Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Drugie życie pani Appelstein. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drugie życie pani Appelstein. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 264 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Mi­nę­ło lat szes­na­ście od­kąd Ire­na po strasz­nej ka­ta­stro­fie war­szaw­skiej, w któ­rej stra­ci­ła męża i mi­lio­no­wą for­tu­nę, za­miesz­ka­ła we Lwo­wie.*

Nie od­zy­ska­ła ani jed­ne­go ani dru­gie­go. Ber­nard nie przy­szedł do zdro­wia, a Ja­kób Ap­pel­ste­in, je­śli zdo­łał oca­lić ho­nor fir­my i od­zy­skać swo­je oso­bi­ste mie­nie, to nie mógł, mimo ca­łe­go swe­go spry­tu, z prze­pa­dłych in­te­re­sów ura­to­wać dla bra­ta for­tu­ny.

Ire­na była jesz­cze pra­wie mło­dą. Nie do­bie­gła czter­dziest­ki, tego fa­tal­ne­go Ru­bi­ko­nu mło­do­ści, wi­ta­ne­go z trwo­gą za­rów­no przez męż­czyzn i nie­wia­sty.

Mimo to jed­nak ży­cie wy­ry­ło na jej ob­li­czu swe do­ku­men­ty. Nie była to już -

* Patrz "Ze Star­żów Pani Ap­pel­ste­in''. War­sza­wa 1897 II wy­da­nie, wy­dawn. Cent­nersz­we­ra, ta ślicz­na "Mme Ber­nard", kró­lo­wa ongi war­szaw­skie­go high lifu. Rysy re­gu­lar­ne i de­li­kat­ne, czar­ne oczy, za­cho­wa­ny owal twa­rzy, ra­to­wa­ły je­dy­nie to ob­li­cze, na któ­rem zmarszcz­ki, ja­kie two­rzą wszyst­kie ży­cio­we wy­pad­ki i ko­niecz­no­ści, to­ro­wa­ły so­bie już przy­szłe dro­gi.

I żad­na może twarz, tak, jak ta pani Ap­pel­ste­in w tej chwi­li, nie przed­sta­wia­ła pla­stycz­niej smut­nej je­sie­ni pięk­nej ko­bie­ty.

Sie­dzia­ła przy oknie, wy­glą­da­jąc na uli­cę, w kom­na­cie ume­blo­wa­nej z wiel­kim kom­for­tem, ale bez zbyt­ku, o ile te dwa po­ję­cia, sub­tel­ność od­dzie­lić po­zwo­li.

Oczy­ma peł­ne­mi jak­by sztucz­ne­go, czy cho­ro­bli­we­go bla­sku wo­dzi­ła to po uli­cy, to po sie­dzą­cym na­prze­ciw niej, By­wal­skim.

Jak­że się ten czło­wiek zmie­nił.

Był to bia­ły i łysy sta­ru­szek, ja­kich się tyl­ko w wiel­kim świe­cie spo­ty­ka, wy­śmie­ni­cie za­kon­ser­wo­wa­ny, a mimo to bar­dzo sta­ry zmę­cze­niem we wzro­ku, nudą roz­la­ną na ca­łem ob­li­czu, nudą tak po­tęż­ną, że od­bie­ra­ją­cą fi­zy­ogno­mii wszel­kie ce­chy zdro­wej ży­wot­no­ści. Od cza­su do cza­su przy­jeż­dżał on z War­sza­wy do Lwo­wa po to tyl­ko, aby od­wie­dzić Ap­pel­ste­inów, tego spa­ra­li­żo­wa­ne­go przy­ja­cie­la i tę ko­bie­tę, ży­ją­cą ofia­rę jego świa­to­wo-ma­try­mo­nial­nych kom­bi­na­cyj.

Przy­je­chał był wczo­raj, we­zwa­ny przez Ire­nę te­le­gra­ficz­nie, jak nie­raz by­wał wzy­wa­ny, sko­ro on je­den z tylu przy­ja­ciół, przy­ja­cie­lem jej po­zo­stał. A po­trzeb­nym by­wał czę­sto w prze­pra­wach jej ży­cia, ja­kie tu we Lwo­wie od lat szes­na­stu pro­wa­dzi­ła, tak od­mien­ne­go od tego, któ­re pod po­sta­cią Ber­nar­da Ap­pel­ste­ina, przy dźwię­ku zło­ta, a bla­sku bry­lan­tów, była po­ślu­bi­ła.

Sie­dział jak­by bez­wład­ny w fo­te­lu. Miał zdać Ire­nie spra­wę z de­li­kat­nej mi­syi, któ­rą mu po­wie­rzy­ła, dla któ­rej go we­zwa­ła. Tę mi­sję na­tu­ral­nie świa­to­wą już speł­nił, ale te­raz na­głe bra­kło mu od­wa­gi udzie­lić jej re­zul­ta­tu, ko­bie­cie sie­dzą­cej przy nim i jak­by w trwo­dze go­rącz­ki wy­cze­ku­ją­cej, aby prze­mó­wił, a bo­ją­cej się go wprost za­py­tać.

Czuł to By­wal­ski, ten sub­tel­ny znaw­ca od­ręb­nych in­dy­wi­du­al­no­ści ko­biet świa­ta wiel­kich i ma­łych fi­nan­sów. Czuł i zwle­kał, niby za­po­mi­na­jąc o wy­łącz­nym celu swej tu byt­no­ści, a za­ba­wia­jąc ko­bie­tę roz­mo­wą o ni­czem, któ­rej prak­ty­ka trzy­dzie­sto­let­nia nada­ła jego fi­zjo­gno­mii tę ce­chę bez­wy­ra­zi­sto­ści, ogłu­pie­nia pra­wie tem la­wi­ro­wa­niem w bez­myśl­nej próż­ni sa­lo­no­wej. Zresz­tą za­sta­na­wia­ła go w tej chwi­li twarz

Ire­ny tak jesz­cze pięk­na, mło­da, a tak ry­sa­mi cier­pień po­ma­sa­kro­wa­na. Te bruz­dy od koń­czyn de­li­kat­nych noz­drzy do koń­czyn ślicz­nie wy­kro­jo­nych i ró­żo­wych ust; to za­głę­bie­nie pio­no­we, zbli­ża­ją­ce do sie­bie łu­ko­wa­te brwi?

Ale nic tak nie za­sta­na­wia­ło By­wal­skie­go, jak oczy Ire­ny. Dziw­nych w nich do­strzegł zmian i wy­tłu­ma­czyć so­bie ich nie umiał. Błysz­cza­ły nie­na­tu­ral­nym bla­skiem, jak­by po­cho­dzą­cym od krwa­wych łez, bo biał­ka za­bie­gły ró­żo­wym od­cie­niem a w obu koń­cach wpa­da­ły, jak u pi­ja­ków, w czer­wo­ne tony.

Co to było? Czyż­by była pła­ka­ła? Czy­by tak wo­gó­le sta­rza­ły się pięk­ne oczy nie­wie­ście?

Stu­dy­ował ją da­lej. Nie­sta­rza­ła się prze­cież tak gwał­tow­nie. Fi­gu­ra jej za­cho­wa­ła cały mło­do­cia­ny wdzięk, rysy jędr­ność, ob­li­cze swój nie­zrów­na­ny in­te­li­gent­ny, a tak do­bry wy­raz. Ani je­den siwy włos nie igrał w he­ba­no­wych splo­tach, a szy­ja, ta zdraj­czy­ni ko­biet, dziw­nie po­tra­fi­ła utrzy­mać cerę mło­de­go cia­ła.

Ale te oczy? te oczy, któ­re nada­wa­ły ja­kiś nie­spo­koj­ny wy­raz temu po­są­go­we­mu za­wsze ob­li­czu, któ­re się po­więk­szy­ły, wy­cho­dzi­ły trwoż­nie z po­wiek, mia­ły ja­kiś usta­wicz­ny błysk i dziw­ną ła­twość prze­wra­ca­nia się w swych opra­wach.

Czy tak było? Czy jemu się zda­wa­ło?

Gdy­by nie znał tak, jak zna Ire­nę, toby przy­pusz­czał Bóg wie co, są­dząc po tych za­szłych krwią biał­kach, po­tem nie­spo­koj­nem wej­rze­niu, nie­li­cu­ją­cem z całą in­dy­wi­du­al­no­ścią ko­bie­ty. Przy­pusz­czał­by, że cier­pia­ła…

Ta myśl go zmu­si­ła do po­ru­sze­nia się na krze­śle.

On nie lu­biał spraw­dzać cier­pień, a szcze­gól­nie nie lu­biał prze­pro­wa­dzać tej dy­agno­sty­ki na cie­le je­dy­nie może mu dro­giej na świe­cie isto­ty, do któ­rej, je­śli się nie przy­wią­zał ser­cem, któ­re­go świa­to­wiec mieć nie może, to przy­zwy­cza­je­niem lat czter­dzie­stu.

Może i cier­pia­ła…

Wszak do­chód dwu­na­stu ty­się­cy ru­bli jaki jej re­gu­lar­niej od chro­no­me­tru Ja­kób Ap­pel­ste­in wy­pła­cał, mógł jej nie wy­star­czać na po­cie­chę po wszyst­kich za­wo­dach ży­cio­wych.

Wszak ta ko­bie­ta, bę­dąc żoną ban­kru­ta, była sama rów­nież wiel­ką ban­krut­ką ży­cio­wą.

Co ją bo­leć mo­gło?

My­ślał i co chwi­la po­ru­szał się na fo­te­lu tym ru­chem in­dy­wi­du­al­nym lu­dziom nie­zno­szą­cym przy­kre­go przy­mu­su, na­wet tego, jaki im na­rzu­ca wła­sna pra­ca mó­zgu.

My­ślał…………

A Ire­na nie wie­dzia­ła, że to ona była przy­czy­ną od chwi­li, upar­te­go mil­cze­nia to­wa­rzy­sza. Ona cała była po­grą­żo­ną w cie­ka­wo­ści, co jej za od­po­wiedź przy­niósł przy­ja­ciel, od hra­bi­ny Głu­skiej. Ona cała była w śmier­tel­nej trwo­dze do­wie­dze­nia się, czy bę­dzie czy nie bę­dzie za­pro­szo­ną na ten bal..

I pod­czas gdy ją tra­wio­ną nie­po­ko­jem, ba­dał By­wal­ski, by od­gad­nąć ja­kie to uczu­cia tak zmie­nia­ły ob­li­cze przy­ja­ciół­ki, do któ­rej go przy­wią­zał wiel­ki dra­mat ży­cio­wy, ona nie od­ga­du­jąc tego, po­chła­nia­ła my­ślą całą ge­ne­zę tej swej obec­nej mę­czar­ni.

A ta mę­czar­nia już od pół go­dzi­ny, mimo swej siły, rzu­ca­ją­cej ją w stan roz­pa­czy, za­my­ka­ła jej usta fał­szy­wym wsty­dem i nie­po­zwa­la­ła za­py­tać wprost By­wal­skie­go.

– Za­pro­si mnie hra­bi­na Głu­ska na swój bal, czy nie?

To za­py­ta­nie tra­wią­ce ją, któ­re­go się chy­ba By­wal­ski nie do­my­ślał, nie mo­gło jej przejść przez gar­dło. I to cier­pie­nie, ja­kie do­zna­wa­ła w głę­bi swych uczuć, wy­ni­ka­ją­ce z upo­ko­rze­nia, tkwią­ce­go w hi­sto­ryi tego py­ta­nia, prze­rzu­ci­ło na­gle jej umysł w kie­run­ku wła­sne­go ży­wo­ta.

Lat szes­na­ście, jak od­po­ku­to­wy­wa­ła te kil­ka lat niby względ­ne­go szczę­ścia. – Szes­na­sto­let­nią we­ge­ta­cyą we wstręt­nych i nie­przy­ja­znych wa­run­kach spła­ca­ła swój dług na­tu­rze za czte­ry lata tak względ­nie peł­ne­go ży­cia.

Ileż ona prze­ży­ła upo­ko­rzeń, po­cząw­szy od tej chwi­li, w któ­rej so­bie zda­ła spra­wę, że za­czę­ła dru­gie nowe ży­cie.

Ileż tych upo­ko­rzeń stłu­mi­ła w so­bie, po­cząw­szy od tego nig­dy nie­za­po­mnia­ne­go wie­czo­ru, w któ­rym przy­ja­ciół­ka jej z cza­sów pa­nień­stwa wsty­dzi­ła się przy­znać, że ją zna, w któ­rym do­wie­dzia­ła się, że w tem dru­giem ży­ciu, któ­re­go bra­mę wte­dy była uj­rza­ła, na­le­żeć bę­dzie do sfe­ry to­wa­rzy­skiej, okre­ślo­nej przez oso­bę jej uro­dze­nia, wy­cho­wa­nia i po­jęć, epi­te­tem "zban­kru­to­wa­ne żydy".

Ah! te sło­wa, jak­by je te­raz tuż obok sie­bie sły­sza­ła wy­ma­wia­ne tym lwow­skim od­ręb­nym ak­cen­tem ary­sto­kra­tycz­nych ustek, po­ty­ka­ją­cych nie­któ­re li­te­ry…

Te sło­wa otwo­rzy­ły jej oczy, zro­dzi­ły w niej za­ród cho­ro­by, któ­ra ją mia­ła to­czyć lat szes­na­ście, zmie­ni­ły jej po­ję­cie o lu­dziach, o ży­ciu, otwo­rzy­ły przed nią bra­mę do tego no­we­go ży­cia, z któ­rem się bo­ry­ka­ła – lat szes­na­ście!

Oh! Jak­że ono było strasz­nem. – Dreszcz ją prze­bie­gał na samo jego wspo­mnie­nie.

Ty­siąc razy, ba! mi­lion razy mo­że­by była zna­la­zła siłę prze­rwa­nia tego pa­sma dni, mie­się­cy i lat, gdy­by nie Le­on­tyn­ka, Lula!

Dla niej cier­pia­ła i dla niej cier­pieć da­lej mu­sia­ła.

To po­czu­cie ma­cie­rzyń­skie­go obo­wiąz­ku na­pa­wa­ło ją siłą i od­wa­gą, ale do­praw­dy upa­da­ła pod cię­ża­rem swej doli. Do­praw­dy! Ona nie była stwo­rzo­ną na bo­ha­ter­kę. I dziś przed By­wal­skim, któ­re­go mil­cze­nie wy­da­wa­ło się jej być zło­wro­giem, uczu­ła znów do­bit­nie, że ja­kiś nowy etap za­czy­na się w tem jej dru­giem ży­ciu, i że już jej sił, od­wa­gi, woli, po­świę­ce­nia, brak­nie.

Ser­ce ją bo­la­ło, jak­by już prze­peł­ni­ło się upo­ko­rze­nia­mi. Już ani jed­ne­go wię­cej, choć­by dla tej uko­cha­nej isto­ty, przy­jąć, stłu­mić, ukryć, po­łknąć nie było w sta­nie. Za­łza­wio­nym wzro­kiem spo­czę­ła na przy­ja­cie­lu i obu­dzi­ła go z za­du­my.

– Ko­cha­ny pa­nie By­wal­ski. Nie by­łam z pa­nem szcze­rą i czu­ję się wsku­tek tego że­no­wa­ną. Zda­je mi się, że czy­tam w two­jem ob­li­czu zdzi­wie­nie, iż cię śmia­łam wzy­wać do Lwo­wa dla ta­kiej bła­host­ki, jak za­pro­sze­nie na bal?

– Jak­to? – prze­rwał przy­ja­ciel, za­kła­da­jąc mo­nokl, któ­ry tym ra­zem za­kła­dał nie dla nada­nia so­bie kon­te­nan­su, ale dla po­kry­cia głę­bo­kie­go smut­ku, ja­kim go na­peł­ni­ły re­flek­sye nad Ire­ną. – Nie wie­rzę temu – mó­wił po­wo­li – abyś ze mną nie była szcze­rą.

– Otóż po­peł­ni­łam tę zbrod­nię. Nie by­łam zu­peł­nie szcze­rą – pod­chwy­ci­ła z oży­wie­niem. – Nie by­ła­bym god­ną twej przy­jaź­ni, gdy­bym dziś jesz­cze, po tylu przej­ściach, w moim wie­ku po­su­wa­ła ba­nal­ność do tego stop­nia, iżby cię wzy­wać z War­sza­wy dla wy­ro­bie­nia mi za­pro­sze­nia na bal…

– Ależ wiem! cho­dzi ci tu o Le­on­tyn­kę.

– I to by mnie nie tłó­ma­czy­ło. Czy Lulu raz wię­cej czy mniej tego kar­na­wa­łu tań­czyć bę­dzie…

– Cho­dzi pani o po­zy­cye, o wy­kla­ro­wa­nie jej osta­tecz­ne i bar­dzo słusz­nie, bo do­praw­dy dąsy tych kil­ku do­mów.

Ire­na po­czer­wie­nia­ła i prze­rwa­ła.

– I to jesz­cze nie by­ło­by mnie skło­ni­ło do wzy­wa­nia cię te­le­gra­ficz­nie, przy­ja­cie­lu… Mia­łam czas oswo­ić się z dą­sa­mi, mia­łam czas prze­ko­nać się, że pa­nią Ap­pel­ste­in wol­no się tyl­ko na­zy­wać, gdy się ma mi­lio­ny…

Urwa­ła, po­my­śla­ła i cią­gnę­ła da­lej:

– I to jesz­cze w War­sza­wie, w Eu­ro­pie, ale nie tu­taj. Po­go­dzi­łam się z mym lo­sem… Tu rzecz tak się ma…

By­wal­ski, któ­ry wy­glą­dał na mu­mię obo­jęt­no­ści, oży­wił się. Je­dy­nie cie­ka­wość prze­trwa­ła w tym or­ga­niź­mie, zu­ży­tym czczo­ścią wiel­ko­świa­to­we­go ży­cia.

Co wi­dząc Ire­na, cier­pią­ca wie­le nad stop­nio­wem i ra­inem upa­da­niu umy­sło­wem je­dy­ne­go swe­go po­wier­ni­ka, oży­wi­ła się i pod­chwy­ci­ła zni­żo­nym to­nem, przy­su­wa­jąc się do nie­go z fo­te­lem:

– Jeź­li mi tak za­le­ży na tym balu, to z po­waż­niej­szych wzglę­dów. Mło­de­mu Po­ryc­kie­mu, któ­re­go pan po­znasz tu­taj, po­do­ba się Lulu…

Za­uwa­ży­ła zdzi­wie­nie na twa­rzy By­wal­skie­go i cią­gnę­ła zmie­nio­ną dyk­cyą:

– Na­tu­ral­nie, że i ja, szcze­gól­nie ja, po­zo­sta­ją­ca w tak anor­mal­nych wa­run­kach tu­taj od tylu lat, wpa­dłam za­pew­ne w fa­tal­ną rolę mat­ki, ma­ją­cej cór­kę na wy­da­niu, w tę rolę za­śle­pie­nia a for­ce pra­gnień, trwóg, ka­żą­cych się cze­piać złu­dzeń. Usi­łu­ję jed­nak­że być trzeź­wą, siłą wy­sił­ku sta­ram się być sobą, a nie nie­szczę­śli­wą mat­ką, któ­rej oko­licz­no­ści i lu­dzie sta­wia­ją za­po­ry w wy­pusz­cze­niu w świat swe­go pi­sklę­cia.

Tu łzy praw­dzi­we, per­li­ste, krysz­ta­ło­we sta­nę­ły w jej oczach i z lek­kiem łka­niem wtrą­ci­ła:

– Ach! Co ja cier­pię. Co ja cier­pię, od­kąd wi­dzę, że i świat, ten, ohyd­ny świat, któ­ry mi wy­ba­czyć nie może, że zo­sta­łam pa­nią Ap­pel­ste­in, bę­dzie usi­ło­wał, usi­łu­je już mi nie po­zwo­lić speł­nić mego po­słan­nic­twa mat­ki.

Pani Ire­no! – pro­sił By­wal­ski, wi­dząc za­pa­la­ją­cą się w roz­pa­czy ko­bie­tę.

– Bo po­wiedz pan – pod­chwy­ci­ła – czy może być coś okrut­niej­sze­go, czy może być okrut­niej­szą ko­bie­ty dola? Nie ma jej rów­nej w na­tu­rze. Ka­rzą mnie, upo­ka­rza­ją, za­my­ka­ją mi przed no­sem drzwi za to, że zo­sta­łam pa­nią Ap­pel­ste­in. Jest w tem coś etycz­ne­go jed­nak­że. Ka­rzą mnie za chci­wość, kto­ra, przy­pusz­cza­ją, była moją po­bud­ką. Ka­rzą mnie za po­gwał­ce­nie uczu­cia, któ­re, przy­pusz­cza­ją, nie kie­ro­wa­ło mym wy­bo­rem w mał­żeń­stwie. Do­brze! Zgo­da! Ale wszyst­ko po­win­no ustać z chwi­lą, gdy chcę być tyl­ko mat­ką mego dziec­ka, gdy jemu chcę za­pew­nić szczę­ście.

Pła­ka­ła rzew­ne­mi łza­mi, a na­gle z in­te­re­sem nie­mal rzu­ci­ła oso­wia­łe­mu i zgnę­bio­ne­mu swe­mu przy­ja­cie­lo­wi py­ta­nie:

– Po­wiedz mi pan, czy Lulu jest bar­dzo brzyd­ką?

– Ach! Co pani jest? Co zna­czą te ner­wy?

– Oli! Nie wy­krę­caj się pan. Ja prze­cież nie je­stem idy­ot­ką. Ja prze­cież jesz­cze pa­trzę, my­ślę, po­rów­ny­wam. Lulu jest ży­dów­ką… ład­ną ży­dów­ką. W War­sza­wie mia­ła­by pra­wo oby­wa­tel­stwa w sa­lo­nie, tu­taj razi, od­bi­ja, ude­rza, zdu­mie­wa!

Za­szlo­cha­ła i koń­czy­ła:

– Mnie, mnie dro­gi pa­nie. Cóż do­pie­ro in­nych? Cza­sem, gdy ją na­gle zo­ba­czę w pa­rach ma­zu­ra, z tą śnia­dą cerą, tymi kru­czy­mi wło­sy, tymi Ja­kó­ba ry­sa­mi, w de­fi­la­dzie na­szych ary­sto­kra­tycz­nych pół­noc­nych ko­bie­cych ty­pów, py­tam się nie wie­rząc pra­wie oczom "czyż to być może moja cór­ka?" Ach! Gdy­byś znal to cier­pie­nie!

Za­łka­ła i gło­su jej bra­kło.

– Pani! pani Ire­no! – pro­sił By­wal­ski, czu­jąc, że cier­pie­nie go­to­we mu się udzie­lić, tyle w dyk­cyi ko­bie­ty było czu­cia, ser­ca, bólu i praw­dy.

Ale! – pod­chwy­ci­ła ochła­nia­jąc – taka, jaka jest, po­do­ba się Po­ryc­kie­mu, Są męż­czyź­ni, któ­rzy te wschod­nie typy lu­bią. Przy­po­mi­nasz pan so­bie, że nie było strasz­niej­szej ży­dów­ki, jak Kron­ste­inów­na, a prze­cież za­ko­chał się w niej do sza­leń­stwa Ku­styń­ski. A świe­żo, opo­wia­da­ją, że ce­sarz Wil­helm ko­chał się tej zimy w Ko­roń­skiej. Nie­mło­da i tak sil­nie Koh­nów­na…

– Ależ bar­dzo czę­ste wy­pad­ki. Bar­dzo wie­lu męż­czyzn po­dzie­la gust ce­sa­rza Wil­hel­ma…

– Otóż, Lulu po­do­ba się se­ryo Po­ryc­kie­mu.

– A ten Po­ryc­ki?

– Jest bar­dzo do­brą par­tyą. Mat­ka robi, co tyl­ko moż­na, by go od­cią­gnąć. Świat cały za­zdro­ści, Lulu się już ko­cha.. A ja, ja…

Tu głos jej za­drżał strasz­nym bó­lem. By­wal­ski prze­ra­żo­ny prze­rwał.

– Ach! Czyż pan mo­żesz ro­zu­mieć?

Czyż kto może zro­zu­mieć uczu­cia mat­ki w mo­jem po­zo­sta­ją­cej po­ło­że­niu. Trze­ba by być na to dru­gą Ire­ną, star­szą pa­nią Ap­pel­ste­in. Ach! Cier­pia­łam wie­le, cier­pia­łam strasz­nie. Cier­pię do utra­ty mych zmy­słów. Ale­bym się uwa­ża­ła wy­na­gro­dzo­ną i po­msz­czo­ną, wy­pła­co­ną przez spra­wie­dli­wość, gdy­by to mał­żeń­stwo przy­szło do skut­ku. Nie wi­dzę jego moż­li­wo­ści, ale go pra­gnę. Pra­gnę go, bo wi­dzę kon­se­kwen­cyę ży­cio­wą w roz­kła­dzie cier­pień na ludz­kie dole, ja­kąś spra­wie­dli­wość tej Ne­me­zis, któ­ra je­śli mnie uka­ra­ła i zdru­zgo­ta­ła jako ko­bie­tę w naj­sub­tel­niej­szych uczu­ciach, to…

Urwa­ła, bo już do­koń­czyć nie mo­gła. By­wal­ski mil­czał i my­ślał. Ze ta ko­bie­ta cier­pi przy­pusz­czał był, ale aby tak cier­pia­ła, nig­dy nie są­dził. Od­kry­wa­ła mu ranę w ca­łej swej na­go­ści, ranę w peł­ni roz­ją­trze­nia, te­raz do­pie­ro po tylu la­tach, otwar­tą i są­czą­cą krwią. Przy­po­mnia­ła mu się Ire­na na­gle w dwóch chwi­lach swe­go ży­cia. W jed­nej, w któ­rej za­ro­dek tej rany uczu­ła, w dru­giej, gdy na otwar­cie się jej do­zwo­li­ła. Ach! Jak­że do­brze pa­mię­tał, jak­że czuł na so­bie dziś jesz­cze, ten wzrok ślicz­nej pan­ny, gdy ją do po­ślu­bie­nia Ber­nar­da na­ma­wiał, ten wzrok py­ta­ją­cy go, czy on oby­ty i do­świad­czo­ny, mógł­by jej po­wie­dzieć, ja­kim, ta­kie mał­żeń­stwa, wrzo­dom, dają po­czą­tek. I był świad­kiem tej chwi­li i pa­mię­tał ją, jak­by wczo­raj, gdy wrzód przez dzie­wi­cę prze­czu­ty, otwo­rzył się, gdy zdzie­cin­nia­ła mat­ka Ire­ny u ko­leb­ki tej do­ro­słej dziś Lulu, nie zdo­ła­ła po­wstrzy­mać wy­krzy­ku: "Ist­na Ży­dó­wecz­ka. " To była strasz­na chwi­la. Wszy­scy, ilu ich wte­dy przy tej ko­ły­sce było, onie­mie­li z cier­pie­nia nad Ire­ną.

Ależ to cier­pie­nie ja­kąż frasz­ką było [w po­rów­na­niu do tego, ja­kie dziś gan­gre­no­wa­ło cały or­ga­nizm tej nie­szczę­śli­wej ko­bie­ty, któ­rej los czy też strasz­na Ne­me­zis, 'o któ­rej wspo­mnia­ła, od­ma­wia­ła na­wet po­cie­chy, ja­kiej udzie­la­ła mat­ce, da­jąc jej ma­cie­rzyń­skie za­śle­pie­nie.

Ire­na wi­dzia­ła, że jej cór­ka była por­tre­tem nie­na­wi­dzo­ne­go Ja­kó­ba Ap­pel­ste­ina, wi­dzia­ła, jak od­bi­ja­ła swym ty­pem od pa­nien, w któ­rych gro­nie ona, ro­dzo­na jej mat­ka, była pro­to­ty­pem ary­sto­kra­tycz­ne­go wdzię­ku i na­ro­do­wej pięk­no­ści.

Było to cier­pie­nie, któ­re By­wal­ski na­wet, nie bę­dą­cy nig­dy oj­cem, nie lu­bią­cy na­wet ro­man­sów tej ohyd­nej no­wej szko­ły, ana­li­zu­ją­cej boli sub­tel­no­ści, prze­cież w od­cie­niach chwy­taj.

Nie znaj­do­wał dłu­go ani jed­ne­go sło­wa w od­po­wie­dzi na te py­ta­nia mat­ki, ja­kie jemu tyl­ko jed­ne­mu na ca­łej kuli ziem­skiej za­dać mo­gła, jemu je­dy­ne­mu świad­ko­wi wszyst­kich jej upo­ko­rzeń i try­um­fów, po­świę­ceń i sza­łów.

– Tak! – pod­chwy­ci­ła więc Ire­na. – Wiem, że jest taką, ale czy bę­dąc taką jest brzyd­ką czy ład­ną? nie wiem. Czy może się po­do­bać? – py­ta­ła roz­pacz­li­wie.

– Może – szep­nął By­wal­ski – może – po­pra­wił sil­niej­szym gło­sem od­chrząk­nąw­szy – może i bar­dzo! – do­dał wresz­cie, jak­by ze zro­dzo­ne­go w na­my­śle wąt­pli­wo­ści prze­ko­na­nia i mó­wił:

– Siłą ol­brzy­mią swej rasy, bio­rąc wszyst­ko po Ap­pel­ste­inach… odzie­dzi­czy­ła po pani dwie rze­czy, któ­rych rę­czę, na­wet w de­fi­la­dzie ma­zu­ra nie za­uwa­żyć nie moż­na. Ma wdzięk i fi­gu­rę po pani. Ma try­um­fu­ją­cy, ongi tak pod­bi­ja­ją­cy wy­raz twa­rzy pani, któ­ry na­wet we Lwo­wie nie wy­zna­cza jej tego miej­sca, w ja­kiem pani, ga­lo­pu­jąc w swej roz­pa­czy, zda­jesz się ją wi­dzieć. Tak, tak, to Typ wschod­ni, ale bar­dzo, bar­dzo uro­czy.

Wi­dząc po ob­li­czu tej mło­dej mat­ki, za­to­pio­nej w swem dziec­ku, sza­lo­ną ra­dość, po­skra­mia­ną je­dy­nie nie­do­wie­rza­niem, mó­wił da­lej:

– Prze­cież mi wie­rzysz? Nie je­ste­śmy… na sto­pie kom­ple­men­tów. Był­bym szcze­ry, szcze­gól­nie w rze­czy tak se­ryo, jaką jest uro­da pan­ny, nie ma­ją­cej na­zwi­ska, ro­dzi­ny, ani ma­jąt­ku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: