Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Drugie oblicze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drugie oblicze - ebook

Do wielkich tragedii prowadzą niepozorne zachowania.

Małe miasteczko w stanie Oregon, lata 60. ubiegłego wieku. Gimnazjalna młodzież zaczyna poznawać świat i mieszać się w sprawy dorosłych. A może to właśnie świat dorosłych zaczyna się o nich upominać? Do miejscowości zdominowanej przez baptystów sprowadza się katolicka rodzina. Początkowo niewinne uszczypliwości przeradzają się w kampanię nienawiści.

Konstrukcja świata przedstawionego przypomina nieco realia serialu "Belfer".

Pozycja obowiązkowa dla miłośników powieści z dreszczykiem, w stylu Stephena Kinga.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-285-5968-0
Rozmiar pliku: 549 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MIŁOŚĆ I WIARA

1

_Cała historia wydarzyła się w stanie Oregon, w niewielkiej mieścinie na Zachodnim Wybrzeżu. Pamiętam ją dokładnie, choć bardzo starałem się zapomnieć._

_W czerwcu sześćdziesiątego piątego roku miałem skończyć szesnaście lat. Mieszkałem wraz z rodzicami w Sammy Creek, na południe od Albany, niecałe pięćdziesiąt mil od Salem._

_Sammy Creek liczyło zaledwie nieco ponad dwa tysiące mieszkańców. Miasteczko w sam raz dla chłopca, który zaczynał poznawać świat._

_Pamiętam cudowną wiosnę i bujne, upalne lato – lato sześćdziesiątego piątego. Właśnie wtedy The Byrds zagrali „Mr. Tambourine Man” Dylana, a ich lider, Jim McGuinn, pokazał światu, jak można grać na dwunastostrunowej gitarze. Ich wielki plakat wisiał w moim pokoju obok plakatu Beatlesów. Miałem doskonały gramofon, który ojciec przywiózł mi z podróży do Japonii i do upadłego słuchałem rock’n’rolla._

_Od Bożego Narodzenia sześćdziesiątego czwartego spotykałem się z Lisą Rainhold, najfajniejszą dziewczyną w gimnazjum imienia J.F. Kennedy’ego. Prowadziła grupę cheerleaderek dopingującą naszą drużynę bejsbola._

_„Zielone Niedźwiedzie” były chlubą naszego gimnazjum. Stan Rosynsky - ich najlepszy miotacz - nie miał sobie równych w okręgu. Był świetny na każdej pozycji. Najlepszy pałkarz „Zielonych Niedźwiedzi”, Jim Stormwatch, był także na medal. Wymiatał wszystko, co wpadło mu pod kij. Niestety, do czasu._

_Jim Stormwatch był synem pastora baptystów. Większość dziewcząt w gimnazjum szalała na jego punkcie, ale Lisa Rainhold dostała się mnie_

_i był to jeden z tematów szkolnych plotek._

_* * *_

_Tragedia, o której pragnę wam opowiedzieć, wydarzyła się pod koniec czerwca sześćdziesiątego piątego, tuż przed zakończeniem roku szkolnego, dokładnie w dniu moich szesnastych urodzin. Mogła przydarzyć się gdziekolwiek, ale zdarzyła się u nas. Po tych wydarzeniach wiele krajowych gazet pisało_

_o naszej małej mieścinie. Ameryką wstrząsnęła zbrodnia, która swoją brutalnością niweczyła wszystko, co Amerykanie czcili i w co wierzyli – obalała mit o równości i tolerancji naszego społeczeństwa._

_Dla mnie znaczyła ona koniec chłopięcego wieku, koniec beztroski_

_i pierwszych porywów serca._

_* * *_

_Tamtej pamiętnej niedzieli ja oraz wielu moich rówieśników rozstaliśmy się z Jimem, Stanem i dwoma innymi zawodnikami „Zielonych Niedźwiedzi”. Odeszła także moja Lisa. Nigdy nie zapomnę tamtej strasznej chwili. Mimo że upłynęło wiele lat, a moje dzieci są już dorosłe._

_* * *_

_Tragiczny splot wydarzeń, niczym dokuczliwy bolesny wrzód, nabrzmiewał powoli od lata sześćdziesiątego czwartego._

_Zdecydowana większość gimnazjalistów dostała się do następnej klasy. Większość uważała, że taki stan rzeczy jest czymś normalnym. Pewnie tak właśnie było. Myślę, że właśnie wtedy – tuż po zakończeniu roku szkolnego - wszystko się zaczęło._

_* * *_

_Wakacje roku sześćdziesiątego czwartego były najlepszymi wakacjami tamtej dekady. Niemal nikt z pierwszoklasistów nie oblał. Świat był kolorowy i piękny, pełen zapachów, muzyki i seksu, chociaż nie wszystkim lato niosło same przyjemności. Ja zaliczałem się do szczęśliwców, ale Barney, mój kolega z ławki, miał przegwizdane. Może byłoby inaczej, gdyby nie żarł tych cholernych ciastek z wiśniowym kremem. Ale on nie potrafił przestać. Nie pierwszy i nie ostatni dzieciak, który nie potrafi czegokolwiek przestać._

_Nikt, absolutnie nikt nie domyślał się nieszczęścia, które sprowokował, czy wręcz wyprodukował jasnowłosy, chodzący z Nell Slayer blondyn - Jim Stormwatch, najmłodszy syn pastora baptystów. Nikt wcześniej ani później nie odkrył prawdziwej przyczyny tamtych zdarzeń. Całą winą obarczono rodzinę Robinsonów. Slim, ich jedyny syn, odmienił nasze życie. Życie tych, którzy przeżyli._

_Kiedy zaczął się kolejny rok szkolny, nie mieliśmy pojęcia, że niebawem w gimnazjum J. F. K. zagości wrogość, okrucieństwo, a w ostatecznym rezultacie śmierć._

_Wiele rzeczy można by powiedzieć, roztrząsając tę ponurą sprawę, wiele argumentów za i przeciw. Dzisiaj nie ma to żadnego znaczenia._

_Stało się źle. Z jednej, jedynej przyczyny. Pomijając setki powodów, których doszukiwała się policja oraz FBI, podam jeden – moim zdaniem istotny, jeśli nie najważniejszy. Brak zrozumienia i tolerancji._

_Slim Robinson nie urodził się mordercą. Przeciwnie. Był normalnym, typowym amerykańskim chłopakiem. Kochał życie i cieszył się nim, jak każdy z nas._

_Kiedy po latach wracam do tamtych wspomnień, wiem, że ani Slim, ani pozostali nie byli jedynymi winowajcami. Może to dziwne, ale tak właśnie sądzę. Nienawiść starszych, obojętność rodziców, rezerwa wobec innych zasiały ziarno wrogości i poczucie obojętności w młodych umysłach. Slim i inni zapłacili za to, czego się dopuścili, choć w pewnym sensie byli ofiarami zwyrodniałego systemu. Panie, miej w opiece ich dusze!_

_* * *_

_John i Emma Robinson przybyli do Sammy Creek wczesnym latem sześćdziesiątego czwartego, tuż po moich piętnastych urodzinach. Slim, ich jedyny syn, był wysokim, postawnym piętnastolatkiem, choć wyglądał na starszego._

_Bez możliwości wyboru musiał przebrnąć przez dwie ostatnie klasy tutejszego gimnazjum. Była to jedyna szkoła w miasteczku. To normalna rzecz. Takich miejscowości można znaleźć w Stanach na pęczki._

_Społeczność wszędzie podobna. Kilkanaście niewielkich grup etnicznych oraz kilka grup wyznaniowych. Sammy Creek nie stanowiło wyjątku od tej reguły. Było jednym z wielu amerykańskich miasteczek, gdzie życie toczy się powoli, gdzie na przekór całemu światu, panuje wewnętrzna harmonia i spokój, a ponad tym wszystkim unosi się przysłowiowy amerykański duch – marzenie i sen większości nastolatków._

_Miasteczko składało się zaledwie z kilkunastu obsadzonych drzewami ulic, pomiędzy którymi ciągnęły się zadbane parcele. Na obrzeżach funkcjonowało kilka usługowych zakładów oraz nieduży tartak ze stolarnią. Mieliśmy nawet mini- centrum handlowe. W zachodnim kwartale stał mały browar Reda Kirsha, produkujący niezłe miejscowe piwo o nazwie „Red’s Juice”, a nieco dalej – na tej samej ulicy - niewielkie kino, prowadzone przez Wayne’a Morrisa, wyświetlające w letnim sezonie seanse pod gołym niebem. Znalazło się także miejsce na lokalną, amatorską rozgłośnię radiową. Przez większość dnia można było słuchać ogranych dowcipów Jacka Hermitsa – spikera i właściciela stacji. Trochę miejscowych ploteczek_

_i dużo rock’n’rollowej muzyki. Wszystko zgodne z duchem czasów._

_Kiedy małżeństwo Robinsonów wprowadziło się do domu starego Jamesa Clarka, nikogo to nie zdziwiło. Normalna rzecz – jedni odchodzą (Clark umarł na zawał serca wczesną wiosną ), drudzy przychodzą. U podnóża Gór Nadbrzeżnych zawsze było dość miejsca dla każdego. Niektórzy narzekali na nadmiar opadów, ale to kwestia wyboru miejsca, w którym żyjemy._

_W sezonie urlopowym wiele rodzin oferowało kwatery turystom, szukającym oddechu nad pobliskim jeziorem Kalapuya, otoczonym – podobnie jak całe Sammy Creek – pierścieniem jodłowych lasów. Łagodne wzniesienia oraz pasmo gór na horyzoncie tworzyły w tym miejscu niepowtarzalny, pełen dzikiego uroku klimat. Skoro mowa o turystach, nigdy nie mogliśmy narzekać na ich brak, ale po wypadkach sześćdziesiątego piątego, ku mojemu zdziwieniu, ich liczba zamiast zmaleć – wzrosła. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Teraz nie mam już z tym problemu._

_Opowiem wam tę historię tak jak ją zapamiętałem i jak zapamiętali ją inni świadkowie tamtych wydarzeń._

2

John Robinson wszedł do sklepu Toma Holigana. Było dziesięć po ósmej, a bezchmurne niebo zapowiadało piękny, pogodny dzień.

- Dzień dobry! – powiedział głośno, rozglądając się po pustym sklepie. Cicho uchyliły się drzwi, znajdujące się pomiędzy regałami a ladą.

- Witam pana.

Tom Holigan liczył sobie prawie sześćdziesiąt lat, ale nie wyglądał na tyle. Trzymał się prosto i krzepko, jedynie pajęczyna zmarszczek na czerwonej twarzy, świadczyła, że ma już swoje lata. Niemal bezszelestnie wsunął się za ladę.

- Piękny poranek. – Uśmiechnął się do klienta. – Turysta? – Mrugnął zabawnie prawą powieką.

- Nie. – John odwzajemnił uśmiech. – Od wczoraj tutejszy. John Robinson – przedstawił się, wyciągając do sklepikarza rękę.

- Od wczoraj? – Tom uścisnął wyciągniętą dłoń. – Zaraz, zaraz. Aha! Kupiliście państwo dom Jamesa, dobrze mówię, panie Robinson?

- Wystarczy John. Będzie prościej.

- Też tak sądzę. Widzę, że w porządku z ciebie facet, John. Dobrze, że zaszedłeś do mnie. Ci tam, kawałek dalej – skinął ręką w lewo – może i mają większy wybór, ale jeżeli chcesz kupić towar najlepszej jakości, wal tylko do starego Toma. Każdy to wie. Czego potrzebujesz?

- Wszystkiego.

- Jasne. Nowy dom, nowy kłopot! – Roześmiali się obaj.

- Mam tutaj listę. – Robinson wyciągnął z kieszeni kartkę. Holigan zerknął na arkusz. Pomimo swojego wieku nie nosił okularów.

- Niezłe zamówionko, nie ma co. Tak, z tym nie będzie problemu, z tym także. To też się znajdzie, hm…Stolarkę najtaniej kupisz w tartaku. Mają własną stolarnię.

- Wiem. Będę w niej pracował.

- Robinson! Jasne! Brat Ericka. Teraz wszystko pasuje! Twój braciszek jest u nich szychą.

- Szychą? W tartaku? Daj spokój, Tom. Jesteś zbyt uprzejmy. Nie martw się. I tak nie pójdę do „tych tam, kawałek dalej”.

- A niech cię! Czuję, że chcesz się targować! – uśmiechnął się stary. – Napijesz się dobrej kawy?

- Chętnie. U ciebie musi być najlepsza.

- Jakbyś zgadł. – Tom Holigan spoważniał na chwilę. – Najlepszą parzyła moja Elizabeth. Będzie ze dwa lata, jak zmarła.

- Przykro mi to słyszeć.

- Nie ma sprawy. Zwykła rzecz. Czasem mi jej brakuje, ale jakoś daję sobie radę. Ja też parzę niezłą kawę. – Uśmiech powrócił na rumiane oblicze. – Zaczekaj chwilę. Pójdę po dzbanek.

* * *

Coraz więcej słonecznej poświaty wpadało poprzez wielkie okno. Wydobywała z półmroku kontury lakierowanych mebli, stalowe obrzeża regałów oraz sterty różnorakich produktów, zalegających na półkach.

Kawa była wyśmienita – gorąca i aromatyczna.

- Widziałeś się z bratem?

- Nie. Właśnie się do niego wybieram.

- Znasz drogę?

- Niby skąd? Liczę, że ty mi pomożesz.

- Oczywiście. Zawsze pomagam klientom. Najpierw pójdziesz w lewo, koło tych tam. Miniesz to całe cholerne centrum i jaśminową aleją skierujesz się prosto na zachód. Niecałą milę dalej jest tartak i stolarnia. Kapujesz?

- Jasne. Prosto i bez problemów.

- Problemy? Rzadko słyszę to określenie. Wiesz, w tym naszym grajdołku nikt chyba nie ma problemów. Mam na myśli święty spokój, jak mało gdzie.

- Taki raj na ziemi?

- Mniej więcej. Ale to pozory. Nie daj się zwieść. To typowa amerykańska dziura. Ma swoje zalety i wady. Ma też swoje tajemnice.

- Jest coś, czego to miasto nie ma? – roześmiał się Robinson.

- A jakże! Nie ma policji. Trzy mile na zachód, w Blowtown, jest posterunek. Szeryf Tim Wagner wpada do nas kilka razy w tygodniu. Stary pierdziel.

- Nie lubisz go?

- Lubię. Czemu nie? Chciałem tylko powiedzieć, że ma już swoje lata.

- Zupełnie jak ty.

- Żartujesz ze starszych?

- Skądże. Tak mi się tylko powiedziało.

- Jeszcze kawy?

- Chętnie. Jest naprawdę świetna.

- Wiem. Słuchaj, Robinson. Jakiego jesteś wyznania?

- Nie rozumiem. Obsługujesz tylko konkretne grupy?

- Ja nie żartuję. – Holigan spoważniał. – U nas mamy pewien drobny problem. Nie każdy o tym wie, ale powiem ci, bo chyba cię polubiłem.

- Nie za szybko? Właściwie się nie znamy.

- Fakt, ale sprawiasz wrażenie sympatycznego, normalnego faceta.

- Skąd możesz wiedzieć? Może to tylko pozory?

- Nie sądzę. W moim wieku człowiek zna się na ludziach. Sądzę, że jesteś w porządku.

- OK. Pytałeś o moje wyznanie? Jestem katolikiem. Ja, moja żona oraz syn jesteśmy katolikami.

- A to dobre!

- Czemu?

- Czemu? Jesteście jedynymi katolikami w mieście. Sammy Creek to ostoja baptystów. Ja jestem prezbiterianinem. Są także metodyści i anglikanie, jest chyba kilka rodzin zielonoświątkowców, ale wszyscy wleczemy się każdej niedzieli do Blowtown. Jedyny kościół w Sammy Creek jest świątynią baptystów.

- Baptyści są wszędzie, to takie niezwykłe?

- Owszem. Nasi baptyści to grupa Landmark. Konserwatywno - separatystyczny odłam. Traktują niechętnie każdego innowiercę. Nie radzę odwiedzać ich kościoła. Mówiąc szczerze, to cholerna zgraja, która nosi się wyżej od innych. Dobrze im tutaj, bo do ich starszyzny zaliczają się niemal wszyscy czołowi obywatele miasta – burmistrz, większość radnych, dyrektor szkoły oraz naczelnik poczty. Także jeden z udziałowców tartaku. Oni naprawdę nie przepadają za ludźmi takimi jak ja czy ty. Weź to sobie pod uwagę.

- Wezmę. – Nad nosem Robinsona zarysowała się głęboka zmarszczka. Potarł dłonią podbródek. – A w Blowtown jest katolicki kościół?

- Nie, ale jest kościół prezbiteriański i ewangelicki. Obydwie gminy nie robią problemów członkom innych wyznań.

- To dobrze, Tom. Będziemy chodzić do Blowtown. Jak inni. Dobrze cię zrozumiałem?

- Bardzo dobrze. Możecie wpadać do mnie. Pojedziemy razem moim wozem. To niedaleko, ale po co zdzierać podeszwy?

- Dzięki. Rozważę to. Jesteś bardzo miły. Co z moim zamówieniem?

- Daj mi dwa dni. W piątek dostarczę ci towar do domu.

- Nie ma potrzeby. Sam odbiorę.

- Dostawa gratis. – Stary ponownie mrugnął uciesznie jednym okiem.

- Jasne. Dostawa gratis – powtórzył Robinson, wyciągając rękę.

- Do zobaczenia. Walę do tartaku.

- Zaraz! Chwilę! – Holigan schylił się pod kontuar. Kiedy się podniósł, trzymał w dłoni trzy podłużne zawiniątka.

- Dla ciebie i twojej rodziny. Ci tam biorą za to po dwadzieścia pięć centów. Ode mnie masz gratis. Na dobry początek.

- Co to?

- Brezentowe okrycia na wypadek deszczu. Ludziska noszą je przy sobie, bo można je wszędzie upchnąć.

- Jakiego deszczu? Mamy początek lata. Spójrz za okno.

- To nic nie znaczy. Nie u nas. U nas potrafi lać z jasnego nieba. - Holigan uśmiechnął się melancholijnie. – Mamy taką średnią roczną opadów, że mogłaby pobić na głowę tropikalne lasy. Tutejsi o tym wiedzą. Widzisz góry na zachodzie?

- Aha.

- Właśnie. Na wschodzie mamy także góry.

- I co?

- I nic. Mamy żyzne ziemie i bogatą roślinność.

- Bo ciągle leje?

- Zaczynasz łapać. Ranek jest piękny jak cholera. Temperatura także nie zawodzi, ale musicie pogodzić się z deszczami.

- Dzięki, że mnie uprzedziłeś. Brat nigdy o tym nie wspominał.

- Może nie chciał was zniechęcać. Tutaj naprawdę żyje się nieźle.

- Na to wygląda. – Robinson zgarnął z lady brezentowe zawiniątka. – Skoro mieszkają tu ludzie tacy, jak ty… Do piątku, Tom!

- Do piątku. Spokojna twoja głowa. Wszystko będzie na czas.

John Robinson uścisnął pomarszczoną prawicę. Powolnym krokiem skierował się do wyjścia. Pchnął drzwi i wyszedł na rozgrzaną ulicę, kipiącą wilgotnym, gorącym powietrzem. Czuł się tak, jak gdyby wkroczył w sam środek lata. Przysłonił dłonią oczy, wpatrując się w wyraziste kształty budynków centrum. Lekki uśmiech zakwitł na jego wargach, kiedy – jak gdyby na zamówienie – z głośnika, podwieszonego pod pułapem szerokiego podcienia, zabrzmiał zaprawiony lekką chrypką głos spikera miejscowej rozgłośni, a w chwilę później rozległy się słodkie, rytmiczne tony jego ulubionej piosenki. _Bobby Vee_ śpiewał „Rubber Ball” – swój wielki przebój sprzed trzech lat.

- Jezu! – westchnął John - Życie jest piękne!

Ruszył drewnianym pomostem w lewo, w stronę „tych tam, kawałek dalej”, zszedł po dwóch stopniach, minął oszkloną witrynę sklepu odzieżowego oraz miejscowy zakład fotograficzny. Dalej, na długości przeszło trzydziestu jardów, skrzył się szklanymi szybami spory dom towarowy. „Tym tam…” najwyraźniej nie brakowało gotówki, ale Robinson uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie doskonałej kawy Toma Holigana. Był pewien, że w okazałym markecie nie mają tego, co oferował mu stary właściciel przysłowiowego sklepu „z mydłem i powidłem” – aromatycznej kawy, bezpośredniej serdeczności, darmowych okryć ani uścisku starej, szorstkiej dłoni.

Minął jeszcze kilka witryn. Na końcu pasażu natknął się na niewielkie stanowisku Rogera Frey’a, prowadzone na wzór rodzinnej firmy Stana i Maca Donaldów. Nad oszkloną witryną umieszczono szeroki szyld. Od zielonego tła wyraźnie odcinał się krótki, jaskrawożółty napis „Frytka Frey’a”, a w pobliżu kręciło się kilku nastolatków. Mogli być w wieku jego syna, lecz John stwierdził z satysfakcją, że Slim przerasta każdego z nich co najmniej o dwa cale. Młody Robinson skończył niedawno piętnaście lat, ale natura obdarzyła go sporym wzrostem, a także dużą sprawnością fizyczną. Ku zadowoleniu rodziców, uczył się świetnie. Pierwszą klasę gimnazjum ukończył z czołową lokatą. Co więcej – był czystym talentem sportowym. Zapowiadał się na doskonałego bejsbolistę. Jego sprawność we władaniu kijem była porażająca. John był niezmiernie dumny z syna oraz z siebie. To on nauczył chłopca wszystkiego. Sam zaprzepaścił talent (tak mówiło wielu znajomych i przyjaciół), ale miał nadzieję, że Slim dokona tego, czego on wyrzekł się już dawno.

Minął hałaśliwą gromadkę i nucąc w duchu zasłyszany przed chwilą piosenkę, skręcił w pierwszą przecznicę na prawo.

„Jaśminowa aleja” – przypomniał sobie określenie Holigana. Nie do końca odpowiadało ono prawdzie.

Prosty, przeszło milowej długości odcinek drogi porastały po obu stronach wysokie krzewy jaśminowca wonnego - potocznie, lecz błędnie zwanego jaśminem. O tej porze roku wiele pięknych kremowych kwiatów już opadło, ale pozostałe nadal dyszały słodkim, intensywnym zapachem.

John szedł spacerkiem, pochylając głowę od czasu do czasu pod przewieszającymi się łukowo gałęziami. Przed nim w oddali widniały ceglane zabudowania tartaku. Tuż poza nimi sinozielona wstęga lasów wiła się aż po odległe, lekko zamglone pasmo gór.

* * *

- Gdzie znajdę Ericka Robinsona? – zagadnął pierwszego napotkanego za bramą pracownika w żółtym kombinezonie.

- Jest u siebie. – Niski, krępy mężczyzna zerknął na przybysza bez specjalnego zainteresowania.

- Gdzie?

- U siebie – powtórzył grubasek, wskazując ręką niski, podłużny barak, łączący się z wielgachną halą produkcyjną.

- Aha. Dzięki.

Robinson ruszył w kierunku baraku. Budynek wykonano starannie z dobrze wypalonej cegły. Z bliska można było dostrzec równe, wklęsłe fugi. Właściciele tego interesu musieli dysponować niezłą gotówką.

John zatrzymał się przed solidnymi drewnianymi drzwiami, opatrzonymi dużą, wyraźną tabliczką. Z pewną ulgą odczytał wydrukowane grubą czcionką imię i nazwisko brata. Przekręcił gałkę i wszedł do środka.

* * *

- John! Witaj! – Erick Robinson poderwał się zza biurka. – Kiedy przyjechaliście? – Podszedł do gościa i rozłożył ramiona.

- Wczoraj po południu.- John odwzajemnił mocny uścisk brata.

- I teraz mi to mówisz? Nie mogłeś zadzwonić?

- Nie chciałem ci przeszkadzać. Poza tym, sam wiesz, jak to jest. Cały ten galimatias z rozpakowywaniem. Chcieliśmy uwinąć się do wieczora.

- I uwinęliście się? – Erick parsknął śmiechem.

- Mniej więcej.

- Zgaduję, że bardziej mniej niż więcej. - Młodszy brat Johna roześmiał się jeszcze głośniej. – Wszyscy zdrowi? Jak podróż? – zapytał, ocierając łzy.

- Dzięki. Dojechaliśmy szczęśliwie. – John rozejrzał się po kantorku. – Więc tutaj pracujesz? Najzdolniejszy fizyk w liceum…

- Co? Nie podoba ci się moje biuro? Jeszcze je docenisz. Ty będziesz pracował tam. – Erick skinął głową w stronę hali. – Wykładowca angielskiego. Też dobre, nie?- Roześmiali się jak na komendę.

- Coś w tym jest. – mruknął John. – Wiesz, Erick, to chyba tata.

- Tata? O czym ty gadasz?

- O naszym ojcu. Przez całe życie miał szalone pomysły. Nie pamiętasz, jak zginął?

- Trudno zapomnieć, stary. – Erick Robinson spoważniał. – To w końcu nie było tak dawno.

- Niedługo minie dziewięć lat. – John zapatrzył się w okno. – Tata zginął tak, jak żył. Chyba nigdy nie wydoroślał. Miał pięćdziesiąt osiem lat, a ścigał się swoim buickiem z szesnastoletnimi szczylami. Może chciał być taki, jak jego idol.

- Myślisz o Jamesie Deanie?

- Aha. Obaj byli narwani i obaj skończyli podobnie.

- Fakt. – Erick Robinson także spojrzał w okno. Żaden z braci nie chciał pokazać łez, które mimowolnie napłynęły im do oczu.

Obydwaj pamiętali tamten dzień. Dla Johna był to szczególnie trudny okres. Emma leżała w szpitalu, a on musiał niańczyć małego Slima. Kiedy zadzwonił Erick, cały świat zwalił mu się na głowę. Był bardzo blisko z ojcem, jak Erick z matką.

- Tata nie żyje! – usłyszał w słuchawce cichy głos brata. Niewiele więcej zapamiętał. Zakręciło mu się w głowie. Wiliam Robinson zginął trzydziestego lipca pięćdziesiątego piątego roku. Dokładnie dwa miesiące przed podobnym zgonem Jamesa Deana. John często zastanawiał się, czy istnieje coś takiego, jak fatum.

Pamiętał, jak po wizycie w kostnicy odwieźli mamę do ciotki Milly, a sami pojechali na ten przeklęty most. Pamiętał pogiętą barierkę oraz to, z jakim trudem udało im się spojrzeć w dół, jak gdyby tata nadal tam leżał. Teraz z podobnym wysiłkiem oderwał wzrok od okna.

- Było, minęło, Erick. Zastanawiałem się tylko, czy nie mamy po nim tej awanturniczej żyłki.

- Nie wiem. Może… - Erick otarł łzę. – Żal mi mamy. Wiesz co, Johnny? Zastanawiam się nieraz, czy gdyby nie wypadek ojca, żyłaby nadal?

- Zabiło ją zapalenie płuc. Dobrze wiesz.

- Wiem. Tylko czasem trapi mnie pytanie, dlaczego nic nie mówiła, dlaczego żaden z nas nie wiedział, że mama umiera – nawet ja? Nie chciała, żebyśmy wiedzieli? Boże! O czym ja gadam? Nie widzieliśmy się przeszło trzy lata! Wybacz, John.

- Głupstwo. Obydwaj trochę się rozkleiliśmy. To ja zacząłem. Zmieńmy temat.

- Jasne. Czemu nie zabrałeś z sobą Slima? Jest takim drągalem jak ty w jego wieku?

- Mniej więcej – uśmiechnął się John. – Pomaga matce przy rozkładaniu rzeczy. Pewnie ma także trochę roboty z urządzaniem własnego pokoju. Nie chciałem mu przeszkadzać. Wiesz, jakie to ważne dla piętnastolatka. Mówiąc szczerze, wolałem wyjść sam. Chciałem się trochę przejść i poczuć miasto.

- Poczułeś? – Erick położył dłoń na ramieniu brata.

- Tak, stary. Poczułem. To dobre miejsce. Chciałem ci podziękować za załatwienie tej roboty. Praca prowincjonalnego belfra z ledwością pozwalała nam utrzymać się na powierzchni. No i jeszcze ten dom za półdarmo…

- Daj spokój. To drobiazg. Zrobiłem to dla siebie, nie dla was. – Głos Ericka zgrubiał podejrzanie. – Zaczynasz od przyszłego poniedziałku. Chcesz, żebym oprowadził cię po stolarni?

- Liczyłem na to. To będzie dobry start. Towarzystwo takiej szychy…

- Albo sobie chlapnąłeś, albo byłeś w sklepie Toma – roześmiał się Erick.

- Byłem u Toma. Wygląda na porządnego, solidnego gościa.

- Jest taki. Zresztą nie on jeden. Sammy Creek to fajne miasto. Z pewnością je polubisz.

- Już je lubię.

- Tym lepiej. To co, idziemy?

- Prowadź, szefie. Aha, wpadniesz do nas na kolację?

- Jutro, stary. Dzisiaj mamy po pracy nasiadówę u szefa.

- Nie ma sprawy. Niech będzie jutro. Nadal mieszkasz sam?

- Nadal. Przyzwyczaiłem się. Ma to swoje dobre strony.

- Skoro tak uważasz.

- Chodźmy. Poznasz swoich nowych kolegów. Są prości, ale sympatyczni. Wkrótce sam się przekonasz.

3

Dzwonek przy drzwiach ostro zaterkotał. John, Emma i Slim usiedli przed chwilą do stołu nakrytego świeżym obrusem. Miała to być ich pierwsza wspólna kolacja w nowym domu.

John poderwał się od stołu, omal nie rozlewając soku.

To pewnie Erick – pomyślał. – Musiał się jednak wyrobić.

Potoczył wzrokiem dookoła. Salon wyglądał skromnie, ale lśnił czystością. Robinson cmoknął z uznaniem pod adresem żony, przeszedł do małego przedpokoju i otworzył drzwi.

* * *

To nie był Erick. W progu mieszkania stali dwaj ciemno odziani mężczyźni. Obydwaj byli szczupli i dość wysocy. Dorównywali niemal wzrostem gospodarzowi.

- Witam panów. Czym mogę służyć? – John spojrzał w ogorzałe twarze, pokryte siatką zmarszczek. Niezapowiedziani goście mieli już swoje lata.

- Dzień dobry. – Starszy z gości uchylił kapelusza. - Nazywam się Stormwatch, James Stormwatch. Jestem pastorem tutejszego kościoła. To Frederick Rosynsky – wskazał na towarzysza - naczelnik poczty i starszy naszego zboru. Możemy wejść?

- Oczywiście. Bardzo proszę. – Nieco oszołomiony John odsunął się, otwierając szeroko drzwi. Obydwaj goście weszli do środka, zdejmując w progu kapelusze.

- Tędy, panowie. – John wskazał drzwi do saloniku. Skłonili głowy jak na komendę i trzymając w dłoniach kapelusze, podążyli we wskazanym kierunku. Na ich widok Emma i Slim wstali z miejsc.

- Kochanie, pozwól, że przedstawię ci pastora Stormwatcha oraz starszego tutejszej gminy, pana Rosynsky’ego. Panowie, to moja żona Emma i nasz syn. Ja nazywam się Robinson. John Robinson, choć sądzę, że znają już panowie moje nazwisko.

- Nie myli się pan - uśmiechnął się pastor, siadając na podstawionym przez Emmę krześle. Slim pobiegł do kuchni po krzesło dla Rosynsky’ego. Po chwili wszyscy siedzieli przy stole.

- Zjedzą panowie z nami kolację? – zaproponowała Emma. - Slim, przynieś nakrycia – zwróciła się do syna, nie czekając na odpowiedź. Młody Robinson uwinął się w niecałą minutę.

- Proszę wybaczyć skromny poczęstunek. – Emma uśmiechnęła się ciepło do gości. To nasz pierwszy wspólny posiłek w nowym domu. Nie miałam czasu przygotować czegoś wykwintnego. Mam nadzieję, że nie pogardzicie kurczakiem zapiekanym w ziołach.

- Skądże. To zdrowy, pożywny posiłek. Przecenia nas pani. Jesteśmy skromnymi ludźmi. Macie państwo wzorowego syna. Jest bardzo podobny do ojca. Mam rację? – Pastor mrugnął do Slima. – Jest chyba w wieku mojego Jima. Ile masz lat, chłopcze?

- Skończyłem piętnaście, proszę pana.

- Piętnaście? Nie do wiary! Mój Jim ma prawie szesnaście. Zdał właśnie do trzeciej klasy gimnazjum pierwszego stopnia. Jesteś nad wiek wyrośnięty. To bardzo dobrze. Myślę, że zaprzyjaźnisz się z Jimem.

- Chętnie, proszę pana.

- Lubisz bejsbol, Slim?

- Uwielbiam! – Oczy Slima zapłonęły blaskiem.

- Doskonale. – Pastor mrugnął łobuzersko. – Jim, mój najmłodszy, prowadzi szkolną drużynę bejsbolową. Jest świetnym pałkarzem. Na pewno się polubicie. Nie uwierzysz mój drogi, ale Jim jest o dobry cal niższy od ciebie.

- To nieważne, proszę pana. Chętnie go poznam. Ja także nieźle posługuję się kijem. Jim jest na pewno super facetem.

- Też tak myślę – roześmiał się pastor, po czym zwrócił się w stronę Robinsonów.

- Proszę nam wybaczyć to najście, ale uważam za swój duchowy obowiązek odwiedzać każdego nowego mieszkańca Sammy Creek. Wolą Stwórcy jest niesienie pomocy bliźnim, wspieranie potrzebujących i zagubionych.- Stormwatch uśmiechnął się szeroko, ale Johnowi nie spodobał się ten uśmiech. Był niczym założona w pośpiechu maska, spod której wystają skrawki prawdziwego oblicza. Poczuł w sercu chłód i obawę. Dzięki wizycie w sklepie Toma wiedział, kogo ma przed sobą. Podczas kiedy Emma nakładała na talerze gości wonne kawałki kurczaka, gorączkowo zastanawiał się, jak uniknąć niepotrzebnych kłopotów. Nie należał do tchórzy – przeciwnie, ale starał się o spokój i szczęście najbliższych.

- Proszę! – Emma podsunęła w stronę gości koszyczek z pieczywem

- Piecze pani sama? – Pastor sięgnął po rumianą kromkę.

- Ależ nie. Szczerze mówiąc, nigdy nie próbowałam.

- Radzę to zrobić – zabrał głos Rosynsky. - Nasze kobiety same przyrządzają większość produktów. Jeżeli pani zechce, moja Janette pokaże pani, jak wypiekać dobry chleb.

- Z przyjemnością. – Emma zerknęła na męża. Dostrzegła niezwykłe skupienie na jego twarzy i nagle zrozumiała, że ta wizyta niekoniecznie musi okazać się najmilszym przeżyciem. W następnej chwili jej obawę zastąpiła pewność.

- Doskonały kurczak – pochwalił pastor, przełykając pierwszy kęs, a zaraz potem, jak gdyby od niechcenia, rzucił krótkie pytanie.

- Skąd przybywacie?

- Z Idaho. – John sięgnął po chleb.

- To o rzut kamieniem. Nie wiodło się wam?

- Tak sobie. Uprawialiśmy ziemniaki.

- Ziemniaki? Jasne! Jesteście z południowej części stanu? – Pastor uśmiechnął się życzliwie. - Nie wiodło się? – Wymienił krótkie spojrzenie z Rosynskym.

- Niespecjalnie. – John skrzywił się mimo woli. – Pośród całego obszaru urodzajnej ziemi trafił się nam nie najlepszy kawałek.

- Rozumiem. Zdarza się. – Pastor zmienił nagle temat.

- Do jakiego Kościoła państwo należą?

- Jesteśmy katolikami. – John był przygotowany na to pytanie.

- O! – pastor udał zdziwienie. – Słyszysz, Fred? Mamy pierwszych katolików w Sammy Creek. Trochę niewygodna sytuacja – zwrócił się do Johna. - W pobliżu nie ma żadnego kościoła tego wyznania. Co zamierzacie zrobić?

- Skorzystamy z uprzejmości jakiejś innej gminy wyznaniowej.

- Hm, mówiąc szczerze chętnie widziałbym waszą rodzinę wśród wiernych naszego zboru. Jest tylko jeden mały warunek. Musielibyście się ochrzcić i przyjąć prawdziwą wiarę.

Emma upuściła widelec, który z brzękiem upadł na talerz. Slim otworzył szeroko oczy. Wiedział, jak wielką wagę tata przykłada do wiary. John odsunął nieco talerz, czując, że żyły nabrzmiewają mu na skroniach. Opanował się wysiłkiem woli.

- Poinformowano mnie – zaczął cichym głosem - że jesteście baptystami. Baptyści tolerują inne wyznania.

- Dobrze pana poinformowano. Jesteśmy baptystami. – W oczach pastora zamigotały stalowe iskry. – Na tym niestety kończą się prawdziwe informacje. Wiara jest tylko jedna. W naszym kościele nie ma miejsca dla odszczepieńców. Wyznajemy wiarę chrześcijańską, bo tylko ona jest wolą Pana.

- My także jesteśmy chrześcijanami. – Robinson powstrzymywał się resztką woli. Nie chciał niepotrzebnych konfliktów.

- A to jakim cudem? – odezwał się milczący dotąd Rosynsky. – Przez obmycie głowy? Nie czytał pan Biblii? Jedyny chrzest to chrzest przez zanurzenie. Taki chrzest przyjął Zbawiciel. Wiele sekt, udających grupy wyznaniowe, za nic ma Świętą Księgę, jedyne niepodważalne źródło prawdy. Nie ma innej, prowadzącej do zbawienia drogi.

- Spokojnie, Fred. – Pastor podniósł rękę. – Panie Robinson. Ten dom i jego mieszkańcy mają szansę stać się jednymi z wybranych. Nie wszyscy doświadczają takiej łaski. Jeżeli posłuchacie głosu Pana, wspomożemy wasze wysiłki. Wyglądacie na porządnych ludzi. Nie chcecie zbawienia dla siebie i waszego syna? Wasza sekta żyje w nieprawości. Ja przynoszę wam szansę na chrzest i drogę do zbawienia.

- Dosyć! – John Robinson uderzył pięścią w stół. – Jesteście moimi gośćmi, ale nie ważcie się nas dłużej obrażać. Nic mi do waszej religii. Mamy własną, ale powiem panu, że nigdy nie pozwoliłbym sobie na tak ordynarne werbowanie na rzecz naszego kościoła. Nie macie pojęcia, co znaczy tolerancja, czy choćby zwykły szacunek wobec bliźniego. Proszę nas natychmiast opuścić i nigdy więcej nie odwiedzać.

* * *

W głębokiej ciszy, która zapadła w salonie, dwaj goście powoli podnieśli się od stołu. Odstawili krzesła i założyli kapelusze. Frederick Rosynsky bez słowa skierował się w stronę drzwi. Pastor stał jeszcze przez chwilę, mierząc gospodarza zimnym wzrokiem.

- Coś panu powiem, panie Robinson. To wolny kraj i każdy ma prawo do swoich przekonań, nawet jeżeli błądzi. Ale pan nie jest dobrym człowiekiem. Odpłaca pan złem za dobro. To typowe dla katolika. Zapamiętam sobie pańską wrogość i arogancję. Zapewne tego uczy pan swojego syna.

W chwilę później drzwi za „posłańcami prawdziwej wiary” zamknęły się z lekkim trzaskiem. John stał nadal przy stole. Oszołomionym wzrokiem wędrował od łkającej Emmy do milczącego Slima.

- Co to było, do cholery? – wykrztusił wreszcie.

- Nie słyszałeś? Łaska Pańska. – Emma otarła chusteczką łzy. – Broń Boże takiej łaski.

- Do diabła z nimi! – westchnął John. – Nie myślmy o tym. W niedzielę pojedziemy z Tomem Holiganem do kościoła w Blowtown. Tom to ten stary sklepikarz, o którym wam mówiłem. Zaprosił nas. Jest prezbiterianinem. To taka sama sekta jak nasza. Pasujemy do siebie. – John Robinson wybuchnął głośnym, pełnym goryczy śmiechem.

* * *

Obaj baptyści zatrzymali się na rogu ulicy. Rosynsky był purpurowy na twarzy. Otarł chustą pot z czoła.

- James! Do jasnej cholery! Co ci odbiło? Nigdy wcześniej nikogo nie nagabywałeś. Czuję się jak ciasto mojej Marii – pełne zakalca i bez smaku. Po jasną cholerę dałem się namówić na tę wizytę?

- Nie skrzecz. I bez tego czuję się paskudnie. To przez Liama Silkwooda.

- Tego od Jeffa Aholda z tartaku?

- Owszem. Liam jest bezpośrednim szefem Erica Robinsona. Trochę mnie oświecił. Ten cały Eric Robinson to cholerny brat tego pieprzonego przybłędy. Sam nie praktykuje, ale powiedział Liamowi, że jego braciszek jest katolikiem. Niczego nie rozumiesz? Jedyna katolicka rodzina w naszym raju. Warto było powalczyć. Nie szturmujmy armii, lecz zdobywajmy bastiony.

- Jasne. Nieźle ci poszło.

- Fred.

- Tak?

- Źle ci ze mną?

- Niczego takiego nie powiedziałem.

- Fajnie. To stul dziób. Rozumiemy się?

- Chyba tak. Poniosło mnie, James. To wszystko dość głupio wyszło.

- Spokojnie. Wyjdzie lepiej. Nie martw się. Załatwię tę sprawę sam.

- Daj im spokój!

- Jeszcze chwila i uznasz mnie za swojego podwładnego, Fred. Zastanów się, co mówisz.

- Przepraszam. To nerwy.

- Trzymaj je na wodzy, inaczej upadniesz. Wiesz, co to upadek?

- Przestań, przeprosiłem.

- No i dobrze. Wal do domu. Ja idę do siebie. Czeka mnie kolacja wśród bliskich. A jak z tobą? Nadal przerzynasz Lornę Cox? Twoja rodzina wie, że molestujesz pracownicę?

- Na Boga! Przestań!

- Nie wzywaj Jego imienia bez potrzeby. To nie mnie, lecz tobie odbiło. Idź do domu.

- Jasne, James.

- I zakończ ten pokalany związek. Nie będę dłużej tolerował grzechu cudzołóstwa. Nie po tym, jak pozwalasz sobie zwracać się do mnie.

- James!

- Spieprzaj!

- Ja tylko chciałem…

- Gówno mnie to obchodzi. Jesteś starszym Zboru i nie waż się o tym zapominać.

- Oczywiście, James. Zgrzeszyłem.

- Tyle wiem. Obyś się opamiętał.

- Nie zawiodę.

- Zobaczymy. Mnie możesz oszukać, Boga nie.

* * *

Kilka minut później Stormwatch wbiegł po stopniach swojej werandy, mrucząc głośno pod nosem. Rozsadzała go wściekłość. Trzasnął drzwiami z siłą, od której zadygotała futryna. Rzucił kapelusz na wieszak i energicznym krokiem wkroczył do kuchni.

- Irmo, wróciłem! Podaj kolację. I pospiesz się, kobieto! Jestem głodny!

Spłoszonym wzrokiem spojrzała na niego sponad kuchenki. Jim poderwał się z krzesła. Zarówno on, jak i jego matka wiedzieli, że kiedy ojciec jest w złym nastroju, lepiej nie kusić losu. Pastor Stormwatch był porywczym, gwałtownym człowiekiem – bardzo surowym mężem i ojcem. Szanowali go i kochali. Wiedzieli, jak wiele spraw miał na głowie. Tylko dzięki jego tytanicznej pracy Fred i Hank, starsi bracia Jima, mogli kontynuować naukę.

Jim był cholernie dumny ze swoich braci. Obecnie przebywali na obozie sportowym, gdzieś u podnóża Gór Kaskadowych. Mimo wszystko jednak nie oni, lecz on dostał imię po ojcu. I tylko on nie mówił do pastora „ojcze”, lecz „tato”. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że ojciec jest z niego bardzo dumny. Mieli podobne charaktery. Obydwaj chłodni, ambitni i zawzięci. Wszyscy sąsiedzi mówili, że Jim wdał się w ojca.

W szkole nie miał żadnych problemów. Szanowali go nawet chłopacy z gimnazjum drugiego stopnia. Zasługiwał na to. W końcu to on był najlepszym zawodnikiem szkolnej drużyny bejslowej.

Teraz, kiedy ojciec wrócił w podłym nastroju, Jim zachowywał się nienagannie. Błyskawicznie ustawił nakrycia na białym obrusie i odsunął od stołu krzesło ojca, by ten nie musiał zadawać sobie trudu. Cieszył się, że nie widzą tego kumple, ale nigdy nie pomijał okazji, żeby łapać u ojca dodatkowe punkty. Kątem oka dostrzegł lekki uśmiech na twarzy pastora. Było nieźle.

Irma Stormwatch także zwijała się jak w ukropie. Zależało jej na tym samym, co synowi. Nikt, tak jak ona, nie znał Jamesa Stormwatcha. Był ponury i porywczy, ale kiedy miał dobry humor, potrafił być miły, a nawet czuły. Cieszyła ją myśl, że właśnie dzisiaj przygotowała na kolację pieczonego pstrąga z jarzynami – ulubione danie męża.

Otworzyła piekarnik. Zapach zaprawionej ziołami ryby rozniósł się po całym mieszkaniu. Jarzyny także były już gotowe. Udało jej się trafić we właściwy moment. Jim podbiegł do lodówki i wyjął butelkę brzoskwiniowego soku. Postawił ją wraz z wysoką szklanką przy nakryciu ojca. Jako baptyści nie spożywali alkoholu. W mieszkaniu nie mieli nawet barku.

Irma wniosła z kuchni wonne, parujące potrawy i ustawiła je na środku stołu. Oboje z synem czekali, dopóki pastor nie zajmie miejsca.

* * *

Wreszcie usiedli i pochylili głowy, kiedy pastor odmawiał krótką modlitwę. Skończył, położył na kolanach białą serwetę i sięgnął po potrawy.

Jim srebrnym kapslownikiem otworzył ojcu butelkę imbirowego piwa.

Zaczęli posiłek. Jedli w milczeniu, delektując się doskonałym sosem, którym Irma polewała gotowane jarzyny. Przyrządzała go według przepisu swojej matki i był naprawdę wyśmienity.

Kiedy skończyli, Jim pozbierał talerze, a gospodyni wniosła tacę z rumianymi kawałkami świeżej szarlotki. Pastor stopniowo odzyskiwał równowagę. Tutaj, we własnym domu, każdego dnia doświadczał łaski Pana, widząc owoce swojej pracy duszpasterskiej.

Otarł usta serwetą i odebrał z rąk żony talerzyk z wonnym kawałkiem ciasta. Rozparł się wygodnie, czekając, dopóki Irma i Jim nie dostaną swoich porcji.

Jedli powoli, delektując się kruchością ciasta oraz smakiem słynnych, oregońskich jabłek. W smaku ustępowały jedynie tym ze stanu Washington.

- Może kawy, James? – Irma uśmiechnęła się do męża.

- Dzięki – Potrząsnął głową. – Zamierzam wcześnie się położyć. Jestem zmęczony.

- Oczywiście. Sama nie rozumiem, jak radzisz sobie ze wszystkimi obowiązkami. Grace Jackson mówiła mi dzisiaj, że taki duszpasterz to prawdziwy skarb dla wiernych.

- Tak powiedziała?

- Dokładnie. Było mi bardzo miło to słyszeć. Nikt nie dba o swoją gminę tak jak ty. Wszyscy to wiedzą. To ciężka, odpowiedzialna praca - prawdziwe posłannictwo Pana.

- Wiem. Nie jest lekko, moja droga. Broń Boże, nie narzekam, tylko czasami muszę znosić ból i gorycz ponad moje siły.

- Spotkało cię coś złego, James? – odważyła się zapytać. Pochylony nad szarlotką Jim nadstawił uszu.

- Poniekąd – skrzywił się pastor. Nie bardzo chciał mówić o tym, co go spotkało, lecz z drugiej strony nie lubił dusić w sobie złych emocji.

Dopił resztę brzoskwiniowego soku i spojrzał w uśmiechnięte oblicze żony. Miał dobrą, posłuszną kobietę. Nigdy jej tego nie powiedział, jednak potrafił to docenić. Uśmiechnął się blado.

- Pewnie słyszałaś, że do domu starego Clarka wprowadzili się przyjezdni. Niejacy Robinsonowie – małżeństwo z synem. To katolicy, Irmo. Jedyni katolicy w Sammy Creek. Odwiedziłem ich dzisiaj z Fredem Rosynskym. Pomyślałem sobie, że może potrzebują pomocy. Każdy ma prawo do łaski Pana.

- Och, James! Jesteś…

- Nie przerywaj, kobieto. - Pastor zmarszczył czoło na wspomnienie tej nieszczęsnej wizyty. – Oni nie zasłużyli na pomoc. To źli ludzie. Zamknięci na słowa prawdy. Upokorzyli mnie jak nikt dotąd. Za to, że chciałem dać im szansę. Wyprosili nas z domu, niczym włóczęgów. – Ponury wzrok Stormwatcha spoczął na synu.

- Jim, posłuchaj. Ich chłopak, niejaki Slim, jest niecały rok młodszy od ciebie. Zacznie naukę w drugiej klasie gimnazjum. Nie zadawaj się z nim. To nie jest towarzystwo dla ciebie. Jest dobrze zbudowany i wyrośnięty. Podobno nieźle gra w bejsbol, ale żyje w grzechu. Nosisz moje imię, chłopcze. Nie wolno ci zapomnieć, że oni sponiewierali twojego ojca. Rozumiesz, synu? Syn takich rodziców nie może być dobrym człowiekiem. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, że moglibyście zostać kolegami. Trzymaj go na dystans.

- Rozumiem, tato. – Jim spojrzał na ojca. – A co będzie, jeżeli pan Wyman weźmie go do drużyny?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: