Drzewko szczęścia - ebook
Drzewko szczęścia - ebook
Kornelia Trzpiot, dość leciwa dama, podczas wieczerzy wigilijnej oznajmia rodzinie, że do szczęścia, zarówno doczesnego, jak i wiekuistego, potrzebny jest jej wyłącznie herb. Nikt z osób zebranych przy stole nie zdaje sobie sprawy, że jest to głęboko przemyślana strategia naprawiania relacji rodzinnych, uknuta przez Kornelię i jej przyjaciela proboszcz w noc przed pierwszymi roratami. Rodzina bowiem stara się ukryć przed seniorką rodu różne sekrety. Ale Kornelia widzi wszystko.
Herb jest tylko pretekstem. Najważniejsze jest to, by scalić na nowo nieco rozsypującą się rodzinę. Bo to w rodzinie tak naprawdę jest siła. A resztę da się załatwić, także tytuł szlachecki...
Uroczy rodzinny galimatias. Będziecie się śmiać i fantastycznie bawić! To jedna z tych książek Magdaleny, które lubię najbardziej!
Alek Rogoziński
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-797-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kornelia Nicpoń (Trzpiot po mężu Ludwiku) – dziewięćdziesięciotrzyletnia starsza pani, seniorka rodu, która dokładnie wie, czego chce, a co najlepsze, potrafi to wszystko wyegzekwować.
Heniek Nicpoń – młodszy brat Kornelii, zwany przez nią gówniarzem, gdyż ma tylko osiemdziesiąt jeden lat, więc zdecydowanie nie może cechować go mądrość życiowa.
Helena Trzpiot (po mężu Kosmowska) – córka Kornelii, pięćdziesięciotrzyletnia kobieta, której znudziło się małżeństwo i próbuje się rozstać z mężem, ale nie lubi zbytnio zmian, więc jakoś jej to kiepsko wychodzi.
Ryszard Kosmowski – historyk zafascynowany nowoczesnymi technologiami, mąż Heleny, od lat trzydziestu nieustająco w niej zakochany. Najbardziej lubi milczeć we dwoje.
Konrad Kosmowski – dwudziestoośmioletni wieczny kawaler. Ma kilka kobiet jednocześnie, na szczęście one z rzadka się o sobie dowiadują, więc na razie nadal czaruje swoją nieziemską, do tej pory nieobitą, fizjonomią.
Jadwiga Trzpiot (po mężu Żuławska) – córka Kornelii, stateczna, nieco nudna siedemdziesięcioletnia kobieta, której charakter zupełnie nie pasował do panieńskiego nazwiska.
Romuald Żuławski – mąż Jadwigi, który nie wniósł zbyt wiele do zaistniałych wydarzeń, w związku z tym w tejże historii pełni on rolę marginalną.
Joanna Żuławska (po mężu Mackiewicz) – córka Jadwigi i Romualda, robiąca karierę bizneswoman, która na nic nie ma czasu, nawet dla męża. Swojego. Dla innych mężów tego czasu nieco znajduje.
Tomasz Mackiewicz – mąż Joanny, biznesmen, który również nigdy nie ma na nic czasu.
Marek Mackiewicz – cudowny dwudziestotrzyletni mężczyzna, który wreszcie, ku wielkiej uldze babci Jadwigi, zaczął uganiać się za spódniczkami.
Zofia Mackiewicz – rozwydrzona nastolatka, wielbiąca kolor czarny oraz przekłuwanie sobie różnych części ciała.
Ksiądz proboszcz Jan – długoletni przyjaciel Kornelii, a także jej wychowanek. Nieustająco próbuje skierować życiowe kroki pani Trzpiot na właściwą drogę, jednakże z różnym skutkiem. Od dawna jej nie nawraca, aczkolwiek o tym marzy.
Marta – dziewczyna przecudnej urody i niesamowitego intelektu. Niestety pamięć ma również dobrą.
Szymon – chłopiec, który nie umie grać w piłkę, a bardzo by chciał umieć.
Stara Pieńkowska – nie mogę napisać, kim ona jest, ale jeżeli chcecie, możecie iść do męskiej toalety w pewnej wiejskiej szkole, to przeczytacie.
Henry Maria Campbell – przystojny Szkot, który pojawia się w każdym rozdziale, ale dopiero na końcu się dowiemy po co.
Krowa Felicja – zwierzę hodowlane, które miało być tylko dodatkiem przyrodniczym do całej historii, ale zupełnie niespodziewanie wysunęło się na pierwszy plan opisywanych wydarzeń. Bardzo inteligentna, jednakże nie zna rosyjskiego.ROZDZIAŁ PIERWSZY,
W KTÓRYM KORNELIA TRZPIOT UDERZA W STÓŁ, A ŚLEDZIE NIEMALŻE TRACĄ PIERZYNKĘ
1.
Kornelia Trzpiot uderzyła pięścią w stół. Na stole wszystkie naczynia podskoczyły, a śledź pod pierzynką, którego z ogromną nabożnością przygotowywała Jadwiga, pracowita i stateczna córka pani Kornelii, wyskoczył z półmiska. Jakby chciał uciec, przerażony.
Może nie byłoby w tym nic dziwnego, że Kornelia uderza w stół z całej siły, a śledź wyskakuje spod pierzynki, a tym samym z półmiska, gdyby Kornelia Trzpiot nie była dziewięćdziesięciotrzyletnią dość dobrze wychowaną damą i akurat cała jej szacowna rodzina nie siedziałaby przy wigilijnym stole.
– Bez herbu nie umrę! – wykrzyknęła.
A głos jak na swój wiek miała nader donośny. Zamachnęła się kolejny raz, by ponownie uderzyć pięścią w stół. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu, a Jadwiga szybko chwyciła półmisek ze śledziami, aby te, co pozostały, nie pozbyły się pierzynek. Wszak wiadomo, że przy wigilijnym stole siedzenie w negliżu nie uchodzi, nawet śledziom, których zadaniem było wyłącznie spokojne oczekiwanie pod pierzynką na konsumpcję przez wygłodniałą – i co tu dużo mówić – całkiem sporą rodzinę pani Kornelii.
Gdy już wszyscy biesiadnicy byli pewni, że Kornelia się rozmyśliła z tym uderzaniem w stół, jej drobna pięść ponownie z impetem upadła na biały obrus, tuż obok klusek z makiem.
Gdzieś w drugim końcu pokoju rozległ się brzdęk.
– Uderz w stół, a nożyce się odezwą – powiedział ze stoickim spokojem wujek Heniek, młodszy brat Kornelii.
„Gówniarz”, jak o nim zawsze mówiła, przecież miał tylko osiemdziesiąt jeden lat. I cóż on mógł wiedzieć o życiu? A raczej cóż on mógł wiedzieć o tym, co w życiu jest ważne?
Kornelia Trzpiot to akurat wiedziała. Najważniejsza na świecie była rodzina. Rodzina, która jej się rozsypywała. Chwila nieuwagi, a zupełnie się rozejdzie po świecie, każdy pójdzie w swoją stronę. Jak ziarenka piasku rozwiewane przez wiatr, który zrywa się zupełnie nagle i niespodziewanie. Starsza pani (bardzo nie lubiła słowa „staruszka”) była pewna, że gdy ona odejdzie z tego świata, to już zupełnie nie będzie żadnego ogniwa łączącego tych wszystkich ludzi. Ludzi, których bardzo kochała i którzy najwyraźniej trochę się pogubili w życiu. Przecież oni zupełnie nie wiedzieli, co jest ważne! Tkwili w wymyślonych przez siebie życiowych scenariuszach, często – według Kornelii – wielce idiotycznych, a niektórzy nawet znajdowali się w przededniu podjęcia bzdurnych decyzji. Decyzji, przed którymi ona za wszelką ceną chciała ich uchronić! Pewnie myśleli, że ona nic nie widzi, a ona widziała wszystko. A nawet więcej niż wszystko. Może tak to już jest, że u kresu życia otwiera się trzecie oko, które widzi to, co niewidoczne jest dla reszty świata?
Herb nie był istotny. Ważne było to, by przez ten rok, który miał nadejść, wnikliwie poznali swoją rodzinę, aż do korzeni. By poczuli więź, wspólnotę. Przecież tak tego każdemu brakuje. No chociaż jakby się jaki herb znalazł… Mogłaby kazać na nagrobku wyryć „hrabina” albo inny szlachecki tytuł, nie znała się na tym. Mogłaby też wyhaftować proporzec. Gdyby zaczęła już w wigilijny wieczór, do śmierci by zdążyła. Przecież już tak niewiele jej tego życia zostało, a bardzo zależało jej, by się rodzina nie rozsypała po jej śmierci. By okazją do rozmowy nie były tylko coroczne spotkania przy marmurowym nagrobku z wygrawerowanym napisem: „Tu spoczywa w pokoju hrabina Kornelia Trzpiot, wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie”.
Na ten szatański pomysł Kornelia wpadła podczas pogawędki z proboszczem, z którym to grała co tydzień w garybaldkę. Nigdy w życiu nie potrafiła o nim myśleć jak o duchownym, dla niej ksiądz proboszcz był zawsze małym Jasiem, którym się opiekowała jako nastolatka. Podcierała mu tyłek, przewijała obsikane pieluchy i przytulała, gdy rozbił kolano.
– A więc widzisz, Jasiulku. Ja naprawdę nie mogę o tobie myśleć jak o jakiejś świątobliwości. To wręcz niedorzeczne!
– Ale ja od ciebie tego nie oczekuję, Kornelio – westchnął starszy mężczyzna. – Ja już nawet nie próbuję cię nawracać zanadto!
– Zauważyłam i doceniam – powiedziała, stukając głośno w stół.
– Co znowu? – Proboszcz się zdenerwował.
W sumie przez tyle lat powinien się już przyzwyczaić, że z Kornelią nie można się nudzić. Każde spotkanie z nią było jak szkoła przetrwania, bo nie było wiadomo, na jaki dziwaczny pomysł wpadnie tym razem. A to namówiła go do poprzestawiania wszystkich ławek w kościele, bo naczytała się o zbawiennym wpływie feng shui, a przecież „księdzu to o zbawienie powinno chodzić przede wszystkim”. No to się zgodził, ale było z tym przemeblowaniem takie zamieszanie, że żałował tego do tej pory. Innym razem Kornelia ofiarowała mu w prezencie urodzinowym voucher na sesje coachingowe dla seniorów, bo przecież „trzeba iść z duchem czasu i jakoś te owieczki zaganiać do owczarni”. Pojechał, posłuchał, a nawet zagonił do owczarni, szkoda tylko, że same podstarzałe amatorki łapania „mężów na posadzie”. Kornelia skomentowała to wtedy krótko: „Co się dziwisz, Jasiulku? Ty to jesteś prawie jak budżetówka”.
Takich sytuacji w ciągu ich długoletniej przyjaźni było mnóstwo, a ksiądz za każdym razem dawał się wmanewrować w kolejny szatański plan. Nic więc dziwnego, że kiedy widział ekscytację wymalowaną na twarzy staruszki, od razu się irytował, zastanawiając, z czym to się będzie wiązało dla niego.
– Jak to co znowu? Dwójkę na asa – burknęła Kornelia. – Taki młody, a wzrok masz już do dupy.
– Kornelio!
– Czy ja powiedziałam nieprawdę? Masz gorszy wzrok od mojego, a ledwo skończyłeś osiemdziesiąt lat!
– To stres…
– Jaki tam stres ty możesz mieć? – obruszyła się Kornelia. – Dzieci nie masz, a przynajmniej mi nic o tym nie wiadomo…
– Kornelio, przywołuję cię do porządku, jako moją parafiankę!
– Do porządku to ja cię mogę przywołać. A parafianką to ja nie jestem.
Proboszcz westchnął żałośnie.
– A w kościele to cię widzę czasem!
– Śpiewać lubię. – Wzruszyła ramionami. – A tam jest całkiem dobra akustyka. Gdy śpiewam Ave Maria, to czuję się, jakbym już w niebie się znalazła.
– Inni wtedy mogą poznać, co to piekło… – szepnął proboszcz.
– Mówiłeś coś, Jasiulku? – zapytała Kornelia.
– Nie, nie. – Ksiądz uśmiechnął się do niej i zaraz szybko zapukał w stół.
– Co źle zrobiłam? – Kornelia spojrzała na rozłożone na stole karty.
– Dziesiątka pik. Na dziewiątkę.
– O Jezu!
– Nie używaj imienia…
– Jeżu, powiedziałam, jeżu – szybko stwierdziła starsza pani. – Słuch też ci się pogorszył. Posunąłeś się w latach, Janie.
– Czego nie można o tobie powiedzieć, Kornelio.
– Dziękuję ci. – Uśmiechnęła się. – Przyjmijmy, że to nie był sarkazm. À propos jeża.
– No?
– Gdybyś miał jeża, jak byś go nazwał?
– Trudno powiedzieć… Raczej nie planuję mieć jeża.
– Ja też nie, ale gdybym miała, nazwałabym go Anaszpan.
– Anaszpan? Anakin był w Gwiezdnych wojnach, Skywalker, ale Anaszpan? Chyba padawan?
– Anaszpan, dokładnie tak. Gdyby grzecznie zjadł cały obiadek, wołałabym do niego: „Dobry jeżu, Anaszpanie!”. – Zarechotała.
– To nie było śmieszne. – Jan się skrzywił.
– Ależ właśnie wręcz przeciwnie! – Kornelia dalej chichotała, ubawiona swoim dowcipem. – Chyba muszę sprawić sobie tego jeża, bo zobaczyć twoją minę, gdy to mówię, byłoby bezcenne!
– Już mi się odechciało grać w karty – burknął.
– Prawdę mówiąc, Jasiulku, mnie też – powiedziała, już nieco spokojniej. – Bo ja dzisiaj przyszłam pogadać.
– Pogadać? – zdziwił się proboszcz. – Rozgrzeszenie?
– Rozgrzeszona to ja już jestem. – Kornelia machnęła ręką. – Problem mam. – Zmrużyła oczy. – Gdy ja już umrę, to rodzina mi się rozsypie.
– Przecież oni wszyscy się tak kochają!
– Pozory – westchnęła Kornelia. – Przyjeżdżają od lat w Wigilię i udają, że są kimś innym, niż są naprawdę. Myślę, że tylko czekają na moją śmierć, by po prostu być sobą… – Zamyśliła się. – Ja myślę, że jeszcze ze dwie Wigilie przede mną. Przyśniło mi się, że umrę zimą za dwa lata.
– Kornelio, daj spokój, to tylko sen…
– Ej tam, Janek, pamiętasz chyba, że moje sny się sprawdzają.
– No tak – przyznał Jan.
– No właśnie, i to był jeden z takich proroczych snów – powiedziała stanowczo. – Taki prawdziwy, z przesłaniem.
Jan westchnął. Nie lubił, gdy jego przyjaciółka miała „takie prawdziwe” sny. Wiele już w życiu widział. W niektóre rzeczy nie wierzył, ale sny Kornelii, w szczególności „takie sny”, faktycznie zawsze się sprawdzały. A on, z racji stanu kapłańskiego, był dobry w braniu czegoś na wiarę. Poza tym zdołał się już przekonać, że z Kornelią nie ma co dyskutować, gdy o czymś była przekonana.
– To o czym chciałaś pogadać?
– A masz coś do picia?
Proboszcz się zerwał z miejsca.
– Już ci robię herbatkę.
– Nie, to zbyt mocne na herbatkę. – Pokręciła głową. – Winko masz?
– Jakieś tam mam.
– To ostatnio było dobre. Zostało trochę?
– Niestety nie, ale mam mszalne.
– Może być i mszalne, ważne, by nam smakowało. Przynieś butelkę, korkociąg i kieliszki. To będzie długa noc.
– Kornelio, ale jutro roraty…
– Ależ ty jesteś marudny! Dopiero o szóstej rano. Do tego czasu zdążę ci opowiedzieć o wszystkim.
Proboszcz spojrzał na staruszkę wnikliwie. Najwyraźniej miała jakiś problem. Kochał ją jak siostrę. Była jego najlepszą przyjaciółką, po tylu latach mógł nawet powiedzieć, że była jego rodziną. Swojej już dawno nie miał, a on też wiedział, że rodzina była w życiu najważniejsza.
– Mam problem – westchnęła Kornelia zaraz po tym, jak wypiła duszkiem kieliszek wina mszalnego. – Ryszard i Helena chcą się rozwodzić. Marek jest jakiś nieswój. Zosia jest dziwna. Konrad ladaco… – powiedziała jednym tchem i upiła łyk wina, bo się zapowietrzyła od tego wyliczania tragedii rodzinnych.
– Czekaj, kochana, po kolei, bo ja nic z tego nie rozumiem – jęknął Jan, czując, że faktycznie zapowiada się długa noc i że raczej nie ma szans, by przed roratami zdążył się wyspać. – Możesz od początku?
– Od początku to będzie jeszcze dłużej – stwierdziła Kornelia. – Bo to już kilka pokoleń.
– Rozumiem…
– Z pewnością nie, bo nawet ja tego nie rozumiem. – Kornelia pokręciła głową. – Ja mam wrażenie, że tylko ja trzymam tę rodzinę w kupie. Gdy mnie zabraknie, to coś wybuchnie.
– Bomba?
– Bomba! Taka, która te wszystkie powiązania rodzinne rozsypie w drobny mak.
– Teraz jeszcze mniej rozumiem. To może zacznij od początku – westchnął proboszcz. – Przyniosę jeszcze jedno wino, zrobię herbatę. Chcesz koc?
– Chcę. – Pokiwała głową. – Naprawdę sporo się tych problemów skumulowało. Dobrze, że ty ciągle słuchasz w konfesjonale o takich dramatach, to może coś wymyślisz.
Jan już nic nie mówił, tylko usiadł tuż przy zmartwionej przyjaciółce i zamienił się w słuch. Kilka godzin później zdał sobie sprawę, że w głowie miał jeszcze większy mętlik niż wieczorem. Myliły mu się wszystkie imiona i koligacje. Choć znał rodzinę Kornelii bardzo dobrze, od natłoku faktów, imion i wydarzeń w jego myślach panował totalny bałagan.
– To jeszcze raz – powiedziała Kornelia. – W skrócie, bo widzę, że nie ogarniasz.
Proboszcz jęknął.
– Mam jednego brata. To wiesz, bo go znasz. Nikt więcej z naszego pokolenia się nie ostał. Tylko ja i ten gówniarz Heniutek. Ale nie ma dzieci. Przynajmniej ja nic o tych dzieciach nie wiem, żadna się nie zgłosiła z roszczeniami.
Ksiądz proboszcz wzniósł oczy ku niebu.
– Zatem oprócz Heniutka jestem tylko ja i moi potomkowie. Mam dwie córki, Jadzię i Helenkę. Syna nie mam. Helena wyszła za mąż za Ryszarda i mają syna Konrada. Nadążasz?
– Jeszcze tak – burknął.
– Oni myślą, że ja nic nie wiem, ale ja wiem wszystko. Helena od dziesięciu lat czeka na to, by się rozstać z Ryśkiem, ale nie chce mnie denerwować, dlatego nie robi nic w tym kierunku. A taki dobry człowiek z tego Rysia! I tak im ze sobą jest dobrze! Że też im się chce rozwodzić, jak już się znają tyle lat. Przecież zawsze może być gorzej. I ja bym chciała ich jakoś znowu ku sobie…
– Ku sobie… – powtórzył zdenerwowany proboszcz, woląc, żeby Kornelia nie rozwijała przy nim małżeńskich „zbliżeń”.
– No właśnie. Tak sobie wymyśliłam, że trzeba ich ku sobie.
– Dobrze to sobie wymyśliłaś – zgodził się proboszcz.
– Prawda? – Ucieszyła się. – No i oni mają syna Konrada. Kojarzysz go na pewno?
– Ale z Konradem też coś jest nie tak?
– Nie, w zasadzie wszystko z nim w porządku. Przystojny, mądry, robotę dobrą złapał, ale chłopak pod trzydziestkę, a żony jeszcze nie ma.
– Teraz późno zaczynają. Młodzi się nie śpieszą…
– Tak, ale on ma dziewczyny. I to kilka naraz – powiedziała Kornelia konspiracyjnym szeptem.
– To już nie jest fajne. – Jan wyraźnie się zmartwił.
– Dla niego pewnie fajne, dla tych dziewczyn trochę mniej… Ale do rzeczy. Potem jest Jadwiga, moja starsza córka. Dobre dziecko, ale jakieś takie zahukane.
– Zahukane?
– No! Wykorzystywana jest od zawsze! I nie protestuje! Powinna się postawić. Ale wiesz, jak ktoś ma siedemdziesiąt lat, to trudno mu się stawiać. Zwłaszcza kiedy się przez całe życie było takim potulnym.
– Ty masz dziewięćdziesiąt trzy i się stawiasz.
– Ja to co innego – żachnęła się Kornelia. – Ja to robię od zawsze! A ona to taka spokojna chyba po Ludwiku jest.
– No tak, bo z pewnością nie po tobie.
– I ten jej Romuald to, wiesz, ma wszystko pod nos podane, a on tego nie docenia. A z kolei ona nie docenia tego, że on kasę zarabia. Dlatego ciągle na siebie psioczą. Chyba już tak będą do końca życia, taka symbioza. Jeden drugiego wkurza i wykorzystuje, ale żyć bez siebie nie potrafią. Mają córkę Joannę. Bizneswoman. Ona i jej mąż Tomasz prowadzą firmę, tylko każde z nich inną. Nie wiem, czym się te firmy zajmują, bo to takie skomplikowane teraz, że nawet nie próbuję zrozumieć. No ale ja nie o tym chciałam… Bo wiesz, ta Joanna to ma trochę za uszami – szepnęła. – Zaraz do tego wrócimy. Na razie o tym, że w związku z tymi biznesami dla dzieci mają niewiele czasu. Dla siebie zresztą też. Marek to dobre dziecko, ale jakieś takie ciche. Informatykiem jest. Zosia to na zewnątrz rozwydrzona nastolatka, a w środku waniliowy budyń.
– Chyba trochę przesadzasz?
– Może. Ale wiesz, oczy czarne, włosy czarne, kolczyków pięć! Nawet jeden ma taki w nosie. – Kornelia złapała się za nos. – Dokładnie taki sam jak krowa, która się pasie na tej łące tuż obok plebanii! Przecież ona na każdym kroku swoim wyglądem mówi: „Do cholery! Zauważcie mnie!”.
– Kornelio, ona z pewnością nie mówi „do cholery”.
– Mówi. Mówi jeszcze gorzej – upierała się staruszka.
Proboszcz westchnął.
– I jeszcze miałam ci opowiedzieć o Joannie i Tomaszu, i o tym, że ona ma za uszami, chociaż nie powinnam tego mówić o mojej wnuczce. Ale ja wszystko wiem i dłużej już nie mogę stać bezczynnie! – Kornelia spojrzała z troską na przyjaciela. – Jasiulku, coś ty taki skwaszony? Znowu za mną nie nadążasz? Ja to ci chyba kupię przy najbliższej okazji jakiś preparat na poprawę kondycji, bo nie dość, że ze wzrokiem i słuchem u ciebie kiepsko, to jeszcze trudno się z tobą dogadać.
Jasiulek już faktycznie nie nadążał. Nie wiedział, czy to za dużo wina mszalnego, czy ta cała historia rodzinna wydawała mu się pogmatwana. Faktem jednak było, że marzył już tylko o tym, żeby zaczęły się roraty.
– No więc Joanna i Tomasz. Mackiewiczowie. Jak już mówiłam, oni mają dzieci…
– Czekaj, Kornelio, bo ja już sam nie wiem, czyje są te dzieci wszystkie.
– I otóż to! – ucieszyła się staruszka. – Otóż to, Jasiulku! Joanna też nie wie!
To było chyba już ponad siły biednego księdza proboszcza. Jęknął po raz kolejny.
– Jak to nie wie? – wydukał.
– Bo Joanna do wierności ma stosunek… Hm… Dość oryginalny. Kochanków miała dwóch, a przynajmniej o dwóch ja wiem, ale ja wiem…
– Wszystko – dokończył ksiądz.
– Dokładnie tak. Wiem wszystko – powtórzyła Kornelia. – I równo dziewięć miesięcy po zakończeniu znajomości z każdym z nich na świecie pojawiał się potomek. Zaskakujące, prawda?
– Zaskakujące – zgodził się ksiądz, który wyglądał bardziej na przerażonego niż na zaskoczonego.
– No widzisz. Obawiam się, że gdyby się Tomasz o tym wszystkim dowiedział, też by był zaskoczony. – Pokręciła głową. – A tego, z wiadomych powodów, Joanna chciałaby uniknąć. Chociaż mi się wydaje, że wszystkie te dzieci są jednak jego, ale wolałabym mieć pewność, że tak jest, zanim skruszona Joanna wyzna mu prawdę o kochankach.
– A on nic nie podejrzewa?
– Na razie nie. I są bardzo dobrym małżeństwem. Martwi mnie tylko, żeby ona tego nie popsuła tymi swoimi głupimi wyznaniami. Bo wiesz, Jasiulku, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
– A gdzie w tym wszystkim prawda?
– Prawda, Janeczku, jak zawsze leży pośrodku.
– No, ale co ty z tym chcesz zrobić? – zainteresował się ksiądz.
– Oglądasz Kuchenne rewolucje?
– Nie bardzo – przyznał ostrożnie, nie wiedząc, do czego jego przyjaciółka zmierza.
– Ty to taki staroświecki jesteś. Tylko byś Ojca Mateusza oglądał. – Kobieta z dezaprobatą pokręciła głową. – Ci w tych restauracjach zawsze jeżdżą na integrację i wtedy zaczynają się lepiej rozumieć, a nawet lubić. I ja bym mojej rodzinie właśnie takie zadanie integracyjne zrobiła. Niech pogrzebią w korzeniach, może jakiś herb mi znajdą.
– Herb? – Ksiądz zmarszczył brwi.
– A co, myślisz, że tylko ty możesz mieć herb? – powiedziała złośliwie. – Masz herb i na co ci to? Nikt go nie odziedziczył. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, ale każdy może mieć swoje tajemnice. Nie musisz mi się z nich tłumaczyć.
Janek chwilowo miał dosyć. Za dużo tego wszystkiego. Tych dzieci, małżeństw, herbów. Pomysł Kornelii zupełnie nie przypadł mu do gustu. Jaki herb? Kornelia do rana próbowała go przekonać, że gdy rodzina zacznie razem szukać korzeni, wspierać się wzajemnie, to od razu poczuje silną więź, która ich łączy.
– Będą mieli na to rok, Janku. Niech mi znajdą herb. Niech coś zrobią, do cholery, razem, rodzinnie. Bo oni nawet inne filmy oglądają, każdy na swoim komputerze. A na spotkania integracyjne to jeżdżą ze swoimi kolegami z pracy. Z nimi są bardziej zintegrowani niż z rodziną! Czy to nie wstyd? No więc wymyśliłam im zabawę w poszukiwanie herbu. Gdy go znajdą, przepiszę im spadek. Jeśli im się nie uda, wszystko przepijemy.
– Kornelio!
– Żartowałam przecież. Jednak tak im powiem, by wiedzieli, że jest o co grać.
Jan spojrzał na koleżankę z powątpiewaniem.
– No co? Domek nad jeziorem, kawał ziemi… Powiem ci szczerze, że już mam podzielone te działki, tak by każdy coś dostał. Ale przecież nie będę im o tym wspominać, prawda? A herb? Sami rolnicy w rodzinie, na dodatek niepiśmienni, więc żadnego herbu nie mam. Mój mąż miał i całe życie mi wypominał, że popełnił mezalians. Dobrze, że żył tak krótko, a wcześniej to rzadko bywał w domu.
– Kornelio!
– No co, wiesz, że ja zawsze z tobą jestem szczera. Jak na spowiedzi – dodała nieco złośliwie. – Ale powiem ci, że im będą dłużej szukać, tym będzie większa zabawa! – Roześmiała się głośno. W tym samym momencie zabiły dzwony. – No cóż… – Rozłożyła ręce. – Ty się zbieraj do kościoła, a ja się tu u ciebie zdrzemnę. Chyba nie będzie później plotek, że wesołe wdówki u ciebie na plebanii nocują? W każdym razie w tym wieku to już nawet plotki na mój temat mnie przestały obchodzić. – Uśmiechnęła się. – Dobrej nocy – westchnęła, okryła się kocem i zostawiła ziewającego księdza proboszcza, który nadal nie potrafił sobie poskładać wszystkich usłyszanych tej nocy informacji w jedną całość.
Jednak przez tyle lat, można nawet powiedzieć „dziesiątki lat”, przyzwyczaił się już do tego, że jego przyjaciółka miewa różne dziwne pomysły i, co gorsza, te zawsze okazywały się najlepszymi pomysłami, które w ogóle można by mieć.
2.
W tym czasie, gdy starsza pani Kornelia Trzpiot zasypiała na tapczanie w pokoju gościnnym plebanii, nie zważając na żadne konwenanse, w przepięknym Edynburgu niejaki Henry Maria Campbell po cichu wychodził z hotelowego apartamentu oznaczonego numerem dwanaście. Poprzedniego wieczoru po wypiciu kilku piw w pubie był przekonany, że towarzystwo, z którym miał zamiar spędzić noc, było tym wymarzonym na całe życie, jednak gdy się rano obudził, nie był już tego taki pewny i postanowił zwiać. Po angielsku. Zatem zwiał i nie zostawił żadnej wiadomości. Ani numeru telefonu, ani adresu e-mail. Gdy cichutko zamknął za sobą drzwi i odszedł na pół kilometra, dopiero odetchnął z ulgą.ROZDZIAŁ DRUGI,
W KTÓRYM POZNAJEMY RYSZARDA, KTÓRY LUBI PIĆ HERBATĘ, I HELENĘ, KTÓRA TEŻ LUBI PIĆ HERBATĘ, ALE JESZCZE TEGO NIE WIE, ORAZ ICH SYNA KONRADA, KTÓRY OD HERBATY WOLI SPÓDNICZKI
1.
– Mamo, jaki herb? – zatroskała się Jadwiga tuż po tym, gdy Kornelia w trakcie wieczerzy wigilijnej obwieściła swoje życzenie.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Jakiś. Różne herby są. Szlacheckie, książęce, baronowskie. Na przykład król August Poniatowski miał herb Ciołek. No ale mi się niekoniecznie ten Ciołek podoba, jeśli mogłabym wybierać. – Staruszka się zamyśliła. – Ja po prostu nie wiem, jakie były moje korzenie, a wypadałoby się dowiedzieć przed śmiercią, prawda? Bo jak ja się nie dowiem, to was już to nie będzie interesowało wcale. A przecież to wasze dziedzictwo, coś ważnego, rodzinna sprawa.
– A po co nam to? – zapytała Zosia, najmłodsza z rodziny, mrużąc oczy pomalowane na najczarniejszy z możliwych kolor czarny. – Nie szkoda na to czasu?
– W moim wieku na wszystko szkoda czasu – zgodziła się Kornelia. – Dlatego też macie czas do kolejnej Wigilii. Liczę na to, że za rok spotkamy się w tym samym gronie. – Spojrzała wymownie na wszystkich. – A może nawet w większym? Jak się szybko ktoś postara… – Zerknęła na Marka i Konrada.
– Na mojego brata nie licz – prychnęła Zosia.
Marek zmierzył siostrę wzrokiem. Ta wzruszyła ramionami.
– W każdym razie chciałabym, żeby w przyszłym roku wszyscy tu przyjechali. Macie czas, by to jakoś zorganizować. – Kornelia się uśmiechnęła. – Macie czas… W przeciwieństwie do mnie.
– Ale czego ty, mamo, właściwie od nas oczekujesz? – zapytała Helena.
– Drzewka.
– Jakiego drzewka? – zdziwił się Romuald.
– Szczęścia – prychnęła zirytowana Kornelia. – No przecież że genealogicznego – dodała, wzdychając. – Chociaż to drzewko zdecydowanie mi szczęście przyniesie. I wam też. Czas podzielić majątek, a jak wiecie, mam go trochę. Po przodkach. Tych, których musicie odnaleźć.
– A jak nie znajdziemy? – zapytała Zosia, nerwowo szukając swojego smartfona.
– Tego nawet nie przewiduję. No ale gdyby… Majątek oddam biednym.
Kornelia z satysfakcją spoglądała na swoją rodzinę. Mówiło się, że z rodziną to najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Oni już nawet zdjęć wspólnych sobie nie robili! Wszyscy jacyś tacy zabiegani codziennie, przerażeni życiem. Jakby chcieli je przeżyć jak najszybciej. Od weekendu do weekendu, od wakacji do wakacji, zapominali, że kiedy nadejdą te kolejne wakacje, kolejny urlop, to będą już rok starsi i rok bliżej śmierci. I że tego czasu nie da się cofnąć.
– Chciałabym, byście się wszyscy w to zaangażowali… Bo w rodzinie jest siła.
2.
Helena nie chciała patrzeć na Ryszarda. Wydawało jej się, że ich rodzinna siła już dawno osłabła. Kiedyś było zupełnie inaczej. Teraz odnosiła wrażenie, jakby ten ich rodzinny balon został przekłuty i zeszło z niego całe powietrze. Stracili parę, motywację do działania i starania się. Patrzyła na swojego męża i nie czuła nic. Kompletnie nic. Mieszkali razem, ale wszystko robili osobno. Spali wprawdzie we dwoje na ogromnym łóżku, szczelnie owinięci kołdrami, każdy swoją.
Helena chciała przerwać tę fikcję. Nie była szczęśliwa. Czuła się zupełnie niepotrzebna. Słowo „żona” ciążyło jej niczym kamień. Wiele razy chciała się rozstać z Ryszardem. Planowała to od lat, ale zawsze coś jej w tym przeszkadzało. Najpierw czekała, aż Konrad skończy szkołę, potem aż osiągnie pełnoletność, by nie denerwować dzieciaka ich sprawami, następnie czekała, aż zda maturę, bo przecież nie można stresować syna przed najważniejszym egzaminem w życiu. Potem były okrągłe urodziny Ryszarda, a Helena nie była na tyle okrutna, by machać mu papierami rozwodowymi przed nosem zaraz po tym, jak wspólnie z synem odśpiewali mu Sto lat. To zdecydowanie byłaby hipokryzja.
Całymi dniami zastanawiała się, kiedy nadejdzie ten odpowiedni moment. I od piętnastu lat nie mogła go znaleźć.
Ryszard nie był złym człowiekiem. Po tylu latach małżeństwa Helena nie umiała w zasadzie nic o nim powiedzieć. Patrzyła czasem na niego, gdy siedział i czytał coś ze swojego tabletu, i zastanawiała się, co robi obok tego – jak jej się wydawało – obcego mężczyzny.
Tuż po świętach miała mu powiedzieć, że czas by ich drogi się rozeszły. Przecież nie będzie tego mówić w Wigilię! Zresztą nie chciała też martwić matki, bo miałaby ją na sumieniu. Chociaż Kornelia wydawała się z nich wszystkich najzdrowsza i najbardziej dziarska, jakby nic nie było w stanie jej złamać. Może Helena powinna jeszcze poczekać, do jej śmierci? A może już teraz się rozstać, bo przecież gdy mama umrze, to zapisze im wszystkim jakiś spadek i jako mężatka Helena będzie się musiała majątkiem dzielić z Ryszardem? A tak zaczęłaby sobie spokojne życie sama, z dala od wszystkich zmartwień… Nie miała ich wiele, bardziej denerwowała ją małżeńska nuda. Ale może to tak powinno być po tylu latach? Może to zupełnie normalne, że w pewnym momencie ludzie przestają rozmawiać?
– Helenko? – niepewnie zagadnął jej mąż. – Słyszysz mnie?
– Tak, zamyśliłam się, przepraszam – powiedziała cicho.
– Pomogę wam z tym drzewem genealogicznym, z drzewem mojej rodziny całkiem nieźle mi poszło. Jest taka strona w internecie, gdzie wiele rzeczy można znaleźć. Pokażę ci.
Helena pokiwała głową. To zdecydowanie znowu nie był dobry czas na rozwód. Kornelii bardzo zależało na odkryciu ich korzeni, a sami sobie nie poradzą. Westchnęła. Może faktycznie trzeba poczekać, aż Konrad się wyprowadzi? Wydawało jej się, że to nastąpi lada moment, przyprowadzał różne panny do domu, ale do żadnej nie zdążyła się przyzwyczaić. Zmieniał je jak rękawiczki. Już nawet nie próbowała spamiętać ich imion. Rysiek miał lepiej, bo każdą z nich nazywał Marta. Nikt nie wiedział dlaczego, bo akurat Marty to żadnej Konrad nie znał, ale w rodzinie przyjęło się, że u Konrada zawsze jakaś Marta była. Albo on u niej. Czasem były dwie Marty jednocześnie i Helena na wszelki wypadek wolała nawet nie wchodzić do pokoju, bo bała się, co tam zastanie. A raczej w jakich konstelacjach. Przestała się łudzić, że jej jedyny syn kiedykolwiek założy rodzinę. A może lepiej, by nie zakładał, jakby ta rodzina miała się rozsypać w drobny mak?
Kornelia miała rację. Naprawdę była jedynym ogniwem łączącym ich wszystkich. Może faktycznie to był dobry pomysł, by wreszcie zebrać wspomnienia w jednym miejscu i dowiedzieć się, kim byli przodkowie?
Ryszard i Helena poznali się na studiach. Na początku w ogóle nie zwróciła uwagi na szczupłego chłopaka w okularach z grubymi brązowymi oprawkami. Jednak później coraz częściej zaczęła go dostrzegać. Nie na potańcówkach, na które chadzała z przyjaciółkami, ale w bibliotece, w księgarni na rogu, w czytelni, w której zwykła się uczyć. Ona – polonistka, on – historyk. Często rozmawiali ze sobą, o literaturze, o życiu. Ryszard oprócz tego, że był historykiem, o dziwo kochał wszystko to, co wiązało się z przyszłością. W czasach, gdy byli młodzi, nie było internetu, komputerów, ale gdy tylko się pojawiły, on zaczął aktywnie z nich korzystać, wyszukując kolejne nowinki, które mogłyby mu się przydać w pracy, ale i w życiu.
– Fascynują mnie zmiany – ekscytował się. – Zobacz, najpierw pismo obrazkowe, a teraz słowa na ekranie komputera.
Helena nie lubiła zmian. Żadnych. Może dlatego tak trudno jej było zmienić męża? Ale tak naprawdę gdyby wzięła rozwód, co by się zmieniło w jej życiu? Chyba nic. Tak samo czekałyby ją samotne wieczory z książką, tak samo nie miałaby z kim spędzać czasu. Bo przecież co to za spędzanie czasu, kiedy każdy siedzi w swoim fotelu, każdy ze swoją książką? I tylko raz ona zaparzała herbatę z miodem i goździkami, a raz on. Nuda i stagnacja. A ona odnosiła wrażenie, że młodość ucieka szybciej niż galopujące konie. Czuła się całkiem atrakcyjna, ale miała pięćdziesiąt trzy lata i zdawała sobie sprawę, że to ostatni moment na podejmowanie życiowych decyzji.
– Teraz pięćdziesiątka to jak dawniej trzydziestka – mówiły jej koleżanki. – Życie dopiero się zaczyna.
Faktycznie, gdy Helena oglądała kolorowe czasopisma ze znanymi aktorkami, widziała, że wiele z nich nie wyglądało na swoje lata. Oczywiście dużo tam było retuszu, ale sama zdawała sobie sprawę, że wygląda dobrze i że gdyby chciała, mogłaby zaznać jeszcze szczęścia w życiu. Nie wpadła na pomysł, że mogłaby jeszcze być szczęśliwa ze swoim mężem. Nigdy z nim o tym nie rozmawiała. Nawet nie powiedziała mu, że czuje się nieszczęśliwa. A on, jak to większość facetów, był pewien, że skoro kiedyś było dobrze, to nadal jest. Nie przypuszczał, że jego żona od lat pragnie zmian. Przecież ona nigdy w życiu zmian nie lubiła!
Ryszard kochał ich wspólne wieczory. Lubił, gdy siedzieli każde w swoim fotelu, pili herbatę i sobie razem milczeli. Helena nie do końca miała rację, sądząc, że Ryszard lubił zmiany. On zmiany lubił obserwować, gdy działy się poza nim. Fascynowało go to, że coś może tak szybko pędzić do przodu w czasie, gdy on wraz ze swoją, tą samą od trzydziestu lat, żoną w milczeniu popijał sobie herbatę, przeglądając archiwa historyczne na swoim nowoczesnym tablecie.
W internecie można było znaleźć wszystko. Wystarczyło wiedzieć, gdzie szukać. On wiedział. Pasjonowało go wyszukiwanie informacji i bardzo się już cieszył na te długie zimowe wieczory, gdy będą siedzieć wspólnie z Helenką przy herbacie i rozmawiać o genealogii. A latem może zrobią sobie wycieczkę po parafiach, w których zajrzą do starych ksiąg, przejrzą dawne dokumenty i będą razem ślęczeć nad papierami całą noc, jak to robili trzydzieści lat temu w małym pokoju w akademiku na Przymorzu.
3.
W przeciwieństwie do swoich rodziców Konrad kochał zmiany. Szczególnie jeżeli mówimy o zmienianiu kobiet z jednej na drugą, trzecią, a nawet którąś tam z kolei. Tuż po tym, jak Kornelia obwieściła wszystkim swój pomysł dotyczący herbu, spadku i zapewnienia atrakcji rodzinie na kolejny rok, zadźwięczał w jego kieszeni telefon. Mężczyzna przeprosił wszystkich skinieniem głowy i odszedł od stołu.
– Cześć, słoneczko – wymruczał. – Ja tobie również życzę spełnienia marzeń… – Uśmiechnął się, szukając czegoś w kieszeni. – Oj, słoneczko, ja nie wiem, jakie możesz mieć marzenie. Naprawdę nie domyślam się nic a nic – dodał, wywracając oczami. – Miałbym może kilka pomysłów, co może chodzić po głowie takiej ślicznotce, ale lubię, kiedy mnie zaskakujesz…
Nie miał pojęcia, dlaczego starał się stwarzać pozory. Już mu się znudziła. No przecież ile można mówić o ślubie? Czy on dał jej kiedykolwiek do zrozumienia, że chce z nią ślub brać? W życiu! Miała zgrabne nogi, ładny biust, cienka była w talii jak osa, ale przecież on miał jeszcze czas na takie akcje. Zabawa z nią była cudowna do czasu, gdy zaczęła jęczeć o pierścionkach, ślubach, a nawet – o zgroza – dzieciach!
Niczym kobiecie w ciąży na myśl o tym wszystkim robiło mu się niedobrze. Zdjął płaszcz z wieszaka i wyszedł przed dom, żeby zapalić papierosa. Jego matka nie lubiła, gdy palił, dlatego się z tym krył, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy miał szesnaście lat.
Na zewnątrz prószył śnieg. Wieczór był jednak dość ciepły, więc Konrad postanowił się przejść. Chciał trochę pomyśleć o tym, co zrobić ze swoim życiem. Oczywiście miał na myśli plany krótkoterminowe, bo nad tym, co będzie za lat kilka, nigdy się nie zastanawiał. Zaciągnął się mocno papierosem i skrzywił się na wspomnienie szczebiotu jego niedoszłej żony. Tak, zdecydowanie nadszedł czas, by zakończyć tę znajomość. Zdawał sobie jednak sprawę, że przyroda nie lubi pustki. Przecież kobieta i mężczyzna są jak jin i jang, jak dwa puzzle, które powinny do siebie pasować. Dlatego on, Konrad, powinien odszukać nowego puzzla bo ten stary ewidentnie nie był dobrze do niego dobrany. Nie sądził, że akurat we wsi Pogodnej, będąc w odwiedzinach u babci Kornelii, znajdzie sobie dziewczynę, ale przecież kto pyta, nie błądzi.
Ruszył w kierunku kościoła. Akurat wychodził z niego przyjaciel babci, ksiądz Jan, wraz z uroczą dziewczyną.
– Szczęść Boże! – zawołał Konrad. – Ksiądz proboszcz do nas idzie?
Pytanie, można by powiedzieć, było retoryczne, gdyż odkąd Konrad tylko pamiętał, ksiądz Jan był gościem na Wigilii u babci Kornelii. Choć znał go, odkąd był małym chłopcem, pewnie Konrad nie podszedłby do księdza, udając, że go nie widzi, jednak towarzystwo, w którym wielebny się znajdował, wydawało się zjawiskowe. A Konrad naprawdę nie chciał zaprzepaścić okazji poznania anioła.
– A co to za anioł obok księdza stoi? Niebo cię zesłało, piękna istoto? – Zapatrzył się w to przecudne dziewczę.
– No jak to? Przecież to nasza Martusia! – zawołał ksiądz.
– Konrad Kosmowski. – Kondzio uśmiechnął się swoim najpiękniejszym uśmiechem i złapał drobną dłoń nieznajomej.
– Marta. – Uśmiechnęła się, próbując wyrwać się z silnego uścisku.
– Cudowne imię dla cudownej kobiety – powiedział Konrad, mrużąc oczy.
Nie zauważył, że dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco.
– Konradzie, przyjdę do was, tylko muszę odprowadzić do domu tę uroczą niewiastę.
– Ależ ja to z chęcią zrobię! Przecież babcia Kornelia będzie niepocieszona, gdy ksiądz nie zje ciepłego wigilijnego barszczu! Ma już swoje lata, nie można jej denerwować!
Ksiądz proboszcz niepewnie zerkał to na Martę, to na Konrada.
– Dobrze – zgodził się. – Tylko pod same drzwi ją odprowadź, chłopcze. By nie zbłądziła.
Konrad, prawdę mówiąc, marzył tylko o tym, by Martusia zbłądziła. I to na dodatek z nim i najlepiej jak najszybciej. Jak na razie wszystko układało się po jego myśli. Ksiądz Janek poszedł w stronę domu babci Kornelii, a Konrad z Martusią został sam na sam.
Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Martusia wyglądała nie jak anioł, ale jak Matka Boska. Miała na sobie granatowy długi płaszcz, owinięta była niebieską chustą, a jej długie brązowe włosy luźno opadały na plecy. Jedynie ciężkie czarne martensy, które miała na stopach, powodowały, że Konrad uznał, iż Martusia nie buja w anielskich obłokach, a jednak lubi mocno stać na nogach. W związku z tym zaczynał podejrzewać, że istnieje ryzyko odrzucenia jego zalotów. Nawet przez krótką chwilę pomyślał o tym, że nie powinien być zanadto natarczywy w swoich umizgach, bo gdyby ten but wylądował na jego policzku albo – co gorsza – na jego kroczu, to nie byłby najszczęśliwszy. Zaraz doszedł jednak do wniosku, że przecież kobieta z taką twarzą i takim głosem nie byłaby zdolna do takich ręko-, a w zasadzie „nogoczynów”.
– Nie musisz mnie odprowadzać – powiedział anioł, zamaszyście owijając się chustą i robiąc wielki krok do przodu.
– Zrobię to z przyjemnością – skwapliwie zapewnił Konrad. – Jak to się stało, że jeżdżę tutaj do babci co roku, a nigdy cię nie widziałem?
– Może masz słaby wzrok?
– Nie trzeba mieć dobrego wzroku, by dostrzec takiego anioła… – zaczął Konrad, ale nie zdołał skończyć, bo Marta prychnęła.
– Te gadki zostaw lepiej dla swoich… koleżanek. – Uśmiechnęła się pobłażliwie. – Widzę, że nie pamiętasz, więc ci przypomnę. Spotkaliśmy się kiedyś, dawno temu. – Stanęła przed niewielkim domkiem z czerwoną dachówką. – Tu jest mój dom, wracam do rodziców, a ty wracaj do swoich. Babcia Kornelia mówiła, że zbyt rzadko ją odwiedzasz, nie każ więc jej na siebie czekać.
– A jak przyjadę następnym razem, to spotkasz się ze mną? – Złapał dziewczynę za rękę.
– Zobaczymy – burknęła Marta i, nie spoglądając już więcej na Konrada, zniknęła za drzwiami swojego domu.
Mężczyzna zdecydowanie nie był przyzwyczajony do takiego traktowania. Zwykle gdy spotykał dziewczynę, to ona zabiegała o spotkania, uśmiechy, całowała go w policzek, usta, a czasem nawet kończyło się czymś więcej. A tutaj krótkie „zobaczymy”? Zdenerwowało go to. Stał jak osłupiały przed jej drzwiami, chciał nawet zapukać i porozmawiać z nią jeszcze raz, ale doprawdy nie wiedział o czym. Miałby zapukać i co? Uśmiechać się jak dureń? Ze zgrozą musiał przyznać, że Marta była jedną z nielicznych kobiet, na które to nie działało. Kompletnie nie miał pomysłu dlaczego. I irytowało go to niemiłosiernie.
Wracając, zapalił jeszcze dwa papierosy, odrzucił trzy połączenia od różnych kobiet, które chciały życzyć mu spełnienia marzeń (najlepiej ich własnych marzeń), przeczytał esemesy, w których był nazywany to kociaczkiem, to misiaczkiem, i wrócił do domu babci Kornelii.
– Kim jest Marta? – zapytał, nie zdejmując płaszcza. – Dlaczego ja jej nigdy nie poznałem?
4.
Marek odetchnął z ulgą. Tuż przed tym, gdy wrócił Konrad, cała rodzina zaczęła go wypytywać o plany matrymonialne. Doprawdy miał tego dość. Tylko czekał na to, aż babcia Jadzia zapyta, jak co roku:
– Mareczku, a co u ciebie? Czy już zacząłeś się uganiać za spódniczkami?
Niestety tuż po tym, gdy Mareczek o tym pomyślał, babcia zadała dokładnie to pytanie.
O ile Mareczek kochał ryby, ciasta i sałatki przygotowywane przez swoją babcię Jadwigę, to pytań dotyczących swojej prywatności nie lubił.
– On za spódniczkami! – prychnęła jego siostra.
– Zosiu, przestań! – zwróciła jej uwagę mama.
– No przecież nic nie mówię – burknęła naburmuszona nastolatka.
– On tylko siedzi z tym swoim komputerem i oczy niszczy. – Babcia Jadwiga pokręciła głową. – Wyszedłbyś gdzieś, do ludzi.
Marek był studentem informatyki, jednak do studiów, podobnie jak większość jego kolegów, miał stosunek ambiwalentny. Skoro się nauczył tyle, że mógł zarabiać dużo więcej niż jego rodzice, to naprawdę nie rozumiał, dlaczego miałby się wysilać i w pocie czoła zdawać jakieś egzaminy. Podejrzewał, a nawet był pewien, że niektórzy wykładowcy mieli dużo mniejszą praktyczną wiedzę niż on.
Nie miał czasu na studia, na egzaminy. Przecież są rzeczy ważne i ważniejsze. O swoim życiu prywatnym nie mówił zbyt wiele. W ogóle zbyt wiele nie mówił, bo zwykle siedział zamknięty w swoim pokoju na poddaszu i w zasadzie nie wyściubiał z niego nosa.
– On nigdzie nie wychodzi – westchnęła jego zmartwiona mama.
– Nawet gdyby wychodził, tobyś nie wiedziała, bo ciebie z kolei nie ma przez cały czas – stwierdziła Zosia.
– Zosiu, jak ty się odzywasz do matki? – interweniował ojciec.
– A czy ja powiedziałam nieprawdę? – Wzruszyła ramionami. – Ty zresztą nie jesteś lepszy. Siedzę cały czas sama w pustym domu.
– Ktoś musi pieniądze zarabiać – westchnęła Joanna.
– Marek zarabia, siedząc w domu – zauważyła Zosia.
– No właśnie! I kto firmę odziedziczy? – przypomniał sobie Tomasz.
– Nie wiem, ale ja nie chcę mieć z tą firmą nic wspólnego. – Zosia pokręciła głową. – Nie zamierzam brać udziału w tym wyścigu szczurów…
– Zofio! – zareagował ostro ojciec.
Dziewczyna zamilkła i siedziała naburmuszona. Nie odzywała się do nikogo, tylko nerwowo machała nogą obutą w martensa.
Właśnie w tym momencie w pokoju pojawił się Konrad, który wrócił ze spaceru i zapytał o Martę. Stanął w progu i zapatrzył się w stopę Zosi. Ten widok przypomniał mu Martę, a tym samym to, że przecież zadał pytanie, a nikt nawet nie zareagował.
– Czy ja mógłbym się dowiedzieć, kim jest Marta? – zapytał ponownie.
– Nasza Marta? – zdziwiła się babcia Kornelia. – Przecież ją znasz.
Konrad pokręcił głową.
– Bawiłeś się z nią, gdy byliście dziećmi. – Kornelia uśmiechnęła się pobłażliwie.
Konrad zmrużył oczy, próbując sobie przypomnieć wszystkie dzieciaki, z którymi się spotykał, gdy był na wakacjach u babci.
– Tu nie było nikogo takiego. Był Jacek, ten który ma teraz trójkę dzieci i siedzi w Warszawie, była Ewa, ta, która wyjechała do Irlandii, i jeszcze taka jedna była. Taka mała i gruba. Mańka na nią mówiliśmy – przypomniał sobie. – Pamiętam, że kiedyś napuściłem na nią babcine gęsi. – Zarechotał. – Uciekała, aż się kurzyło! I te krótkie grube nóżki! To był dopiero widok! Aż buty pogubiła!
Babcia Kornelia z przekąsem patrzyła na wnuka.
– No właśnie… – burknęła, gdy ten przestał się chichrać. – To właśnie była nasza Martusia.
Konrad z przerażeniem spojrzał na babcię.
– Jak to? – zapytał powoli. – Mańka? Przecież ona była mała i gruba?
– No cóż, dzieci dorastają – stwierdziła Helena. – Ładna dziewczyna się z niej zrobiła, prawda? Kto by się spodziewał?
– No właśnie, kto by się spodziewał… – westchnął Konrad.
On zupełnie by się nie spodziewał, że z grubej dziewczynki, z której się wyśmiewał, wyrośnie taka cudowna istota. Cholera, nie będzie lekko. Pozostało mu mieć nadzieję, że Marta ma wybiórczą pamięć i o tym incydencie z gęsiami na podwórku babci Kornelii zupełnie zapomniała.
Niestety bardzo się mylił, o czym miał się przekonać już niebawem.
5.
Podczas gdy cała rodzina pani Kornelii Trzpiot w pewnej niewielkiej i malowniczej wsi o optymistycznej nazwie Pogodna zastanawiała się nad zdrowiem psychicznym seniorki rodu, w dalekiej Szkocji niejaki Henry Maria Campbell pochylony nad kuflem ciemnego piwa zwierzał się barmanowi, że rodzice nazwali go Henry po Henryku VIII, a Maria po Marii Stuart, królowej Szkocji. I że on zdecydowanie nie lubi tych dwóch imion, ale cóż, postanowił, że będzie je nosił z dumą i godnością.
Ciąg dalszy w wersji pełnej