- W empik go
Drugie życie doktora Murka - ebook
Drugie życie doktora Murka - ebook
Drugie życie doktora Murka to kontynuacja powieści Doktor Murek zredukowany, autorstwa Tadeusza Dołęgi-Mostowicza.
Tytułowy bohater porzuca swoje ideały i razem ze znajomymi z noclegowni, bierze udział w napadzie. Stwierdza jednak, że nie odpowiada mu profesja bandyty i postanawia zarabiać jako wróżbita. Wkrótce jednym z jego klientów stanie się Seweryn Czaban, którego dom był celem napadu Murka i jego kolegów...
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63720-70-4 |
Rozmiar pliku: | 744 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Seweryn Czaban spieszył się. Biła właśnie ósma, a punkt o ósmej miał być na obiedzie u prezesa Bolińskiego. Gotowi mu spóźnienie policzyć na karb nieznajomości form towarzyskich albo – co gorsza – lekceważenia. Tymczasem robił przecie, co mógł, by zdążyć. Ale dzisiaj właśnie wszystko się nań sprzysięgło. Nidenberg, łajdak! przyniósł zamiast solidnie obiecanej gotówki całą walizkę różnych papierów. Akcje, obligacje, weksle gwarancyjne. Obliczenie tego, sprawdzenie kursów giełdowych, targ o kupony – wszystko to musiało zająć przeszło godzinę. W dodatku nad karkiem sterczała panna Wenzel, której musiał podyktować dwa listy w niezmiernie pilnych sprawach Zarządu Dóbr i Interesów książąt Zasławskich, których był plenipotentem, a szwagier, niepojęty cymbał, żądał szczegółowych instrukcji na jutrzejszą licytację huty szklanej „Bolnix”, do czego miał w imieniu Czabana stanąć.
Jak na złość, żona przyszła tu też z molestacjami o auto. Chciała jechać na bal do Resursy Obywatelskiej, bo Tunka musi się tam pokazać przez wzgląd na młodego Szwowskiego. Pana Seweryna oczywiście nic to nie obchodziło, lecz nie mógł im odesłać samochodu, bo sam go potrzebował. Umówił się z paru dygnitarzami, że urządzi im dzisiejszej nocy bibę w „Krzywej Karczmie” pod Tarczynem, zamówił sobie zawczasu trzy dziewczynki z Dancing Klubu, pod Tarczyn wysłał już szampan, homary, ostrygi i kucharza z „Oazy”, i wprost z obiadu u Bolińskich miał jechać po dziewczęta. O zmianie tych planów nie mogło być mowy.
— Pojedziesz na bal taksówką – rzucił żonie zirytowany do ostateczności jej boleściwą miną – albo nie jedźcie wcale. I nie przeszkadzaj mi, do stu diabłów!... Na czym tam skończyliśmy, panno Wenzel?...
— ...na gwarancję hipoteczną Zarząd Dóbr zgodzić się nie może – odpowiedziała sekretarka, nie podnosząc oczu znad papierów, by w ten sposób zaznaczyć swoje niezadowolenie z pryncypałowego stroju. Pomimo siwizny, długiego czerwonego nosa i okularów w cienkiej, żelaznej oprawie uważała za nieprzyzwoitość ze strony szefa takie nieliczenie się z jej panieńską skromnością.
Dostępne w wersji pełnej.Rozdział II
„Mahatma Bahil, mistrz wiedzy tajemnej, doktor wyższej filozofii hinduskiej, wtajemniczony kapłan kultu bogini Kali, magister nauk wschodnich, jasnowidz i chiromanta, nadworny astrolog Jego Królewskiej Mości Maharadży Nepalu, prezes Bengalskiego Towarzystwa Okultystycznego – przejazdem do Londynu, zatrzymał się w Warszawie i będzie przyjmował wszystkich tych, którzy pragną rady, wskazówki, pociechy duchowej, którzy chcą poznać swoją teraźniejszość i zajrzeć w tajemnicze mroki przyszłości. Spieszcie się! Mahatma zabawi w Warszawie tylko jeden miesiąc!”
Następował adres przy placu Zbawiciela i godziny przyjęć.
Taką ulotkę wykoncypował sobie Murek, zamówił pięćset odbitek w małej drukarence przy ulicy Nowogrodzkiej, po czym osobiście, wykorzystując późne godziny wieczorne, porozklejał to w ruchliwszych punktach Mokotowa, Wierzbna, Ochoty, Kolonii Staszica, Lubeckiego itd., ze specjalnym uwzględnieniem przystanków tramwajowych i autobusowych. Nie od razu zdecydował się na tak szeroką akcję propagandową. Przede wszystkim musiał uzyskać zgodę swojej gospodyni, pani Relskiej oraz wzbudzić żarliwą wiarę w swoje zdolności nadprzyrodzone nie tylko w niej, lecz i we wszystkich domownikach, nie wyłączając pułkownikowej Juraszkowej, profesora śpiewu, a nawet jego uczennic.
Osiągnięcie tego sukcesu nie przedstawiało większych trudności. Już po kilkudniowym pobycie w nowym mieszkaniu Murek o wszystkich wszystko wiedział, gdyż zarówno pułkownikowa, jak i gospodyni, nic lepszego nie mając do roboty, nader chętnie rozmawiały z Murkiem, służąca zaś uważała za swój najświętszy obowiązek wytrząsnąć przed sublokatorem obfity zapas wiadomości, plotek i domysłów, dotyczących nie tylko tego mieszkania, lecz i całej kamienicy.
Dostępne w wersji pełnej.Rozdział III
Wraz z przeprowadzeniem się do nowego mieszkania, znacznie obszerniejszego i wcale eleganckiego, chociaż mieszczącego się na tejże klatce schodowej, Murek podniósł swoją taksę. Klientelę przyjmował teraz między jedenastą rano a drugą po południu. Wieczory zamówiła sobie Arletka i spędzali je razem prawie co dzień. Dziewczyna pod wpływem dobrobytu i ustania trosk dawniejszych zdawała się kwitnąć. Od rana Murek słyszał jej śpiew, niezwykle miły głos: niski i ciepły, od rana przyglądał się jej roześmianym oczom i jej urodzie, którą wciąż nie mógł się nasycić. Kiedy mówił jej: – Aż dziw, jak mi z tobą dobrze – nie tylko nie było w tym przesady, lecz raczej zbytnia powściągliwość w ocenie własnych uczuć.
Jego życie nabrało przecież w końcu jakiegoś rytmu stałego, zakotwiczyło się, weszło na jakiś tor. Zapewne inaczej to sobie kiedyś wyobrażał dawny Murek, ale przecież i to było dużo, bardzo dużo, znacznie więcej niż mógł się spodziewać. Jeżeli dawniej nie wierzył w miłość Arletki, a później nie oceniał dość poważnie tej miłości, to teraz w każdym dniu i o każdej godzinie miał tyle jej świadectw, że otaczała go zewsząd jakby ciepłą, różową mgłą, z której niepodobna było i z której nie chciał się uwolnić.
Co prawda od czasu do czasu ogarniał go nagle niepokój. Nie wiadomo skąd, cisnęły się pytania, czy to, co od Arletki otrzymuje, i to, czym jej się wypłaca, nie jest jakąś przebiegłą komedią, ułożoną i wyreżyserowaną przez strach obejrzenia się w przeszłość, przez zawzięte pragnienie wykreślenia z pamięci dawnych ideałów, wierzeń, nadziei. Czy nie było to wielkie i bolesne oszustwo, którym każde z nich siebie i drugiego chciało otumanić, każde z nich, z pary rozbitków, którzy wpatrują się w swoje oczy dlatego tylko, by nie odwrócić głowy i nie zobaczyć, że otacza ich przepaść i pustka?
Jakże często Murek łapał siebie na dziecinnych spekulacjach myślowych, w których chciał znaleźć ten pas ratunkowy dla siebie i dla niej, lecz przede wszystkim dla siebie: odrobinę szacunku. Nie chciał szanować siebie. Z tą ambicją rozstał się już dawno. Ale czemuż nie mógł szanować jej, czemu ze wstydem musiałby opuścić głowę, gdyby na Arletkę posypały się kamienie oskarżeń i potępienia... Jakże tragicznie tajało i nikło w rękach to, co pragnąłby dzisiaj nazwać swym szczęściem, jakże kurczyło się i więdło pod tchnieniem nieubłaganej świadomości, że dla ludzi, że dla świata ta jego Arletka jest i pozostanie na zawsze wyklętą zbrodniarką, czymś złym, czymś brudnym, czymś, czego nawet pokuta odkupić nie potrafi.
I wówczas budził się w nim bunt, wzrastała wściekła, zapieniona nienawiść do ludzkości, której brud, fałsz i nędzę moralną tak dobrze przecie poznał, a która z jakąś niesamowitą cyniczną obłudą wciąż zakrywa własną brzydotę nakazami etycznymi, wzniosłymi prawami i dogmatami, przed którymi pada na twarz i bije czołem publicznie po to, by po cichu i pod osłoną tych właśnie bożków uprawiać swoją codzienną podłość.
Dostępne w wersji pełnej.Rozdział IV
Pierwszy śnieg spadł tego roku wcześnie, a wraz z nim nastały dość silne mrozy. Zajęty po uszy sprawą otwocką, Murek nie miał wprost czasu na wykupienie z przechowalni futra, i wychodząc w jesionce z domu ucieszył się, że tuż przy bramie stoi taksówka. Obok wprawdzie przechadzał się jakiś mężczyzna, lecz nie wyglądał na pasażera. Gdy jednak zbliżył się do wozu, mężczyzna gościnnie otworzył mu drzwiczki i powiedział półgłosem:
— Pojedziemy razem, towarzyszu Garbaty.
Teraz dopiero Murek go poznał. Był to piekarz Stachoń o przezwisku „Zimny”, jeden z asów wywiadu partyjnego. Spotkali się kilka razy na posiedzeniu komitetu, jeszcze za czasów Murkowych początków w Propagicie.
— Jak się masz – wyciągnął doń rękę Murek, uśmiechając się przyjaźnie, chociaż nie miał najmniejszych wątpliwości, o co Zimnemu chodzi.
Na jakiekolwiek wykręty było za późno. Murek mógł wprawdzie wręcz odmówić Zimnemu, lecz okazałby przez to, że ma nieczyste sumienie.
— Mam z wami do pogadania – wyjaśnił Zimny, sadowiąc się obok Murka.
— Z przyjemnością. A o co chodzi? – naiwnie zapytał Murek.
— Nie będziem w taksówce gadać. Dość będzie czasu na miejscu.
— A nie zrobiłoby wam różnicy, żeby jutro?... Albo dziś wieczorem?... Bo widzicie, śpieszy mi się teraz.
— Nie, nie można – lakonicznie odpowiedział Zimny.
— Ano, to trudno.
Jechali w milczeniu. Wreszcie samochód zatrzymał się przed niewielkim drewnianym domem na ulicy Skierskiej. Wysiedli i Murek wszedł za Zimnym do pracowni szewskiej. W pierwszej izbie było bardzo ciasno. Pracowało tu pięciu czy sześciu młodych Żydów, pod oknem terkotał na maszynie długobrody, siwy kamasznik. Do drugiej wchodziło się po kilku krzywych stopniach.
Przewidywania, a raczej obawy nie zawiodły Murka. Pierwszą osobą, którą tu zobaczył, był ów barczysty robotnik z piątki Kuzyka, co pamiętnego wieczoru stał przy ladzie w kawiarni Majewskiej. Poza nim było tu jeszcze pięciu mężczyzn, zupełnie Murkowi nieznanych.
Dostępne w wersji pełnej.Rozdział V
W drugiej połowie czerwca Murek zlikwidował swoje mieszkanie na Jasnej i przeniósł się na Skolimowską. Po urządzeniu się Czabanów w Medanie, ich warszawska willa została wykorzystana na biuro obu spółek akcyjnych, pierwsze zaś piętro zajął Murek.
Z wielu powodów jego ślub z Tunką odłożono do jesieni. Wchodziły tu w grę wewnętrzne sprawy Medany i Czabanowi zależało na ukryciu przed innymi wspólnikami swej ściślejszej spółki z doktorem Klemmem. Poza tym ślub miał być bardzo wystawny i uroczysty, przed otwarciem zaś uzdrowiska nikt nie miał czasu. Zresztą kaplica miejscowa nie była jeszcze wykończona, a tam właśnie postanowiono wziąć ślub.
Tunka wróciła z zagranicy nie tylko z gotową wyprawą, lecz z tęsknotą do małżeństwa. Nie ukrywała tego przed narzeczonym.
— Wielką, naprawdę wielką radość – mówiła mu – sprawił mi pański list z zawiadomieniem, że mam po co wracać.
— Mnie możność wysłania tego listu cieszyła jeszcze bardziej – odpowiedział uprzejmie.
Nie umiał, wprost nie umiał zdobyć się w stosunku do niej na nic więcej, jak tylko na uprzejmość, na poprawność, na oficjalną narzeczeńską serdeczność. Walczył z tym, usiłował siebie przekonać do Tunki. Przecie naprawdę nic jej nie mógł zarzucić. Niewątpliwie była inteligentniejsza od innych, okazywała mu wiele sympatii, umiała ocenić jego pracę, dostatecznie interesowała się wynikami tej pracy, a poza tym mogła zaliczać się do co najmniej przystojnych, jeżeli nawet nie była ładna.
Dzieliło ich coś, czego nie umiał nazwać. Może nawet nie podłość popełniona przezeń w stosunku do Arletki, może nawet nie wyrachowanie, z którego zrodził się projekt tego małżeństwa. Raczej to, że Tunka wiedziała o tym wyrachowaniu, że je oportunistycznie zaakceptowała, a może to, że wobec niej nigdy nie ośmieli się zająć stanowiska moralnego, że naraziłby się na śmieszność bodaj wymieniając takie słowa jak uczciwość, etyka, honor.
Dostępne w wersji pełnej.Rozdział VI
Tymczasem dziecko zabrali doktorostwo Lipczyńscy. Oni też zajęli się sprawami związanymi z pogrzebem i zawiadomieniem rodziny zmarłej. Jakieś formalności i święta spowodowały, że pogrzeb wyznaczono dopiero na piąty dzień po śmierci.
Murek przez te kilka dni nie pokazał się w Warszawie. Wstrząs, jaki przeżył, doprowadził go niemal do otępienia. Tunka była przerażona. Czabanowa błagała go, by powiedział jej, co się stało, Czaban namawiał na lekarzy. Przyprowadził nawet doktora, lecz Murek w ogóle nie chciał go widzieć.
— Ależ, chłopie – załamywał ręce Czaban – oprzytomnij. Nam tu ziemia pali się pod nogami! Nie chcę się wtrącać, co cię tak przygniotło, ale miałeś wydobyć forsę!
— Dobrze, dobrze – zbywał go Murek. – Daj mi teraz spokój.
Po kilku dniach niespodziewanie wyjechał do Warszawy. Rodzina Czabanów dowiedziawszy się o tym orzekła, że to dobry znak. Tymczasem Murek pojechał na pogrzeb. Na cmentarzu ściskał ręce brata Miki, i bratowej a także wielu dalszych krewnych, których nie znał. Nikt z nich nie wiedział o istnieniu Tomasza Kańskiego i dlatego w Murku widzieli winowajcę śmierci Miki. Kilka osób posunęło się nawet do wypowiedzenia ostrych uwag.
I to właśnie trochę otrzeźwiło Murka. Nie protestował i ani myślał bronić się czy usprawiedliwiać. Czuł jakąś niewytłumaczalną przyjemność w znoszeniu tych niezasłużonych oskarżeń.
Przy mogile został długo. Wszyscy już się rozeszli i sprawiła mu ulgę ta samotność. Okazało się jednak, że dr Lipczyński czekał nań przy bramie. Długi czas szli obok w milczeniu.
Dostępne w wersji pełnej.Rozdział VI
Tymczasem dziecko zabrali doktorostwo Lipczyńscy. Oni też zajęli się sprawami związanymi z pogrzebem i zawiadomieniem rodziny zmarłej. Jakieś formalności i święta spowodowały, że pogrzeb wyznaczono dopiero na piąty dzień po śmierci.
Murek przez te kilka dni nie pokazał się w Warszawie. Wstrząs, jaki przeżył, doprowadził go niemal do otępienia. Tunka była przerażona. Czabanowa błagała go, by powiedział jej, co się stało, Czaban namawiał na lekarzy. Przyprowadził nawet doktora, lecz Murek w ogóle nie chciał go widzieć.
— Ależ, chłopie – załamywał ręce Czaban – oprzytomnij. Nam tu ziemia pali się pod nogami! Nie chcę się wtrącać, co cię tak przygniotło, ale miałeś wydobyć forsę!
— Dobrze, dobrze – zbywał go Murek. – Daj mi teraz spokój.
Po kilku dniach niespodziewanie wyjechał do Warszawy. Rodzina Czabanów dowiedziawszy się o tym orzekła, że to dobry znak. Tymczasem Murek pojechał na pogrzeb. Na cmentarzu ściskał ręce brata Miki, i bratowej a także wielu dalszych krewnych, których nie znał. Nikt z nich nie wiedział o istnieniu Tomasza Kańskiego i dlatego w Murku widzieli winowajcę śmierci Miki. Kilka osób posunęło się nawet do wypowiedzenia ostrych uwag.
I to właśnie trochę otrzeźwiło Murka. Nie protestował i ani myślał bronić się czy usprawiedliwiać. Czuł jakąś niewytłumaczalną przyjemność w znoszeniu tych niezasłużonych oskarżeń.
Przy mogile został długo. Wszyscy już się rozeszli i sprawiła mu ulgę ta samotność. Okazało się jednak, że dr Lipczyński czekał nań przy bramie. Długi czas szli obok w milczeniu.
— Jak się Warszawa rozbudowuje – zaczął wreszcie chirurg. – Patrz pan, co za kamienica! Przed rokiem był tu, o ile się nie mylę, nędzny zakład kamieniarski czy może ogród warzywny...
— Czy dziecko jest zdrowe? – przerwał Murek.
— Zupełnie zdrowe. Przedwczoraj była obawa, że nie wytrzyma. Ochrzciliśmy je wobec tego. Daliśmy mu pańskie imię. Nic pan nie ma przeciw temu?
— Nie! Zabiorę je do siebie.
Dostępne w wersji pełnej.Rozdział VII
Letni sezon w Medanie dał świetne rezultaty. Pokoje zamawiano na miesiąc naprzód. W wielkiej sali kasyna po dwanaście godzin na dobę czynne były rulety. Co wieczór odbywał się bal, co wieczór lał się szampan, park rozbrzmiewał głośnym śmiechem i cichymi szeptami, wśród gałęzi aż do świtu jarzyły się kolorowe latarki, kilka orkiestr grało nieustannie. Noce były krótkie, na sen nikt tu nie miał czasu. Od wczesnego ranka w wielkich basenach z morską i zwykłą wodą roiło się od barwnych kostiumów kąpielowych, na tenisowych kortach migały białe postacie, w alejach rozlegał się tętent wierzchowców, w zakładach wód alkalicznych tłoczyli się kuracjusze, tarasy zastawione leżakami służyły zwolennikom opalenizny, w salach bilardowych klaskały kule, w pokojach brydżowych zasiadano do kart, a przy lunchu już znowu grały orkiestry, a po lunchu na dużych, owalnych stołach zaczynały wirować rulety.
Całe lato w Medanie było jednym nieustającym świętem beztroskiej zabawy, komfortowego wypoczynku, emocjonującej rozrywki. Za wszystko wprawdzie trzeba było płacić i to słono, ale któż o tym chciał myśleć! Kuracjusze zdobywali zdrowie lub przynajmniej przeświadczenie, że czują się lepiej, gracze zaspokajali swój głód hazardu, młodzież – namiętność do sportu i tańca, smakosze żołądki, sybaryci rozkoszowali się wygodami, snoby swoją obecnością wśród możnych tego świata i błogim uczuciem wyższości, z jakim będą później opowiadać znajomym, że lato spędzili w Medanie. A spędzić lato w Medanie znaczyło tyle, co zdobycie pewnej pozycji towarzyskiej. Czyż za to nie warto było płacić?... Tym bardziej, że do reklamy wystarczały dwa lub trzy tygodnie pobytu w tym luksusowym uzdrowisku. Któż będzie kontrolował resztę wakacji opędzonych taniutko w Zielonce czy w Kaczym Dole?...
Więc płynęły pieniądze rzeką. W masywnych kasach pancernych w podziemiach kasyna piętrzyły się paczki banknotów, akcjonariusze zacierali ręce. Czaban promieniał i gdy sam na sam zostawał z zięciem, skakał i śmiał się jak dziecko.
— Rozruszajże się, stary diable! – Oklepywał go ze wszystkich stron zachęcająco. – Przecie nawet nie marzyliśmy o takim powodzeniu! Co ci jest! A?!
Dostępne w wersji pełnej.