczęto urządzać łowy, by dzięki solonemu mięsu zimę przeżyć. Myśliwi musieli zapuszczać się coraz dalej, bo uciekł w ostępy zwierz, pozbawiony swego pierwotnego, leśnego domu. O czym nikt nie wiedział, skurczyły się też tereny, na których od niepamiętnych czasów plemiona dzikich ludzi żyły w harmonii z przyrodą. Póki z Porębian polowano jeno w najbliższej okolicy i nie łowiąc więcej nadto, by zimę przeżyć, nie mieszały się stwory do ludzkiego życia. Gdy jednak, by przypodobać się pradziadowi obecnego księcia, zorganizowano wielkie łowy li tylko dla rozrywki, a donośny dźwięk rogów sprawił, że ptaki wzbijały się z drzew całymi chmarami i odlatywały, by nieprędko powrócić, dziki człowiek postanowił pozbyć się sąsiadów. A trzeba wiedzieć, że lud to był krzepki, nieokrzesany, straszliwy, futrem jakby diablim pokryty. Potrafiący się świetnie maskować, bezszelestnie poruszać i włócznią nader sprawnie robić.
Nocy tamtej pamiętnej podpełzli już ci leśni woje pod same okna. Broń szykowali do rzezi, jeno tylko na rozkaz swego wodza czekali i wtedy w jednej z chat zakwiliło maleństwo. Przywarli do ziemi na ten dźwięk, którego nie znali, bo dzikie dzieci z jaj się rodzą i w ogóle nie płaczą. Nie wiedzieli więc, czy to alarm taki dziwny, czy modlitwa wieczorna, czy co jeszcze innego? A pacholę kwiliło i kwiliło, wręcz się zanosiło od płaczu. Matka wreszcie doń wstała, na ręce ujęła i kołysać poczęła. Nie pomogło. Zanuciła więc cicho piosnkę ckliwą. Zdziwił się człowiek dziki i zasłuchał w melodię. Leżeli u okien leśni woje, a pod wpływem śpiewu, przemiana w ich sercach wielka nastąpiła. Zapytał w końcu wódz czarny swego przybocznego, a miało to miejsce, gdy pieśń dobiegła końca:
– Pojmujesz, co to było?
– Chyba samica śpiewała młodemu – odparł zagadnięty.
Zadumał się wódz dziki i powiedział:
– Istoty, których samice tak się młodymi opiekują i dźwięki tak słodkie ze swych ust wydają, nie mogą być całkiem złe. Odstąpimy teraz. Będziemy to plemię obserwować, a gdy Księżyc znów będzie duży, decyzję co do ich dalszych losów starszyzna podejmie.
I odeszli w mrok, nikomu więcej krzywdy nie czyniąc. Tak to płacz dziecka niewinnego i śpiew białogłowy Porębiany ocalił.
Tu zamilkł i głęboka cisza w skryptorium nastała. Mnisi, którzy nasamprzód popatrywali po sobie, zasłuchali się w końcu całkiem i oddali zadumie. Chłopiec też milczał i na drolerie ze zmarszczonym czółkiem spoglądał. Wtem drzwi się otworzył i pojawił się w nich opat z miną wielce dumną.
– No, dogadane – krzyknął radośnie! – Giermkiem u samego księcia będziesz, młodzianku! – zwrócił się do chłopca. – A jakąż to legendę ci ojciec przeczytał, hę?
Rycerz poruszył się niespokojnie, a chłopiec z pokraśniałą od wielkiego zapału twarzyczką, powtórzył omalże słowo w słowo ojca opowieść.
Zdumiał się wielce tej historii opat. Na rycerza czujnym wzrokiem popatrzył, ale odezwał się, dopiero gdy chłopczyk powiedział:
– I tak dzieciątko małe swym płaczem gród nasz cały uratowało!
– Tak, tak – rzekł cichym i jakby zamyślonym głosem opat – to mądra historia. Bo można mieć fantastyczne dzieciństwo i nawet o tym nie wiedzieć…
Tu zamilkł na chwilę i chłopca po głowie pogładził. Westchnął w końcu i powiedział:
– No, chodźmy już. Jutro młodzianek o nonie w świat wielki wyrusza. Zjedzmy tedy wspólną wieczerzę i udajmy się do cel naszych.
Chłopiec z rycerzem ukłonili się opatowi i ruszyli przodem. Duchowny, na otwarte karty księgi ukradkiem zerknął. Czerwone litery głosiły: „De sancto Egidio”.
***
Nazajutrz skoro tylko wybiła nona, orszak ruszył do dzielnicowej stolicy. Toczyły się z wolna ciężkie wozy z kołami o żelaznych obręczach. Na jednym z nich obok woźnicy na koźle zasiadł chłopaczyna. Ojciec na rosłym rumaku jechał przy nim. Milczeli obaj, wzrok mieli gdzieś daleko wpatrzony. Czy to w przyszłość nieznaną, czy to w przeszłość zatartą, tego nikt odgadnąć by nie zdołał. Wreszcie chłopczyk, przełamując obawy, zagadnął tatę.
– Ojcze, czy mogę cię o coś spytać?
Kiwnięciem głowy rycerz zgodę oznajmił i podjechał jeszcze bliżej do burty wozu.
– Dziękuję – z szacunkiem powiedział chłopiec. – Naprawdę dzicy ludzie w pobliżu naszych Porębian żyli?
– Zaprawdę, sam żem ich widział.
– Widziałeś tato, naprawdę widziałeś?
– Tak, z ojcem moim a twoim dziadem. Między dzikami się pochowały stwory i całą watahę dzików nam na łowach spłoszyły. Nam nic nie zrobiły, choć żeśmy samotrzeć tylko byli, z bratem moim, a twoim wujem Wisławem. Do tego wyszykowani na łów, a nie do boju. My, młodzi i wyrywni, gotowi byliśmy ich ścigać, ale ojciec gestem ręki uchodzących pozdrowił i nakazał powrót do Porębian. Powiedział, że dziki człowiek wciąż zwierzyny pilnuje i o jej liczebność dba. Znać ilość dzików mocno wówczas spadła i nam na polowanie nie pozwolił. Twój dziad bardzo ich mądrość i dbałość o stworzenie cenił…
W tym momencie kolumna dotarła do rozstajów. Tu ojciec westchnął i powiedział:
– Synu, ja muszę do Porębian. Tobie czas na służbę u księcia. Na wiosnę przyjadę cię odwiedzić. Sprawuj się dobrze i pamiętaj, żeś zawsze w myślach i modlitwach twej matki i moich.
Niezręcznie nachylił się i ucałował chłopca w czoło. Tak drogi ojca i syna rozdzieliły się na długo, ale przecież trwać przy sobie te dwie dusze zawsze będą, czy daleko im do siebie będzie, czy całkiem blisko.