Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Dryfter - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 maja 2025
3053 pkt
punktów Virtualo

Dryfter - ebook

Świat, który znaliśmy, przestał istnieć. Żadnych zasad. Tylko przetrwanie.

Witaj na Dzikich Ziemiach — w postapokaliptycznym świecie mutantów, anomalii czasowych i bezwzględnej walki o każdy oddech. Ludzkość cofnęła się do mrocznych czasów przypominających średniowiecze, a dawna cywilizacja to tylko mgliste wspomnienie, którym karmią się ludzie za Murem Ocalenia. Tam rządzi Unia Miast Ocalonych i jej żelazne ramię – Zakon Czarnego Krzyża.

Prawo? Drakońskie. Kary? Bezlitosne.

Za Murem Ocalenia na spustoszonych terenach wschodnioeuropejskich, z dala od „bezpiecznych” enklaw, dryfterzy ryzykują życie w poszukiwaniu artefaktów sprzed katastrofy. To wyrzutki systemu. Tropieni przez Dragonów, ścigani przez Gwardzistów, na wiecznej wojnie z potworami Dzikich Ziem. Ale to, co czyha w cieniach świata po zagładzie, jest znacznie groźniejsze niż wszystko, co znali do tej pory…

„Dryfter” to brutalna, mroczna opowieść o świecie, w którym nie ma bohaterów — są tylko ci, którzy przetrwają dłużej.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-18336-0
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LACEFORT SALIS_OC

LACE­FORT SALIS_OC

Po wyj­ściu z dłu­giego tunelu na wewnętrzny dzie­dzi­niec Kent skrę­cił w prawo. Jesz­cze z poprzed­niego pobytu tutaj dosko­nale pamię­tał, że w potęż­nej łuko­wa­tej arce pro­wa­dzą­cej do dal­szych czę­ści fortu było wej­ście do żoł­nier­skich kibli. Stary austro-węgier­ski patent z dziurą w beto­no­wym sie­dzi­sku, pod które pod­sta­wiało się beczkę na nie­czy­sto­ści, był w obec­nej sytu­acji nie­zwy­kłym luk­su­sem – zwłasz­cza na tych zdzi­cza­łych tere­nach. Choć Kenta mocno cisnęło, wro­dzona ostroż­ność naka­zy­wała wcze­śniej­sze spraw­dze­nie całego terenu.

Gdy był tu poprzed­nio, nie do końca spe­ne­tro­wał tę oko­licę, więc teraz chciał to zro­bić dokład­nie. Ludzi się nie spo­dzie­wał, ale śle­paki, pogro­bowcy, żer­łaki, a nawet tru­chlaki i zmo­raki lubiły prze­by­wać w tego typu miej­scach. W takich sytu­acjach naj­le­piej było naro­bić tro­chę hałasu i zoba­czyć, co zare­aguje. Krzyk lub wystrzał nie wcho­dziły w rachubę, gdyż od razu byłoby wia­domo, że przy­czyną zamie­sza­nia jest czło­wiek. Obsy­pu­jące się kawałki betonu dawały jed­nak zna­ko­mitą oka­zję do uzy­ska­nia dźwięku mogą­cego ucho­dzić za natu­ralny. Zresztą sądząc po ilo­ści, z fortu regu­lar­nie odpa­dały więk­sze lub mniej­sze frag­menty kon­struk­cji. Nie­wiele myśląc, Kent pod­szedł do naj­bliż­szej kupy gruzu i wybrał ważący około dwu­dzie­stu kilo­gra­mów blok. Pod­niósł go nad głowę i z całym impe­tem roz­bił o frag­ment beto­no­wej posadzki. Huk był mocny, ale znacz­nie lep­szy efekt pło­szący przy­nio­sły drga­nia gruntu. Nie­malże natych­miast z jed­nej z kaza­mat wyle­ciało z dzi­kim wrza­skiem kilka pta­ków. Kent cze­kał jed­nak dalej. W końcu wprawne ucho dry­ftera wyło­wiło ciche stą­pa­nie. To nie mogły być ani śle­paki, ani tru­chlaki. Te pierw­sze wysko­czy­łyby na zewnątrz zaraz za pta­kami, żeby spró­bo­wać je pożreć. Z kolei te dru­gie nie zwa­żały na hałas, który same powo­do­wały, ale za to każdy inny przy­cią­gał je jak magnes.

„Byle nie zmo­rak”, prze­mknęło przez głowę Ken­towi, który zamarł z zaci­śniętą dło­nią na ręko­je­ści krót­kiego mie­cza niczym posąg na postu­men­cie.

W końcu w ciem­nym otwo­rze wej­ścio­wym do jed­nej z kaza­mat mignęła przy­gar­biona syl­wetka, a zaraz za nią druga i trze­cia. Posta­cie były odziane w grube lniane worki z wycię­tymi otwo­rami na głowę i ręce oraz nie­wy­pra­wione dobrze skóry zabi­tych śle­pa­ków.

Dry­fter uznał, że to pogro­bowcy. Z doświad­cze­nia wie­dział, że zawsze dzia­łają w gru­pie, a miej­sca takie jak te są wręcz ich wyma­rzo­nym sie­dli­skiem. „Ale że te pokur­wieńce pode­szły tak bli­sko Prze­my­śla…”, zasta­na­wiał się. Tak czy siak, czasu na odwrót już nie miał.

Powoli prze­ło­żył miecz do lewej ręki. W tym samym momen­cie się­gnął pod połę kurtki po pisto­let. W prze­ci­wień­stwie do mutan­tów pogro­bowcy byli zdzi­cza­łymi ludźmi lub, jak mawiano wśród dry­fte­rów, gatun­kiem zbli­żo­nym do czło­wieka rozum­nego. W przy­padku mutan­tów broń palna, zwłasz­cza krótka, była prak­tycz­nie bez­war­to­ściowa. Wystrze­lony pocisk musiał tra­fić w głowę, a i tak u więk­szo­ści gatun­ków nie­wiele to dawało. Nawet kilka tra­fień jedy­nie roz­wście­czało bestie i zachę­cało je do bar­dziej zawzię­tego ataku. W takich sytu­acjach znacz­nie sku­tecz­niej­sza była broń biała. Dobre cię­cie sku­tecz­nie zabi­jało lub przy­naj­mniej unie­ru­cha­miało potwora. Na szczę­ście Kent tym razem miał szansę sko­rzy­stać ze zdo­by­czy daw­nej cywi­li­za­cji.

