- promocja
- W empik go
Drzazga. Tom 13 - ebook
Drzazga. Tom 13 - ebook
Ewa Nowak kolejny raz udowadnia, że jest autorem i psychologiem z prawdziwego zdarzenia. Powieść Drzazga porusza rzadki w polskiej literaturze problem faworyzowania dzieci w rodzinie.
Samotna matka, stojący biernie z boku ojciec, dwie córki i niesprawiedliwie rozdzielona matczyna miłość sprawiają, że dom rodzinny zamienia się w piekło. Widzimy cierpienie obu dziewczynek. I choć nienawiść, która je łączy, wydaje się wieczna, autorka bez ckliwych rozwiązań i bez nachalności wskazuje drogę wyjścia z tego błędnego koła.
Powieść stawia przed młodym czytelnikiem wiele pytań: Czy motywy usprawiedliwiają działanie? Na czym, poza zapewnieniem dzieciom opieki, polegają obowiązki rodzicielskie? Czy jest możliwe kochać dzieci jednakowo? Jak rzutuje na nasze życie rodzina, jeśli jedno z dzieci jest faworyzowane?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7337-6 |
Rozmiar pliku: | 741 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marta siedziała z podkulonym nogami na wersalce, chrupała pestki dyni i popijała herbatę z dzikiej róży. Usiłowała czytać _Dziady_. Jutro miała być kartkówka z treści i Marta już drugi raz zwalczyła pokusę, żeby wejść do Internetu i sprawdzić, czego mogą dotyczyć pytania. Umiała przecież czytać, a jednak pierwszy raz w życiu zdarzyło jej się patrzeć na tekst i nie rozumieć treści. Czytała nie takie nudziarstwa i jakoś zawsze potrafiła się zmusić do skupienia, tym razem jednak nie umiała poskromić samej siebie. Myśli odfruwały jej daleko od Gustawa i jego abstrakcyjnych problemów. A poza tym ta szuflada… Marta, podobnie jak jej mama, była pedantką i lubiła porządek, a z szuflady coś denerwująco sterczało. Zmusiła się, żeby odwrócić wzrok, ale oczy same biegły w kierunku maleńkiego skraweczka papieru, który wystawał spomiędzy szuflad.
Odłożyła Mickiewicza, szklankę i talerzyk z pestkami.
W drugiej szufladzie od góry były zdjęcia. Trzymała je w albumach, w pudełkach i w kopertach. Wszystko zawsze było poukładane i opisane. Dlatego zdziwiła się, że kilka jest niedbale rzuconych na wierzchu.
– Znowu ona – syknęła przez zęby.
Nie miała wątpliwości, że to siostra grzebała w jej rzeczach i nawet nie zdobyła się na umiejętne zatarcie śladów. Nigdy niczego nie zacierała. Z zasady.
Już chciała schować zdjęcia do koperty, kiedy odruchowo na nie zerknęła. Były opisane jako przedszkole. Znała je wszystkie bardzo dobrze. Gwiazdka w przedszkolu: pulchna blondynka z kręconymi włosami stoi obok Mikołaja ze sztuczną brodą. Widać, że się go trochę boi, za to jej siostra z dumną miną siedzi mu na kolanach i z dziecięcą ufnością ściska za szyję. Na drugim zdjęciu portret zrobiony w przedszkolu. Ona w stroju krakowianki, a jakiś chłopczyk przebrany za szlachcica; oboje udają, że tańczą. Marta ma na sobie ortopedyczne buciki, które psują cały efekt. Na trzeciej fotografii ona w jajku wielkanocnym, na kolejnej – z mamą. Mama stoi w ładnej pasiastej spódnicy i morelowej bluzce, przytrzymując na ramieniu torebkę. Drugą ręką trzyma Martę i uśmiecha się do niej. Obok nich, w odległości kroku, stoi Jagna. Zaciśnięte usta tworzą typową dla niej wąską kreskę. Oczy przymrużone. Mimo że ma tylko pięć lat, migoczą w nich niebezpieczne błyskawice. Jest naburmuszona. Kurczowo trzyma się słupka oddzielającego chodnik od ulicy. Nie patrzy w obiektyw, nie patrzy też na mamę ani na Martę. Ostentacyjnie odwraca głowę. Psuja – tak ją w myślach nazywa Marta. Popsuje wszystko – nowy telefon, odkurzacz, okulary… Ale najlepiej wychodzi jej psucie atmosfery. Właśnie tak jak na tym zdjęciu… Mogło być miło, mogły stać sobie we trzy i uśmiechać się do obiektywu, a przez Jagnę miło nie jest. Po prostu psuja – wiecznie obrażona na cały świat, wiecznie nadęta, wiecznie nieposłuszna, zła, kąsająca kogo popadnie, jakby miała wściekliznę.
Marta już chciała schować fotografię, żeby ostatecznie nie popsuć sobie humoru, ale nie mogła od niej oderwać wzroku. Podobno wszystko płynie, wszystko jest w nieustannym ruchu i nic dwa razy się nie zdarza. Tymczasem zdjęcie zrobiono dobrych dziesięć lat temu, a nadal nic się nie zmieniło. Wszystko powtarza się aż do znudzenia.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Marta nie lubiła tego łóżka. Było powyginane, pełne wgnieceń i na dodatek trzeszczało, ale oczywiście nigdy ani słówkiem nic na ten temat nie powiedziała. Marudzenie nie było w jej stylu. Poza tym komu miała się skarżyć? Oldze? W końcu spały u ojca najwyżej raz w miesiącu, a raz w miesiącu to i krzywe łóżko da się przeżyć. Nie ono było problemem.
Przeciągnęła się, bo mimo tego łóżka u ojca zawsze dobrze się wysypiała. Jednak co powietrze w Nasielsku, to nie Legionowo. Uniosła głowę i serce od razu szybciej jej zabiło.
Łóżko Jagny było puste. Skotłowana pościel częściowo leżała na ziemi, poduszka była zbita w nieforemny kłąb. Wczorajsze, brudne skarpetki leżały beztrosko rzucone na wierzch tej kotłowaniny. Obok łóżka stała szklanka z ohydnym brązowym osadem z herbaty (bo u ojca była twarda woda); dwa ogryzki dopełniały krajobrazu.
Marta odrzuciła kołdrę i wyskoczyła jak oparzona. W dwóch susach dopadła leżącej na parapecie komórki. Dziewiąta czterdzieści osiem. Gdzie jest Jagna? Gdzie ona jest?!
W koszuli nocnej zbiegła na dół. Kuchnia była wyziębiona i pusta.
Podeszła do drzwi. Nie znosiła tych zamków. Montował je były mąż Olgi i kręciły się w odwrotną stronę, niż nakazywał rozsądek. Mimo że o tym wiedziała, ręce automatycznie zamykały, zamiast otwierać. Marta chwilę się z tym męczyła, w końcu drzwi puściły i wyszła na podwórko.
To było stare, zaniedbane siedlisko, które Olga odziedziczyła po babci. Na środku stała nieczynna dziś studnia ze zgrabnym żurawiem, o ścianę dawnej stodoły oparte były dwa zardzewiałe rowery, ale ludzi nie było.
– Hej! Już wstałam! – krzyknęła z marnie udawaną wesołością.
„Znów poszły razem. Znów to samo”.
To był jeden z tych momentów, gdy Marta najdotkliwiej czuła swoją bezsilność. Zazwyczaj Jagna zrywała się skoro świt i bez najmniejszych skrupułów trzaskała szafkami, ziewała, podśpiewywała.
„No tak, są teraz we dwie i Jagna jak zwykle nagada jej niestworzonych rzeczy. Trudno, po prostu trudno, co niby mogę zrobić”. Marta usiłowała przekonać samą siebie, ale nie uśpiła niepokoju. Nie znosiła momentów, gdy Jagna była sam na sam z Olgą, potem zawsze mrugały do siebie porozumiewawczo, rzucały jakieś półsłówka, specjalnie, złośliwie, żeby Martę zdenerwować. Tak było już od dłuższego czasu. Jagna przeszła na stronę Olgi i teraz, zamiast jak przyzwoity człowiek zachować lojalność wobec mamy, bo to w końcu ją ojciec zostawił z dwójką dzieci i odszedł bez słowa, to nie: ona oczywiście z nową żoną ojca zwyczajnie kolaboruje; trzyma zawsze jej stronę i koleguje się z nią.
Po pierwszym okresie wielkiego oburzenia, że ojciec śmiał znaleźć sobie jakąś obcą babę, po buncie i rozdzierających scenach, że w żadnym razie nie jedzie do ojca, a przede wszystkim po tym, że nie poszła na ślub ojca i Olgi, teraz nagle Jagna zakochała się w macosze. Witają się z ostentacyjną wylewnością i obgadują mamę. Tylko co można było na to poradzić? Nic. Marta wiedziała, że gdy wrócą, będą obie radosne jak szczygły, bo Olga nic nie rozumie. Trudno, nie warto przejmować się rzeczami, na które człowiek nie ma żadnego wpływu.
*
Wróciła do kuchni, zebrała naczynia ze stołu i wstawiła do zmywarki. Obrała mocno brązowego już banana i zjadła go przez rozsądek, bo burczało jej w brzuchu. Potem również przez rozsądek poszła na górę i wyjęła zeszyt do matmy. Były cztery zadania. Pola powierzchni brył. Łatwizna. Wypisała wzory na marginesie, ale nie mogła się skoncentrować – co rusz oczy uciekały jej w kierunku okna albo drzwi. Była czujna i nasłuchiwała jak sarna, łowiła każdy najmniejszy szmer, który mógłby wskazywać, że wracają, więc zadania słabo jej szły. „Skup się, nie marnuj czasu” – pomyślała, ale nic to nie dało. Przed wyjazdem mama prosiła Martę, żeby miała Jagnę na oku, żeby pilnowała jej i uważała na to, jak siostra się zachowuje i co robi. Taka była zresztą od lat ich umowa: Marta opiekuje się siostrą i dba, żeby Jagna nie wpakowała się w jakieś kłopoty albo nie skompromitowała rodziny, nie nagadała jakichś bredni, jak wtedy gdy powiedziała w szkole, że mama ją bije sznurem od żelazka, albo kiedy mając sześć lat, poprosiła sąsiadkę, żeby jej dała jeść, bo mamusia ją głodzi. Z Jagną nie było żartów – była zdolna do wszystkiego.
„Trzeba zadzwonić do mamy” – zdecydowała wreszcie.
Mama odebrała po pierwszym sygnale.
– Cześć, kochanie. Co tam?
– Wszystko w porządku – powiedziała łamiącym się głosem.
Obie wiedziały, że nic nie jest w porządku, bo gdy były u ojca, to znaczy u Olgi, Marta wysyłała mamie tylko esemesy. To właśnie dzięki temu, jaka była Jagna, Marta miała aż tak dobre porozumienie z mamą. Musiały się trzymać razem i dlatego rozumiały się w pół słowa.
– Nie wiem, dokąd wszyscy poszli – dodała.
Chociaż bardzo tego nie chciała, jakoś tak wyszło jej łzawo i płaczliwie.
– Ale czym ty się, Martusiu, przejmujesz? Nie denerwuj się, skarbie. Jagna jest teraz z tą kobietą sam na sam, tak? – zapytała mama, wolno cedząc słowa.
Teraz, po tym pytaniu, Marta wiedziała, że jest się czym denerwować. Jagna jest z tą kobietą! Mama zawsze umiała nazywać rzeczy po imieniu. Jagna jest z tą kobietą i na pewno nie przepuści okazji, żeby znów wcisnąć tej naiwniaczce jakąś żałosną historyjkę, jak jej źle w domu, wyłudzić od niej trochę kasy i na dodatek sprawić, że Olga się przejmie i naskarży ojcu, jaka podła jest jego była żona. Ojciec zadzwoni do mamy i znowu będzie miał pretensje nie wiadomo o co. Tak było już wiele razy.
Rozmawiały, a raczej wzajemnie się pocieszały. Wreszcie Marta się zorientowała, że ktoś usiłuje się do niej dodzwonić.
Ojciec.
Szybko skończyła rozmowę. Mama oczywiście doskonale to rozumiała.
Tak, są w tym domu na Zagórzu, bo o szesnastej mają przyjechać klienci i trzeba go trochę podszykować. Ojciec teraz jest w biurze, a dziewczyny pracują jak frygi. „Dziewczyny pracują jak frygi”. Cóż, Marta nie dziwiła się ojcu. Po prostu się cieszy, że chociaż jedna z córek polubiła macochę. Szkoda tylko, że nie widzi, jak Jagna nastawia Olgę przeciwko mamie. Temu Marta dziwiła się bardzo, ale ojciec nie chciał o tym nigdy rozmawiać. Machał ręką, mówił „daj spokój” i kończył rozmowę. Był ślepy na problemy, udawał, że nie widzi, jaka jest Jagna. Nie było sensu nawet mu wspominać, że teraz też ona już sieje wiatr.
Ojciec poprosił, by Marta podeszła do regału przy telewizorze i znalazła rachunek za prąd. Potrzebny jest numer klienta, a ojciec zapomniał spisać. Nie może znaleźć? To może jest na komodzie? No trudno, nie ma, to nie ma. Tak, praca wre, zaczęli od umycia okien, teraz już tylko drobna kosmetyka. Wrócą za jakąś godzinę, góra półtorej. Olga prosi, żeby Marta wyjęła z zamrażarki pudełko z napisem „gyros” i odmroziła w mikrofali. To na razie.
Olga była pośredniczką nieruchomości i nie pierwszy raz zdarzało jej się szorować dom klienta. Nic fajnego, ale… Marta oczyma wyobraźni zobaczyła, jak Jagna i Olga ramię w ramię szorują okna i podłogi, a przy pracy świetnie im się gada.
Nie mogła darować sobie braku czujności. Drżącymi rękami otworzyła zamrażarkę. Była tam cała masa pudełek. Na niektórych rzeczywiście były napisy w rodzaju „ryba po grec”, „wołowina myśl” albo „pierogi”, ale „gyros” nie było napisane nigdzie. Chwilę patrzyła na zamrożone pudełka. Nie lubiła Olgi i tych jej mrożonek też nie lubiła.
„Mam półtorej godziny. Bardzo dobrze, spokojnie wszystko zrobię. Nie będę teraz o tym myśleć… Najpierw matma, potem historia, ten rozdział o Etruskach… »dziewczyny pracują jak frygi«… Przestań się tym zadręczać, ojciec tylko tak powiedział. Siadaj i rób, co masz zrobić”.
Marta miała ogromną ochotę na płatki z mlekiem, ale mleko było w lodówce, a włączenie kuchenki gazowej zawsze ją przerażało. Zdecydowała się na połowę lekko podeschniętej kajzerki z serem topionym.
*
– Padamy z nóg. Dwadzieścia osiem okien. Trzeba być szaleńcem, żeby kupić dom z tyloma oknami. Witaj, Marto.
Olga miała trzydzieści pięć lat, krótkie włosy i pucołowatą twarz. W czarnym rozciągniętym dresie wyglądała jak wielka mrówka.
– O, wylazłaś z wyra – powiedziała Jagna, zamaszyście stawiając na stole siatkę z zakupami. – Jedni są masochistami, inni sadystami, a jeszcze inni to zwyczajne świnie… Ale ładny dzień dziś będzie.
Olga i Jagna mrugnęły do siebie porozumiewawczo i spojrzały na Martę.
Marta poczuła silny przypływ złości. Jak zwykle sprawdziły się jej wszystkie najgorsze przeczucia.
„Co ojciec w niej widzi? Jak jeden mężczyzna może być z kimś takim jak mama, a potem z kimś takim jak Olga?” Chociaż Marta nieraz o tym myślała, nie mogła się doszukać żadnej racjonalnej przyczyny, dlaczego ojciec dokonał tak absurdalnego wyboru. Olga, jakby słysząc jej myśli, odwróciła się w stronę Jagny i powiedziała:
– Nigdy nie zrozumiesz wszystkiego.
To było powiedziane do Jagny, ale Marta poczuła, że robi się czerwona, jakby Olga ją na czymś przyłapała.
Oczywiście Marta była świadoma, że nie ocenia Olgi obiektywnie i że jej niechęć jest całkowicie naturalna, bo kto lubi nowego partnera swojego rodzica? To właśnie rozwód rodziców sprawił, że zainteresowała się psychologią. Przestudiowała temat rozpadu rodziny i dobrze wiedziała, że jej niechęć do macochy jest naturalna. Z Olgą jednak chodziło jeszcze o coś: Olga nadużyła zaufania Marty.
Kiedy ojciec przeprowadził się do Olgi i zanim Jagna dała się przekonać, żeby jednak pojechać do ojca i poznać jego żonę, Marta była u ojca dwa razy sama. Podczas pierwszej wizyty Olga bardzo przejmowała się tym, że poznaje Martę, i tym, że druga córka Leszka nie chce jej widzieć na oczy. Poszły we dwie na spacer i wtedy Marta szczerze z Olgą porozmawiała. Powiedziała jej to, co wydawało jej się bardzo ważne – żeby Olga na Jagnę uważała, bo Jagna jest bardzo niebezpieczna i nieprawdopodobnie złośliwa. Wyczuwa, komu na czym zależy, i właśnie tego nie robi. Wie, że ojciec zamartwia się tym, że nie chce do niego jeździć, i dlatego jej tu nie ma. Wie, że mamie bardzo zależy, żeby obie się dobrze uczyły, i dlatego specjalnie, na złość mamie, chociaż jest inteligentna, robi wszystko, żeby nie zdać do następnej klasy. Trzeba na Jagnę uważać, bo lubi napuszczać na siebie ludzi i nie cofnie się przed żadnym kłamstwem. Kilka razy zapowiadała, że kochanicy ojca da jeszcze popalić, więc niech Olga będzie czujna. Niech ma się na baczności i nie da sobie wmówić żadnych głupot.
Olga wysłuchała tego z dużą uwagą, ale tylko na niby, bo potem, gdy naburmuszona Jagna raczyła się wreszcie dać do ojca zawieźć, Olga jakby o całej rozmowie zapomniała. Rzuciła krótkie „hej, Martuś”, a później wolno podeszła do Jagny i spytała: „Wybaczysz mi, że zakochałam się w twoim tacie?”. Rozłożyła ramiona i tak długo Jagnę w nich kołysała, aż ta też się do niej przytuliła. A potem, Marta nie mogła uwierzyć własnym oczom, jak najlepsze przyjaciółki otarły sobie nawzajem łzy i ramię w ramię weszły do domu.
Olga zachowywała się tak, jakby Marta jej w ogóle nie ostrzegła, więc Marta potraktowała to jako wypowiedzenie wojny. Dlatego w takich momentach, kiedy widać było, że Olga ulega czarom Jagny, Marta nie lubiła jej podwójnie. Za głupotę i za to, że zupełnie nie zna się na ludziach, oraz za to, że nie posłuchała jej rady i że w ogóle chce z Jagną mieć do czynienia, bo przecież zadając się z Jagną, można było się tylko sparzyć. W zachowaniu Olgi nie było śladu rezerwy wobec Jagny i to właśnie najbardziej Martę irytowało. To, że Olga całkowicie zignorowała tamtą ich rozmowę, jeszcze by jakoś zniosła, ale ona specjalnie, jakby na złość Marcie, usiłowała udowodnić, jak milutka jest Jagusia i że właściwie woli ją od Marty. A to już trudno było darować.
– Matko, umieram z głodu. Nie wyjęłaś gyrosu? – zapytała Olga.
Marta spokojnie wyjaśniła, że szukała, ale nie znalazła. Jagna w dwóch krokach już była przy zamrażarce. Zaczęła grzebać między mrożonkami i po chwili wyjęła pudełko.
– Był na samym wierzchu – powiedziała z satysfakcją i rzuciła Marcie prowokujące spojrzenie. – Rozmrażamy?
Marta poczuła złość. Jagna ją upokorzyła. Ojca nie ma, a Olga nie reaguje.
– Dlaczego mnie nie obudziliście? – zapytała Marta, starając się zachować spokój.
– Jagna nawet chciała, ale spałaś jak suseł. Tu jest powietrze, co?
Marta aż zagryzła wargi. Co za obłuda. Przecież Jagna nie tylko złośliwie i z premedytacją, lecz także pewnie jeszcze z pełnym przyzwoleniem Olgi jej nie obudziła. Chciały pobyć same, widać to po nich na kilometr. Co za koszmar, że trzeba tu przyjeżdżać.
– Przynajmniej się wyspałaś. Jaguś, wstaw wodę w tym niebieskim garnku. Brudny? Nie myj, ja to… no dobra. Tobie się robota pali w rękach!
Marta zacisnęła zęby. Wzięła się do krojenia pomidorów. Plastry wychodziły jej grube i krzywe. Nic dziwnego – złość aż nią telepała.
„Wyszło na to, że Jagna tak mnie kocha, że dała mi pospać. Jaka troskliwa, empatyczna. Anioł wcielony. Powinnam im powiedzieć, że wiem o ich intrydze”.
Powinna, ale nie powiedziała, bo po pierwsze – już raz ostrzegała Olgę, a po drugie – fakty były po stronie Jagny. Siostra pozbawiła ją… wątpliwej przyjemności spędzenia poranka na szorowaniu cudzego domu. Na tym właśnie polegał główny problem z Jagną – tak wszystko modelowała, że o nic konkretnego nie można było się przyczepić. Marta zerknęła na siostrę. Jagna odłamała kawałek chleba i wsadziła do ust. Nagle podniosła oczy i wyzywająco spojrzała na Martę.
– Dzwoniłaś już do mamuni? – Zaśmiała się szyderczo.
– Jaguś, daj spokój – skarciła ją Olga. – Później o tym jeszcze porozmawiamy. Jedziesz na tę wycieczkę do Lublina? – zapytała z takim entuzjazmem, jakby Jagna co najmniej leciała na Księżyc.
– Jadę. Sama ich namówiłam, żeby wybrać Lublin, bo to moje marzenie…
„Jak Jagna coś sobie ubzdura, to nikt jej od tego nie odwiedzie” – ze złością pomyślała Marta i zobaczyła coś dziwnego na pomidorze. Coś ciemnego i błyszczącego. Podniosła plasterek bliżej oczu.
To była jej własna krew. Przecięła sobie palec i nawet tego nie poczuła.
*
Kiedy skończyli jeść, Jagna pobiegła na górę, żeby się przebrać, a Marta natychmiast poszła za nią. Nie miała zamiaru udawać, że nic się nie stało.
– Dlaczego mnie nie obudziłaś?!
– Spałaś twardo. Myślałam, że ci znikną krosty, ale nie. O, tu masz straszną… Ale przynajmniej się wybyczyłaś!
– Przestań! Nie kłam. Chciałaś, żeby mnie nie było.
– Może i chciałam. To chcieć też mi już nie wolno? – powiedziała prowokacyjnie. – Myślisz, że ojciec jest tylko twój? Mamusia twoja, tatuś twój, ciocia Hania twoja i do tego Olga. Ty jesteś chora, wiesz? Masz jakieś obsesje. Uważaj, bo wpadniesz w psychopatię i jeszcze mnie zabijesz w szale zazdrości, a wtedy wiesz, jak twojej mamusi będzie przykro? Będzie nosić swojej ukochanej córeczce cebulę i czarny chleb do więzienia. Zapłacze się, biedactwo, na śmierć.
– Ale ty jesteś wredna! – syknęła Marta.
Czasem nerwy zupełnie jej puszczały i wtedy wyrywały jej się ostre epitety.
– Na jednego świętego musi przypadać jeden wredny. Padło na mnie. Idę z Olgą na grzyby. Chcemy sobie pogadać od serca. Chyba jej wspomnę o… zresztą jeszcze zobaczę, a ty zadzwoń do mamusi i się poskarż. Na pewno cię zrozumie i wybaczy ci, że tak źle mnie pilnowałaś.
Marta nabrała powietrza, żeby powiedzieć coś siostrze do słuchu, ale tej już nie było. Zostały po niej tylko bałagan w pokoju, rzucone koło łóżka spodnie, huk zamykanych z impetem drzwi i zdziwienie, skąd ona wie, że mama rzeczywiście zawsze prosi Martę, żeby pilnowała siostry. Skąd ona to wie? Przecież nie od mamy…
Marta zacisnęła pięści. Jagna atakowała ją, raniła, waliła między oczy bez ostrzeżenia, a potem znikała jak gdyby nigdy nic i zostawiała Martę z jej emocjami – rozedrganą, całkowicie wytrąconą z równowagi i kompletnie samą.
*
– Tato, ja bym też wam pomogła. Przecież wiesz. Też chciałam iść, ale ona mnie nie obudziła.
– Ty o tym?
Od rana wiele się wydarzyło. Klient kupił dom, za stodołą znaleźli cztery łopaty i nie mogli dojść, czyja to własność, była u nich sąsiadka, której samochód nie chciał zapalić, i trzeba było jej pomóc. Ojciec z trudem przypomniał sobie, co było rano.
– Daj spokój, nie ma sprawy. Dobrze, że się wybyczyłaś.
Kiedy ojciec użył tego samego sformułowania, Marta od razu zrozumiała, że rozmawiali o niej, a raczej, że Jagna im taką wersję podsunęła: niech się Marta wybyczy.
Marta zacisnęła wargi. Nie umiała się poruszać w bałaganie ojca i Olgi. Rachunek rzeczywiście leżał na samym wierzchu. Marta poczuła się strasznie głupio. Nie była przesadnie zaradną osobą, a podczas weekendów u ojca zawsze było to podwójnie widać.
– Tato, ja naprawdę szukałam… Nie zauważyłam.
– Daj spokój, nie ma problemu.
Ojciec był czasem irytujący. Owszem, nie oskarżał człowieka, nie miał nigdy pretensji, ale nie pozwalał się usprawiedliwić, przedstawić argumentów. Ucinał sprawę i tego Marta w nim nie znosiła.
– Widzisz ten drucik? Weź kombinerki i odetnij.
Marta zerknęła na zegarek. Była dwudziesta pierwsza sześć. Jutro o tej porze będzie już w domu.
*
W mieszkaniu rozległ się sygnał domofonu.
– Matka się przywlokła! – Jagna z całej siły załomotała do drzwi łazienki.
Marta błyskawicznie sięgnęła po ręcznik. Nie miała żadnej pewności, czy Jagna otworzy mamie. Jej humory były nieprzewidywalne.
Mieszkały w Legionowie na zamkniętym osiedlu przy Królowej Jadwigi. Domofon był przy wejściu na osiedle i na dole w ich bloku. Mama zawsze używała kodu, jakby specjalnie ostrzegała, że za chwilę zjawi się w domu.
– Otwórz! Ja nie mogę! – odkrzyknęła Marta i zaczęła się jeszcze bardziej spieszyć.
– To niech sobie sama otworzy.
Marta usłyszała, jak siostra specjalnie przekręca zamek pod klamką, którego nie dawało się otworzyć z zewnątrz. Marta byle jak zarzuciła na siebie szlafrok i wypadła z łazienki momencie, gdy usłyszała dzwonek do drzwi. Jagna z głupim uśmieszkiem spojrzała na siostrę, odepchnęła się ramieniem i spokojnie weszła do pokoju. Marta przez chwilę szamotała się z zamkiem.
– Kto zamknął na dole?
Mama była zła. Nieraz się zdarzało, że Jagna specjalnie zamykała na ten zamek, żeby utrudnić mamie życie.
– Witaj, Martusiu. Jadłaś? Co tam w szkole? Jak plastyka? Dostałaś szóstkę? Brawo! Masz coś zadane?
Gadały o zwykłych sprawach, jak co dzień, i jak co dzień Jagna w tej rozmowie nie brała udziału. Z uporem siedziała w małym pokoju. Zawsze w ten sposób manifestowała, że ma je obie w nosie.
Kiedy obiad był gotowy, łaskawie się zjawiła. Miała paskudny zwyczaj siadania na krześle i podwijania jednej nogi pod pośladki. Mama tego nie znosiła, ale Jagna nie przejmowała się tym, co kogo denerwuje. Dowiedziawszy się, że mama tego nie lubi, specjalnie tak zawsze robiła.
– Jak ty siedzisz? Czy ty siebie widzisz? – jęknęła mama. – Co w szkole?
– Nic. Debil od historii postawił mi jedynkę.
– Znowu? Miałaś go poprosić, żeby pozwolił ci zaliczyć…
– O nic nie będę go prosić. To eunuch.
– Słucham?! Jak ty się wyrażasz…
– Normalnie. Nie muszę z wami jeść – syknęła Jagna.
Zabrała talerz i poszła do pokoju.
Marta i mama popatrzyły na siebie zupełnie bezradne. Jedząc obiad, rozmawiały.
Polona wynalazła jakiś konkurs na tekst dyktanda. Organizuje go jej dawna koleżanka ze studiów i Polona zapaliła się, żeby pół szkoły wzięło w nim udział. Marta się nie zgłosiła, ale Polona sama wpisała ją na listę chętnych, nie dając Marcie wyjścia: ma w nim wziąć udział, jeśli chce mieć szóstkę. Mama zapytała, jaki ma być stopień trudności i czy Marta ma jakiś pomysł, ale Marta nie miała żadnego. Termin składania prac był dopiero na wiosnę, więc ma jeszcze masę czasu, żeby się do tego zabrać. Teraz musi się skupić na bieżących sprawach. Na jutro miała zadany opis postaci. Mogła wybrać dowolną osobę, ale musiała zrobić charakterystykę według określonych zasad.
– No i kogo wybrałaś? Ta nasza panna wykrzywialska byłaby niezła…
Mama urwała w pół słowa, bo w tym momencie weszła Jagna.
Marta i mama mimowolnie na siebie spojrzały. Jagna byłaby wprost idealna do charakterystyki. Wiadomo – źli ludzie wypadają w opisie znacznie ciekawiej niż dobrzy.
Jagna jakby wyczuła, że była o niej mowa. Skrzywiła się, prychnęła jak kocica, stanęła przy zlewie na jednej nodze, jakby była joginem, odkręciła kran, nalała sobie szklankę wody, duszkiem wypiła i czym prędzej wyszła, głośno zamykając za sobą drzwi.
*
Tego dnia Marta szła na drugą lekcję – i dobrze się składało, bo przesiedziały z mamą nad tą nieszczęsną charakterystyką prawie trzy godziny.
Beata Piotrowicz, mama sióstr, od siedemnastu lat była polonistką i pracowała w społecznym liceum. Nie przepadała za swoją pracą, ale nikomu o tym nie mówiła. Marta często i chętnie korzystała z jej wiedzy i doświadczenia. Bardzo dużo dawały jej sesje polonistyczne z mamą. Wysławiała się swobodnie, jej wypracowania zawsze były co najmniej bardzo dobre. Czuła się pewnie i wiedziała, że zawdzięcza to mamie.
Ostateczną wersję charakterystyki skończyły przed dziesiątą, a potem Marta musiała jeszcze odrobić geografię. Zasnęła przed dwunastą, więc dziś powinna odespać. Tyle że Jagna szła na pierwszą lekcję. Budzik jak zawsze zadzwonił o szóstej trzydzieści.
– Nie możesz wyłączyć?
Marta nie znosiła zachowania siostry. Budzik dzwonił w nieskończoność, bo Jagna wciąż przestawiała na drzemkę. Gdy tylko Marcie udawało się zmrużyć oko, budzik znowu się uruchamiał.
– Nie – warknęła Jagna i ziewnęła jak hipopotam.
Marta poczuła, że coś ciężkiego na niej wylądowało. Zerwała się i usiadła na łóżku. Na kołdrze leżała jej książka do geografii.
– Musisz we mnie rzucać?
– Przecież u ojca miałaś pretensje, że cię rano nie budzę. – Jagna zrobiła minę niewiniątka.
„Żeby ona tak wyprowadziła się do ojca albo żeby wyjechała gdzieś na studia, albo do sanatorium, albo żeby ją porwali kosmici… Żeby tak raz na zawsze rozpłynęła się w niebycie” – pomyślała Marta.
Wsunęła się pod kołdrę, ale już nie mogła zasnąć. Poza tym musiała skorzystać z łazienki, więc wstała.
Mama w pośpiechu szykowała się do pracy, ale gdy Marta w rozwleczonej podomce w pingwiny przyczłapała do kuchni, natychmiast wyciągnęła do niej ramiona i na dzień dobry mocno ją przytuliła.
– Witaj, kochanie. Nie wiedziałam, że ty też wstajesz na pierwszą lekcję. Nie zrobiłam ci śniadania – powiedziała.
Duszkiem dopiła resztkę kawy i zabrała się do makijażu.
Po chwili weszła do kuchni Jagna. Otworzyła na oścież lodówkę i długo przed nią stała. Ostentacyjnie nie chciała jeść kanapek naszykowanych przez mamę.
*
Marta i Jagna chodziły do trzeciej klasy gimnazjum imienia Jacka Kaczmarskiego. Jagna była starsza, ale w zeszłym roku nie zdała. Na własne życzenie, bo wszyscy nauczyciele, o mamie nie wspominając, stawali na głowie, żeby Jagna skończyła gimnazjum. Ona jednak w drugim półroczu nie była na żadnej lekcji matematyki, trudno się więc dziwić, że nie zdała. A na teście, jakby jej na tym zależało, zamalowała wszystkie odpowiedzi we wszystkich pytaniach i dostała zero punktów. Można sobie wyobrazić, jak to odchorowała mama. Marcie zresztą też nie było wesoło. Przez całe wakacje drżała, że będzie z siostrą w jednej klasie. Jagna, po której wszystko spływa jak po kaczce, całe dwa miesiące złośliwie dogadywała siostrze, że teraz będą w jednej klasie i Martusia będzie mogła wreszcie rzetelnie, tak jak lubi mamusia, pilnować Jagny. A jeśli będzie grzeczna, to Jagna pozwoli jej odrabiać za siebie prace domowe, żeby mamusia się cieszyła z dobrych ocen córki. Marta udawała, że się tym wcale nie przejmuje, ale przejmowała się jak diabli. Na szczęście tak się nie stało – Jagna trafiła do równoległej klasy.
Marta nie przepadała za szkołą. Lubiła i umiała się uczyć. Była w drugiej lub trzeciej klasie podstawówki, kiedy mama pokazała jej, jak robić fiszki, jak się uczyć na pamięć, jak dobrze i trwale zapamiętywać, więc nauka szła jej zawsze jak z płatka. Lubiła czytać, nie szukała znajomości na siłę, nie interesowała się chłopcami. Owszem, jeżeli o to chodzi, miała marzenia, ale nikt w klasie o nich nie wiedział. Jakoś tak dziwnie rozmijała się we wszystkim ze swoimi koleżankami i kolegami i z nikim specjalnie się nie przyjaźniła. W ławce siadała, z kim popadło. W zeszłym roku wiosną podczas konkursu „Wyschnięte Strumienie” przez chwilę czuła się zgrana z klasą i gdy Radzio wygrał, brawurowo wykonując _Somosierr_ę, razem ze wszystkimi solidarnie skandowała i wiwatowała. Tak jednak było tylko przez chwilę. Na co dzień, na przerwach, czytała albo coś powtarzała, albo jadła i starała się nie myśleć o tym, że po dwóch latach nadal nie ma tu z kim pogadać.
Nie miała też szczęścia do koleżanek. Próbowała kilka razy, ale zawsze się okazywało, że dziewczyna jest nudna, głupia lub złośliwa albo chodzi jej tylko o to, żeby Marta dawała jej ściągać, a najczęściej, niestety, o wszystko naraz. Gdyby miała w klasie bliską koleżankę, wiedziałaby, że wszyscy od rana namawiają się, żeby solidarnie się postawić Polonie, ich polonistce, i wyraźnie jej zapowiedzieć, że charakterystykę oddadzą dopiero za tydzień, bo przecież przez jeden dzień nikt normalny nie napisze takiej pracy.
Polona była fantastyczną nauczycielką, chyba najlepszą z całego grona. Studiowała polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim i potem przez sześć lat pracowała w Warszawie, w znanej prywatnej szkole na Kociej. W pierwszej klasie, na samym początku roku, gdy się im przedstawiała, opowiedziała, że to w tej elitarnej szkole poznała inną polonistkę, która, jak to ujęła, „zaraziła ją Kaczmarskim”. I to dlatego, kiedy trafiła jej się okazja uczyć w szkole, której Kaczmarski był patronem i w której co roku odbywała się ogólnopolska impreza „Wyschnięte Strumienie”, zdecydowała się bez wahania. Marta często myślała, że gdyby nie Polona, nigdy aż tak nie polubiłaby polskiego. To była jej absolutnie ukochana nauczycielka.
Jedyną osobą, z którą Marta chętnie by się… no, może nie zaprzyjaźniła, ale przynajmniej zakolegowała, była Karolina Wierzbicka. Lubiła tę dziewczynę – jej tupet, odwagę, pewność siebie i jej dziwaczne włosy. Karolina nie uczyła się za dobrze, ale też nie była najgorsza. Rozgłaszała po szkole, że chce zostać pisarką, i obsesyjnie notowała wszystko, co wydało jej się ciekawe, w ładnych i chyba drogich notesach. Niektórym to nie przeszkadzało, ale innych skrajnie irytowało. W pierwszej klasie na polskim Wiktoria siłą wyrwała Karolinie notes i wyrzuciła go przez okno po tym, jak ta zapisała sobie błędy językowe, które Wiktorii wytknęła Polona. Nauczycielka wpisała im uwagi, ale potem sporo czasu poświęciła Karolinie i zagadnieniu przygotowania do zawodu pisarza. Pochwaliła Karolinę za robienie notatek, ale skrytykowała, że nie czyta tego, co trzeba.
Co się stało z wyrzuconym wtedy notesem, tego Marta nie wiedziała, ale od tamtego dnia dziesiątki razy widziała, jak Karolina kogoś z wrzaskiem goni albo ktoś wyrywa kartki z jej notesu, nie chcąc w przyszłości być dla niej śmieszną lub kompromitującą inspiracją. Notesy Karoliny się zmieniały, ale zawsze były małe i eleganckie i zawsze wzbudzały sporo emocji.
To nie tym jednak Karolina imponowała Marcie, ale przede wszystkim tym, że w ogóle się nie bała nauczycieli. Może dlatego, że jej rodzice byli nauczycielami i wiedziała, że to zwyczajni ludzie, a nie demony. Z niektórymi nauczycielami wręcz się kłóciła jak z kolegami i zawsze była twardą negocjatorką.
*
– …nie możemy jej powiedzieć, że nie mamy.
– Gdyby wszyscy solidarnie…
– Ludzie, ja…
– …znów jej podpadniemy…
Marta stała razem ze swoją klasą, a w zasadzie obok swojej klasy, bo mimo że była między nimi, nie była z nimi. Każdy, kto nie czuje się w szkole dobrze, wie, o co chodzi. Nie włączała się do rozmów, ale oczywiście łowiła ich strzępki. To, że się z nikim nie przyjaźniła, nie znaczyło, że nie jest ciekawa ludzi z klasy i nie chce wiedzieć, o czym rozmawiają. Nawet do głowy jej nie przyszło, że napisanie charakterystyki może w nich wzbudzić aż takie emocje. To było przecież banalne.
Gdy tylko Polona skończyła sprawdzać listę, Karolina wstała i poinformowała polonistkę, że klasa żąda – nie prosi, ale właśnie żąda – by dała im więcej czasu, bo nikt charakterystyki na dziś nie napisał. W tym momencie Marta się dowiedziała, co było przyczyną tych tajemniczych narad na przerwie.
– Nikt nie ma? – Polona rozczarowanym spojrzeniem powiodła po klasie.
Na Marcie zatrzymała wzrok dłużej.
Marta poczuła zdenerwowanie. Zaschło jej w gardle, a serce zaczęło bić znacznie szybciej. Skupiła się na oddechu, żeby opanować emocje, ale bez skutku. Jako jedyna w klasie miała na semestr szóstkę i chciała ją mieć nadal. Już pogodziła się z tym, że będzie musiała napisać tekst dyktanda, a teraz nowy problem. Akcja protestacyjna klasy była jej wyjątkowo nie na rękę.
Wydawało się, że polonistka niespecjalnie się tym przejęła, ale Marta dobrze ją znała. Była wyczulona na jej humory i rozpoznawała je bezbłędnie.
– Proszę podnieść rękę do góry: kto ma na dziś pracę? Co ty tam znów zapisujesz, Wierzbicka? – zwróciła się do Karoliny.
– Nooo… booo… pani powiedziała „podnieść do góry”, a czy można coś podnieść do dołu? Czyli to… przepraszam, jak się nazywa taki błąd językowy?
Klasa zamarła.
– Pleonazm. Zapisz sobie. Inne przykłady: wracać z powrotem, cofać do tyłu. Zanotowałaś? Wracamy do tematu. – Polona znów powiodła surowym spojrzeniem po klasie. – Nikt nie napisał? W takim razie ten, kto nie ma pracy, otrzyma ocenę…
– Ale proszę pani… – zaczęła Karolina, Polona jednak uciszyła ją stanowczym gestem.
– Termin oddania pracy przekładałam wam dwa razy. Uważam, że jesteście niepoważni, i nie będę z wami pertraktować. Mateusz Abramowicz, nie masz? Jedynka. Karolina Borczyńska? Jedynka.
Marta siedziała jak na rozżarzonych węglach. Była przygotowana, wypracowanie miała napisane, a teraz przez tych leni z jej klasy wszystko się skomplikowało. Jeśli powie, że nie ma pracy, może się pożegnać z szóstką na koniec roku, poza tym mama… raczej jej się to nie spodoba. Na pewno tuż po szkole zapyta, jak tam praca, i co jej Marta powie? Że poszła na dno razem ze zgrają tych nieuków? Że dostała jedynkę za coś, co miała zrobione? Oceny nie da się ukryć, bo w szkole był dziennik elektroniczny. Narobi sobie kłopotów przez głupie pomysły jej klasy. Z drugiej strony nie może się okazać łamistrajkiem. Co prawda, nikt nawet z nią o tym nie rozmawiał, ale jednak to jej klasa… Napracowała się jak idiotka i teraz za połowę nieprzespanej nocy ma dostać jedynkę?
– Marta Piotrowicz… – Polonistka wbiła w nią surowe, prześwietlające spojrzenie.
Marta całym ciężarem ciała oparła się na rękach i wolno wstała.
– Masz pracę?
Marta o mało się nie przewróciła. Kiedy miała siedem lat, po raz pierwszy obejrzała film Disneya _Mała Syrenka_. Zrobił na niej wstrząsające wrażenie, a zwłaszcza scena, w której wiedźma morska Urszula wyjmuje syrence głos z gardła. Teraz Marta doświadczyła dokładnie tego samego. Nie chciała nic powiedzieć, ale nie chciała też milczeć. Głos wydobył się z niej sam, bez jej udziału.
– Mam.
W pierwszej chwili lekko się obejrzała, kto to powiedział. Kątem oka zobaczyła tylko, że Karolina rzuciła się, żeby coś zapisać w swoim notesie.
Polonistka wyciągnęła dłoń i wzięła od Marty zeszyt. Przebiegła tekst wzrokiem.
– Widzę, że masz coś ciekawego do powiedzenia.
Marta usiadła. Nie widziała nikogo i nie patrzyła na nikogo. Nie musiała. Czuła, że patrzą na nią wszyscy. Parzyły ją te spojrzenia.
„Co ja najlepszego zrobiłam? Oni mnie zaszczują. Ale co by powiedziała mama? I co teraz będzie?”
*
Na przerwie jak zwykle ze wszystkich głośników coś wyło. Może była to muzyka, ale tak skutecznie mieszała się z gwarem rozmów, że trudno było zidentyfikować, co to za dźwięk. Takie warunki nie sprzyjały rozmowie, ale krzycząc do siebie z całej siły, jednak się porozumiewali. W tym koszmarnym hałasie Marta czuła się jak w bańce. Nie wiedziała, kiedy i w jaki sposób zdołali to ustalić, ale na pewno się zmówili, że ona dla nich nie istnieje. Tuż koło niej przechodzili ludzie z jej klasy, ale nikt się do niej nie odezwał ani jednym słowem. Nikt nie zapytał, dlaczego tak się zachowała. Nikogo to nie obchodziło. Skazali ją bez procesu. Dla łamistrajków nie ma litości.
*
Martę drażniło, że szkoła jest taka ogromna, ale teraz to doceniła. Było się gdzie schować. Weszła na trzecie piętro zarezerwowane dla licealistów. Jak na złość, mimo że szła prawie biegiem i patrzyła tylko pod nogi, mignęła jej twarz siostry. Chociaż gimnazjalistom właściwie nie wolno było tu wchodzić, Jagna stała przy parapecie i głośno opowiadała chyba jakiś film, bo gestykulowała szeroko. Nie dla niej były zakazy wchodzenia na trzecie piętro, ona wszędzie była u siebie. Marta patrzyła na Jagnę z daleka, kiedy zadzwoniła komórka siostry. Jagna wyłuskała ją z kieszeni spodni, chwilę trzymała w dłoniach i gapiła się na wyświetlacz, wykrzywiając twarz w paskudnym grymasie. Nikt nie miał wątpliwości, że brzydzi się osoby, która do niej dzwoni.
*
Martę gryzło poczucie winy, więc żeby się czymś zająć, wzięła z półki słownik ortograficzny i zabrała się do tego nieszczęsnego dyktanda. Nie czuła tematu, nie miała pomysłu, ale przecież nie pójdzie do Polony i nie powie, że rezygnuje. Na to nigdy by się nie zdobyła. Otworzyła słownik na chybił trafił:
_Hamak, harfa, huśtawka_…
„Harfa huśtała się na hamaku… Hamak i huśtawka mają harfę… Harfistka z hamakiem huśta… Bez sensu”.
To nie był dobry moment. Była zbyt roztrzęsiona, żeby pracować. W głowie znów miała istną galopadę myśli, a raczej jedną uporczywą myśl, która wirowała jak na karuzeli. Oczywiście zgodnie z ich zwyczajem tuż po przyjściu do domu wysłała mamie esemesa. Napisała, że wszystko jest OK. Wtorek to był najcięższy dzień mamy – miała wtedy fakultet z maturzystami i wracała do domu wykończona, z siatką pełną wypracowań. Marta nie chciała dokładać jej jeszcze swoich trosk. Mama odpisała, że wróci dopiero przed siódmą, bo jedzie z ciocią Hanią do księgarni na Jagiellońską, więc niech Marta odsmaży sobie pierogi, a zobaczą się w domu po angielskim Marty.
„Jeszcze angielski?”
Marta poczuła się tak, jakby cały świat się na nią uwziął. Ostatnia rzecz, jaka była jej teraz potrzebna, to lekcja angielskiego, ale przecież o tym, żeby nie iść, nie ma mowy – mama za ciężko pracowała, by móc to lekceważyć. Kto wie, jaka byłaby Marta, gdyby Jagna była posłusznym i miłym dzieckiem. Bo Marta zawsze chciała być inna niż siostra. Jagna wiele razy wymuszała, żeby ją zapisać na rozmaite zajęcia, a potem po pierwszym razie wracała i oświadczała beztrosko, że instruktor, trener lub lektor jest głupkiem, nudziarzem bądź eunuchem i więcej tam nie pójdzie. Widząc, ile pieniędzy Jagna niefrasobliwie zmarnowała, Marta miała żelazną zasadę: jeśli mama za coś płaci, Marta maksymalnie z tego korzysta. Angielski był akurat dość kosztowny, więc Marta uczyła się zaciekle, żeby tylko mamie zwróciły się wydane na nią pieniądze. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafił się fantastyczny lektor i Marta chętnie chodziła na jego zajęcia.
Gdy w drugiej klasie odeszła lektorka i zaczął ich uczyć młody i przystojny Sylwester Pasemko, na kilka dobrych miesięcy stał się obiektem fantazji Marty. Wtedy też zrobiła w angielskim największe postępy. Kiedy jednak w połowie października pojawił się w wielkiej na pół palca obrączce, a po zajęciach przyszła po niego piękna długowłosa brunetka i Marta usłyszała, jak mówi do niej „Alusiu”, wyleczyła się w jednej chwili.
Nie bez wpływu na zdanie Marty były poglądy cioci Hani. Ciocia miała żelazne życiowe zasady: żadnego zadawania się z tak zwanymi ludźmi z przeszłością. Wręcz szczyciła się tym brakiem tolerancji. „Jeśli ktoś wiąże się z człowiekiem zajętym, obarczonym dziećmi, to jest albo głupi, albo… głupi i nie należą mu się pomoc ani współczucie”. Te ostre opinie ciocia Hania formułowała nie bez przyczyny – dwukrotnie związała się bowiem z mężczyznami, którzy mieli dzieci z poprzednich związków, i w obu przypadkach okazało się to wielką katastrofą. Jej ostra ocena dotyczyła więc głównie jej samej. Pierwszy pan potrzebował dwóch lat, sprawy w sądzie i eksmisji, żeby się wymeldować z jej mieszkania, do którego ciocia niefrasobliwie pozwoliła mu się zameldować z trójką dorosłych dzieci i właśnie dla dobra tychże dzieci; drugi wyłudził od niej oszczędności życia na operację serca swojej córki, jak się szybko okazało – zdrowej jak byk sportsmenki.
Marta od tamtego pamiętnego „Alusiu” straciła więc całe zainteresowanie lektorem. Dziś już nie mogła sobie przypomnieć, co tak jej się w nim podobało. Lubiła jego styl pracy i to, że był wymagający. Tego dnia jednak nie uważała na lekcji, usiłując się nie gapić zbyt ostentacyjnie na zegar. Pierwszy raz w życiu nie miała pojęcia, co było przedmiotem zajęć. W grupie były cztery osoby z jej klasy. Niby nikt nic nie zrobił – nie pobili jej, nie zwyzwali. Pozornie było tak jak zwykle, tyle że nikt poza Rafałem, który chodził do gimnazjum przy Kościuszki, się do niej nie odezwał. Martę na nowo to rozstroiło.
*
Kiedy otworzyła drzwi do mieszkania, zobaczyła płaszcz cioci Hani.
– Jak żyjesz, słoneczko? – Mama serdecznie się do niej uśmiechnęła. – Mamy gościa na kolacji.
Ciocia Hania – jak zwykle opanowana, jakby trochę smutna, ale nienagannie ubrana – siedziała po turecku w fotelu w salonie i przeglądała jakąś grubą książkę. Na widok Marty wstała, a książka upadła na podłogę.
_Jak rozpoznać kłamcę?_ – przeczytała Marta, podnosząc ją.
Bardzo lubiła ciocię Hanię. Ciocia miała czarne jak druciki, lśniące proste włosy, jaskrawo pomalowane usta i paznokcie. Była romanistką w tej samej szkole, w której pracowała mama, i trochę się na Francuzkę stylizowała. Gdy Marta była mała, zawsze dostawała od niej coś fajnego. Dostawała też ubranka po jej synku Maćku, ale o tym starała się nie pamiętać, bo to nie zawsze było fajne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki