- W empik go
Drugie życie doktora Murka - ebook
Drugie życie doktora Murka - ebook
W rezultacie nikt, nie wyłączając pani Heleny, nie wiedział, co i ile ma pan Czaban. Kupował majątki, kamienice, całe fabryki, place, udziały w różnych przedsiębiorstwach, kupował sumy w procesach, przeprowadzał windykacje spadków, pośredniczył w grubych pożyczkach, sprzedawał, zamieniał, wydzierżawiał, grał na giełdzie, robił kokosy lub tracił na stajni wyścigowej, elektryfikował jakieś miasteczka, parcelował jakieś tereny, obracał miljonowemi kwotami i żył w tem, jak w ukropie, nie chcąc, nie umiejąc, wprost nie mogąc odpocząć. (Fragment)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-308-4 |
Rozmiar pliku: | 665 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Seweryn Czaban spieszył się. Biła właśnie ósma, a punkt o ósmej miał być na obiedzie u prezesa Bolińskiego. Gotowi mu spóźnienie policzyć na karb nieznajomości form towarzyskich, albo — co gorsze — lekceważenia. Tymczasem robił przecie, co mógł, by wydążyć. Ale dzisiaj właśnie wszystko się nań sprzysięgło. Nidenberg, łajdak! przyniósł zamiast solidnie obiecanej gotówki całą walizkę różnych papierów. Akcje, obligacje, weksle gwarancyjne. Obliczenie tego, sprawdzenie kursów giełdowych, targ o kupony — wszystko to musiało zająć przeszło godzinę czasu. W dodatku nad karkiem sterczała panna Wenzel, której musiał podyktować dwa listy w niezmiernie pilnych sprawach Zarządu Dóbr i Interesów książąt Zasławskich, których był plenipotentem, a szwagier, niepojętny cymbał, żądał szczegółowych instrukcyj na jutrzejszą licytację huty szklanej „Bolnix”, do czego miał w imieniu Czabana stanąć.
Jak na złość, żona przyszła tu też z molestacjami o auto. Chciała jechać na bal do Resursy Obywatelskiej, bo Tunka musi się tam pokazać przez wzgląd na młodego Szwowskiego. Pana Seweryna oczywiście nic to nie obchodziło, lecz nie mógł im odesłać samochodu, bo sam go potrzebował. Umówił się z paru dygnitarzami, że urządzi im dzisiejszej nocy bibę w „Krzywej Karczmie” pod Tarczynem, zamówił sobie zawczasu trzy dziewczynki z Dancing-Klubu, pod Tarczyn wysłał już szampan, homary, ostrygi i kucharzaz „Oazy” i wprost z obiadu u Bolińskich miał jechać po dziewczęta. O zmianie tych planów nie mogło być mowy.
— Pojedziesz na bal taksówką — rzucił żonie zirytowany do ostateczności jej boleściwą miną — albo nie jedźcie wcale. I nie przeszkadzaj mi, do stu djabłów!… Na czem tam skończyliśmy, panno Wenzel?…
— …na gwarancję hipoteczną Zarząd Dóbr zgodzić się nie może — odpowiedziała sekretarka, nie podnosząc oczu z nad papierów, by w ten sposób zaznaczyć swoje niezadowolenie z pryncypałowego stroju. Pomimo siwizny, długiego czerwonego nosa i okularów w cienkiej żelaznej oprawie uważała za nieprzyzwoitość ze strony szefa takie nieliczenie się z jej panieńską skromnością.
Pan Czaban w spodniach tylko, z majtającemi się ztyłu szelkami, krążył po gabinecie, dopinając oporne spinki w sztywnym gorsie koszuli. Szofer Bronisław stał przy drzwiach z frakiem w ręku, a pan Żołnasiewicz raz po raz przerywał Czabanowi dyktowanie pytaniami:
— Przepraszam cię, Sewerciu, więc ile w ostateczności mogę dać Kumejkowskim za odstąpienie od licytacji?
— Osiem, do cholery! Osiem, mówiłem już. Ani grosza więcej. Gdybym sam mógł tam być, zgodziliby się na sześć… Niech pani pisze: Jeżeli w przeciągu miesiąca nie otrzymamy od WPana rejentalnej zgody między Nim a Spółką Drzewną, będziemy zmuszeni wystąpić na drogę sądową… Tak. Z poważaniem. Teraz do Ministerstwa Rolnictwa. Powołując się na decyzję JWPana Ministra z dnia… nie pamiętam… znajdzie to pani w teczce… Zarząd Dóbr i t. d. ma zaszczyt…
— Przepraszam cię, Sewerciu — pokornym tonem przerwał znów szwagier — a jeżeli Kumejkowscy nie zechcą bez gotówki?
— To każ się im pocałować w ciepłe miejsce! — ryknął pan Seweryn i jednocześnie odwrócił się do żony: — Czegoty sterczysz nad moją biedną duszą! Djabli mnie wezmą! Nie zostawię auta, bo nie mogę. Bronisław! Kamizelka!
Zaterkotał telefon na biurku. Panna Wenzel podniosła słuchawkę, odezwała się i po chwili powiedziała:
— Dzwoni jakaś pani do pana dyrektora. Mówi, że w osobistej sprawie.
— Hallo?… Kto?… Aaa, dobry wieczór… Naturalnie, naturalnie… Tak… tak… tak…
Wszyscy przyglądali mu się z zaciekawieniem, ale ani z jego odpowiedzi, ani z wyrazu czerwonej mięsistej twarzy nie mogli wywnioskować, z kim mówi i o czem. Pani Czabanowa przyzwyczaiła się oddawna do niewypytywania męża o telefony. Bała się jego gniewu i przekleństw, których nie skąpił nikomu, ilekroć ktoś ośmielił się wtrącić do jego spraw czy interesów. Jedna Tunka umiała jako tako poradzić sobie z ojcem, ale i to nie zawsze.
Czaban skończył dyktowanie, instrukcje dla szwagra i ubieranie się jednocześnie i powiedział:
— Panno Wenzel, zabiorę panią i wysadzę w mieście przed naszem biurem. Tylko prędko. A ty, Józek, i ty — zwrócił się do szwagra i żony — uważajcie! W kasie są grube hopy. W razie, jeżelibym nie wrócił przed szóstą rano, weźmiesz Józek z kasy tę walizeczkę i jedź do Sosnowca. Bezpieczniej będzie zabrać w drogę Buczkowskiego. Panno Wenzel, pani go wytelefonuje, by stawił się tu punkt szósta rano. W biurze zastąpi go Markiewicz. Bronisławie, jedziemy.
Wraz z wyjściem pana Seweryna w całej willi zapanował spokój. Systematyczny pan Żołnasiewicz otworzył kasę, sprawdził zawartość walizki i zamknął ją spowrotem. Pani Czabanowa kazała nakrywać do stołu kucharce, bo pokojówka zajęta była przeszywaniem haftek w balowej sukni Tunki. Tunka leżała w pidżamie na tapczanie w hallu i czytała książkę.
Pani Sewerynowa siadła przy niej i przyglądała się córce z nabożnym podziwem, aż ta poruszyła się niecierpliwie:
— O jej, mamo! Nie wlepiajże się we mnie. Wiesz, że tego nie znoszę.
— Ależ ja wcale nie… Tak tylko, moje drogie dziecko.
— No, to idź już! Zostaw mnie, bo to mi przeszkadza.
— Dobrze, dobrze, kochanie. Myślałam, że może czego potrzebujesz. Wiesz, że ojciec nie odeśle nam auta. Taki uparty.
— Pewno potrzebne mu. Weźmiemy taksówkę.
— Trzeba będzie posyłać Paulinkę, bo przecie na tem odludziu za żadne pieniądze się nie znajdzie. Już przyznam się, że obrzydło mi mieszkanie na końcu świata. Tyle kosztowała ta willa!… Mój Boże! Ale czy to twemu ojcu można przemówić do rozsądku?… Zakrzyczy, wydrwi, narobi hałasu…
— Oj, nudzisz mamo! — rozkapryszonym tonem zamruczała Tunka.
Pani Helena pogłaskała córkę po włosach, westchnęła i poszła do sypialni sprzątać rozrzuconą mężowską garderobę. Zawsze tak było. Kiedy jako młode małżeństwo mieszkali w odnajętym pokoiczku na czwartem piętrze, kiedy w koszarach zajmowali służbowe mieszkanie oficera intendentury, kiedy mieli oficynę w Cieńczy u książąt Zasławskich, a później apartament na Wilczej, a teraz kiedy usadowili się we własnym pałacyku na Skolimowskiej, Seweryn wszystkie rzeczy doprowadzał zawsze do krańcowego nieładu, a ona musiała wiecznie sprzątać i tem więcej miała z tem roboty, im było więcej rzeczy, im byli bogatsi. Narzekała na to już z nałogu, bo prawdę powiedziawszy, bez tego zajęcia nie wiedziałaby, co z sobą zrobić. Dawniej musiała gotować, prać, cerować, prasować mężowskie ubranie, dziś odebrała to jej służba. Dawniej wolne chwile spędzała z małą córeczką lub na pogawędkach z sąsiadami, dziś córeczka wyrosła i miała własne życie, a sąsiadek nie było, bo nowa willa stała zdala od innych na krańcu miasta. Domowa służba i stary stróż, pełniący również obowiązki ogrodnika — oto wszystko. Brat, w rodzinie zwany niezdarzonym Józkiem, przygarnięty z łaski przez Seweryna, nie cieszył się sympatją rodzonej siostry. Pani Helena w głębi duszy bolała nad każdem ubraniem mężowskiem, wcale jeszcze dobrem, które wędrowało do szafy Józka, bolała nad każdym kęskiem jedzenia, czy kieliszkiem drogiego koniaku, który bezpowrotnie znikał w jego wnętrznościach.
Ale cóż mogła na to poradzić! Pan Seweryn nie znosił oszczędności, rozrzucał pieniądze na prawo i lewo, lubił żyć, lubił się pokazać, lubił rozkazywać, a rozkazywać mógł tylko tym, których uzależniał od siebie, zależność zaś polegała na nieustającym strumieniu pieniędzy, płynących z jego kieszeni do kieszeni innych. Uważał się za genjalnego businessmana, za finansistę w wielkim stylu, za mistrza w interesach. I rzeczywiście dotychczasowe jego powodzenie zdawało się to potwierdzać.
— Rozrzucam pieniądze garściami — lubił mawiać — a zbieram je koszami.
Nie wszyscy zachwycali się tym systemem Seweryna Czabana. Pani Helena nieraz od rozmaitych ludzi słyszała nie obwijane w bawełnę opinje mocno krytyczne. Byli i tacy, co radzili jej koniecznie odkładać co się da i kryć to przed mężem, bo bankructwo nie minie go wcześniej czy później. Kto jak warjat rzuca się na najszaleńsze ryzyka, kto pakuje bez namysłu setki tysięcy w najbardziej wątpliwe imprezy, musi źle skończyć.
Tak poważna osobistość, jak prezes Boliński mówił przecie Sewerynowi w oczy:
— Pan nie masz pojęcia o interesach, pan masz tylko szczęście.
Tak pocichu myślała i pani Helena. Przecież nieraz widziała jak Seweryn uzależniał własną decyzję w różnych ważnych sprawach od tego, czy wyszedł mu pasjans, czy nie, lub czy w pudełku miał parzystą liczbę zapałek. To też, o ile się dało przed mężowskiem okiem ukryć, oszczędzała na wszystkiem i składała w banku. I cóż z tego, skoro po kilka razy do roku zdarzały się takie sytuacje, że mąż nie miał grosza przy duszy. Nie tylko nie dawał na utrzymanie domu, lecz pożyczał od służby, od szofera, od stróża Malcerka wszystko, co mieli. Samochód, meble, wszystko było „opisane”, na hipotece willi rosły krociowe zapisy, biżuterja wędrowała do lombardu, w sklepach brało się na kredyt, no i oczywiście Seweryn przychodził i mówił krótko swoim tonem nieznoszącym sprzeciwu:
— Helka, potrzebuję forsy! Ile masz w banku?
W dwie minuty później miał już w kieszeni czek na całą tak pracowicie uzbieraną sumkę, a pani Helena wybierała się już na żebry pod kościół, nie polegając na wybornym humorze męża, niepoprawnego optymisty.
I nagle interes dochodził do realizacji, forsa spływała rzeką. Spłacało się długi, po knajpach i w willi na Skolimowskiej lał się szampan, Tunka wybierała sobie u jubilerów brylanty wielkości orzecha, pani Helena pociła się w Adrji w pelerynie z czarnych soboli, a orkiestry po wszystkich lokalach rżnęły całemi nocami „Ej szaraban mój, amierikanka, a ja diewczonka, a ja cyganka”.
A pan Seweryn Czaban wypijał „pod tę melodję” nieskończone ilości najdroższych trunków, podejmował szeroko po kilkanaście osób różnego pokroju i autoramentu i sypał, sypał pieniądze garściami.
W rezultacie nikt, nie wyłączając pani Heleny, nie wiedział, co i ile ma pan Czaban. Kupował majątki, kamienice, całe fabryki, place, udziały w różnych przedsiębiorstwach, kupował sumy w procesach, przeprowadzał windykacje spadków, pośredniczył w grubych pożyczkach, sprzedawał, zamieniał, wydzierżawiał, grał na giełdzie, robił kokosy lub tracił na stajni wyścigowej, elektryfikował jakieś miasteczka, parcelował jakieś tereny, obracał miljonowemi kwotami i żył w tem, jak w ukropie, nie chcąc, nie umiejąc, wprost nie mogąc odpocząć. Zdrowy i silny pomimo zbliżającej się pięćdziesiątki, potrafił trzy noce z rzędu być w drodze dla ubicia jakiegoś interesu i drugie trzy hulać, przesypiając urywkami po dwie, trzy godziny na dobę. Jedyne swoje stałe stanowisko, stanowisko plenipotenta książąt Zasławskich, traktował jako rzecz drobną i uboczną, chociaż dawała mu wcale pokaźny i stały dochód.
Ilekroć koło Tunki zaczął się kręcić jakiś odpowiedniejszy młody człowiek, pani Helena naciskała męża:
— Przecie muszę, Sewerynie, wiedzieć, ile dasz posagu Tunce? Od tego zależy jej przyszłość!
— Powiedz, kto i ile chce — odpowiadał pan Seweryn — i na jaki termin ma być forsa, a będzie.
Sam nie lubił wchodzić w te matrymonjalne projekty, chociaż córkę kochał bardzo. W jej wychowaniu też nie zabierał głosu. Postawił tylko jedną zasadę:
— Niech dziewczyna robi, co się jej podoba. Żadnych zakazów, żadnego pilnowania. W pilnowaniu można dojść do „czortików”, a dziewczyna, jeżeli zechce, to i tak się puści. Niech ma własny rozum. Głupiego i tak nie nauczysz, a mądremu nauki nie trzeba.
Pani Helena była wręcz odmiennego zdania, ale jej zdanie w tym domu nic nie znaczyło. Gdy wychodziła za Seweryna, młodzieniaszka w wyświechtanym garniturku, pochodzącego niewiadomo skąd, przystojnego wprawdzie i energicznego, lecz niewykształconego i o prostackich manjerach, sądziła, że wyświadcza mu łaskę, że z wdzięczności będzie ją na rękach nosił. Bądź co bądź była córką dyrektora gimnazjum w Smoleńsku, człowieka ogólnie szanowanego i szlachcica. Pozatem miała rentę, skromną wprawdzie, ale wystarczającą na życie. A że nie tylko wykształceniem, wychowaniem i pochodzeniem przewyższała męża, bo była odeń o sześć lat starsza, przewidywała, że w małżeństwie z Sewerynem ona będzie zawsze górą. Tak też i było przez ten krótki czas, póki żył ś. p. pan Żołnasiewicz i płacił rentę, ale wraz z jego śmiercią i z wyjazdem ze Smoleńska do Petersburga zmieniło się wszystko radykalnie.
Z biegiem czasu przyszła zamożność, a nawet bogactwo, lecz pani Helena nie umiała niem się cieszyć. Bała się drogich sukien, które można poplamić, porcelanowych wazonów, które tak łatwo było stłuc, kosztownych mebli i antyków, kryształów i sreber, których pełen był dom, ogromnej kasy ogniotrwałej, od której klucze lekkomyślny Seweryn zostawiał jej bratu. Bała się, że służba wyjada różne smakołyki ze śpiżarni, że pan Żołnasiewicz wypija resztki z butelek, bała się też złodziei, to też drzwi w willi były opancerzone i wzmocnione wielkiemi ryglami, a okna zabezpieczone mocnemi żelaznemi okiennicami zamykanemi odwewnątrz. Codziennie wieczorem pani Helena osobiście sprawdzała, czy wszystkie okiennice są pozamykane i czy działa dzwonek alarmowy do stróżówki Malceraka, a tego dnia robiła to tem skrupulatniej, że Seweryn przed wyjściem wspomniał o „grubych hopach”, znajdujących się w szafie pancernej.
W chwilach takiego strachu, z których mąż kpił zawsze, nawet na swego brata patrzyła życzliwiej. Bądź co bądź był jedynym mężczyzną w domu. To też gdy pomimo dwukrotnego dzwonienia do stróżówki Malcerak się nie zjawiał, pani Helena weszła do gabinetu, gdzie Żołnasiewicz wpisywał coś do ksiąg buchalteryjnych i powiedziała:
— Mój drogi Józiu! Obawiam się, że dzwonek do Malceraka zepsuł się. Czybyś nie poszedł sprawdzić?
— Dajże, kochanie, spokój — skrzywił się Żołnasiewicz, podciągając pod krzesło swoje długie nogi i nerwowo gładząc się po łysinie — jutro raniutko wyjeżdżam a roboty huk.
— Kiedy, widzisz, Józiu, ja mam jakieś złe przeczucie…
— Co drugi dzień masz złe przeczucia.
— Tak, ale patrz, już po dziesiątej, a nie słychać psów w ogrodzie.
(...)
------------------------------------------------------------------------
Koniec wersji demonstracyjnej