Odgłos prze­ła­do­wa­nia broni natych­miast przy­kuł uwagę napast­ni­ków. Nie było na co cze­kać. Kent wyce­lo­wał w kor­pus pierw­szego z pogro­bow­ców i pocią­gnął za spust. W nie­całą sekundę roz­grz­miały kolejne dwa wystrzały. Pierw­szy z napast­ni­ków padł na zie­mię, drugi chwy­cił się za prze­strze­lone ramię, ale trzeci zdo­łał zejść z linii celo­wa­nia i szyb­kimi susami skró­cić dystans. Nim dry­fter czwarty raz naci­snął na spust, w jego stronę pole­ciała pry­mi­tywna włócz­nia z gro­tem wyko­na­nym z zaostrzo­nego pręta zbro­je­nio­wego. Ostrze świ­snęło, prze­ci­na­jąc powie­trze, i prze­szyło połę skó­rza­nej kurtki, w którą ubrany był Kent. W ślad za włócz­nią do dry­ftera dole­ciał rów­nież pogro­bo­wiec i zwie­rzę­cym sko­kiem rzu­cił się na swoją ofiarę. W tym momen­cie zadzia­łała pamięć mię­śniowa – trzy­many w lewej ręce krótki miecz zna­lazł się na wyso­ko­ści gar­dła lecą­cego napast­nika. Siła roz­pędu pogro­bowca była tak duża, że ostrze wbiło się w jego szyję pra­wie po ręko­jeść. Chro­bot metalu o prze­ci­nane kręgi świad­czył, że tra­fie­nie było cen­tralne. Kent wyszarp­nął miecz z trupa i dobiegł do wiją­cego się kilka metrów dalej pogro­bowca z prze­strze­lo­nym bar­kiem. Na tego typu akcje szkoda było amu­ni­cji. Szyb­kie cię­cie mie­czem zakoń­czyło potyczkę.

Nad pobo­jo­wi­skiem zapa­no­wała głę­boka cisza. Kent nie ruszył się jed­nak z miej­sca, tylko dalej nasłu­chi­wał. Odgłosy walki, a przede wszyst­kim gromki huk wystrza­łów, mogły ścią­gnąć na for­teczny dzie­dzi­niec innych dzi­ku­sów bądź mutanty. Po dobrych pię­ciu minu­tach dry­fter ruszył w końcu w kie­runku arki pro­wa­dzą­cej do dal­szych czę­ści fortu.

Po ostroż­nym spraw­dze­niu for­tecz­nego kibla Kent skie­ro­wał kroki w stronę potęż­nych kaza­mat, w któ­rych nie­gdyś mie­ściły się maga­zyny i pomiesz­cze­nia miesz­kalne dla załogi. Meto­dyczne spraw­dza­nie kolej­nych sal nie przy­no­siło żad­nych prak­tycz­nych odkryć. Dopiero w ostat­niej kaza­ma­cie oczom Kenta uka­zał się mocno zde­kom­ple­to­wany wrak dostaw­czego busa. Tak naprawdę była to sama pordze­wiała karo­se­ria. Koła, resory i sil­nik zostały ukra­dzione wiele lat temu. Wymon­to­wane sie­dze­nia stały kawa­łek dalej. Pora­stała je pokaźna war­stwa mchu. Na jed­nym z nich wyro­sła nawet nie­wielka brzózka. Nieco dalej w głębi kaza­maty stały poroz­bi­jane skrzy­nie, pomię­dzy któ­rymi walały się nieco nad­ple­śniałe, ale na­dal mocne par­ciane worki. Część z nich miała biało-czer­wone pasy, część zaś była ozna­czona napi­sem POSTE DIPLO­MA­TI­QUE.

– O, takich jesz­cze nie widzia­łem – mruk­nął Kent z lek­kim uśmie­chem.

„Może w środku będzie coś bar­dziej war­to­ścio­wego niż kilka wymię­to­lo­nych kar­tek z wypło­wia­łym dru­kiem, okra­szo­nych czer­wo­nym napi­sem »ści­śle tajne«, a w obec­nych cza­sach nada­ją­cych się tylko do pod­cie­ra­nia dupy”, pomy­ślał.

Kent, jako wpra­wiony dry­fter, miał doświad­cze­nie w plą­dro­wa­niu opusz­czo­nych urzę­dów. Zaj­mo­wał się tym od dobrych pię­ciu sezo­nów, czyli od momentu, gdy zde­zer­te­ro­wał z Armii Unii Miast Oca­lo­nych. Tu, w stre­fie bufo­ro­wej, gdzie wpływy UMO i Zakonu Czar­nego Krzyża były znacz­nie mniej­sze niż za Ścianą Oca­le­nia, miał przy­naj­mniej szansę na prze­ży­cie.

Po odsu­nię­ciu kilku skrzy­nek i zdję­ciu z nich pustych wor­ków oczom Kenta uka­zał się nie­zbyt przy­jemny widok. Na beto­no­wej posadzce leżały obok sie­bie dwa mocno zde­kom­ple­to­wane szkie­lety. Kości były ewi­dent­nie ponad­gry­zane przez zwie­rzęta. Jeden z nie­szczę­śni­ków, a raczej to, co z niego zostało, był ubrany w zimową kurtkę, która choć leżała tu wiele lat razem z tru­pem, na­dal wyglą­dała cał­kiem dobrze. Kent zda­wał sobie jed­nak sprawę, że odzieży po umar­la­kach pod żad­nym pozo­rem nie wolno uży­wać, gdyż jest zara­żona tak zwa­nym tru­pim jadem oraz poro­śnięta śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nymi gatun­kami ple­śni. W nor­mal­nych warun­kach zosta­wiłby szkie­lety w spo­koju, ale tym razem dała o sobie znać żyłka kolek­cjo­nera. Zwłasz­cza że z kap­tura prze­świ­ty­wał uwią­zany na szyi nie­bosz­czyka kra­wat i dość cie­kawa smycz do iden­ty­fi­ka­tora…

Po chwili namy­słu Kent wyjął z ple­caka apteczkę i wycią­gnął z niej gumowe ręka­wiczki. Na twarz nało­żył maseczkę. Doświad­cze­nie nauczyło go, że obco­wa­nie z roz­ło­żo­nymi przed laty tru­pami wymaga kom­pletu środ­ków bez­pie­czeń­stwa. Kole­dzy, któ­rzy śmiali się z jego nad­mier­nej ostroż­no­ści, już dawno nie żyli… Po dokład­nym obej­rze­niu trupa Kent ostroż­nie prze­ciął nożem mate­riał wzdłuż suwaka. W trak­cie tej niby-ope­ra­cji przy­schnięte do kurtki żebra odpa­dły, wyda­jąc wyjąt­kowo nie­przy­jemny dźwięk. Po chwili udało mu się oddzie­lić wierzch­nią war­stwę kurtki od pod­pinki. Kilka ostroż­nych ruchów ręką pozwo­liło wyma­cać wewnętrzną kie­szeń. Na szczę­ście była pełna – znaj­do­wał się w niej wodosz­czelny pokro­wiec.

