Drollercaster: Dwa światy. Milton żyje - ebook
Drollercaster: Dwa światy. Milton żyje - ebook
Tylko z tej książki dowiesz się, co naprawdę spotkało go na Ziemi.
Czas wyruszyć na przygodę mojego życia, o której nikt poza wami i mną się nie dowie. Wybieram się do waszego świata. Full hardcore, pełen survival i lecimy do boju!
Z Dziennika Miltona
Milton zaaranżował własną śmierć, żeby opuścić kwadratową planetę i udać się na Ziemię. Nowy świat zachwyca go szejderami, grafiką i tysiącami detali. Ale leniwoludź szybko odkrywa, że nawet trening na najtrudniejszym survivalowym modzie nie zapewni przetrwania na tej planecie.
W świecie równoległym doktor Gaskin w panice próbuje nawiązać z nim kontakt i przekazać bardzo ważną wiadomość. Czy uda mu się skontaktować z Miltonem przez youtubowy kanał ratunkowy?
Czy Milton przeżyje?
Autor niczym współczesny Dżepetto przenosi bohatera ze świata wirtualnego na Ziemię.
A w tym świecie nic nie wygląda jak to, co Milton znał do tej pory.
| Kategoria: | Dla dzieci |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-240-4666-9 |
| Rozmiar pliku: | 7,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Milton jednak zdawał się zupełnie nie dostrzegać tego przerażającego otoczenia. Biegał po swojej zagrodzie, jak gdyby wstał właśnie rześki poranek. Porcelanowe naczynia wypełnione zapasami jedzenia, beczki pełne świeżej wody oraz zestaw miedzianych narzędzi, które udało się Miltonowi wykonać, dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Miał pewność, że na tym etapie nic złego stać się nie może. Parkan i wąska wewnętrzna fosa szczelnie odgradzały go od świata krwiożerczych potworów. Milton po raz pierwszy czuł, że panuje nad sytuacją.
– Czerwony księżyc? – mówił do siebie. – Co tam! Zaraz zniknie, a ja będę mógł ruszyć dalej z przygotowaniami do mojej wyprawy.
Tak, do wyprawy.
Marzeniem Miltona (o czym nie wiedział wtedy praktycznie nikt poza nim samym) było zbudowanie drewnianego statku, podobnego do tego, którym jego ojciec przed laty pływał po morzach i oceanach całego świata. Leniwoludź pragnął tak jak on podróżować, poznawać nowe lądy, znajdować skarby i zaginione cywilizacje. Oczami wyobraźni widział, jak stoi za sterem swojej łajby, na pełnym morzu, z podniesionymi żaglami i rozcinając grzbiety ogromnych fal, krzyczy: „Ahoj, przygodo!”. A raczej: „Psszygodo”.
Milton jest leniwoludziem i wypowiadanie tak trudnych ludzkich słów nie należy do jego najmocniejszych stron.
Wyobrażał sobie tę cudowną przyszłość i siebie – przystojnego, walecznego, na pięknym statku, który sam zbuduje.
Jednak w tej chwili panowała noc, a dookoła roiło się od dzikich bestii. W każdej chwili niskie, niepozorne ogrodzenie, które Milton dumnie nazywał murem, mógł przeskoczyć przypadkowy pająk. Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, jaką siłę i zwinność posiadają te zwierzęta. Walka z nimi jest o tyle trudna, że potrafią się wspinać nawet na pionowe ściany i najczęściej atakują od góry, kompletnie zaskakując przeciwnika. Dziwnym trafem w okolicy nie pojawiła się jeszcze ani jedna z tych bestii, choć zazwyczaj to one zjawiają się najszybciej. Może tego dnia miały jakieś ważniejsze sprawy na głowie, niż pomagać zombiakom ubić Miltona.
Mijały godziny.
Noc czerwonego księżyca osiągnęła apogeum. Wybiła północ. Pomruki potworów brzmiały coraz bardziej niepokojąco, zimny wiatr przygaszał pochodnie, a migoczące światła i cienie tworzyły mroczny nastrój.
Milton zdawał się tego wszystkiego nie dostrzegać. Zaabsorbowany pracą, chciał przyspieszyć przygotowania. Nawet przez sekundę nie pomyślał o tym, że może warto iść spać, odpocząć, bezpiecznie przeczekać do rana.
Jego głowę wypełniały coraz to nowe pomysły. Przypomniał sobie o dłucie, które niedawno własnoręcznie wykonał, wytapiając rudę miedzi wydobytą w kopalni, w miejscu, które nazwał Miedzianym Rajem.
– Muszę się nauczyć rzeźby – mruczał pod nosem. – Tak! Muszę coś wyrzeźbić! Teraz jest noc, to idealny moment. – Złapał pośpiesznie dłuto i podniósł leżący obok blok skalny. – Jeszcze młot… Halo, młocie! Gdzie jesteś?… A! tutaj.
Taszcząc ciężkie narzędzia i materiał skalny, wyglądał tak nieporadnie, że zombie, którym udało się zerknąć kwadratowymi ślepiami ponad płotem, zaczęły charczeć z radości i ślinić się jak opętane. Z tak łakomego kąska nie sposób było zrezygnować, tym bardziej że Milton wyglądał na łatwą zdobycz, a taka nie trafiała się często. Wystarczyło tylko dostać się do wnętrza zagrody i dopaść małego leniwoludzia.Milton postanowił osadzić kamień, z którego chciał stworzyć rzeźbę, na szczycie ogrodzenia, oparł więc narzędzia o płot i wspiął się na wzniesienie pod parkanem, które usypał, by łatwiej obserwować otoczenie domu. Na ten widok wszystkie potwory zbiegły się w jedno miejsce. Milton patrzył z góry prosto w oczy zombie. Bestie przepychały się coraz gwałtowniej. Każda walczyła o jak najlepsze miejsce. Kto o zdrowych zmysłach wpadłby na tak nieodpowiedzialny pomysł, by uczyć się rzeźbienia, prawie stojąc na płocie, pod którym wrzeszczą hordy głodnych potworów? Milton wyraźnie igrał z losem.
– Idealne miejsce – stwierdził zadowolony. – Ha, i co tam, zombiaczki? Nie możecie wskoczyć? Bidulki… Spokojnie, ja sobie tu trochę porzeźbię. – Wyciągnął z ekwipunku narzędzia i dodał: – Zaraz i tak wstanie świt, a wtedy wszystkie zginiecie.
Zbliżał się poranek. Milton spędził całą noc, próbując wykuć w kamieniu coś ładnego. Oczywiście to, co stworzył, trudno było uznać za wiekopomne dzieło, ale się nie zniechęcał. Praca wyczerpała go zupełnie, a kłębiące się w coraz większym roju potwory też powoli traciły nadzieję na łatwy posiłek. Milton czuł, że najlepiej w tej chwili zrobiłby, kładąc się spać, jednak postanowił kilkoma ostatnimi ciosami dłuta upiększyć swoją rzeźbę.
– Jeszcze parę dziabnięć tutaj i będzie dobrze. Nie jest źle, tylko tu jeszcze trzeba… – Z artystycznym grymasem na twarzy, przygryzając język przednimi zębami, wziął szeroki zamach i uderzył w dłuto młotem.
Tym razem cios był zbyt silny. Kamień natychmiast pękł na dwie mniej więcej równe części, a jedna z nich spadła z płotu wprost pod nogi potworów. Zapanowała chwila pełnej napięcia ciszy. Bestie niepewnie obserwowały kamień. Wreszcie, jak na komendę, wszystkie naraz rzuciły się do ataku. Strącona połówka rzeźby stała się schodkiem, po którym zombie zaczęły się wspinać. Jeden po drugim przeskakiwały przez szczyt ogrodzenia.
Mimo to Miltonowi wciąż sprzyjało szczęście. Dokładnie w tym momencie, gdy kamień spadł na drugą stronę parkanu, przez horyzont przebiły się pierwsze promienie słońca. Dzienne światło zaczęło parzyć bestie, które, płonąc jak pochodnie, ruszyły za Miltonem. Drewniany, prowizoryczny płot przypominał rozerwaną tamę, przez którą hordy potworów jak hektolitry wody wściekle wdzierały się do środka.
Miejsca na ucieczkę było bardzo niewiele. Milton pędem rzucił się w kierunku domu. Jednym susem przeskoczył wąską fosę. Potwory ruszyły za nim, jak oszalałe wpadały do wody, przygaszając przy tym na chwilę pożar na swoich skórach. Milton biegł, nie oglądając się. Za sobą słyszał wściekłe charczenie i czuł swąd palonego ciała. Wreszcie wpadł do chatki – jednak zanim zdążył zaryglować drzwi, jedna z obślizgłych bestii wdarła się do środka.
Rozpętała się bezlitosna walka. Wszystkie przedmioty znajdujące się we wnętrzu fruwały od podłogi po sufit. Pozostałe potwory biły w drzwi, panicznie próbując dostać się do środka. Leniwoludź walczył jak bohater. Pojedynczymi, precyzyjnymi ciosami osłabiał rywala, który oderwany od swojego stada, nie miał siły stawiać oporu. Wreszcie Miltonowi udało się zadać ostatni, najmocniejszy cios, prosto w serce. To zatrzymało bestię na zawsze.
Potwór padł na podłogę, a Milton, dysząc ciężko, próbował zabarykadować silnie już naruszone drzwi. Jeszcze chwila, a potwory w wielkiej masie wpadną do środka, wyrywając futrynę. Nie było czasu na myślenie.
– Dach! – wrzasnął nieprzytomnie. – To jest to! Muszę się natychmiast dostać na dach!
Zaczął tłuc kwadratową pięścią w sufit, żeby otworzyć sobie drogę ucieczki. W ostatniej chwili udało mu się wybić dziurę i podciągając się pośpiesznie, zaczął wdrapywać się wyżej. Drzwi wreszcie pękły i zombie wlały się do domu. Milton był już prawie na dachu. Wystarczyło wciągnąć jeszcze nogi…
Nagle jedna z płonących paskud chwyciła go za stopę i żółtawe futerko leniwoludzia zajęło się ogniem. Gdy tylko Milton poczuł, że jego noga zaczyna się palić, wyrwał ją z uścisku bestii, wdrapał się na dach i w panice próbował za wszelką cenę ugasić płomienie. Skakał, kręcił się i rzucał, wreszcie, nieostrożnie stawiając kroki na śliskim od rosy dachu, stracił równowagę i zaczął spadać.
Droga ucieczki praktycznie już nie istniała. Potwory były wszędzie, zaczęły chwytać go i obłapiać. Milton ostatkiem sił rzucił się w grządkę malin. Chaszcze tylko go spowolniły, zaplątał się i… umarł.W ciemnej próżni kosmosu unosiła się sześcienna planeta Miltona. Kilkadziesiąt kilometrów nad linią atmosfery po kwadratowej orbicie bezszelestnie poruszała się stacja badawcza konstrukcji niejakiego doktora Gaskina. Za życia był on światłym naukowcem i wielkim przyjacielem rodziny Miltona. Przed śmiercią zapisał całą swoją wiedzę i wszystkie struktury myślowe w zaprojektowanym przez siebie superkomputerze. Stworzył też wiele programów, które miały za zadanie skonstruować cyborga na jego obraz i podobieństwo i zainstalować w nim procesor posiadający nieograniczoną moc obliczeniową. Wszystko zaplanował z największą starannością. Gdy pewnego dnia umarł, komputery, zgodnie z ustaleniami, zaczęły wykonywać polecenia.
W pierwszym etapie stworzyły egzoszkielet, a następnie wmontowały mu dyski twarde, na których zapisana była cała wiedza doktora. Teraz Gaskin, pod postacią mechaniczną, mógł istnieć dalej. Co prawda nie posiadał uczuć i zachowywał się jak typowy robot, ale czasami miało się wrażenie, że przypomina siebie sprzed śmierci. Doktor, jako pierwsza istota we wszechświecie, stworzył sztuczną inteligencję, która potrafiła się uczyć i bardzo sprawnie adaptowała się do rzeczywistości. Wyglądem cyborg niezwykle przypominał swojego twórcę, ponieważ część jego wierzchniej powłoki wykonana była ze skóropodobnych silikonów. Gdyby nie w połowie mechaniczna głowa, można byłoby się pomylić. Nie był to ten sam doktor co kiedyś, ale dobrze zastępował samego siebie.
Stacja kosmiczna, na której znajdował się robot, pracowała pełną parą. Wszystkie systemy, komputery i, co najdziwniejsze, generatory tlenu były włączone. Mogło to wskazywać tylko na jedno. Na stacji, poza cyborgiem Gaskinem, był ktoś jeszcze, i to ktoś, kto potrzebował do życia powietrza.
Nagle jedne z rozsuwanych drzwi otworzyły się z charakterystycznym metalicznym sykiem. Wyszła z nich zakapturzona postać i pospiesznym krokiem udała się w stronę pomieszczenia sterującego, inaczej nazywanego mostkiem kapitańskim.
Kosmos z okien sterowni wyglądał majestatycznie i wrogo. Z jednej strony zobaczyć można było olbrzymią sześcienną planetę, której rogi o wschodzie słońca przypominały ogromne złote piramidy, a o zachodzie wyglądały jak szczyty wielkich lodowych gór. Z drugiej strony można było podziwiać światła odległych gwiazd i galaktyk zawieszonych w czarnej przestrzeni. Każdy, kto znalazł się w tym miejscu, pierwsze kilka godzin zawsze spędzał z nosem przyklejonym do szyby i oczami wpatrzonymi w bezkres wszechświata.
Na mostku, przy konsolecie sterującej, stał Gaskin i szybkimi mechanicznymi ruchami rąk, za pomocą dużych kwadratowych guzików, uruchamiał jakieś międzygwiezdne procedury. Gdy do pomieszczenia wkroczyła zakapturzona postać, cyborg przerwał czynności i stanął na baczność. Zakapturzony powolnym krokiem zbliżył się do konsolety, spojrzał w nią i podenerwowanym głosem zapytał:
– Udało się?
– Tak.
– Jesteś pewny? Mówisz tak i już? Zero zastanowienia? Po prostu?
– Tak.
– Gaskin, przestań zachowywać się jak cyborg!
– Jestem. Cyborg.
– Ale stworzył cię człowiek! Zresztą, proszę cię, nie irytuj mnie! Pytam poważnie. Myślisz, że ludzie uwierzą w to, że umarłem, zaplątując się w jakimś krzaku malin?
– TAK.
– Zaraz oszaleję… Odpowiedz pełnym zdaniem, proszę cię.
– Tak. Uwierzą. Że. Umarłeś. Miltonie.
– Cicho, bo jeszcze ktoś usłyszy moje imię i wszystko się wyda!
– Brak. Możliwości. Jesteśmy. Tu. Sami.
Milton zdjął kaptur i zaczął drapać się po głowie.
– Mam obawy, że to jednak sztucznie wyszło i nikt nam nie uwierzy, że nie żyję. Jak w ogóle wpadłeś na to, żeby ta kukła, która mnie udawała, zaczęła tworzyć rzeźbę na płocie?! Gaskin, proszę cię.Mechaniczne oko mignęło zielonkawym światłem, po czym coś zaczęło szumieć w głowie doktora. Dźwięk przypominał pracę wielkiego dysku twardego. Gdy proces ustał, Gaskin wypalił:
– Błąd 404 – mówiąc to, niemal się przewrócił. – To. Nie. Była. Ku. Kła. Robot. Którego. Użyliśmy. Do. Wykonania. Mistyfikacji. Nazywa. Się. Kamil. A Jego. Zadaniem. Było. Idealnie. Odwzorowywać. Twój. Wygląd. Zachowanie. I. Charakter. Wykonał. Swoje. Zadanie. Zgodnie. Z moimi. Zaleceniami.
Doktor nagle podszedł bliżej do Miltona i wskazując na kaptur, zapytał:
– Po. Co. Ci. Ten. Śmieszny. Pokrowiec na. Głowę.
Milton zmieszał się, zawstydził i niepewnie odpowiedział:
– To jest kaptur, a nie pokrowiec. A poza tym nie chcę, żeby mnie ktoś zobaczył przez okna.
– Nie. Ściemniaj. Chciałeś. Wyglądać jak. Lord Vader – odparł robot, po czym zaczął głośno odtwarzać charakterystyczną sylabę, odpowiadającą za śmiech: – Ha. Ha. Ha. Ha. Ha. – Trwało to ewidentnie zbyt długo, więc Milton mu przerwał.
Dalszy ciąg rozdziału dostępny w pełnej wersjiKurczak, któremu Milton wreszcie nadał dumne imię Oskar, beztrosko wylegiwał się w maleńkim kurniku, skonstruowanym z większych kawałków kory drzewnej. Na spodzie, by kurczakowi mieszkało się wygodnie, Milton uwił gniazdko z suchego mchu i liści.
Miejsce, gdzie paliło się ognisko, było najważniejszym i centralnym punktem obozu. Leniwoludź nie chciał dopuścić do tego, by płomień zgasł. Bał się, że gdy straci ogień, nie uda mu się go ponownie rozpalić. W międzyczasie starał się trenować pocieranie patyków w celu opanowania technik podpalania, ale poza kilkoma odciskami, których nabawił się na dłoniach, nie udało mu się uzyskać żadnego efektu. Patyki za nic w świecie nie chciały dać nawet najmniejszej iskierki.
Milton całe dnie zajmował się głównie noszeniem chrustu na opał i wytwarzaniem podpłomyków do jedzenia. Wodę zdobywał w pobliskim jeziorze. Przed wyjściem z obozowiska tłumił ogień na tyle, by żar się delikatnie tlił, po czym pospiesznie wraz z Oskarem szli w teren. Gdy wracali, Milton, dmuchając i dokładając po malutkim patyczku, na nowo rozbudzał płomienie. Pole zboża, które leniwoludź odwiedzał średnio raz dziennie, było głównym źródłem pokarmu. Milton nauczył się wytwarzać mąkę. Zbierał kłosy zboża, a następnie rozcierał je w obozowisku, wybierał ziarna, tarł je na proch, który potem, po wymieszaniu z wodą, piekł w ognisku. Otrzymywał dzięki temu bardzo trudne do pogryzienia i niezbyt smaczne placki. Było to jednak lepsze niż żucie samych nasion. W lesie natrafił także na krzaczki z jagodami i malinami, ale nie było ich na tyle dużo, by w pełni zaspokoić głód. Owoce dostarczały leniwoludziowi dużo witamin i minerałów, dzięki którym podtrzymywał dobre samopoczucie. Kurczak Oskar z zadowoleniem żywił się nasionkami lub resztkami placków i wyglądał na bardzo szczęśliwego.
Pewnego dnia, po obiedzie złożonym z podpłomyków i kilkunastu malin, które szczęśliwie odkrył na polanie nieopodal, Milton zorientował się, że przez cały ten czas zaniedbał całkiem swój dziennik.
– O rany. Oskar, ale się zagapiliśmy. Muszę złożyć raport do dziennika. Chodź. Ty mówisz pierwszy.
Milton wyjął swój mały dyktafonik, włączył go i zaczął mówić.