Drzewo tańca - ebook
Drzewo tańca - ebook
W świecie, który nienawidzi kobiet, nawet taniec może stać się grzechem
Strasburg, rok 1518.
Samotna kobieta zaczyna wirować w tańcu na głównym placu miasta. Tańczy dzień za dniem, bez chwili wytchnienia. Wkrótce dołączają do niej setki innych. Czy to opętanie? A może manifest kobiecej siły? Władający miastem mężczyźni są mocno zaniepokojeni.
Lisbet mieszka z mężem i teściową, zajmuje się pszczołami. Jej spokojne życie zostaje wywrócone do góry nogami za sprawą szwagierki, Nethe, która wraca po siedmiu latach pokuty za zbrodnię, o której się nie mówi.
Gdy miasto tętni pod rytmicznymi uderzeniami tysiąca stóp tańczących kobiet, Lisbet zostaje złapana w niebezpieczną sieć skrywanych tajemnic i namiętności.
Drzewo tańca to oparty na prawdziwych wydarzeniach manifest siostrzeństwa osadzony w epoce przesądów i histerii. To pełna pasji opowieść o rodzinnych sekretach, zakazanej miłości i kobietach zepchniętych na margines.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9916-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Juan Antonio Ramírez
_La metáfora de la colmena_
ciało doświadcza objawienia, ponieważ porzuca wszelką nadzieję.
Anne Michaels
_Płomyki pamięci_
tłum. B. Malarecka
Kiedy zobaczyłam ten spektakl, chciałam żyć przez
Chwilę przez chwilę. Chociaż było to nieeleganckie,
To właśnie mogło oznaczać być żywą, lecz czule.
Jedna rzecz. Jedna rzecz. Jedna rzecz:
Powiedz mi, że istnieje
Łąka, po wszystkim.
Lucie Brock-Broido
_A Meadow__ŻADNYCH TAŃCZĄCYCH_
Słyszała, że na rynku jest chleb. Może to kłamstwo, a może bochenki są z tak porażonego zboża, że aż niejadalne, ale _Frau_ Troffei to nie obchodzi. Nadzieja pożywia ją bardziej niż wszystko, co przełknęła w ostatnich miesiącach. Chodziła z innymi na grzyby, zastawiała w lesie sidła na zające, jak Cyganie. I nic. Głodowa Zima i to skwarne lato przegnały stąd nawet zwierzęta. Przyniosła do domu ptaka, który wypadł z gniazda, i upiekła go wprost w popiele paleniska, żuła jego miękkie, łamiące się z trzaskiem kości, kalecząc sobie dziąsła, aż jej usta wypełnił smak żelaza i soli.
Jej mąż nie wie, jak ona cierpi, sam chyba nigdy nie zaznał głodu. Robi się żylasty, powrozy mięśni okalają mu ramiona. Ale ona nosi w sobie głód, jakby to było dziecko, które rośnie, ssie i wydyma jej brzuch, aż od dźwigania pełnego ciężaru tej dręczącej pustki łapią ją skurcze.
Zaczęła żuć skórzane okrawki. Zaczęła ssać końce włosów i z uwagą przyglądać się bezdomnym psom. Zaczęła widzieć wiszące przed nią w powietrzu białe światła. Ostatnio może przesuwać je palcem.
Jednak _Frau_ Troffea jeszcze nie postradała zmysłów i idąc chwiejnym krokiem przez swoje miasto, obmyśla plan. Jeśli chleb jest przypalony, może go namoczyć w rzece, aż zmięknie. Jeśli jest spleśniały, może inni go zostawili. Jeśli chleba nie ma albo już się skończył, może napełnić kieszenie kamieniami i wejść do wody, jak zrobili niektórzy. Kobiety wrzucały niemowlęta, żeby móc wykarmić pozostałe dzieci. Zrobiłaby to samo, gdyby jej nie umarły we wczesnym dzieciństwie. Syn, który przeżył, już dawno zawisł jako zdrajca. Samuel, jeden z setek skazanych zamiast ich przywódcy Jossa Fritza, który po każdej próbie buntu rozpływa się w Czarnym Lesie, tak łatwo jak topniejący śnieg.
Przytułki są przepełnione, podobnie jak cmentarze. Nadchodzi koniec świata, obwieszczają to wszem wobec, od ulic po kościoły. Geiler, kaznodzieja strasburskiej katedry, od ośmiu lat nie żyje, ale jego słowa są namazane na murach, powtarzane z ambon: „Nikt spośród nas nie może dostąpić zbawienia”. Kometę, która przeciągnęła ognisty ogon nad przełomem wieków i ich przeklęła, wydobyto z krateru i położono na ołtarzu, ale za późno.
Modli się, idąc, chociaż już dawno nie ma różańca. Gliniane paciorki trzaskały między zębami jak ptasie kości.
_Frau_ Troffea obraca w palcach nitkę światła, miękką jak owcza wełna. Pot ścieka jej po wardze i po plecach, przesiąka nim cuchnący materiał sukienki. Słońce przysmażyło jej podeszwy stóp, kiedy w południe zasnęła przed karczmą. Alkohol – dla niej nowość i coś, na co niezbyt mogą sobie pozwolić, ale porażona pszenica nadaje się do warzenia piwa – tego jednego nie brakuje. Mąż nie przyszedł jej szukać przez całą noc. Stopy boleśnie ocierają się o bruk, dobrze znów je czuć, pęcherze popękają i pojawi się nowa skóra.
Jej trasa prowadzi przez koński targ, zbudowany, kiedy środek Strasburga znajdował się gdzie indziej, tak że targ miał leżeć na obrzeżach miasta. Teraz w katedrze skarżą się na zapach, ale _Frau_ Troffea go lubi: kwaśny i tak mocny, że osiada na języku. Kobieta otwiera usta, napełnia płuca.
To miasto rozrosło się jak pokraczna bestia. Za jej młodości było tłuste od bogactwa, więc przyciągało pełznące pchły. Handel dawno przygasł, ale wciąż co dzień pojawiają się nowe twarze, wśród nich twarze ciemne, jakby diabły już tu były i zalewały zajazd swoim plugastwem. Święte Cesarstwo Rzymskie zmaga się z Turkami osmańskimi, a stawką w walce są dusze jego mieszkańców. _Frau_ Troffea nie umie czytać, ale wie, że krążą pamflety o nich, o tych Turkach zagrażających ich cesarstwu, ich domom. Są wrogami, ale i tak tu ciągną, twierdząc, że uciekają przed tymi samymi hordami, które za nich walczą.
_Frau_ Troffea pilnie baczy na takie kłamstwa.
Całymi dniami czujnie wypatruje niewiernych, widzi ich nawet w kościele, choć tam płonie święte kadzidło, a dym jest tak gęsty, że przyprawia o szczękościsk. Co wieczór _Frau_ Troffea sprawdza, czy nie ma na ciele ukąszeń i śladów inkubów, ale znajduje tylko kości, coraz twardsze pod topniejącym ciałem.
Targ jest pogrążony w letargu i faluje jej przed oczami. _Frau_ Troffea przeszukuje zamknięte stragany, zakurzoną ziemię, zakamarki pozapychane wysuszonym przez upał łajnem. Czuje słodycz i gówno, zapach jej miasta trwającego w spiekocie pod bezlitosnym, błogosławionym, przeklętym słońcem. Ten zapach wypełnia jej głowę, kiedy szuka, grzebiąc rękami w pyle, nabierając wielkie garści ziemi. Szepcze modlitwę niczym zaklęcie, jakby Bóg miał zrzucić bochenki z nieba. Ale nic nie spada, tylko żar leje się na plecy, łydki, poparzone podeszwy stóp, a ona znów się zastanawia, dlaczego mąż nie przyszedł jej szukać.
Płacze, ale się nie wstydzi. Smużki światła roją się wokół niej jak muchy, niebiańskie i pląsające, oplątujące ją miękkimi nićmi. Ma dłonie pełne ziemi i ekskrementów, swędzą ją paznokcie, aż chce je sobie zerwać.
Światło łaskocze ją pod brodą.
_Frau_ Troffea odchyla głowę do tyłu, patrzy na słońce, aż jej oczy wypełniają się bielą. Światło wiruje wokół niej niczym chmura, uderza w nią łagodnie jak wypełniony wiatrem żagiel. Kobieta podnosi jedną stopę, potem drugą. Jej biodra się kołyszą. Rozchyla wargi w ekstazie.
Pod błękitnym, płonącym niebem _Frau_ Troffea unosi ręce i zaczyna tańczyć.JEDEN
Lisbet wygina stopę w łuk, zapiera się nią o drewnianą ramę łóżka, dopóki skurcz nie przejdzie. Oczy kleją jej się od snu, przeciera je. Mogłaby tak leżeć jeszcze przez godzinę w tej ciszy wczesnego poranka, ale to cenny czas, w dodatku ograniczony. Dziś wróci z gór siostra Hennego Agnethe i wszystko się zmieni.
Henne leży odwrócony do niej plecami, jego bawełniana koszula jest tak wilgotna, że niemal przezroczysta, skórę na karku ma różową, pod linią włosów marszczy się gwiaździsta blizna po wyciętym przez cyrulika pieprzyku, który nie chciał przestać rosnąć. Lisbet obraca głowę, żeby obserwować jego oddech. Mogłaby położyć mu dłoń między łopatkami i wyczuć pracę płuc, przypominającą brzęczenie z kószek – ale to niemożliwe, nie da się pokonać odległości, która ich dzieli. Na samym początku dotykała go cały czas: przykładała mu dłonie do czoła, wyciągała plewy z włosów, kradła pocałunki za plecami jego matki. Te czułości to już teraz przeszłość.
Znów podkurczają jej się palce stóp, więc podnosi się z sykiem na posłaniu. Dawno skopali prześcieradło, pocą się prosto w słomę niczym konie. Strużka potu ścieka jej po plecach. Ma ochotę ściągnąć koszulę nocną, pójść przez las nad rzekę i wytarzać się w błocie jak prosię.
Dźwiga się z łóżka, przechodzi przez izbę do okna. Przez okiennice wlatuje kilka sennych pszczół, a Lisbet zastanawia się, czy ją poznają bez jedwabnego kaptura i wiklinowej osłony, czy czują w jej pocie słodki zapach swojego miodu.
Samo światło wydaje się zbite, gęste od upału. Agnethe wróci z pokuty w środek fatalnego lata. Powietrze stoi, nie kołysze okiennicami, nic w ogóle się nie porusza oprócz pszczół i bólu w jej nodze, który pnie się w górę jak ciernisty pęd. Lisbet przygryza wargę, na tyle mocno, by zabolało, by ognisko bólu przeniosło się stamtąd tu. Dziecko, które ma w sobie, drgnęło i Lisbet przygląda się cieniom migającym pod jej koszulą nocną jak małe rybki. „Nadal tam jesteś? Dobrze”.
Splata dłonie poniżej wypukłości, która ostatnio urosła tak bardzo, że w najszerszym miejscu Lisbet już nie może otoczyć jej rękami. Jeszcze dwa miesiące. Nigdy wcześniej nie donosiła tak długo, nie miała tak dużego brzucha. Głaszcze kciukiem napiętą skórę i chodzi w kółko, aż przestaje się czuć, jakby stąpała po gorących odłamkach szkła. Udaje jej się okrążyć pokój osiem razy, zanim chrzęści siennik.
– Lisbet?
Chodzi dalej.
– Lisbet. Przestań.
– Gorąco.
Dostrzega tylko błysk jego oka i zębów, kiedy Henne pyta:
– Piwa?
– Nie.
– Powinnaś się położyć. Odpoczywać.
Lisbet zaciska zęby. Próbowała tego w pierwszych ciążach, chociaż jego matka się sprzeciwiała, chciała, żeby synowa ruszała się przed rozwiązaniem, bo wtedy wszystko pójdzie szybciej, a ona będzie silna. Za pierwszym i drugim razem Henne odrzucił życzenie matki i Lisbet całymi dniami leżała w łóżku jak szlachcianka albo siedziała przy kuchennym stole, a on krzątał się przy niej i ją uspokajał, karmił skropionymi miodem mlecznymi kluskami, które podawał jej palcami do ust.
Byli wtedy pełni nadziei, nawet po szóstym razie, bo od kobiet w kościele słyszeli gorsze rzeczy. Dziś od mlecznych klusek minęło pięć lat, a ona nie może się pochwalić żadnym żyjącym dzieckiem.
Sophey ją obwinia, Lisbet to widzi. Ciągle nazywa synową flejtuchem, chociaż ta z oddaniem dba o pszczoły, i opowiada, jak sama przed urodzeniem Hennego pracowała w polu, a zanim powiła Agnethe, doiła krowy.
– Dlatego Henne ma silne barki, a Nethe silne ręce.
Agnethe. Nethe. To imię ma dla Lisbet niemal mistyczne brzmienie, jest mityczne jak te silne ręce czy szczęka, która ponoć tak upodobnia Agnethe do brata. Już wkrótce Lisbet przekona się, czy to wszystko prawda. Sophey i Henne przez pierwsze lata wspominali o Agnethe tak rzadko, że łatwo było te wzmianki zlekceważyć, a zadawane przez Lisbet pytania zbywali. Zawsze miała wrażenie, jakby wchodziła do izby, z której właśnie wyszła inna, droższa im osoba. Jakby Henne zaczął szukać żony, by zapełnić miejsce przy stole opuszczone przez Agnethe. Wiecznie jakiś zły omen: przyszła na świat wraz z kometą, przybyła tu wnet po odejściu Agnethe, krwawiła po raz pierwszy w ślad za szaleństwem matki. Pszczoła uderza w locie w okiennicę. Lisbet odpowiada puknięciem.
Nawet Ida, która potrafiła sprawić, że Lisbet od pierwszej chwili czuła się tu u siebie, tylko krąży po obrzeżach prawdy o Agnethe, nie wykracza w odpowiedziach poza znane fakty.
– Jest w klasztorze na Górze Świętej Otylii, odbywa pokutę.
– Ale przecież byłyście przyjaciółkami – nalegała Lisbet, z takim poczuciem, jakby naciskała siniak, przygotowana na ukłucie zazdrości na myśl, że Ida kochała inną przyjaciółkę tak bardzo, jak kocha Lisbet. – Musisz wiedzieć, za co tam trafiła.
Jednak Ida, mimo całej wielkookiej, dziecinnej wesołości, jest mistrzynią uników, i zawsze tak poprowadziła rozmowę, by ominąć ten temat i przejść do nowych, przyjemniejszych plotek – o najnowszych grzeszkach _Herr_ Furmana, o długach hazardowych Sebastiana Branta – aż Lisbet zapominała, dlaczego ją to obchodziło, a Agnethe znów stawała się tylko przypiętym do jej pleców cieniem, coraz rzadziej migającym w polu widzenia.
Siedmioletnia pokuta. Lisbet próbowała wysondować głębię takiego wyroku, zważyć jego szczególny ciężar. Ciekawe, jak wszystko się teraz zmieni, kiedy w domu przybędzie jeszcze jedna osoba. To nie o obecność Agnethe Lisbet modliła się przez te wszystkie lata. Byli pewni, że na długo przed zakończeniem pokuty Agnethe pojawi się dziecko, może dwoje lub troje, jak zdarzyło się Idzie. Twarzyczki wyszorowane do czysta, drobne paznokietki pełne wosku po uczeniu się pszczół. Lisbet zamyka oczy przed tą wizją, z jej ust wydobywa się westchnienie, każde stracone dziecko wrzyna się w jej ciało i serce. W puste miejsce, które wydzieliła przy stole, wpasuje się dorosła kobieta, obmyta z grzechu, którego nikt nie chce nazwać.
Henne siada z jękiem. W przyćmionym świetle, pociętym listewkami okiennic, Lisbet widzi, jak przeciera oczy. Przez ciemność przebija jego kremowa skóra.
– Śpij jeszcze – mówi do niego ostrzej, niż zamierzała.
Henne odrzuca kłąb prześcieradła zaplątany wokół kostek i wstaje, nabiera masywności w półmroku. Zawsze jej się podobały jego krzepka budowa, kanciasta sylwetka, mocna od pracy w lesie, nadgarstki z siateczką blizn po użądleniach pszczół z czasów, zanim go poznały i mu zaufały. Nadal go pożąda, chociaż po każdym nieudanym porodzie on spełnia małżeński obowiązek z zamkniętymi oczami. Teraz Henne widzi, że ona go obserwuje, i odwraca się, żeby się ubrać.
Lisbet otwiera okiennice, wygania pszczołę z powrotem na wolne powietrze. Wszystko wokół porastają drzewa, przysuwają się do granicy ich wydartego lasowi gospodarstwa, gdzie wciąż trzeba wyrywać i wycinać korzenie w niekończącej się walce. Nad koronami już widać światło, fioletowawe jak smugi na jej brzuchu. Świt wpada wprost do ich izby, chociaż zawsze brakuje czasu, by przyglądać się jego nadejściu.
Na jej barki spada ciężar: ręka Hennego układająca szal. To jego najpełniejszy dotyk od wielu dni, może nawet tygodni. Henne wycofuje się równie szybko. Lisbet zrzuca szal z ramion, łapie go i wiesza na krześle.
– Za gorąco.
Henne wzdycha. Kiedyś jej skargi wydawały mu się czarujące. Chichotał, nazywał ją _Schatzi_, skarbem. Czyż nie stała przy tym oknie, świeżo mu poślubiona, i nie skarżyła się na zimno za pierwszym razem, kiedy zrobił jej dziecko? Jeśli będzie tu stać wystarczająco długo, może on sobie przypomni, może ją przytuli. Słyszy, jak Henne sika do nocnika. Dziecko się rusza.
Lisbet czeka, aż on skończy. Odwraca się, zawadzając brzuchem o ramę okienną.
– Przejdę się – mówi.
Henne trzyma nocnik.
– Pójdę z tobą.
Lisbet kręci głową, już wkładając swoją najcieńszą sukienkę, śmierdzącą od ciągłego noszenia. Czuje w środku dobrze znany szum, pragnienie, żeby pójść do pszczół i do swojego drzewa, żeby pobyć samej z dziećmi, zanim zacznie się dzień.
– A jeśli zjawi się Agnethe?
Sztywnieją mu barki. Lisbet słyszy, że gwałtowniej wciąga powietrze. Henne martwi się powrotem siostry. Dawniej może mogłaby spytać dlaczego. Teraz dzieli ich taka przepaść, że Lisbet ośmiela się tylko poruszać brzegiem otchłani.
– Jeszcze szmat czasu, zanim dotrze. Niebezpiecznie schodzić z góry po ciemku, a opactwo jest o dzień drogi stąd.
Zdążył włożyć chodaki, nim jej udało się wcisnąć własne drewniaki na spuchnięte stopy. Kiedy naciska na obrzmiałą kostkę, zostaje ślad, jakby jej ciało było świeżą gliną, niedawno wydobytą z ziemi. Henne otwiera drzwi i wychodzą po cichu przez ciemny dom na podwórze.
Lisbet czuje, że powietrze przykleja się do niej jak kurz, i niechętnie idzie za Hennem. On opróżnia nocnik, wziął też ze sobą resztę czerstwego chleba z kuchni. Rzuca go kurom, kiedy mijają kurnik.
Psy leżą bezwładnie na środku podwórza. Mała suka, Fluh, jest nowa, ostra i ujada jak schwytana w sidła za każdym razem, kiedy widzi Lisbet. Ulf, wilczarz o zmierzwionej sierści, mniej jej przeszkadza. Wzięli go jako szczeniaka, niedługo po jej przybyciu. Pies na nią nie skacze ani nie łapie jej zębami za spódnice.
Fluh ryje w ziemi wokół siebie, wkopując się głębiej, ale Ulf się podnosi i podbiega truchtem, żeby ich dogonić. Otwierają furtkę, mijają brzęczące stożki kószek, w których budzą się pszczoły, i wchodzą do lasu.
Ziemię pokrywają cienie, więc Lisbet podnosi nogi, jakby brodziła w wodzie. Muchy zbierają się wokół jej uszu, ale nie może znieść chodzenia z rozpuszczonymi włosami w zawiesistym upale. Słychać tylko szelest suchych liści pod ich stopami, opadłych wcześnie z drzew, i jej już nierówny oddech.
Henne trochę ją wyprzedza, obrócony lekko bokiem, żeby zmieścić się na wąskiej ścieżce. Nie pyta, którędy mają iść: on prowadzi, a ona idzie za nim. Jego dłoń zwisa swobodnie i Lisbet zastanawia się, czy będzie miał coś przeciwko temu, by wzięła go za rękę. Po chwili jednak Henne opuszcza dłoń na łeb Ulfa, więc ona kładzie swoją na brzuchu.
Wspinają się na skarpę, skąd roztacza się widok, czy raczej to, co najbliższe widokowi w tej pooranej bruzdami części świata. Lisbet wyobraża sobie, że są oboje ziarnami pod kciukiem Pana, zasianymi nieodwracalnie głęboko, i przyśpiesza, wyprzedzając Hennego. Przy czystszym niebie, kiedy wiatr rozgania wyziewy wiszące zazwyczaj nad Strasburgiem, może dostrzec rzeźbienia na wieży Marii Panny.
– Lisbet? – Henne jest przy niej, jego biodro uderza o jej. – Zwolnij.
Zaczyna mu mówić, że nic jej nie jest, ale obmywa ją fala słabości, spływa po plecach cudownie zimną strugą.
– Ostrożnie. – W końcu obejmuje ją ręką w pasie. Lisbet opiera się o niego, aż po ścieżce przestają skakać iskierki. On dalej ją obejmuje, a ona zamyka oczy. Z ust wyrywa jej się westchnienie, on ją puszcza, jak gdyby krzyknęła. Lisbet potyka się, łapie równowagę. – Chodź do domu.
Od szczytu dzieli ich jeszcze ponad tuzin kroków. Kiedyś, w pierwszych miesiącach ich małżeństwa, wbiegała na skarpę i wracała, zanim Sophey zdążyła zauważyć, że zniknęła i zaniedbała obowiązki. Czuje się ociężała i przemęczona, żałuje, że nie mogła pójść sama, nie śpiesząc się, do drzewa. Teraz jednak słońce już wstało i Sophey pewnie też, szykuje się na powrót Agnethe. Lisbet bez słowa skargi pozwala Hennemu zaprowadzić się z powrotem do obejścia. Przy pasiece wyciąga rękę w stronę furtki, ale on szturcha ją, by szła dalej.
– Ja się tym zajmę.
– Potrzebują świeżej wody…
– Wiem – mówi Henne w przypływie złości. – To moje pszczoły, Lisbet.
„Nie twoje – myśli ona – ani nie moje”.
*
Henne już wybiega myślami poza nią, ku swoim obowiązkom, swojemu dniu, tak skupiony, że nawet nie dostrzega na ich zakurzonym podwórku kobiety, dopóki Lisbet nie złapie go za ramię. Ona sama ma głowę tak zaprzątniętą Agnethe, że dokłada przybyszce wzrostu, podwyższając ją o głowę czy dwie, poszerza ją w ramionach, nakłada usta i szczękę Hennego na delikatne rysy twarzy, która już rozpromienia się w uśmiechu na ich widok.
Po chwili jednak kobieta robi krok w ich stronę, poranne światło odbija się w złotych włosach, szczupłe dłonie ściskają koszyk i widać, że to Ida.
– Dzień dobry, _Frau_ Plater.
– _Herr_ Wiler. – Ida odpowiada Hennemu zdawkowym skinieniem głowy, ale jej oczy są utkwione w Lisbet. Nikt nie patrzy na nią wprost tak jak Ida i jest to kolejny powód, by ją kochać. Henne idzie dalej, do pasieki. Wspólne dzieciństwo powinno zapewnić im pewną swobodę we wzajemnych kontaktach, tymczasem jest między nimi coś twardego, pestka w miękkim owocu. Może chodzi o samego Platera – mąż Idy jest równie znienawidzony, jak Ida uwielbiana.
Ida całuje Lisbet w zarumienione policzki. Oddech ma słodki od dzikiej mięty, wargi miękkie i suche.
– Jak się dzisiaj masz? – pyta, przenosząc szybko wzrok z brzucha Lisbet na jej twarz.
– Może być – odpowiada Lisbet, a zmarszczka między brwiami Idy łagodnieje. Tyle razy Lisbet mogła odpowiedzieć na to pytanie tylko łzami, że każdy dzień dyskomfortu traktuje jak triumf.
– Dobrze – mówi Ida i przyciska cudownie chłodną dłoń do ręki Lisbet. – Zobacz, co ci przyniosłam.
Prowadzi Lisbet do stosu drewna, który Henne ułożył i zostawił, by obeschło na upalnym podwórku, a Lisbet z wdzięcznością na niego opada, Ida zaś przysiada obok, stawiając między nimi koszyk. Zamaszystym gestem odkrywa serwetkę, odsłaniając worek pełen mąki, białej jak świeży śnieg.
– Prezent – mówi – bo żytnia ci nie pasowała.
– Nie mogę przyjąć…
– Dotknij. – Oczy Idy błyszczą z radości.
– Mam brudne ręce – odpowiada Lisbet, chociaż prawdę mówiąc, ostatnio jej dłonie nawet wyszorowane do czysta są w opłakanym stanie, całe w użądleniach pszczół, opuchnięte od upału. Nie chce kłaść ich koło smukłych dłoni Idy, o paznokciach ładnych i czystych jak u noworodka. Ale Ida chwyta ją za gorące palce i nabiera garść mąki do wnętrza dłoni Lisbet. Mąka jest miękka jak płatki kwiatów, lekka i delikatna jak pył.
– Ojciec zmielił ją dwa razy, specjalnie dla ciebie – dodaje Ida.
Ku swojemu upokorzeniu Lisbet czuje, że w oczach wzbierają jej łzy. Przełyka ślinę przez ściśnięte gardło.
– Głuptasie. – Ida się śmieje, ocierając jej policzki. – Pamiętasz, też tak miałam w końcowych miesiącach. Jak deszczowa chmura, zaraz w płacz. Wszystko, co możemy zrobić, żeby ci dodać otuchy, to dla nas radość. A w tym upale nawet sobie nie wyobrażam, jak się czujesz.
– Czuję się całkiem dobrze – mówi ostro Lisbet, ostrożnie przesypując mąkę z powrotem do worka. Wraca do tego zdania, bo to jedyne, co może powiedzieć, kiedy przyjaciółka pyta ją o samopoczucie.
Lisbet bardzo stara się nie narzekać, w razie gdyby Bóg miał usłyszeć i postanowił odebrać jej także to dziecko. To jeden z wielu układów, które zawarła z samą sobą, ustawiając je jeden na drugim w chwiejnej równowadze, jak ten kolebiący się między nimi koszyk. Ida nie ma takich skrupułów: donosiła każde ze swoich dzieci bez skurczów i krwotoków, więc bez wahania kusi los i diabła. Inaczej niż Lisbet, która żyje z twardymi dowodami na to, że została przeklęta. Zna tę litanię na pamięć: kometa, _Mutti_, dzieci. Tyle zniszczeń. Tyle krwi.
– Oczywiście – mówi Ida, odrywając Lisbet od użalania się nad sobą. – Musisz ją rozrobić z najświeższą wodą, jaką macie. I popatrz, ojciec dał ci szczyptę soli w papierku.
– To zbyt wiele.
– Nie ma czegoś takiego jak „zbyt wiele” dla ciebie, Bet, dla tego dziecka. Już niedługo się urodzi, całe i zdrowe.
Lisbet mocno przygryza wnętrze policzków. Nie cierpi, kiedy Ida mówi takie rzeczy. Przecież nie wie, czy tak będzie – wie to jedynie Bóg.
– I ten chleb ma być tylko dla ciebie – gada dalej Ida. – Nie dla Hennego ani dla Sophey.
– Ani Agnethe – dodaje Lisbet. – To będzie nie lada wyzwanie nie pozwolić im wszystkim się do niego dobrać.
Knykcie Idy na pałąku koszyka bieleją.
– Wraca dzisiaj? – pyta lekko, chociaż Lisbet wie, że zna odpowiedź.
– Dziś po południu – odpowiada Lisbet. – Czy to dlatego przyszłaś tak wcześnie? Żeby się z nią zobaczyć?
– Oczywiście, że nie – mówi Ida, ładnie się rumieniąc. – Wiesz, że nie jesteśmy przyjaciółkami.
– Nic nie wiem, bo nie chcesz mi powiedzieć.
– Nie ma o czym mówić.
– Czy to takie straszne? – dopytuje Lisbet. Wie, że brzmi jak krnąbrne dziecko, ale nie dba o to. Ma ostatnią szansę, żeby dowiedzieć się czegoś o Agnethe, zanim ją pozna. – To, co zrobiła?
– Sto razy ci mówiłam – odpowiada Ida, która już się opanowała, dłonie rozluźniają się na wiklinowym koszyku, policzki znów ma blade. – Nic nie wiem o grzechu Ne… Agnethe. I tak został teraz wymazany. Siedmioletnia pokuta, znów jest bez winy. Nie możesz jej o nic pytać.
Lisbet wzdycha i zmienia pozycję. Nie chce kłócić się z Idą, nie w tej chwili, kiedy obok leży prezent od niej, a słońce nagrzewa drewno pod nimi równie szybko jak jej czoło.
– Dziękuję – mówi. – Podziękuj, proszę, Matthiasowi i _Herr_ Platerowi.
Ida prycha.
– Myślisz, że mój mąż miał z tym cokolwiek wspólnego? Obowiązki tygodniami zatrzymują go w Strasburgu.
Idzie nie jest przykro z tego powodu, a Lisbet się jej nie dziwi. Po ostatnim buncie Plater został egzekutorem rady, odpowiedzialnym za ostrzejszą stronę poczynań Dwudziestu Jeden w mieście i okolicach. Na własne oczy Ida i Lisbet widziały wyważone drzwi, kiedy chodziły z jałmużną w dzielnicach nędzy, a więzienie nad rzeką jest teraz dwa razy większe. Nie tylko Lisbet dostrzega, że Plater czerpie przyjemność ze swojej mrocznej pracy.
– A właśnie – odzywa się Ida. – Odwiedzi was dzisiaj.
– Plater?
– Tak – potwierdza Ida. – Tak powiedział mojemu ojcu.
– Kiedy?
– Dziś po południu.
– Może chce zobaczyć pokutnicę.
Przez twarz Idy przebiega cień.
– Lepiej by dla niej było, żeby trzymała się od niego z daleka.
– Co masz na myśli?
– Powiedz Heinrichowi, dobrze? Żeby się go spodziewał.
– Oczywiście – mówi Lisbet. Kiedy Ida zamyka się w ten sposób, jest jak szkatułka, w której przekręcono kluczyk. Niczego się z niej nie wydobędzie. Zanim przyjaciółka zdąży wstać, Lisbet chwyta ją za rękę, tak jak Ida wcześniej złapała jej dłoń. – Wiesz, że możesz ze mną porozmawiać o wszystkim…
– No proszę, jak miło, odpoczywamy sobie.
Dłoń Idy zaciska się konwulsyjnie na dłoni Lisbet. Odwracają się do światła, mrużąc oczy. Na tle słońca wąskie ciało Sophey Wiler jest pocięte na ostre kąty, niemal znika w talii i w miejscu, gdzie dotyka rękami bioder. Pionowa zmarszczka dzieli jej twarz na dwoje niczym blizna.
– _Frau_ Wiler – mówi Ida, zrywając się na równe nogi. – Jak się pani…
– Mam co robić – odburkuje Sophey. – A ty czego tu szukasz tak wcześnie?
– Przyniosła mi podarek – tłumaczy Lisbet, nie mogąc się podnieść z niskiej sterty polan. Za późno przypomina sobie o poleceniu Idy, by nie dzielić się drobno zmieloną mąką, ale Sophey już wyciąga sękatą dłoń po koszyk. Ida posłusznie go jej wręcza, a Sophey obwąchuje zawartość.
– Twoim dzieciom nie będzie brakować matki?
– Właśnie zbierałam się w drogę – mówi Ida.
Daje się zastraszyć Sophey tak jak wszyscy – nikt nie jest odporny na jej siłę. Sophey odwraca się bez słowa i idzie do kuchni.
– Zawsze jest dla ciebie taka niegrzeczna – zauważa Lisbet.
– Jest niegrzeczna dla każdego. – Ida wzrusza ramionami. – A dziś trudny dzień. Nawet Sophey Wiler musi się denerwować przed powrotem córki pokutnicy.
– Chyba tak.
Ida ciągnie lekko Lisbet za ręce, pomagając jej wstać, jeszcze raz całuje w policzek i delikatnie poklepuje po brzuchu.
– Rośnij dobrze.
– Wracaj bezpiecznie – odpowiada Lisbet i odprowadza wzrokiem przyjaciółkę, która pośpiesznie opuszcza podwórko. Za jej sylwetką o wąskich ramionach widzi Hennego wśród kószek, jak przesuwa się od ula do ula, z podkurzaczem w ręce niczym ksiądz z kadzielnicą. Jest za daleko, żeby mogła poczuć zapach rozmarynu, ale jej ubranie i włosy i tak są nim przesiąknięte. Czuje szarpnięcie w piersi, fizyczne doznanie, jakby jej tęsknota była biegnącą między nią a ulami nicią, za którą ktoś pociąga. Jej upodobanie do pszczół jest nadnaturalne, a kiedy się nimi zajmuje, ma wrażenie, że zachodzi w niej zmiana, jakby gwiazdy układały się w szczęśliwe konstelacje. Nawet Sophey to widzi, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała.
Kiedy Lisbet po raz pierwszy zobaczyła gospodarstwo, wydało jej się urocze: trzy solidne budynki tworzące boki kwadratu otwartego na pasiekę, a dalej ściana lasu. Wyobrażała sobie dzieci biegające w kurzu zadbanego podwórka, czepiające się jej spódnic. Wokół niej harmider, łzy i śmiech: cudowne dźwięki życia i potrzeby.
Odkąd odwiedza przytułki, wie, że oni sami żyją w warunkach uchodzących w tych okolicach za wielkie wygody. Pszczoły, kuchnia i do tego trzy izby. Jednak ich obejście wydaje jej się puste i ciasne zarazem, i nawet w pełnym blasku słońca jakby ciemne. Osaczone. Tylko pszczoły i jej drzewo przynoszą radość: te pierwsze dał jej Henne, to drugie podarowała sobie sama.
– Lisbet! – W głosie Sophey dźwięczą wezwanie i rozkaz.
Lisbet wzdycha, odwraca się plecami do pszczół i opustoszałego podwórka i wchodzi do środka.