– No, wresz­cie jakieś cie­kawe zna­le­zi­sko – mruk­nął do sie­bie dry­fter.

Jako że w kaza­ma­cie było dość ciemno, wyszedł na dzie­dzi­niec. Pochmurne jesienne niebo nie dawało zbyt wiele świa­tła, ale i tak było zde­cy­do­wa­nie lepiej niż w środku. Po otwar­ciu pokrowca jako pierw­szy uka­zał się plik bank­no­tów. Tro­chę sta­rych hry­wien, zło­tó­wek i euro.

– Że też ludzie kie­dyś w to wie­rzyli – burk­nął Kent pod nosem. – Jak można było pła­cić kawał­kiem papieru… Prze­cież w to się nawet nosa nie da wytrzeć, bo śli­skie i mało chłonne…

Dal­sze grze­ba­nie w pokrowcu spra­wiło, że w oku Kenta poja­wił się błysk. Pasz­port – i to nie byle jaki, dyplo­ma­tyczny! Takiego jesz­cze w kolek­cji nie miał. Kim byli dyplo­maci, wie­dział z opo­wie­ści ojca. Podobno nikt ich tu, na daw­nej gra­nicy, nie lubił…

– No to spraw­dzimy, kogo myśmy tu zna­leźli… Mare­czek… Drugi sekre­tarz w Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych… Pasz­port ważny do dwa tysiące trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku…

Kent powoli prze­czy­tał na głos krótką notkę w języku, któ­rego w jego wła­ści­wej for­mie już dawno nie uży­wał: „Mini­ster Spraw Zagra­nicz­nych poleca wszel­kim pol­skim wła­dzom cywil­nym i woj­sko­wym oraz prosi wła­dze zagra­niczne o umoż­li­wie­nie swo­bod­nego prze­jazdu i obję­cie nie­zbędną opieką…”.

Po prze­czy­ta­niu spoj­rzał na resztki wła­ści­ciela w pucho­wej kurtce.

– No i co, chujku zła­many? Pomo­gły ci te doku­menty? Wszystko działa, ale do czasu… – sark­nął z krzy­wym uśmie­chem, nie­jako poucza­jąc nie­bosz­czyka.

Po opróż­nie­niu pokrowca Kent wró­cił do środka kaza­maty, żeby dokoń­czyć poszu­ki­wa­nia. Zawar­tość wor­ków w postaci nad­gni­łych papie­rów walała się pomię­dzy skrzy­niami. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści dry­fte­rów Kent był czło­wie­kiem nie­źle wykształ­co­nym. Bie­gle wła­dał języ­kiem angiel­skim, pol­skim i ukra­iń­skim, choć naj­czę­ściej posłu­gi­wał się uży­waną na tere­nach roz­le­głej strefy bufo­ro­wej mie­szanką tych dwóch ostat­nich, popu­lar­nie okre­ślaną jako hawor. Hawor z roku na rok był coraz bar­dziej roz­po­wszech­nio­nym spo­so­bem poro­zu­mie­wa­nia się na Dzi­kiej Ziemi.

Dry­fter zda­wał sobie sprawę, że stare doku­menty i książki nadają się jed­nak do cze­goś wię­cej niż pod­cie­ra­nia dupy i roz­pa­la­nia ogni­ska. Z cza­sem nauczył się zbie­rać war­to­ściowe kwity i, co waż­niej­sze, zna­lazł ludzi, któ­rzy byli w sta­nie zapła­cić za nie o wiele wię­cej niż za zwy­kłe przed­mioty przy­datne w życiu codzien­nym. Po przej­rze­niu pra­wie całej zawar­to­ści skrzyń Ken­towi spo­chmur­niała twarz.

– Co to za gówno… Zwy­kłe wydruki w for­ma­cie A cztery – powie­dział do sie­bie.

Kiedy miał już się zbie­rać, jego wzrok przy­kuł nie­wielki paku­nek leżący pod roz­grze­by­waną stertą. Po chwili wywra­ca­nia góry papie­rów i śmieci udało mu się jed­nak wycią­gnąć worek bez zerwa­nych plomb.

„Mam nadzieję, że cho­ciaż to ma jakąś war­tość”, pomy­ślał. W tym momen­cie dopadł go jed­nak ostry ból w oko­licy brzu­cha. Pro­blemy z ukła­dem tra­wien­nym miał już od kilku lat, a wyprawy w dzi­kie pola strefy bufo­ro­wej nie poma­gały, bo jedze­nie suchych racji lub sta­rych puszek dzia­łało nań zabój­czo.

– Kurwa, znowu… – stęk­nął. Przez grze­ba­nie w śmie­ciach histo­rii zapo­mniał, że miał zamiar się tu kul­tu­ral­nie wysrać w kiblu, a nie urzą­dzać sobie histo­ryczną czy­tel­nię.

Nie­wiele myśląc, pocią­gnął ze sobą nie­roz­pie­czę­to­wany worek do for­tecz­nego kibla. Zgod­nie z zasa­dami powi­nien jak naj­szyb­ciej zała­twić swoją sprawę i w celu spraw­dze­nia łupu udać się w bez­piecz­niej­sze miej­sce, jed­nakże tym razem cie­ka­wość wzięła górę. Po pierw­szym zrzu­cie Kent, nie pod­cią­ga­jąc nawet spodni i dalej kuca­jąc, zerwał plomby i wycią­gnął jedną z teczek. Była lekko pożół­kła i prze­mo­czona na tyle, że papier z pra­wego boku uległ roz­kła­dowi. Spora część doku­men­tów była jed­nak czy­telna.

Cla­ris nr 47/2035

W związku z cał­ko­wi­tym zerwa­niem łącz­no­ści elek­tro­nicz­nej, tele­fo­nicz­nej i radio­wej jestem zmu­szony pod­jąć decy­zję o czę­ścio­wej ewa­ku­acji pla­cówki. Bie­żącą kore­spon­den­cję oraz new­ral­giczne doku­menty nie­pod­le­ga­jące znisz­cze­niu wysy­łam kurie­rem do cen­trali. W przy­padku nie­moż­no­ści nawią­za­nia łącz­no­ści pro­szę o jak naj­szyb­sze prze­ka­za­nie pole­ceń co do dal­szego postę­po­wa­nia poprzez pocztę kurier­ską.

Kon­sul RP we Lwo­wie Marian Psi­kuta

Kent

„No to se gościu wysłał kuriera… Na chuj było się pchać na Medykę… Jakby nie wie­dzieli, że tu dzikcy ludzie miesz­kali…”. Myśląc o tym, Kent zgniótł raport kon­sula w kulkę, po czym odło­żył ją na beto­no­wym sie­dzi­sku latryny.

– Zobaczmy, co tu jesz­cze mamy… – powie­dział tym razem na głos. – Prze­gląd prasy lokal­nej…

OGÓL­NO­ŚWIA­TOWE PRO­BLEMY Z ŁĄCZ­NO­ŚCIĄ SATE­LI­TARNĄ I SIE­CIĄ INTER­NE­TOWĄ

Jak donosi por­tal PRAWDY.NET, sta­jemy obec­nie na progu naj­więk­szego od sze­ściu lat kry­zysu w łącz­no­ści radio­wej i inter­ne­to­wej. Zda­niem eks­per­tów obecny kry­zys z funk­cjo­no­wa­niem sys­te­mów łącz­no­ści jest naj­więk­szym tego typu wyda­rze­niem od momentu wybu­chu super­wul­kanu na Polach Fle­grej­skich we Wło­szech. Przy­po­mnijmy, że erup­cja była tysiąc razy sil­niej­sza od naj­więk­szych wybu­chów zwy­kłych wul­ka­nów. Obję­tość wyrzu­co­nego mate­riału wul­ka­nicz­nego prze­kro­czyła 1000 km3. Super­wul­kan wpro­wa­dził 370 giga­ton popiołu wul­ka­nicz­nego do atmos­fery, powo­du­jąc naj­więk­szy kry­zys w naszych cza­sach. Mróz w Euro­pie, Azji i Ame­ryce Pół­noc­nej znisz­czył więk­szość plo­nów, a wiel­kie burze śnieżne prze­ta­cza­jące się prak­tycz­nie przez całe kon­ty­nenty poskut­ko­wały milio­nami ofiar śmier­tel­nych. Utrzy­mu­jąca się przez kil­ka­na­ście mie­sięcy pra­wie 40-cen­ty­me­trowa war­stwa śniegu dopro­wa­dziła do wymro­że­nia ziemi i znisz­cze­nia roślin wie­lo­let­nich. Olbrzy­mie ilo­ści uwal­nia­nych do atmos­fery tlen­ków siarki stwo­rzyły wokół pla­nety odbi­ja­jący świa­tło sło­neczne welon kwasu siar­ko­wego, co w połą­cze­niu z pyłem wul­ka­nicz­nym wywo­łało trwa­jącą wiele lat zimę wul­ka­niczną. W efek­cie dra­ma­tycz­nego braku żyw­no­ści doszło do maso­wych wojen i cał­ko­wi­tego roz­padu więk­szo­ści państw na świe­cie. Kry­zys w szcze­gól­no­ści dotknął pań­stwa połu­dniowe, gdzie lud­ność nie tylko nie dys­po­no­wała odpo­wied­nimi urzą­dze­niami grzew­czymi i zapa­sami opału, ale nawet domami dają­cymi osłonę przed chło­dem.

Oca­la­łej czę­ści ludz­ko­ści udało się prze­trwać dzięki nowej tech­no­lo­gii ANO­MAL, która umoż­li­wiła walkę o ocie­ple­nie kli­matu. Na sku­tek zasto­so­wa­nia dzie­sią­tek tysięcy inno­wa­cyj­nych dro­nów ste­ro­wa­nych przez algo­rytmy sztucz­nej inte­li­gen­cji w sto­sun­kowo krót­kim cza­sie udało się nie­malże w cało­ści zli­kwi­do­wać war­stwę pyłów zawie­szo­nych w atmos­fe­rze oraz zneu­tra­li­zo­wać zawie­sinę kwasu siar­ko­wego. W efek­cie, po nie­spełna pię­ciu latach wytę­żo­nej pracy, dało się przy­wró­cić na więk­szo­ści obsza­rów kuli ziem­skiej nor­malną eks­po­zy­cję na świa­tło sło­neczne. Skutki spo­łeczno-poli­tyczne owego „skoku tech­no­lo­gicz­nego” oka­zały się jed­nak nie­zwy­kle trudne do zaak­cep­to­wa­nia dla oca­la­łej czę­ści ludz­ko­ści. Potężne roje auto­no­micz­nych dro­nów nale­żą­cych do kor­po­ra­cji TUMORO stały się kom­plet­nie bez­u­ży­teczne. Co gor­sza, rządy odmó­wiły reali­za­cji pod­ję­tych wcze­śniej zobo­wią­zań finan­so­wych, co z kolei wywo­łało poważne napię­cia pomię­dzy odbu­do­wu­ją­cymi się po kata­stro­fie pań­stwami a ogól­no­świa­tową kor­po­ra­cją.

Jak wynika z donie­sień medial­nych z kra­jów ościen­nych, coraz czę­ściej docho­dzi do ata­ków dro­nów wymie­rzo­nych w obiekty infra­struk­tury kry­tycz­nej i budynki rzą­dowe. Pre­zes TUMORO Tho­mas Taler­man sta­now­czo odcina się od zarzu­tów, jakoby ostat­nie wyda­rze­nia były inspi­ro­wane przez jego firmę. – Pro­blem jest natury tech­nicz­nej. Część dro­nów zarzą­dzana przez AI dosłow­nie zbun­to­wała się prze­ciwko swoim ope­ra­to­rom i nie tylko unie­moż­li­wia ich wyłą­cze­nie, ale także ata­kuje obsłu­gu­ją­cych je tech­ni­ków – stwier­dził Taler­man. Na zakoń­cze­nie wywiadu szef TUMORO zapew­nił, że nad roz­wią­za­niem pro­blemu pra­cuje mię­dzy­na­ro­dowy zespół spe­cja­li­stów.

Czy w świe­tle powyż­szych infor­ma­cji ostat­nie pro­blemy z łącz­no­ścią są tylko próbą szan­tażu ze strony kor­po­ra­cji zagro­żo­nej utratą gigan­tycz­nych zysków? Czy może sto­imy przed nowym, nie­zna­nym kry­zy­sem?

Tłu­ma­cze­nie robo­cze spo­rzą­dził…

Po skoń­czo­nej lek­tu­rze Kent zro­bił kolejną kulkę… Pod­cie­ra­jąc dup­sko, stwier­dził filo­zo­ficz­nie:

– Kurwa, za co oni brali tyle pie­nię­dzy, prze­cież tym się nawet dupy pode­trzeć dobrze nie da.

Po pod­cią­gnię­ciu spodni się­gnął jesz­cze do wnę­trza worka, aby spraw­dzić do końca jego zawar­tość – może już nie pod wzglę­dem mery­to­rycz­nym, ale czy­sto użyt­ko­wym. Wbrew pozo­rom papier zaczy­nał dro­żeć. Za plik kilku–kil­ku­na­stu czy­stych kar­tek można było dostać rów­no­war­tość solid­nego obiadu. Nie­stety wszyst­kie strony tego były zadru­ko­wane. Nie­mniej jed­nak nawet one przed­sta­wiały pewną war­tość jako roz­pałka i poten­cjalny mate­riał higie­niczny. Pod­czas pako­wa­nia naj­le­piej zacho­wa­nych kar­tek uwagę Kenta zwró­ciła odręcz­nie napi­sana na kawałku cien­kiej bibuły notatka.

Dziś w nocy roje dro­nów ANO­MAL zaata­ko­wały elek­trow­nie jądrowe w Chmiel­nic­kim, Kuznie­cow­sku i Już­no­ukra­jiń­sku. Celem ataku stały się rów­nież oca­lałe po woj­nie z pierw­szej połowy lat 20. XXI wieku elek­trow­nie węglowe. Z nie­po­twier­dzo­nych danych uzy­ska­nych od szefa miej­skiej obrony cywil­nej wynika, że do ataku na elek­trow­nie jądrowe doszło też w Euro­pie, Azji i na kon­ty­nen­cie ame­ry­kań­skim. Poziom pro­mie­nio­wa­nia stale rośnie. Podobno drony zaata­ko­wały także maga­zyny broni jądro­wej w Rosji, USA i Chi­nach, co spo­wo­do­wało serię wybu­chów nukle­ar­nych. Według nie­po­twier­dzo­nych infor­ma­cji drony ANO­MAL zaczęły ata­ko­wać każde, nawet naj­mniej­sze źró­dło ener­gii elek­trycz­nej, jak zegarki czy choćby zabawki na bate­rie. Dal­szych infor­ma­cji brak ze względu na prze­rwa­nie łącz­no­ści oraz cał­ko­wite odcię­cie od ener­gii elek­trycz­nej.

Jeżeli powyż­sze infor­ma­cje się potwier­dzą, to wkra­czamy w nową mroczną erę – znacz­nie gor­szą od tego, co spo­tkało nas po erup­cji wul­kanu, bez ener­gii ludz­kość cof­nie się w roz­woju o setki lat…

– A to dobre! – rzu­cił ze wzgardą dry­fter. – Widać, że chu­jek wie­dział, co go czeka… Grunt, że chciało mu się te swoje wypo­ciny prze­nieść na papier, a raczej na bibułę. Ponad sto lat w worze obok tru­pów prze­le­żała, ale do skrę­tów będzie prima sort…

* * *

– Zakon! – zdą­żyła krzyk­nąć prze­ra­żona zie­larka o imie­niu Sara. W tym momen­cie czarna ręka­wica bru­tal­nie zasło­niła jej usta, a sta­lowe ostrze zanu­rzyło się w piersi.

Nie trzeba było wię­cej tłu­ma­czyć. Tu, w chu­to­rze zie­la­rek, wysłan­nicy Zakonu byli niczym powiew śmierci. Samo prze­by­wa­nie w tym miej­scu było już wyro­kiem. Wła­dze pod groźbą spa­le­nia na sto­sie zaka­zały lecze­nia i spo­rzą­dza­nia mik­stur zio­ło­wych. Jakby tego było mało, ich roz­po­rzą­dze­nia nie doty­czyły jedy­nie tery­to­rium pań­stwa zakon­nego, ale także całej strefy bufo­ro­wej, którą mnisi uwa­żali za swój wyłączny pro­tek­to­rat. Mono­pol na wie­dzę, pro­duk­cję i dys­try­bu­cję lekarstw miał tylko Zakon Czar­nego Krzyża – i nikt wię­cej.

Klara momen­tal­nie wysko­czyła z łóżka, dosłow­nie wska­ku­jąc w płó­cienne spodnie i stare wyso­kie skó­rzane buty. Po chwili stała przy oknie i wyglą­dała ukrad­kiem na zewnątrz. W pra­wej dłoni ści­skała swój krótki miecz. Podwó­rze roiło się od zbroj­nych w czar­nych uni­for­mach. Byli to gwar­dzi­ści – zbrojne ramię Zakonu Czar­nego Krzyża. For­mal­nie nie nale­żeli do grupy mni­chów, ale w zamian za żołd i przy­wi­leje peł­nili służbę woj­skową. Młoda zie­larka pomię­dzy czar­nymi posta­ciami wypa­trzyła trzech mni­chów. Od najem­ni­ków róż­nili się nie tylko cha­rak­te­ry­stycz­nym umun­du­ro­wa­niem – nosili dłu­gie pele­ryny z czar­nymi krzy­żami – ale także posturą i uzbro­je­niem. Naj­więk­szy z zakon­ni­ków z zakrwa­wio­nym mie­czem stał nad cia­łem Sary, która leżała w bło­cie z pode­rżnię­tym gar­dłem. Nie było czasu na prze­ra­że­nie. Klara rzu­ciła się do okna po prze­ciw­le­głej stro­nie izby. Nie­stety nie zdą­żyła. Drzwi wypa­dły z zawia­sów pod wpły­wem sil­nego kop­nię­cia. Do pomiesz­cze­nia wbie­gli gwar­dzi­ści. Byli wysocy, o sze­ro­kich barach i masyw­nej budo­wie ciała. Nie musieli być inte­li­gentni – od myśle­nia i dowo­dze­nia byli bra­cia zakonni.

– Kurt! Zobacz, jaka nam się młódka tra­fiła – zare­cho­tał naj­więk­szy, w uśmie­chu odsła­nia­jąc brak gór­nej jedynki.

– Pamię­tasz, co mówili bra­cia? Mają być całe i żywe! – prze­rwał sto­jący przy drzwiach.

– Set­nik nic nie mówił, że mają być nie­tknięte – dodał drugi, prze­su­wa­jąc się do okna, by odciąć ofie­rze drogę ucieczki. – Tro­chę się zaba­wimy i ją oddamy.

Klara trzy­mała ręce z tyłu. Ści­skała w nich krótki miecz przy­po­mi­na­jący kon­struk­cją tra­dy­cyjny rzym­ski gla­dius. Ostrze było usta­wione w pio­nie, wzdłuż krę­go­słupa, tak by gwar­dzi­ści go nie widzieli. Gorącz­kowo ich oce­niała. W pomiesz­cze­niu było ich trzech, czwarty mignął gdzieś za drzwiami. Wszy­scy uzbro­jeni w mie­cze. Mieli na sobie meta­lowe ochra­nia­cze przy­po­mi­na­jące dawne zbroje, ale o dziwo dwóch było bez heł­mów – być może czuli się zbyt pewni sie­bie. Widać było, że nocny atak na chu­tor trak­tują jak roz­rywkę. Ewi­dent­nie byli roz­prę­żeni, tak jakby cał­ko­wi­cie nie spo­dzie­wali się oporu.

– _For­tes for­tuna adiu­vat_¹ – wysy­czała przez zaci­śnięte zęby.

– Co tam, dzie­cinko, mam­ro­czesz? – zapy­tał Kurt.

Dziew­czyna nie odpo­wie­działa, zaczęła się zacho­wy­wać tak, jakby ktoś prze­łą­czył ją na tryb walki. Szep­tunka bły­ska­wicz­nie ruszyła do przodu. Stal mie­cza bły­snęła w bla­sku świecy sto­ją­cej na komo­dzie przy ścia­nie. Ostrze prze­cięło powie­trze ze świ­stem i nim szy­der­cze uśmie­chy zdą­żyły znik­nąć z twa­rzy gwar­dzi­stów, sto­jący naj­bli­żej miał już roz­łu­paną czaszkę. Ten, któ­rego nazy­wali Kurt, pró­bo­wał nie­po­rad­nie zablo­ko­wać kolejny cios swoim mie­czem. Klara była o pół sekundy i o jeden krok szyb­sza. Ostrze minęło blok gwar­dzi­sty i prze­cięło mu tęt­nicę szyjną. Tak szybko, jak wyko­nała cię­cie, zro­biła obrót i płyn­nym ruchem, niczym u balet­nicy, zablo­ko­wała ude­rze­nie mie­cza trze­ciego napast­nika, pozwa­la­jąc, by jego ostrze ze zgrzy­tem ześli­zgnęło się po jej mie­czu w kie­runku pod­łogi. Gwar­dzi­sta z bra­ku­jącą jedynką na chwilę stra­cił rów­no­wagę. To wystar­czyło. Szep­tunka wypro­wa­dziła kolejny cios, który dosłow­nie odciął mu głowę. W tym momen­cie w drzwiach poja­wił się czwarty z napast­ni­ków. Klara nie mogła pozwo­lić, by uciekł i wsz­czął alarm. W odru­chu wyćwi­czo­nym przez lata mor­der­czych tre­nin­gów rzu­ciła z całej siły mie­czem w jego stronę. Gwar­dzi­sta aku­rat się pochy­lał, prze­cho­dząc przez niską futrynę. Rzut był o tyle nie­sku­teczny, że zamiast ostrzem dostał on ciężką głow­nią pro­sto w czoło. Ude­rze­nie było jed­nak na tyle silne, że tra­fiony padł bez przy­tom­no­ści. Dziew­czyna pod­bie­gła do drzwi i pod­nio­sła miecz. Ogłu­sze­nie mogło być jedy­nie chwi­lowe, więc wpraw­nym ruchem wyćwi­czo­nej zabój­czyni wbiła ostrze pomię­dzy łopatki leżą­cego. Kilka metrów przed wej­ściem do chaty stał kolejny żoł­nierz czar­nej gwar­dii, zwró­cony do niej ple­cami. W rękach trzy­mał koń­skie uzdy. Zupeł­nie nie inte­re­so­wały go hałasy docho­dzące z wnę­trza budynku. Widocz­nie był przy­zwy­cza­jony do tego, że kole­dzy w środku chat poczy­nali sobie dość gło­śno. Ponadto na podwó­rzu pano­wał spory hałas – jęki kona­ją­cych mie­szały się z roz­pacz­li­wymi krzy­kami zie­la­rek łado­wa­nych do meta­lo­wych kla­tek zamo­co­wa­nych na spe­cjal­nie skon­stru­owa­nych na takie oka­zje wozach.

To, co Klara zamie­rzała zro­bić, nie było zbyt hono­rowe, ale sku­teczne. Poza tym ci ludzie w jej oczach nie zasłu­gi­wali ani na litość, ani tym bar­dziej na uczciwe trak­to­wa­nie. Pode­szła cicho i z zimną krwią zato­piła ostrze mie­cza w ple­cach gwar­dzi­sty. Ostrze weszło wyjąt­kowo gładko. Ciało wnet zwiot­czało. Nim pozo­sta­wiony przy koniach osi­łek upadł, zła­pała go pod pachy i wcią­gnęła do środka. Gdy ukryła już nie­bosz­czyka wewnątrz chaty, wsko­czyła na pierw­szego z brzegu wierz­chowca, dając mu pię­tami po bokach. Koń zerwał się do biegu.

– Stać! – krzyk­nął wyła­nia­jący się z ciem­no­ści nocy gwar­dzi­sta. W akcie despe­ra­cji rzu­cił się z roz­po­star­tymi rękoma wprost przed konia. Zwie­rzę nie zamie­rzało się jed­nak zatrzy­my­wać. Dobra tre­sura spra­wiła, że skrę­ciło tylko lekko w lewo, tak aby wysta­wić tara­su­ją­cego drogę pod ude­rze­nie mie­cza. Cios zadany z wyso­ko­ści koń­skiego grzbietu był potężny – nawet jak na tak drobną dziew­czynę. Nie­stety ręka Klary była zbyt krótka i miecz dosię­gnął jedy­nie odzia­nej w meta­lowy hełm głowy gwar­dzi­sty. Zie­larka nawet się nie obej­rzała, tylko moc­niej wtu­liła się w grzywę potęż­nego konia. Wierz­cho­wiec zarżał i ocho­czo rzu­cił się do galopu. Po chwili Klara roz­to­piła się w mro­kach nocy. Z oddali dobie­gały jedy­nie krzyki i bla­ski pożaru z pod­pa­la­nych chat…

* * *

Mia­steczko Kamie­niec, będące zara­zem sie­dzibą naj­da­lej wysu­nię­tej Gil­dii Kupiec­kiej Unii Miast Oca­lo­nych, było znane z naj­więk­szego bazaru na pery­fe­riach strefy bufo­ro­wej. To wła­śnie tu przy­by­wali dry­fte­rzy i kupcy z róż­nych kie­run­ków. W dni, a raczej tygo­dnie han­dlowe można tu było sprze­dać arte­fakty przy­cią­gnięte z zon i odle­głych krain, uzu­peł­nić zapasy, zaopa­trzyć się w nową broń i odzież, a także dobrze zaba­wić.

Według władz Unii Miast Oca­lo­nych oraz Zakonu Czar­nego Krzyża Kamie­niec był sku­pi­skiem wszel­kiego tała­taj­stwa, inno­wier­ców i ucie­ki­nie­rów – jed­nym sło­wem, typów spod ciem­nej gwiazdy. Ofi­cjal­nie osada pod­le­gała wła­dzy UMO i wcho­dziła w skład Pro­tek­to­ratu Bufo­ro­wego, znaj­du­ją­cego się mię­dzy tajem­ni­czymi zonami ze stre­fami ska­żeń i ano­ma­liami cza­so­wymi a Ścianą Oca­le­nia, za którą kryły się resztki euro­pej­skiej cywi­li­za­cji, a raczej tego, co z niej zostało po wiel­kiej emi­sji i póź­niej­szym bun­cie dro­nów. Ogól­nie rzecz bio­rąc, Pro­tek­to­rat Bufo­rowy, zwany potocz­nie przez miesz­kań­ców Dziką Zie­mią, był nazwą z dupy, bo za Ścianą Oca­le­nia, czyli na Dzi­kiej Ziemi, urzęd­ni­ków UMO pra­wie nie było, a woj­sko poja­wiało się spo­ra­dycz­nie. Ludzie, któ­rzy te tereny zamiesz­ki­wali, nie uzna­wali ani Unii, ani żad­nej innej wła­dzy. Pod jako taką kon­trolą znaj­do­wały się jedy­nie więk­sze miej­sco­wo­ści, w któ­rych dzia­łały Gil­die Kupiec­kie Unii, mające patenty na han­del lekar­stwami i obrót towa­rami spro­wa­dza­nymi zza Ściany Oca­le­nia. Z punktu widze­nia ofi­cjal­nych władz pro­blem pole­gał jed­nak na tym, że do owych mia­ste­czek trzeba było jesz­cze doje­chać. Co prawda główne szlaki komu­ni­ka­cyjne patro­lo­wali regu­lar­nie żoł­nie­rze Czar­nej Gwar­dii, życie jed­nak pisało swoje sce­na­riu­sze – jak przy­cho­dziło co do czego, decy­du­jące zda­nie miał ten, kto w danym momen­cie był sil­niej­szy. Miesz­kańcy Dzi­kiej Ziemi Gil­die Kupiec­kie trak­to­wali scep­tycz­nie, dosko­nale zda­jąc sobie sprawę, że sta­no­wią one oczy i uszy UMO i Zakonu.

Osady poło­żone poza głów­nymi dro­gami żyły wła­snym ryt­mem. Oddziały Czar­nej Gwar­dii i oddziały najem­ni­ków, nie wspo­mi­na­jąc już o znacz­nie gorzej zorien­to­wa­nych w tere­nie regu­lar­nych jed­nost­kach Unii Miast Oca­lo­nych, od wielu lat nie zapusz­czały się na odle­głość więk­szą niż pół dnia mar­szu od głów­nych szla­ków. Nie ozna­czało to jed­nak spo­koju – zie­mie te były stale nara­żone na napady wszel­kiej maści ban­dy­tów, poszu­ki­wa­czy sil­nych wra­żeń oraz pogro­bow­ców i innej zmu­to­wa­nej swo­ło­czy. To wła­śnie brak bez­pie­czeń­stwa powo­do­wał, że Unia Miast Oca­lo­nych wspie­rana, a raczej po cichu zarzą­dzana przez Zakon Czar­nego Krzyża nie mogła w pełni zapa­no­wać nad strefą bufo­rową zwaną przez jej miesz­kań­ców zie­mią niczyją bądź Dziką Zie­mią.

Świat, który powstał po Wiel­kiej Kata­stro­fie, nie był ani miły, ani bez­pieczny. Życie jed­nak toczyło się dalej, a oca­lali ludzie z zadzi­wia­jącą wręcz zręcz­no­ścią dosto­so­wali się do nowych warun­ków. Powia­dano, że zadzia­łały prawa ewo­lu­cji – kto nie był się w sta­nie dosto­so­wać, ten nie prze­trwał. A ci, któ­rym się udało, zyskali nowe, nie­malże niczym nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści. Przy­naj­mniej w począt­ko­wym okre­sie o suk­ce­sie nie decy­do­wały pozy­cja spo­łeczna, układy czy bogac­two. Wygry­wał ten, kto był sil­niej­szy, spryt­niej­szy i bar­dziej bez­względny. Z cza­sem wszystko zaczy­nało jed­nak wra­cać na dawne tory. Było to szcze­gól­nie widoczne w takich miej­scach jak Kamie­niec, gdzie mimo­wol­nie prze­ci­nały się różne, for­mal­nie wal­czące ze sobą światy.

Uoso­bie­niem wyku­wa­ją­cego się w walce nowego ładu był przed­sta­wi­ciel Gil­dii Kupiec­kiej o imie­niu Ruben. Dzięki ofi­cjal­nej pro­tek­cji Unii Miast Oca­lo­nych i nieofi­cjal­nej kura­teli Zakonu Czar­nego Krzyża miał on wraz z pod­le­głymi sobie kup­cami mono­pol na pro­wa­dze­nie dzia­łal­no­ści ban­ko­wej i han­del lekami. W imie­niu władz wyda­wał rów­nież pro­mesy na eks­plo­ra­cję strefy bufo­ro­wej przez dry­fte­rów. Tajem­nicą poli­szy­nela było to, że kupcy inwi­gi­lo­wali na rzecz Unii wszyst­kich miesz­kań­ców tych ziem. Z jed­nej strony ludzi pokroju Rubena nie­na­wi­dzono, głów­nie za lichwiar­skie stawki kre­dy­tów i zdzie­ra­nie ostat­niego gro­sza z osób potrze­bu­ją­cych leków, z dru­giej zaś sta­rano się nie wcho­dzić im w drogę – w końcu ni­gdy nie było wia­domo, czy Zakon nie sta­nie w ich obro­nie.

Ruben, pocho­dzący ze sta­rego ormiań­skiego rodu od wie­ków osia­dłego na Podolu, był niskim, łysym, oty­łym męż­czy­zną w wieku trud­nym do okre­śle­nia. Jego małe prze­krwione oczy były wiecz­nie przy­mru­żone, a z twa­rzy ni­gdy nie scho­dził mu oble­śny uśmie­szek. Sła­bo­ściami tłu­ścio­cha były alko­hol i dziwki z czer­wo­nych karczm, jak popu­lar­nie okre­ślano zaka­zane przez prawo bur­dele. Unia przy­my­kała oczy na ich dzia­łal­ność, nawet na swoim wła­ści­wym tery­to­rium, gdyż zda­wano sobie sprawę, że spo­łe­czeń­stwo musi gdzieś dawać upust żądzom i nało­gom.

Kupiec oprócz pro­wa­dze­nia inte­re­sów Gil­dii słu­żył także jako infor­ma­tor Zako­nowi Czar­nego Krzyża. Do jego obo­wiąz­ków nale­żało aktu­ali­zo­wa­nie listy wszyst­kich podej­rza­nych poja­wia­ją­cych się w Kamieńcu i oko­li­cach. Jako wpra­wiony kon­fi­dent nie ogra­ni­czał się do two­rze­nia banal­nych spi­sów, lecz z zapa­łem god­nym lep­szej sprawy spi­sy­wał dokładne cha­rak­te­ry­styki wyty­po­wa­nych osób. To wła­śnie na pod­sta­wie jego dono­sów przed­sta­wi­ciele Zakonu doko­ny­wali zatrzy­mań i kon­fi­skat mająt­ków. Na początku swo­jej współ­pracy Ruben pobie­rał od braci skromne wyna­gro­dze­nie pie­niężne, jed­nakże z cza­sem roz­wi­nął swój biz­nes i znacz­nie lep­szym moty­wa­to­rem do dzia­ła­nia stała się nie­wi­dzialna pro­tek­cja, a raczej przy­my­ka­nie oczu na jego szem­rane inte­resy.

Dziś Ruben miał jeden z tych dni, któ­rych ser­decz­nie nie­na­wi­dził i które spra­wiały, że po jego tłu­stym dup­sku spły­wały strużki potu. Ocze­ki­wał dorocz­nej wizy­ta­cji kom­tura. O ile z przed­sta­wi­cie­lami UMO mógł w miarę bez­piecz­nie pogry­wać w swoje gierki, o tyle roz­mowa z fana­ty­kami reli­gij­nymi bar­dziej przy­po­mi­nała taniec na polu mino­wym… a on był cho­ler­nie cięż­kim i nie­zręcz­nym tan­ce­rzem.

Przy­go­to­wu­jąc się na spo­tka­nie, Ruben wdział spe­cjal­nie wyszy­ko­wane na tę oka­zję pro­ste szaty. Po tylu latach współ­pracy dosko­nale wie­dział, że lepiej nie draż­nić waż­nych braci zbyt­nim bogac­twem czy wręcz prze­py­chem. Nie­stety blady ślad po zegarku na opa­lo­nym nad­garstku był nie­moż­liwy do ukry­cia. Nie­mniej trzeba było iść.

Zgod­nie z otrzy­ma­nym przez gońca pole­ce­niem Ruben zja­wił się przed bramą wej­ściową do twier­dzy na długo przed połu­dniem.

– Czci­godny kom­tur raczył chcieć mnie widzieć – zamel­do­wał gwar­dzi­stom pil­nu­ją­cym wej­ścia do potęż­nego nie­gdyś zamku.

– Sia­daj tu i cze­kaj na zawo­ła­nie. Jak tylko skoń­czą się modły, ktoś po cie­bie przyj­dzie.

– Gdzie mam usiąść? – spy­tał kupiec, roz­glą­da­jąc się wkoło i nie znaj­du­jąc nawet tabo­retu.

– Na dupie! – Łysy gwar­dzi­sta z czarną opa­ską zamiast jed­nego oka tylko się zaśmiał.

Ruben, chcąc nie chcąc, usiadł na zim­nej ziemi przy murze.

Ocze­ki­wa­nie na audien­cję dłu­żyło się nie­mi­ło­sier­nie. Co gor­sza, gawiedź krzą­ta­jąca się w pobliżu bramy z lubo­ścią spo­glą­dała na nie­ty­powy ubiór naj­waż­niej­szego czło­wieka w mia­steczku.

– A może mógł­bym pocze­kać za bramą? – zwró­cił się do straż­ni­ków lekko już zmar­z­nięty kupiec.

– Siedź, kmio­cie, tam, gdzie ci kaza­li­śmy! Znamy takich jak ty! Uwa­ża­cie się za nie wia­domo kogo, ale my tu jeste­śmy po to, żeby wam przy­po­mnieć, jak ten świat działa.

W końcu około połu­dnia po Rubena wyszedł jeden z młod­szych bra­cisz­ków.

– Kom­tur czeka.

Po dokład­nym prze­szu­ka­niu przez gwar­dzi­stów ocie­ka­jący potem kupiec został w końcu dopusz­czony do wewnętrz­nych kom­nat. W obszer­nej sali usta­wiono potężne biurko, za któ­rym sie­dział kom­tur. Tym razem nie było jed­nak żad­nego krze­sełka, na któ­rym można by spo­cząć. Nie wró­żyło to niczego dobrego.

– Posłu­chaj, Rube­nie. Zakon ceni sobie twoje zaan­ga­żo­wa­nie, ale musisz się bar­dziej posta­rać.

– Sta­ram się, wie­lebny, i… – zaczął mówić Ruben, lecz prze­rwał w pół zda­nia, widząc gry­mas na twa­rzy zakon­nika.

– Jak już mówi­łem, cenimy twoje zaan­ga­żo­wa­nie. Mając na wzglę­dzie, że jesteś tak oddany spra­wie, Zakon posta­no­wił wysłać cię dalej w głąb tego plu­ga­wego kraju.

Oczy kupca roz­sze­rzyły się w wyra­zie prze­ra­że­nia.

– Ależ wie­lebny! Ja się nie nadaję na takie eska­pady, tutaj się bar­dziej przy­służę Zako­nowi.

– Jesz­cze ci nie wyłusz­czy­łem, gdzie i po co, a ty już stwier­dzasz, że się nie nada­jesz. Tro­chę wiary w sie­bie, Rube­nie – powie­dział łagod­nie mnich, ale gdzieś w jego gło­sie maja­czyła groźba. – Poje­dziesz…

– Dalej jest już tylko Dzika Zie­mia, a tam ano­ma­lie i…

Ude­rze­nie pię­ści w stół uci­szyło kupca.

– Ni­gdy wię­cej mi nie prze­ry­waj, lichwiar­ski pomio­cie! To nie jest prośba! Zapo­mnia­łeś, z jakiego gówna Zakon cię wycią­gnął. W każ­dej chwili możemy wró­cić do tej sprawy!

Kupiec zadrżał jak świń­ska gala­retka, a kro­ple potu wystą­piły mu rów­nież na czoło. Nawet już nie ukry­wał prze­ra­że­nia.

W tym momen­cie dało się sły­szeć stu­kot koń­skich kopyt na dwo­rze. Zakon­nik spoj­rzał przez okno. Na podwó­rzu zaro­iło się od jeźdź­ców. Mnich skie­ro­wał się do drzwi, nawet nie racząc spoj­rzeć na prze­ra­żo­nego Rubena.

– Dokoń­czymy roz­mowę póź­niej – stwier­dził bez­na­mięt­nie. – Warta! Zapro­wadź­cie tego knura na dzie­dzi­niec. Niech się prze­myje przy studni, bo za chwilę zasmro­dzi mi całą kom­natę.

Po chwili Ruben był już na zewnątrz. Drżącą ręką się­gnął po cebrzyk z wodą sto­jący przy studni i pocią­gnął spory łyk. Wie­dział, że kom­tur nie zmie­nia zda­nia.

– Za co? Tak dobrze mi się tu żyło… Za co? – wybu­czał zroz­pa­czo­nym gło­sem.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij