Druga połowa serca - ebook
Druga połowa serca - ebook
Ona – z przeszłością, o której każdy chciałby zapomnieć. On – wzbudza w niej dawno wyparte uczucia. Łączy ich wiele i dzieli jeszcze więcej. Kobieta wzbrania się przed pożądaniem, które budzi w niej nieznajomy, i stara się jak najbardziej go do siebie zniechęcić. Pamięta, że miłość to wyłącznie niebezpieczeństwo. Gdy jednak przeszłość powraca do niej ze zdwojoną siłą, Octavia Russo musi stawić czoło nie tylko śmiertelnemu wrogowi, ale także miłości, która zjawia się niespodziewanie. Tym razem na szali jest jej życie, ale również życie mężczyzny, który zajął drugą połowę jej serca. Czy uda jej się wyjść cało z tej sytuacji? Jak wiele będzie musiała poświęcić, aby uratować życie człowieka, którego pokochała? Co, jeżeli jej plan się nie powiedzie, planu B nie będzie, a dziewczyna będzie musiała wybrać drogę, która zaważy na losie wszystkich? Czy Octavia pokona duchy przeszłości? Jak skończy się rozgrywka, która zaczęła się dawno temu? Nie wszyscy wygrają tę walkę. Wartka akcja, nietuzinkowa fabuła, namiętny romans i ona – piękna, ale ostra jak brzytwa główna bohaterka, której nie podskoczy żaden goryl. Przyznam, że Autorka postarała się o uśmiech na mojej twarzy, ale też o wstrzymywanie oddechu! Polecam Wam ten gorący debiut dwoma połówkami mojego serca! – Małgorzata Smolec
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8290-100-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jimmy, lat trzynaście i pół, szedł na samym przedzie. Rozgarniając przesłaniające drogę zarośla, uważał, by napięte gałęzie nie uderzyły żadnego z chłopców idących w ślad za nim. Wolał uniknąć niepotrzebnych skaleczeń. Wystarczyło, że on sam boleśnie podrapał sobie łydki o pokryte cierniem pędy jeżyn. Wykwitające poniżej kolan krople krwi nieprzyjemnym szczypaniem przypominały mu, że każdy błąd może mieć swoje konsekwencje.
Był ich przewodnikiem i chociaż nikt nie śmiałby wypowiedzieć tego na głos – był za nich odpowiedzialny.
Zaraz za nim jak cienie – zarówno jego, jak i siebie nawzajem – podążali niemalże stykający się ze sobą ramionami bliźniacy Burrows. Z pozoru nie do odróżnienia, maszerowali jak dwie nakręcone zabawki z tej samej kolekcji. Każdy ich ruch przypominał dziesięć poprzednich i wiernie przepowiadał dziesięć następnych. Mimo iż większość chłopców kuliła się mimowolnie z powodu wszechogarniającego niepokoju – bo przecież do strachu żaden by się nie przyznał – oni szli dumnie wyprostowani.
Nieustraszeni jak żołnierze z osiemnastowiecznych batalistycznych ilustracji. W jednej linii, z plecami usztywnionymi determinacją i odwagą, która zdolna była stawić czoła nawet hukowi przemykających nad głowami kul armatnich. Odwagą, która jak bańka mydlana pryskała zawsze, gdy bracia Burrows musieli się rozdzielić.
Dlatego nie rozdzielali się nigdy. Choć fizycznie były to dwa osobne byty, umysły ich – a może i dusze – nieraz zdawały się stapiać w jedną całość.
Jimmy prowadził, i to Jimmy swoim kosturem – zrobionym ze znalezionej na skraju lasu gałęzi – nakłuwał grunt w obawie przed bagnami, o których wszyscy tyle zdążyli się nasłuchać. On wytyczał ścieżkę, jednak to Burrowsowie poszerzali ją wystarczająco, by nawet Sernik mógł zmieścić się na niej, nie zahaczając koszulą o łakomie sięgające ku niemu gałęzie.
Można się było z niego śmiać – co zresztą wielu robiło praktycznie codziennie, niestety nie zawsze za jego plecami. Można się było śmiać z jego zbyt luźnej i zawsze przybrudzonej na piersi koszuli, z jego niezdarnych ruchów i z tego, jak sapał, wchodząc na drugie piętro internatu… Ale tym razem mało komu było do śmiechu. Bo tam, gdzie inni widzieli ryzykowną przygodę, Sernik potrafił dostrzec realny problem, któremu należało zaradzić. Tylko on wziął ze sobą prowiant.
I chociaż pewnie starczyłoby tego dla wszystkich, na razie nie chcieli go o nic prosić. To była przecież kwestia dumy. Godności. Żaden nie zamierzał przyznać się przed pozostałymi, że zgłodniał; że jako pierwszy opadł z sił. A już na pewno nie przed Sernikiem, którego nienasycony głód na stałe gościł w pierwszej trójce najczęściej obieranych tematów do kpin.
Wszyscy zresztą byli już prawie dorośli, mogli wytrzymać kilka godzin głodu… To wcale nie zmienia faktu, że wszyscy ten głód wypisany mieli na twarzach. Oczywiście poza Sernikiem, który tuż przed wyjściem napchał się – zapewne zwędzonymi wcześniej z kuchni – rogalikami.
No i poza Jimmym. On po prostu szedł przed siebie. Nawet po manierkę z wodą nie sięgnął ani razu. Ale to Jimmy. Jimmy się nie liczył, bo Jimmy był… Jimmy był przewodnikiem.
– Ja naprawdę nie chciałbym nikomu psuć humoru… – Permanentnie podszyty kpiną głos Jenkinsa dochodził z samego końca.
– Ale? – zapytała chóralnie reszta.
– Ale właśnie minęła piętnasta. To zaś oznacza, że idziemy od dobrych sześciu godzin i nawet jeśli zawrócilibyśmy w tym momencie, prawdopodobnie nie zdążylibyśmy przed zmrokiem.
– Zamknij się, Jenkins, i nie siej defetyzmu. – Malloy nie potrzebował wiele, żeby się zdenerwować. – A jak się nie podoba, to w tył zwrot i do widzenia.
– Ja do was grzecznie, rzeczowo… a jedyne, na co was stać, to chamstwo i agresja. Karygodne to jest. Przecież tak się, panowie, nie da rozmawiać.
– Świetnie się składa, bo nikt nie zamierza z tobą gadać.
– A ja myślę – wtrącił nieśmiało Sernik – że Jenkins ma trochę racji.
– To znaczy?
– To znaczy, że żałosny jest ten twój umysł prostaczy, Malloy. – Jenkins potrzebował tylko drobnego poparcia. – Przebierać nogami to byle kiep potrafi, ale jak próbujesz jakimś trybikiem ruszyć, to się okazuje, że zardzewiałe, co nie panowie?
– Żebym ja ci zaraz trybików nie ruszył!
Malloy momentalnie odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku Jenkinsa. Jenkinsa, co warto zauważyć, składającego się poza niewyparzonym językiem głównie ze skóry i kości.
– Jimmy! – Jenkins wiedział, kiedy się odwołać do najwyższej instancji. – Przemoc się tu szerzy i niesubordynacja. Inteligencja tłamszona przez ciemne masy, ciemnota triumfuje nad oświeceniem, barbarzyńcy wdzierają się do Wiecznego Miasta!
Malloy zbliżył się na tyle, że stał już niemalże oko w oko z Jenkinsem, który tak pochłonięty był relacjonowaniem swojej tragedii, że nie przesunął się nawet o centymetr. Malloy wybił się więc z prawej nogi, wypuszczając przed siebie ręce i już, już miał całym ciężarem zwalić się na Jenkinsa, kiedy ten z kocią zwinnością uskoczył przed napastnikiem. Malloy wyrżnął o pokryte liśćmi poszycie. Jenkins jednak – ponieważ nie pierwszy i nie pięćdziesiąty nawet raz przyszło mu szarpać się z Malloyem – wiedział, że ma zaledwie parę sekund. Podczas gdy Malloy zrywał się z ziemi, Jenkins już przerzucał swoją filigranową – dziewczęcą, jak mówili złośliwi – postać przez masywny pień, wzdłuż którego szli przez ostatnie kilkanaście kroków.
– Smakują sarnie bobki?! – krzyknął jeszcze, spoglądając na otrzepującego się Malloya. – Żryj grunt, tępa…aaaaaa…aaaaaaaa!
– Jenkins! – krzyknął ktoś.
Wszyscy momentalnie spoważnieli. Nawet Jimmy cofnął się wreszcie ze szpicy.
– Co się stało, Jenkins? – rzucił w drugą stronę, podbiegając do nieszczęsnego pnia. – I… gdzie ty w ogóle jesteś?!
Cisza.
Malloy spojrzał na Sernika wzrokiem pytającym: „to przecież nie jego wina, prawda?”. Sernik wzruszył ramionami, nie widząc, co powinien odpowiedzieć.
– Jenkins! – Jimmy rzadko tak się czymś przejmował. – Żyjesz?
– Żyję… żyję. – Usłyszał, kiedy już zaczynał gramolić się na pień. – Zleciałem dobre kilka metrów i chyba uszkodziłem sobie nadgarstek.
Chłopcy odetchnęli z ulgą. Tylko Malloy uśmiechnął się sugestywnie.
– Dobrze ci tak! – krzyknął za nim. – Trzeba było słuchać siostry Konstancji. Ostrzegała, że to grzech.
– Wystarczy, Malloy – osadził go na miejscu Jimmy. – Rozejrzyj się, Jenkins, na spokojnie. Co widzisz?
– Yyy… niewiele. Chyba przebiłem się do jakiejś jaskini.
– Jesteś pewien, że to jaskinia? – dorzucił niespodziewanie swoje trzy grosze Sernik.
– A co innego? Podziemny lokal z frytkami?
– Postaraj się pomacać podłoże wokół siebie. Co czujesz?
Wszyscy wbili wzrok w pień, za którym zniknął Jenkins – jakby to miało jakikolwiek uzasadnienie czy sens – i czekali odpowiedzi. Po trwającej chyba jakieś trzysta lat chwili usłyszeli spod ziemi słowa, które rzadko przechodziły chudzielcowi przez usta.
– Chyba masz rację, Sernik. Coś jest nie tak. Tu jest… zbyt płasko. Zbyt równo. Jakby to nie była jaskinia…
– Tylko podziemna komnata – dokończyli bliźniacy Burrows.
– Albo krypta. – Malloy szukał wzrokiem kogoś, kto by się z nim zgodził.
– Krypta czy nie krypta – w głosie Jimmy’ego na powrót zagościł chłodny spokój – musimy cię stamtąd jakoś wyciągnąć. Jakieś pomysły, panowie?
Bracia Burrows zaprzeczyli synchronicznym ruchem identycznych niemal głów. Sernik zapatrzył się we własne buty. Jedynie Malloy – czując się niejako odpowiedzialnym za całą sytuację – zadeklarował, że mógłby zeskoczyć do Jenkinsa i podsadzić go na tyle, żeby tamten wygramolił się na powierzchnię.
– Ja wiem, że potencjał intelektualny waszej grupy zauważalnie się obniżył – dobiegło ich spod ziemi – ale żaden nie pomyślał, żeby mnie wciągnąć na kosturze Jimmy’ego?
– Nie jestem pewien, czy Jimmy chciałby, żebyś dotykał jego kostura… – Malloy nie przepuszczał żadnej okazji.
– Panowie, uciszcie, proszę, tego prymitywa i odpowiedzcie na moje pytanie. Jimmy?
– Oczywiście. – Ich przewodnik poczuł się wywołany do odpowiedzi. – To chyba najlepsze wyjście.
Jimmy zakomenderował Malloyowi, że ma iść z nim i go ubezpieczać. Tamten kiwnął tylko głową i obaj przeleźli przez powalony pień. Malloy jedną ręką chwycił Jimmy’ego – ten już pochylał się nad wybitą przez Jenkinsa dziurą – za pasek u spodni, a drugą zacisnął na pniu niepozornego drzewka, które jednak wyglądało na wystarczająco żywotne, żeby z powodzeniem mogło robić za kotwicę.
– Gotowy jesteś, Jenkins?
– Bardziej nie będę.
– To wstawaj i łapy do góry. Opuszczam kostur.
Jenkins chwycił podaną mu gałąź i na próbę uniósł nogi. Dwuosobowa ekipa ratownicza odczuła jego ciężar, ale żaden z chłopców nawet się nie zachwiał.
– Jesteście pewni, że dacie radę mnie wciągnąć?
– Sernika bym wciągnął – syknął przez zaciskające się od wysiłku zęby Malloy – a co dopiero takie babskie chuchro jak ty.
– Trzymaj się, Jenkins. – Ton Jimmy’ego ucinał wszelkie dyskusje. – Wyciągam cię.
Podczas gdy oni walczyli o wydobycie Jenkinsa na powierzchnię, reszta wdrapała się już na pień i z jego szczytu patrzyła na rozgrywające się poniżej zapasy.
Jimmy był cały czerwony i zdawało się, że zupełnie zapomniał o oddychaniu.
Malloy robił, co mógł, żeby mu pomóc – nie z oddychaniem, rzecz jasna, a z wyciągnięciem Jenkinsa na powierzchnię. Przyciągał do siebie Jimmy’ego i jednocześnie siebie przyciągał do drzewka, wokół którego pnia zaciskały się jego palce. Pozostałym u góry chłopcom do głów nawet nie przyszło, że to właśnie ono może być najsłabszym ogniwem tego żywego łańcucha.
Nie było żadnych ostrzeżeń. Korzenie nie podniosły się o kilka centymetrów, kora nie trzeszczała. W jednej chwili, kiedy Jenkins w połowie znajdował się już na powierzchni, drzewo po prostu wyfrunęło w powietrze. Drobinki ziemi rozprysły się jak sylwestrowe fajerwerki, a zakleszczony w uścisku Malloya pień razem z trzema chłopcami – spośród których to Jenkins odegrał kluczową rolę w grupowej utracie równowagi – wciągnięty został pod powierzchnię.
Po raz kolejny rozległo się ciche tąpnięcie. Teraz jednak nie było ono wywołane przez jednego chudzielca, a całą trójkę, która bez najmniejszej gracji rąbnęła o wyłożoną niecałe dwa metry pod ziemią posadzkę.
Ci z chłopców, którzy wciąż byli na powierzchni, momentalnie przyskoczyli w stronę czerniącego się nieprzeniknioną ciemnością otworu i wszyscy razem – uważając, by i siebie nawzajem tam nie powrzucać – pochylili się nad nim. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, usłyszeli zgryźliwy głos.
– Jeśli tak mają wyglądać wasze akcje ratunkowe, to ja serdecznie…
– Zamknij się, Jenkins, bo mnie ręka świerzbi. – Malloy również brzmiał, jakby nie odniósł obrażeń, którymi wypadałoby się przejąć. – A przypominam ci, że teraz nic cię już ode mnie nie odgradza.
– Ja go od ciebie odgradzam, Malloy – odezwał się Jimmy – i byłbym wdzięczny, gdybyś ze mnie zszedł.
– Jesteście cali? – spytał z autentyczną troską w głosie Sernik.
– Tylko dzięki temu, że ty zostałeś na górze – zarechotał Malloy.
– Hamuj się, Malloy – strofował Malloya Jimmy. – Mieliśmy masę szczęścia.
– Akurat tak się składa, że masa…
– Hamuj się, mówiłem.
– Czy któryś z was, geniusze, wziął może zapałki? – przerwał im Jenkins. A nim ktokolwiek zdążył wytknąć mu kryjącą się w tych słowach hipokryzję, dorzucił asekuracyjnie: – Moje zamokły, gdy przechodziliśmy nad strumieniem. Musiałem je wyrzucić.
– Ja mam pudełko. – Sernik już zdejmował z ramion tornister z prowiantem. – Zwędziłem z kuchni, kiedy brałem dolewkę gulaszu. Musicie kiedyś spróbować, one wtedy zupełnie nie patrzą.
– Po pierwsze, Sernik, jesteś jedyną osobą, która bierze dolewki gulaszu – zaczął Jenkins.
– Nam jedna porcja starcza na dwóch – wtrącił któryś z Burrowsów – co, nawiasem mówiąc, znajduje swoje uzasadnienie w rachunku kalorycznym.
– Po drugie, one generalnie już nie zwracają na ciebie uwagi, kiedy im łazisz po kuchni. – Głos Jenkinsa niepokojąco oddalał się od otworu, przez który dało się go słyszeć z góry. – Po trzecie wreszcie, dawaj te przeklęte zapałki! Chyba coś znalazłem.
Sernik pochylił się nad otworem i upuścił pudełko wprost w ręce Malloya, który już czekał na nie z wyciągniętymi do góry dłońmi.
– Mam! – potwierdził sukces operacyjny Malloy. – Już zapalam.
– Nawet nie próbuj, ciemna maso. Jeszcze sobie paluszki przykopcisz.
– Tobie zaraz przykopcę, jak się ode mnie nie odwalisz.
– Panowie! – Cierpliwość Jimmy’ego również miała swoje granice. – Dawać mi te zapałki. Obaj jesteście jak dzieci.
Ten argument działał zawsze. Na wszystkich – choć trudno wyobrazić sobie, by ktoś kiedyś powiedział tak do Jimmy’ego. Malloy mruknął coś pod nosem, ale najwidoczniej przekazał pudełko Jimmy’emu, bo kiedy w ciszy ozwało się charakterystyczne syknięcie i ciemność rozstąpiła się przed blaskiem pojedynczej zapałki, to właśnie twarz przewodnika znajdowała się najbliżej źródła światła.
– No chodź tu, Jimmy. – Na krótkiej liście zalet Jenkinsa dla cierpliwości również zabrakło miejsca. – Poświeć mi. Chyba coś tu jest.
Otwór w ziemi wybity przez upadającego Jenkinsa był na tyle wąski, że patrząc z góry, nie dało się objąć wzrokiem całego pomieszczenia, które znajdowało się pod powierzchnią – czymkolwiek było ono w rzeczywistości.
Dlatego pozostali szybko stracili z oczu zarówno płonącą zapałkę, jak i trzyosobowy przymusowy zespół zwiadowczy.
Zapewne im, tam pod ziemią, czas płynął szybko, ale na powierzchni każda sekunda zdawała się wiecznością. Bliźniacy stali tuż obok siebie i na pierwszy rzut oka mogliby sprawiać wrażenie spokojnych, ale nawet Sernik widział, że oni też zaczynają odczuwać presję.
Pal licho Malloya i Jenkinsa – choć i to brzmi strasznie cynicznie – ale gdyby coś stało się Jimmy’emu… Byli sześć godzin drogi od domu. Drogi, którą znał Jimmy, a która dla reszty była tylko jedną z tysięcy możliwych do wytyczenia między drzewami dróg. Mogłoby się zrobić naprawdę nieciekawie. Na szczęście jednak już po chwili twarz Jimmy’ego pojawiła się w czerniącej się im u stóp otchłani.
– Panowie, tu są jakieś schody. I prowadzą z powrotem na powierzchnię – powiedział, mrużąc oczy przed gryzącym go światłem. – Wskakujcie, potem razem się stąd wygramolimy. Ale na razie nie powinniśmy się rozdzielać.
– A może już teraz się wygramolicie i pójdziemy dalej, zamiast przebijać się przez te katakumby? – zapytał z nikłą nadzieją w głosie Sernik.
„Katakumby” to było to. Słowo klucz, którego wszyscy potrzebowali. Niebezpieczeństwo, ryzyko, ale i przygoda. „Katakumby”… Byli jak pionierzy egipskich wykopalisk. Natrafili na katakumby, a obok katakumb nie przechodzi się obojętnie. Katakumby się odkrywa.
– Takich okazji się nie marnuje, Sernik. – Jimmy próbował przelać na pozostałych trochę swojego spokoju. – Bóg wie, kiedy ostatni raz po tych płytach chodziły ludzkie stopy.
Ten charakterystyczny dla najstarszego z chłopców spokój tyleż był imponujący, co iluzoryczny. Tak naprawdę dużo sensowniej zachowywaliby się, biegając po okolicy i rozpaczliwie wzywając pomocy. Szczęśliwie jednak na razie tylko Jimmy zdawał sobie sprawę, że od godziny kręcili się w kółko; że tak naprawdę dawno już się zgubili.
•
Podziemna komnata, którą przypadkowo odkryli, okazała się czymś w rodzaju przedsionka. Skrupulatne oględziny pomieszczenia poskutkowały pierwszym tego dnia jednoznacznie pozytywnym zaskoczeniem. Jenkins natrafił bowiem na przegniłe drzwi, które z niemałą satysfakcją już przy pierwszym uderzeniu sforsował Malloy. Za nimi znajdowały się schody pnące się ku górze i zwieńczone klapą, po której otwarciu można było wydostać się na powierzchnię zaledwie kilka metrów od szczelnie pokrytego mchem powalonego drzewa, od którego wszystko to się zaczęło. I to tą drogą właśnie – już nie przez wybity w sklepieniu otwór – Sernik i bliźniacy zeszli pod ziemię.
Chłopcy mieli swoje wyjście, jednak wszystkich – no, może Sernik był w tej kwestii wyjątkiem – bardziej interesowało wejście. Wejście w głąb, tam, gdzie zapewne czekał na nich powód wzniesienia – wkopania? – tej nietypowej budowli.
Drogą na dół okazało się to, o czym już na początku tak zawzięcie informował pozostałych Jenkins. To, co wymacał w ciemności, zanim wyjęli pierwszą zapałkę. Czym więc było owo „to”?
– Moim zdaniem to jakiś mechanizm – wyrokował z manierą eksperta w głosie ten, który dokonał znaleziska – coś jakby kłódka. I chyba ma przynajmniej ze sto lat.
– To nie może być kłódka. – Sernik wypowiedział myśl, która wszystkim chodziła po głowach. – Ja tu nie widzę dziurki.
– I pewnie długo jeszcze żadnej nie zobaczysz – mruknął pod nosem Malloy.
Sernik zamilkł i gdyby nie panująca pod ziemią ciemność, pozostali chłopcy zobaczyliby, jak się rumieni.
– To wcale nie tłumaczy, jak coś, do czego nie można włożyć klucza, mogłoby być kłódką – skwitował jeden z Burrowsów.
– Niektóre kłódki to twarde sztuki. – Malloy złapał wiatr w żagle. – Czasem musisz się nagimnastykować, zanim kłódka pozwoli ci włożyć w nią klucz.
– Hamuj się, Malloy, mówiłem ci przecież – zaczął Jimmy, ale nim zdążył skończyć, Jenkins wszedł mu w słowo.
– On może mieć rację.
Wszyscy – włącznie z Malloyem – spojrzeli na Jenkinsa z najszczerszym zdumieniem.
– W czym? Jaką rację? – zapytał ktoś.
– Taką, na jaką pozwala ci ten nieuprawiany ugór, który trzymasz pod czaszką. – Jenkins nawet nie oderwał wzroku od umieszczonego na ścianie mechanizmu. – Masz rację, choć w najlepszym przypadku połowiczną i zapewne przypadkową. To jest kłódka i szkoda naszego cennego czasu na kwestionowanie tego faktu.
– Niby dlaczego?
– Bo ja go stwierdziłem. Pozostaje zatem pytanie, z jakimż to przedziwnym rodzajem kłódki mamy przyjemność. Odpowiedzią z kolei jest, nie wierzę, że to mówię, to, co powiedziałeś przed chwilą. Przy tej kłódce trzeba się nagimnastykować.
– Jak?
– Intelektualnie, rzecz jasna.
– Czyli że to zamek szyfrowy? – wtrącił Jimmy.
– Bardziej myślałem o tym w kategoriach zagadki, ale tak… w pewnym sensie jest to zamek szyfrowy. Tak podejrzewam.
– Może trzeba w tym samym czasie nacisnąć kilka przycisków! – powiedzieli jednocześnie obaj Burrowsowie.
– Nie… tu nawet nie ma czego nacisnąć. To się bardziej… przesuwa. I tak trochę obraca.
Rzeczywiście cały „zamek szyfrowy”, który chłopcy próbowali rozszyfrować, sprawiał wrażenie skonstruowanego przy użyciu magnesów, którymi dowolnie można było manipulować wewnątrz trójkątnego pola zapełnionego przeróżnymi, pomieszanymi ze sobą kształtami.
– Jeszcze jakieś pomysły, panowie? – zachęcił pozostałych chłopców Jimmy.
Członkowie spółki Burrows & Burrows wymienili spojrzenia i unisono powiedzieli:
– Dajcie nam chwilę, to wygląda jak…
Nie zawracając sobie głów – albo głowy, trudno było uwierzyć, że myśleli osobno – kończeniem zdania, podeszli do mechanizmu i – sami podobni do mechanicznych lalek – zaczęli rozsuwać pospinane ze sobą kształty. Zza ich pleców niewiele dało się zobaczyć, a sami też nie potrzebowali komunikować się na głos. Cała reszta czekała więc w milczeniu, aż skończą.
A kiedy nagle przerwali swoje machinacje i – nie kwitując tego jednym nawet słowem – odeszli od zamka, wszyscy spojrzeli na mechanizm, który teraz nie składał się już z niezrozumiale pogmatwanych kształtów. Zamiast tego na trójkątnej planszy widniały ułożone równymi szeregami…
– Litery.
– Brawo, Malloy! Cyfry też umiesz rozpoznać?
– Ciebie zaraz nikt nie rozpozna, Jenkins, jeśli dalej będziesz testował moją cierpliwość.
– Dobrze, dobrze, księżniczki, obie jesteście piękne. – Jimmy nie mówił wiele, ale wiedział, kiedy należy się odezwać. – Co dalej?
– Pewnie trzeba coś z tego ułożyć. – Jenkins poczuł się wywołany do odpowiedzi. – Jakiś kod. Albo hasło.
– Jakie hasło?
Tego akurat nie wiedział już nikt. Zapadła dość grobowa – o ironio – cisza, a w powietrzu czuć było niewypowiedzianą obawę, że będą musieli się poddać. Odgadnąć hasło było niepodobna, a testować wszystkie konfiguracje… To miało jeszcze mniej sensu.
Jedynym, który zdawał się nie dostrzegać powagi sytuacji, był Sernik. Zdjął tornister i bez skrępowania zaczął grzebać w nim w akompaniamencie szelestu papieru do pakowania kanapek.
– Teraz ci się zebrało? – rzucił Malloy.
Można by pomyśleć, że Sernik zupełnie zignorował jego uwagę, ale gdy tylko znalazł to, czego szukał, odpowiedział, że tym razem nie chodzi o jedzenie. Przynajmniej jeszcze nie.
– Wiecie, że lubię rysować, prawda? – powiedział, wyciągając nieduży, acz pedantycznie oklejony zeszyt.
Cała reszta wymieniła skonfundowane spojrzenia, ale nikt nie widział potrzeby wyprowadzania go z błędu.
– Muszę to jeszcze sprawdzić, ale wydaje mi się, że gdzieś to już kiedyś widziałem…
– Te litery?
– Litery, tympanon i te czcionkę… wszystko. I jeśli się nie mylę, to wy również widzieliście to setki razy.
– Jaki znowu tympanon?
– Taka część budynku, dzbanie niemalowany. – Jenkins nie pozostawił miejsca na nieścisłości. – Myślałem, że akurat na zajęciach z historii nie zasypiasz.
– Tylko kiedy przerabiamy jakąś wojnę. – Malloy wyszczerzył zęby zauważalnie dumny z tej celnej w jego mniemaniu riposty. – Jak tam, Sernik?
Sernik nic nie powiedział. Przekartkował zeszyt, znalazł to, co znaleźć zamierzał, i, odwróciwszy zeszyt o sto osiemdziesiąt stopni, pokazał Jimmy’emu szkic własnego autorstwa.
– Ja narysowałem płaskorzeźby, ale tam powinien być napis – wytłumaczył się przy tym.
Jimmy spojrzał na szkic, na mechanizm i jeszcze raz na szkic. Potem przebiegł wzrokiem po twarzach pozostałych chłopców i powiedział:
– Panowie… nie uwierzycie.
– Co takiego? – Jenkins wyrwał mu zeszyt, na co Sernik skrzywił się odruchowo. Po chwili wydukał: – O… nie. To się nie dzieje.
– No powiedz wreszcie! – zdenerwował się któryś z Burrowsów.
– To nie jest zwykły trójkąt. To tympanon wmurowany na samym szczycie frontowej ściany naszego internatu. A litery… Litery zapewne układają się w dewizę naszej szkoły.
– To my mamy jakąś dewizę?
– To nie jest odpowiedni moment na kompromitację, Malloy. – Jenkins odwrócił się do Jimmy’ego i już nie do całej grupy, ale do niego konkretnie powiedział: – Chyba powinniśmy to odpuścić.
– Raczej dokończyć, Jenkins. – Jimmy uśmiechnął się, choć nie wyglądało, by miał na to szczególną ochotę. – Przypomnisz, jak leciał ten wyryty w naszych sercach złotymi zgłoskami aforyzm?
– Jesteś pewien?
– Za was wszystkich i jeszcze trochę.
Jenkins westchnął odrobinę zbyt teatralnie, wziął głęboki wdech i jednym tchem wyrzucił:
– „Życie bez zajęć naukowych i literackich jest śmiercią i grobem żywego człowieka”.
– Bardzo ładnie, ale patrząc na zasób znaków, jakimi dysponujemy, możemy potrzebować oryginału. Byłbyś tak miły?
– Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
– Dobra, dobra… powoli. – Jimmy podszedł do mechanizmu i zaczął majstrować przy literach. – Otium sine co?
– Litteris mors.
Słowo po słowie przeszli we dwóch przez całe zdanie, pod którym niejeden uczeń latami prześlizgiwał się, nie zdając sobie nawet sprawy z jego istnienia. Nawet Malloy milczał, w skupieniu obserwując formującą się na trójkątnej planszy romańską mądrość. Każdy z chłopców inaczej nieco przeżywał szok tego odkrycia. Najboleśniej, ma się rozumieć, odczuwał ciężar sytuacji Sernik, ale i pozostałym nielichy mętlik zafundowała ona w głowach. Czy ta krypta faktycznie mogłaby mieć coś wspólnego z ich szkołą? Ile w tym zbiegu okoliczności było zbiegu okoliczności, a ile… czegoś innego?
– Jenkins… – Jimmy odwrócił się od ściany, kiedy skończyli. Przykurzone litery układały się w szkolną dewizę. – To nie działa.
– Musi działać. Nie wiem, może dociśnij wszystko do ściany.
– Kpisz sobie chyba. To nie może być aż tak… – urwał Jimmy, gdy miedziany tympanon ustąpił pod naporem jego ramienia.
Coś wewnątrz ściany szczęknęło i zachrzęściło tak, że rdzę praktycznie dało się usłyszeć.
Odruchowo cofnęli się o dwa kroki, a wtedy kilka kamiennych płyt położonych na prawo od mechanizmu uchyliło się, otwierając drogę do następnego pomieszczenia.
Tego właściwego. Tego, które zostało ukryte, a które teraz stało przed nimi otworem.
Wypalane jedna po drugiej zapałki dawały bardzo niewiele światła, tak więc przekraczając próg podziemnej komnaty, poruszali się niemal po omacku. I to właśnie dzięki temu, dzięki uważnemu wodzeniu palcami po chropowatych ścianach, Burrowsowie – których ufundowanej na braterskim zaufaniu odwagi nic nie było w stanie podkopać – mogli natrafić na wystający ze ściany przedmiot.
– Coś tu jest! – krzyknął w kierunku pozostałych chłopców jeden z bliźniaków.
– Nie „coś”, tylko pochodnia – poprawił go drugi. – To na bank pochodnia.
– Daj zobaczyć. – Jenkins przepchnął się do przodu. Obmacał znalezisko ze wszystkich stron, po czym przekazał je Jimmy’emu, mówiąc: – Bierz i podpalaj.
Nie tylko idący w pierwszym szeregu Burrowsowie, ale wszyscy zdążyli już wejść do nowo odkrytego pomieszczenia. Temperatura była zauważalnie niższa, powietrze zaś suche i usilnie przywołujące na myśl najrzadziej odwiedzane zakamarki bibliotecznych magazynów, które pachną nie tylko kurzem, ale i samotnością zapomnianych przez świat eksponatów.
Siarka zgrzytnęła o siarkę, absolutna niemalże cisza panująca w pomieszczeniu przerwana została przez dobrze wszystkim znane „tssss” i w dłoni Jimmy’ego zajaśniała kolejna zapałka. W sekundę później Jimmy przyłożył ją do główki pochodni, ta zaś z miejsca rozbłysła pazernym i wyjątkowo jasnym płomieniem.
Płomieniem, w którym zastanawiająco mało było żółci i czerwieni, a dużo – zdecydowanie za dużo – błękitu.
W świetle nienaturalnie chłodnego płomienia po raz pierwszy od dłuższego czasu mogli zobaczyć swoje twarze. Burrowsowie stali tuż obok siebie, prosto, jak dwa wyprane posągi z terakoty. Sernik, zaciskając ręce na paskach tornistra, rozglądał się niespokojnie po tych kątach pomieszczenia, które nadal kryły się w cieniu. Jenkins co chwilę kompulsywnie poprawiał okulary, a Malloy uśmiechał się pod nosem, tak jak uśmiechają się wszystkie Malloye tego świata, kiedy przypomni im się żart, który zupełnie nie pasuje do okoliczności i potrafi rozbawić tylko ich samych.
A Jimmy… Jimmy miał w oczach ten blask, który tak rzadko pojawiał się w jego spojrzeniu, a który nie pozostawiał wątpliwości, że cokolwiek Jimmy sobie założył, za wszelką cenę doprowadzone zostanie do końca. Nie był już przewodnikiem, bo przecież sam nie mógł mieć pojęcia, dokąd ich wiódł. Został odkrywcą, dowódcą ekspedycji archeologicznej.
Konkwistadorem.
– Idziemy, panowie – rozkazał już bardziej, niż powiedział. – Historia nas oczekuje.
– Jeśli czekała na nas przez dziesięciolecia, to chyba nigdzie jej się nie spieszy…
– Wręcz przeciwnie, Jenkins. Nie może się nas doczekać.
Jimmy wyciągnął pochodnię przed siebie i znów lokując się na czele chłopięcego plutonu, poprowadził ich jeszcze głębiej.
– Ten korytarz opada. – Sernik podświadomie przybliżył się do Malloya. – W sensie, że… schodzimy coraz niżej.
Rzeczywiście, z każdym krokiem wybitym na powierzchni zakurzonych kamiennych płyt chłopcy coraz wyraźniej orientowali się, że schodzą do prawdziwych podziemi. Dziura, do której wpadł Jenkins, teraz jawiła się jako czubek góry lodowej i – paradoksalnie – kojarzyła się im z bezpieczeństwem.
– Dalej przejście jeszcze bardziej się zwęża – ostrzegł pozostałych Jimmy. – Uważajcie i obserwujcie bacznie ściany. Może będzie na nich coś przydatnego.
– Więcej pochodni?
– Bardziej chodziło mi o złowieszcze ostrzeżenia. Albo jakieś ilustracje.
– Coś takiego? – Słowa Jenkinsa momentalnie zatrzymały pozostałych chłopców. – Oświeć mnie, proszę, Jimmy.
– Dosłownie?
– Mhm.
Błękitne światło pochodni – wraz z samą pochodnią i trzymającym ją Jimmym – zbliżyło się do ściany, w którą uparcie wpatrywał się Jenkins. W nią wmurowana była tablica tak niepozorna, że Jenkins mógł na nią natrafić chyba tylko w ten sposób, że idąc korytarzem, palcami cały czas wodził po mijanych ścianach. Aż strach pomyśleć, ile podobnych tablic zdążyli ominąć.
Jimmy spojrzał na inskrypcję i – aby nie trzymać reszty chłopców w niepewności – wyrecytował składające się na nią zdania.
Trzech było braci i wszyscy bogaci.
Przysięgą się związali, kiedy byli mali,
i w cieniu tej przysięgi razem dorastali.
Nawet kiedy zwrócili się przeciwko sobie,
nie zapomnieli prawdy złożyć w grobie.
– W jakim grobie? – Malloy pierwszy podchwycił to, na co wszyscy zwrócili uwagę.
– To metafora. – Jenkins wcale nie był tego taki pewien. – Nie ma żadnego grobu. Po prostu ktoś obiecał nie wyjawić sekretu i obietnicy dotrzymał.
– A nie macie wrażenia – zaczęli Burrowsowie, ale tylko jeden z nich skończył: – że ta tablica jest nowsza niż cała reszta?
– Jakby ktoś zamontował ją tu po wybudowaniu tego… czegoś? – podchwycił Sernik.
– Długo po wybudowaniu.
Brakowało tylko echa, które poniosłoby te słowa wzdłuż ciągnącego się w głąb ziemi korytarza. W powietrzu czuć było przesyconą mistycyzmem atmosferę wieków minionych. Sernik nawet próbował rozgonić ją, proponując, żeby wyszli na powierzchnię, przekąsili coś dla zregenerowania sił i wrócili raz jeszcze zmierzyć się z katakumbami. Jednak żaden z chłopców nie miał ochoty na jedzenie, czy raczej – wszyscy bali się, że nie starczy im odwagi, by wrócić tu, jeśli raz pozwolą sobie na chwilę słabości.
– Jakieś pomysły, panowie? – rzucił swym ulubionym pytaniem Jimmy.
Nikt mu nie odpowiedział.
– Wspaniale. W takim razie idziemy dalej. Przekonamy się, o co w tym wszystkim chodzi.
Poszli i przekonali się… Choć akurat na to drugie potrzebowali dużo więcej czasu. Dużo za dużo.
•
Drzwi znajdujące się na końcu korytarza nie były zabezpieczone żadnym zamkiem. Ba, nie były nawet ukryte i nie były zrobione z kamienia. Chłopcy dali się im zaskoczyć tylko dlatego, że kilkanaście metrów za znalezioną przez Jenkinsa inskrypcją korytarz skręcał i dopóki nie minęło się jego rogu, nie można było określić, co się za tym rogiem znajduje.
A znajdowały się właśnie drzwi.
Niepozorne, blaszane drzwi w kolorze wyblakłej szarości, którą tu i tam zdążyły już nadgryźć zarówno czas, jak i rdza. Na kilka centymetrów uchylone do środka, jednocześnie zapraszały i rzucały wyzwanie. Czy wystarczy ci odwagi? – zdawały się pytać.
Nogi Jimmy’ego – który, trzymając w górze pochodnię, prowadził ich przed siebie – zdążyły pokryć się zamiecionym po drodze kurzem i oblepić porwanymi pajęczynami. Spowodowanych wcześniej przez jeżyny zadrapań wcale nie było już widać. Jakby nie było już dla nich miejsca, jakby należały do innego świata, do innej historii. Jeżyny – jakże absurdalnie brzmiało wtedy to słowo. Jak dziecinnie.
A oni przecież nie byli już dziećmi. Najmłodszy z nich – Sernik – dwanaście lat skończył przed trzema miesiącami. Właśnie dlatego ucieczka nie wchodziła w grę. W pewnym wieku po prostu już nie wypada, zwłaszcza kiedy prowadzi cię ktoś taki jak Jimmy. Malloya można się było bać, ale to za Jimmym szło się w ogień. Bo Jimmy miał to coś, był nie tylko przewodnikiem. Był przywódcą. I tak jak wszyscy urodzeni przywódcy nie w pełni rozumiał wpływ, jaki wywierał na pozostałych chłopców.
Był rok starszy od pozostałych, to fakt, ale przede wszystkim był dorosły. A przynajmniej bywał. Nawet niektórzy profesorowie czuli się dziwnie, mówiąc mu po imieniu i powoli zaczynali zwracać się do niego „panie Hawkins”. On zaś zdawał się zupełnie nie zwracać na to uwagi. Dla Jimmy’ego zawsze liczył się tylko cel – bez względu na to, co w danej chwili kryło się pod tym określeniem. Pozornie wolny od wątpliwości, niestrudzenie szedł przed siebie. I dlatego właśnie oni zawsze szli za nim.
Bo dawał im iluzję pewności, że wie, dokąd iść.
– Jeśli ktoś chce się wycofać – powiedział, kładąc dłoń na blaszanych drzwiach – to coś mi mówi, że teraz jest na to ostatni moment.
– Ostatni moment był wtedy, kiedy weszliśmy do lasu – odpowiedział jeden z Burrowsów.
– Jesteśmy jak załoga Kolumba w drodze na Karaiby, Jimmy. – Jenkins uśmiechnął się niepewnie.
– Że niby mamy szkorbut? – wtrącił Malloy.
– Nie, ciemna maso. Że możemy płynąć już tylko przed siebie.
Jimmy, uśmiechając się z zadowoleniem na słowa Jenkinsa, popchnął blaszane drzwi, otwierając przed nimi drogę do pomieszczenia, które w katakumbach miało okazać się ostatnim.
– Płyńmy zatem – powiedział. – Na Karaiby.
Wszedł pierwszy, rozganiając mrok migoczącą błękitem pochodnią. Za nim ramię w ramię podążyli Burrowsowie. A potem cała reszta.
– Patrzcie, tu jest jeszcze jedna pochodnia! – zauważył Sernik. – O, i kolejna!
Podał pochodnie Jimmy’emu, a ten odpalił je od własnej. Obie zajaśniały takim samym, niebieskawym płomieniem. Jedna dostała się bliźniakom Burrows. Drugą przywłaszczył sobie Malloy, zanim zdążyła trafić w ręce Jenkinsa.
Podziemna komnata momentalnie wypełniła się światłem. W porównaniu do wąskiego korytarza, przez który musieli się dotychczas przeciskać, wydawała się wielką salą, ale w rzeczywistości nie miała więcej niż sześć metrów szerokości i niewiele więcej długości.
Na ścianie położonej przeciwlegle do drzwi znajdował się zakurzony, ukruszony tu i tam, masywny kamienny emblemat, w którym każdy bez pudła rozpoznał herb Schuyler Palace.
Herb ich szkoły.
Poniżej, wmurowane w ścianę, wisiały jeszcze trzy inne herby. Inne od herbu Schuyler Palace, ale podobne do siebie nawzajem. Każdy z nich przedstawiał klucz skrzyżowany z długim ptasim piórem i każdy z nich opleciony był dookoła liśćmi, które symbolizować miały starożytny laur triumfatora.
– Trzech było braci – wymamrotał Jenkins – i trzy herby.
Poza wspomnianymi już ornamentami wystrój pomieszczenia nazwać można było spartańskim o tyle, że było ono niemal puste. „Niemal”, bo jedynym obiektem, który na tle tej pustki zwracał uwagę w pierwszej chwili, był idealnie prostopadłościenny kształt umieszczony idealnie na środku komnaty. Nawet nie próbowali się oszukiwać. To musiał być sarkofag. I to był sarkofag.
A oni właśnie włamali się do grobowca.
Sernik już otwierał usta, żeby coś powiedzieć – zapewne coś w stylu „chodźmy stąd” albo „wystarczy na dzisiaj” – ale zgodnie działający Burrowsowie nie dali pozostałym czasu na głębsze refleksje. Podeszli do sarkofagu z obu stron jednocześnie i perfekcyjnie zgranym ruchem przetarli rękawami koszul jego powierzchnię. W sekundę później Jimmy stał już pomiędzy nimi i z szeroko otwartymi oczami oglądał znalezisko.
– Co tam jest? – Malloy wolał tę informację pozyskać z dystansu.
– Trup, oczywiście – uprzedził odpowiedź Jenkins, który też na razie wolał do sarkofagu nie podchodzić – co innego może być w trumnie?
– Bo ja wiem? Trzy trupy na przykład?
Jenkinsowi te słowa zauważalnie były nie w smak, tak więc z oczekiwaniem i nadzieją w oczach spojrzał na Jimmy’ego. Jimmy zaś powoli uniósł wzrok znad sarkofagu i uśmiechając się jak nie on, powiedział:
– Sam zobacz, Jenkins. Trumna jest przeszklona.
– I wi… widać trupa?
– Nie powiedziałbym. Raczej widać ciało.
Na te słowa nie tylko Jenkins ruszył się z miejsca. Wszyscy chłopcy zgromadzili się wokół szyby umieszczonej w pokrywie sarkofagu. Z wewnątrz spoglądał na nich chłopiec – choć ze względu na fakt, że oczy miał zamknięte, nie jest to najtrafniej dobrane wyrażenie. Chłopiec w chwili śmierci nie mógł być starszy od Sernika. Miał krótko i schludnie przystrzyżone włosy, wąskie usta sprawiające wrażenie ściągniętych w punkt i – co dość zrozumiałe – trupiobladą cerę. Przede wszystkim jednak…
– Wygląda, jakby pochowano go wczoraj, co nie? – wymamrotał Malloy.
– To niemożliwe – zaprzeczyli zgodnie Burrowsowie. – Na tej trumnie jest dobre kilkadziesiąt lat kurzu – dokończył jeden z nich.
– Ale nadal…
– Tak, Malloy, nadal. – Jimmy delikatnie przesunął dłonią po szybie. Jakby obawiał się, że chłopiec w każdej chwili może otworzyć oczy. – Wygląda jak żywy. Spokojnie mógłby być jednym z nas.
– On był jednym z nas – wtrącił nienaturalnie profetycznym tonem Sernik. – Spójrzcie na jego marynarkę.
Na klapie grantowej marynarki dumnie lśnił naszyty srebrnymi nićmi herb Schuyler Palace.
– Schuyler Palace to szkoła, nie zakład pogrzebowy – wyrwał się Malloy – przynajmniej nie dosłownie. Nie wiedziałem, że budują uczniom grobowce.
– To miejsce nie wygląda, jakby ktoś chciał, żebyś się o nim dowiedział – zauważył rzeczowo jeden z Burrowsów.
– Może to tu trafiają ci, którzy nie zaliczyli geometrii u McDowella?
– Kiepski moment, Malloy. – Oczy Jimmy’ego już od kilkunastu sekund biegały po powierzchni sarkofagu, próbując zebrać jak najwięcej informacji. – Jakieś pomysły, panowie?
– Jeden. Chociaż właściwie to bardziej obserwacja niż pomysł. – Jenkins rozluźnił się, znalazłszy okazję na wycofanie się do swojego magazynu ciekawostek. – Sernik mówił, żebyśmy spojrzeli na jego marynarkę. Spojrzeliście? Czy też wasze ograniczone zdolności percepcji pozwoliły wam zobaczyć jedynie herb naszej Alma Mater?
– Nie przeciągaj struny, Jenkins.
– Zwróćcie uwagę na krój tego arcydzieła krawieckiego rzemiosła. Widzieliście ostatnio taką kozerkę? Taki wysoki kołnierz? Takie ostre klapy? Tak wysokie zapięcia? Te kroje w najlepszym wypadku wyszły z mody dobre pięćdziesiąt lat temu.
– Czyli że pochowali go w starym mundurku?
– Nie, cymbale brzmiący, pochowali go w normalnym mundurku pół wieku temu.
– To dlaczego się… no wiesz, nie rozłożył?
– Może jadł dużo szpinaku.
– A może to wampir? – Sernik podświadomie odsunął się od sarkofagu. – Wszyscy przecież czytaliście „Draculę”.
– Przebijmy mu serce kołkiem, tak dla pewności! – podchwycił Malloy.
– Sam jesteś kołek, nie będziemy bezcześcić zwłok… Prawda, Jimmy?
– Tak, Jenkins, prawda. Ale to nadal nie wyjaśnia…
– Panowie… – Podczas gdy reszta chłopców pochłonięta była dyskusją, dwie pary oczu należące do Burrowsów uważnie przeczesywały każdy centymetr pomieszczenia. – Tam… pod ścianą.
Jak na komendę spojrzeli wzdłuż linii wyznaczanych przez wyprostowane w przód ramiona bliźniaków. Obaj wskazywali na czerniący się w rogu kształt, który na pierwszy rzut oka mógł przywodzić na myśl kupę pokrytych kurzem liści, ale na drugi… To była sterta kilku zasuszonych ciał. Zbyt małych, by mogły należeć do dorosłych ludzi.
To były dzieci, bez wątpienia. Tak jak i oni wszyscy w tamtej chwili na powrót stali się tylko przestraszonymi dziećmi. Dorosłość uleciała z nich jak z przebitego nagle balonika.
– Zbierajmy się stąd – rozkazał Jimmy.
Niepotrzebnie, bo zarówno Sernik, jak i Jenkins byli już z powrotem w prowadzącym na powierzchnię korytarzu. Wszyscy pobiegli za nimi, z tym że o tyle trzeba oddać sprawiedliwość Jimmy’emu, że jak na wzorowego dowódcę przystało, on sam zamykał odwrót, dbając, by nikogo nie zostawić pod ziemią.
Korytarz, który wcześniej przebyli w kilka chwil, teraz zdawał się nie mieć końca. Wąskie ściany rezonowały arytmicznym stukotem wybijanym przez obcasy chłopięcych butów, błękitne pochodnie falowały w ciemności.
– Uważaj! – krzyknął niespodziewanie Jenkins, kiedy dwukrotnie niemal cięższy Malloy wpadł na niego, nie zwalniając biegu.
Malloy, nie mniej od Jenkinsa oszołomiony, odskoczył jak oparzony.
– Myślałem, że już wyszliście… że jesteście za drzwiami.
– A widzisz tu jakieś drzwi, szczurze ślepy?
– Przecież one powinny być…
– Ale one nie być! On nie widzieć?
Drzwi – te zabezpieczone od zewnątrz szyfrowym zamkiem – rzeczywiście zamknięte były na cztery spusty. Ani drgnęły, kiedy Malloy naparł na nie z całym impetem.
Na chłopców momentalnie spadł blady strach. Zaczynali rozumieć, że – co od razu przywołało im w myślach obraz pokulonych pod ścianą chłopięcych ciał – zostali zamknięci w grobowcu.
– To po nas przyjdzie. – Sernik stał już nad emocjonalną przepaścią. Za dużo się działo. – Przyjdzie po nas, jak przyszło po tamtych chłopców. I zginiemy tutaj, zginiemy wszyscy! Rozumiecie?
– Nikt nie zamierza tu ginąć, Sernik, weź się w garść i przestać się mazać.
– Widzieliście ich? Widzieliście ich ubrania?! Oni też byli ze Schuyler Palace. Wszyscy! Wszyscy!
– Co się dzieje? – Jimmy dopiero teraz zdołał ich dogonić. Znowu byli razem.
– Drzwi – wyjaśnił Jenkins. – Są zamknięte na amen.
Jimmy ze swoją pochodnią zbliżył się do kamiennego muru i, ostrożnie omiatając go po kawałku zarówno światłem, jak i wzrokiem, próbował znaleźć wyjście z sytuacji. Burrowsowie szybko poszli w jego ślady, a Malloy – z ostatnią pochodnią – został z tyłu.
– To te szczeliny. – Jimmy odnalazł zatrzaśnięte drzwi.
– Jeśli dobrze pamiętam, to otwierały się do środka. – Jenkins mógł stracić pewność siebie, ale nie pamięć. – Spróbujcie je pociągnąć.
– Ale tu nie ma czego ciągnąć!
– Jak chcesz coś pociągnąć…
– Zamknij się, Malloy, nie czas na to!
– Coś tu jest… coś tu jest. Nie słyszycie? Idzie po nas. Tak jak po tamtych chłopców.
– W brzuchu ci burczy, Sernik, i masz omamy. Nie siej fermentu, bo nam się tu Jenkins zaraz zsika ze strachu.
– Wcale się nie boję, klocu nieociosany!
– To się świetnie składa, Jenkins, bo ja boję się nie na żarty. – Głos Jimmy’ego pobrzmiewał metalicznym chłodem. – I doceniłbym, gdybyś zechciał błysnąć inteligencją.
– A po tej stronie nie ma tego trójkątnego mechanizmu?
– Jak by był, to nas by już tutaj nie było.
– A może…
Puf.
Wszystkie pochodnie zgasły. Chłopcy byli zbyt zdezorientowani, by panikować. Odruchowo wzięli tylko jeden drugiego za ręce.
– Panowie – Malloy pierwszy to zobaczył – tam się coś świeci.
– To nie ta tablica z wierszykiem o trzech braciach?
– Jak dla mnie to on może być i o trzech świnkach, bylebyśmy stąd wyleźli.
– Czy ona się nie zbliża? Zbliża się, zbliża!
– Sam się do niej zbliżasz, mądralo. – Rzadko kiedy Malloy miał okazję wykazać się większą przytomnością umysłu niż Jenkins. – Trzymasz mnie za rękę, a tak się składa, że prowadzę nas w stronę tej tablicy.
– Odbiło ci?
– Wręcz przeciwnie. – Rozedrgany jeszcze przed chwilą głos Jimmy’ego znowu uspokajał. – Ta tabliczka rzeczywiście się świeci…
– I oprócz niej nie widać tu absolutnie niczego – dokończyli machinalnie bliźniacy.
– A zapałki? Zapałki! Kto ma zapałki?! – Sernik znowu tracił kontrolę nad sobą.
Jimmy miał zapałki. Ale ani nie zdążył powiedzieć o tym Sernikowi, ani tym bardziej nie zdążył ich wyciągnąć. Byli już bowiem na tyle blisko tablicy z inskrypcją, że każdy z nich bez trudu mógł odczytać napis. I każdy odczytał. Z tym że teraz słów było zauważalnie mniej, a litery świeciły w ciemności dlatego, że – co, zważywszy na sytuację, żadnemu z nich nie wydało się nawet dziwne – wciąż nie zdążyły ostygnąć.
Żarzące się jeszcze magmą wlewanego w gliniane formy żelaza słowa układały się w cztery krótkie linijki:
Przechodniu,
powiedz Sparcie,
że gdy oni ginęli,
ja stałem na warcie.
Każdy z chłopców po trzy razy zdążył przeczytać słowa, które miały wyryć im się w pamięci na całe życie. Potem litery zgasły, na powrót pogrążając cały korytarz w ciemności. Jimmy pospiesznie wyciągnął z kieszeni zapałki i drżącymi rękami – którego to drżenia pozostali chłopcy na szczęście nie mogli dostrzec – odpalił jedną z nich przy trzeciej dopiero próbie.
Kiedy zaś zbliżył ją do tablicy z inskrypcją, znów zobaczyli na niej epitafium o trzech braciach, którzy zadbali, by prawda nie wyszła na jaw nawet po ich śmierci. Nikt nic nie powiedział. Nikt nie pytał, czy inni też to widzieli. Bo widzieli.
Zapałka zgasła.
Nim Jimmy odpalił kolejną, usłyszeli zgrzyt i zabezpieczone szyfrowym zamkiem drzwi uchyliły się na kilkanaście centymetrów. Widoczny przez szczelinę półmrok wydawał się teraz bijącym po oczach reflektorem. Światełkiem w tunelu.
•
Jimmy, lat trzynaście i pół, szedł na samym przedzie. Rozgarniając przesłaniające drogę zarośla, uważał, by napięte gałęzie nie uderzyły żadnego z chłopców idących w ślad za nim. Wolał uniknąć niepotrzebnych skaleczeń.
Wrócenie po własnych śladach okazało się dużo prostsze, niż można by się spodziewać. Niż spodziewał się Jimmy. Połamane gałęzie, odciśnięte w błocie podeszwy czy podeptana trawa – takich artefaktów nie było w tej okolicy zbyt wiele. Mało kto się tu zapuszczał. Świadomie czy nieświadomie, ale na pewno zasadnie.
Wygrzebawszy się z tak niefortunnie odkrytej przez Jenkinsa krypty, uszli dobre kilkaset metrów, a gdy adrenalina opadła i przekonanie o nieuchronnej śmierci rozmyło się wystarczająco, zatrzymali się na dłuższy postój.
Jeszcze parę godzin wcześniej głodni przygód, teraz po prostu głodni, chłopcy niemal rzucili się na zaoferowany przez Sernika prowiant. On sam w pełni już wrócił do zmysłów, ale wraz z kontrolą nad samym sobą przyszło poczucie winy i wstyd, że tak bardzo dał się ponieść emocjom, kiedy byli pod ziemią.
Nikt jednak słowem się na ten temat nie zająknął. Nawet Malloy w milczeniu żuł zeschnięte już trochę rogaliki. Może żal im było Sernika, a może – wręcz przeciwnie – wdzięczni mu byli za to, że pękł. Gdyby nie on, pękłby kto inny, a tak jego zachowanie wszystkich postawiło do pionu. No i Sernik był najmłodszy. Jemu było wolno.
Chociaż wszyscy byli już dorośli, on – jeśli w ogóle można to tak rozdzielić – dorosły był najmniej.
– Ja naprawdę nie chciałbym nikomu psuć humoru… – Jenkins powtórzył frazę, od której zaczęła się cała ta seria niefortunnych zdarzeń.
– To nie psuj – przerwał mu Malloy. – Jeśli cokolwiek jeszcze zostało do zepsucia.
– I tak nie wyrobimy się przed zmierzchem – odgadł myśli Jenkinsa jeden z Burrowsów – więc równie dobrze możemy chwilę odpocząć. Zasłużyliśmy. Prawda, Jimmy?
– Obawiam się, że nie. – Jimmy tylko połowicznie pochłonięty był szukaniem nowego kostura. – Im wcześniej ruszymy, tym wcześniej wrócimy do domu. Bóg wie, na co jeszcze możemy się nadziać.
Wiedzieli, że ma rację. Ale pokonani zawsze męczą się szybciej niż zwycięzcy. Oni zaś nie mieli żadnych powodów do świętowania. Nawet namiastki, którą można by nazwać sukcesem. Cała ekspedycja okazała się jednym wielkim fiaskiem. Nie dotarli do dębu, którego szukali. Nie wyryli na nim swoich nazwisk. Zamiast tego władowali się do zamkniętego od kilku dekad grobowca.
Chociaż tyle dobrego, że nikomu nic poważnego się nie stało.
– Wstajemy, panowie – powiedział Jimmy, otrzepując z ziemi wyciągniętą spomiędzy krzaków gałąź. – Sparta czeka na naszą opowieść.
Gdyby ktoś mierzył czas, zauważyłby, że powrót – nawet wliczając ten krótki postój – zajął im o pół godziny mniej niż początkowy marsz w przeciwnym kierunku. Może chodziło o to, że teraz nie musieli już zastanawiać się nad wyborem ścieżki i zwyczajnie szli po śladach. A może chodziło o to, że delikatnie zmieniły się ich motywacje.
W każdym razie było już dobrze po dziesiątej, kiedy zobaczyli wyraźnie odcinające się na tle fioletowego nieba strzeliste dachy Schuyler Palace. Zabawne, jak niewiele potrzeba dziecku, żeby zatęskniło za szkołą.
Nawet jeśli jest już dorosłe.