Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Drzewo wiecznego snu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drzewo wiecznego snu - ebook

Młodzi wojownicy ludu Rijuli: Lebamo, Umgwali oraz Mukabe, syn dotychczasowego wodza, wyruszają w długą podróż po sawannie i pustyni, której celem jest zdobycie skorupy jaja gigantycznego ptaka keldelmorka. Zwycięzca tej próby, wyznaczonej przez szamankę plemienną nazywaną Starucha, ma szansę zdobyć władzę nad Rijuli. Jakie przygody czekają młodych wojowników na pełnej niebezpieczeństw drodze? Czy uda im się podołać zadaniu? Odpowiedź na te pytania poznasz czytając „Drzewo Wiecznego Snu”.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8384-899-0
Rozmiar pliku: 824 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I. PLEMIENNY RYTUAŁ

1

— Martwy wódz siedzi na wydrążonym w pniu baobabu wiecznym tronie, ukryty przed światem za drewnianą magiczną bramą, która chroni go przed spojrzeniami złych ludzi z wrogich plemion oraz dzikimi zwierzętami.

Starucha nabrała z rytualnego naczynia garść wody i rzuciła w kierunku ogniska. Ogień zasyczał i wzbił się wysoko, zupełnie jakby chciał odlecieć w kierunku widocznych w przestworzach gwiazd o diamentowym blasku. Siedzący wokół młodzieńcy skulili się. Jedynie Mukabe wyprostował młode, umięśnione ciało i podniósł głowę. Oczyma wyobraźni widział siebie w przyszłości i był to miły dla niego widok…

— Martwy wódz jest wiecznie piękny — zawodziła dalej chropowatym głosem Starucha — Martwy wódz jest wiecznie młody. Nie straszne mu zmarszczki, nie pali go słońce. Zawsze w cieniu rządzi krainą umarłych ludu Rijuli do czasu, gdy przyjdzie jego następca. Martwy wódz ma wszystko, co można mieć za życia — tyle że więcej i bez żadnego wysiłku. Usługują mu najpiękniejsze spośród zmarłych młodo kobiet, a gdyby zapragnął innych, może je wziąć, bo żadna nie ma prawa mu odmówić. Martwy wódz mieszka w drzewie wiecznego snu, domu wszystkich władców krainy umarłych.

Ogień ponownie strzelił do góry sprowokowany nagłym strumieniem wody. Starucha zaczęła tańczyć, popijając wusake z glinianego naczynia. Siedzący nieopodal trzej kapłani Boga Urumbelum bili rytmicznie w bębny.

— Martwy wódz wiecznie piękny, martwy wódz wiecznie młody!

Młodzi mężczyźni również wstali i zaczęli tańczyć wokół ogniska. Stara, stopniowo podnosząc głos, ciągnęła swą opowieść, nadając wypowiadanym słowom wyczuwalnie metafizyczny rytm, przekaz i brzmienie:

— Kiedy nadchodzi kres rządów martwego wodza, nowy jego miejsce zajmuje, ciało starego zaś do gwiazd wzlatuje!

— Tylko jeden z was wodzem zostanie, tylko jeden z was wodzem będzie żywym dla naszego plemienia!!!

— W tym samym dniu jego czas się rozpocznie, gdy starego wodza nastanie kres ziemskiego rządzenia!!! — wywrzeszczała wreszcie, jakby usiłując nadać jeszcze większego znaczenia przekazywanej od pokoleń wierszowanej opowieści.

2

Pozostali mieszkańcy wioski, siedząc w odległości odpowiadającej wzrostowi trzech dorosłych mężczyzn, wpatrywali się w ceremoniał inicjacji młodzieńców wyznaczonych przez Staruchę jako kandydaci na wodza. Niektórzy z nich, jak ojciec Mukabe, piękny Ruaribe, obecny wódz plemienia Rijuli, byli szczególnie dumni. Nieczęsto zdarza się, że Starucha wybiera na kandydata syna obecnego wodza, zaś bliscy wodza, który poszedł rządzić w krainie umarłych, tracą w krainie żywych — czyli wiosce — wszelkie przywileje. Muszą opuścić wielki dom i przenieść się do zwykłej lepianki. Dom wodza jest zaś tak duży, że więcej w nim miejsca niż w kilku zwykłych domach. Wzniesiono go w ten sposób, iż wokół największej chaty, postawionej w południowej części wioski, wybudowano cztery pomieszczenia dwukrotnie większe od domostw zwyczajnej wielkości. Następnie pomieszczenia te połączono korytarzami zbudowanymi z materiałów identycznych, jak one same, czyli patyków i liści złączonych gliną, tworząc tym samym mur odgradzający chatę wodza od reszty wioski. Wejście do największej chaty, zajmowanej przez wodza oraz jego żony, prowadzi przez jedno z czterech wejść do mniejszych lepianek, w których mieszkają czterej wybrani wojownicy z żonami i rodzinami, stanowiący jednocześnie swego rodzaju ochronę osobistą wodza, nazywaną też Gwardią Przyboczną lub Strażą Przyboczną. W dziedzińcu zaś, ukrytej dla wzroku pozostałych mieszkańców przestrzeni, która powstała pomiędzy domami wodza i jego wojowników, schowane są prawdziwe skarby.

Bogactwa te przed wzrokiem ciekawskich, oprócz wspomnianego wcześniej muru z wysokich niczym dwóch wojowników korytarzy, chroni również bogate listowie pokaźnych krzewów akacjowych zasadzonych wokół rezydencji oraz wielkie rozłożyste drzewa akacjowe zasadzone z wschodu i zachodu, skutecznie odcinające widoczność nawet z wieży obserwacyjnej, zbudowanej przy wejściu do otoczonej palisadą z grubych patyków wioski.

Obok jednego z krzewów, poniżej poziomu jego liści, znajduje się wygięty w łuk kawałek skały, szeroki na dwa metry oraz wysoki na półtora metra, umieszczony tu dziwnym kaprysem natury nie wiadomo jak i kiedy, z którego trzema wąskimi, wygiętymi strużkami sączy się woda. Życiodajny płyn wpływa do zakopanych w ziemi trzech głębokich glinianych garnków, skąd można zaczerpnąć go mniejszym naczyniem. Woda sączy się oszczędnie, bardzo oszczędnie, jednak w nawet najbardziej upalne dni jest jej na tyle dużo, aby zapełnić wielkie gliniane garnce do połowy. Nikt z wioski za wyjątkiem Staruchy, wodza, jego przybocznych wojowników oraz ich rodzin nie wie o istnieniu tego źródła. Nikt nie może zdradzić tej tajemnicy pod groźbą śmierci swojej oraz całej swej rodziny i krewnych. Kiedy rodzina odchodzącego wodza opuszcza chatę królewską, nikt z nich nie może mówić na temat tego, co widział, lub co robił w czasie rządów swego ojca czy męża. Jest to najwyższe tabu, za złamanie którego czeka najgorsza z możliwych kara: porzucenie na sawannie w rejonie polowań lwów.

Drugą, ściśle skrywaną tajemnicą jest pole kukurydzy, słodkiej rośliny o pięknym złotym kolorze, nieznanej zupełnie mieszkańcom nienależącym do kręgu wybranych. Roślina ta nawadniana systematycznie dzięki wodzie pozyskanej ze skał rośnie szybko i w dużej ilości, pomimo relatywnie niewielkiego obszaru przeznaczonego na uprawę. Kolby kukurydzy składowane są w chatach wodza oraz jego przybocznych wojowników, zabezpieczając przed głodem w radzie niepowodzenia polowań.

Trzecia tajemnicą jest zaś broń, którą posiada wódz oraz jego wybrańcy. Włócznie oraz groty ich strzał wykonane są z tajemniczego materiału. Legenda głosi, że wiele pełnych księżyców temu we wiosce pojawił się tajemniczy wódz, myśliwy, którego skóra była biała niczym kość słoniowa. Człowiek ten przybył razem z czterema kompanami o równie pięknej skórze. Wszyscy posiadali niezwykle mocną i skuteczną broń. Groty ich strzał oraz włóczni, były ostre niczym zęby Boga Kigalu — Lwa, króla wszelkiego żywego stworzenia. Silne i wytrzymałe nie łamały się w czasie walki, czy polowania i nie rozpadały się nawet pod długim czasie użytkowania. Białoskórzy mieli również długie noże oraz siekiery i inne narzędzia wykonane z tego samego, tajemniczego surowca. Noże były tak potężne, że pozwalały kilkoma uderzeniami ściąć młode drzewko. Siekiery oraz przyrządy o dziwnym wgiętym kształcie zaś dawały moc niewyobrażalną i pozwalały dzięki wytężonej pracy ściąć młody baobab, bądź wydrążyć dziuplę w jego pniu. Uzupełnieniem arsenału były tarcze, które dawały ochronę przed każdą bronią. Biali myśliwi nazwali materiał stalą, mówili, że to surowiec wyciągnięty z wnętrza ziemi i uformowany w gorącym ogniu. Przybysze mieszkali z Rijuli przez trzy pełne księżyce, wszyscy bardzo ich polubili, lecz kiedy wzięli sobie za żony czarne kobiety, w szybkim czasie doznali jakieś tajemniczej choroby i zmarli. Ludzie mówili, że to zemsta zazdrosnego Boga Urumbelum, stwórcy świata, który uznał, że Rijuli kochają białych bardziej niż jego samego, i nie mógł tego znieść, zesłał więc na nich straszną chorobę. Tajemnicza broń dawała niezwykłą przewagę na polu walki. Długie noże i włócznie miały moc prawdziwie magiczną, gdyż zadawały straszliwe, głębokie rany, śmiertelne w większości przypadków, były również praktycznie niezniszczalne w przeciwieństwie do zwykłych włóczni Rijuli oraz broni innych plemion. Łuki zaś dzięki stalowym grotom strzał i mocnym cięciwom dawały wojownikom moc pozwalającą pozbawiać życia z odległości o wiele większej niż tradycyjna broń tego typu.

Kary za zdradę pozostałych tajemnic były równie surowe, jak za zdradę tajemnicy wiecznej wody. Beneficjenci tajemnicy mieli więc mocną motywację, aby trzymać języki za zębami, tym bardziej że nie łudzili się, iż w razie konieczności poniesienia kary, ktoś z ludu stanie w ich obronie, wręcz przeciwnie, byli przekonani, że Rijuli z chęcią wykonaliby wszelkie zalecenia czarownicy co do sposobu ukarania obalonego wodza, jego rodziny i strażników.

Ruaribe, wpatrując się w płomienie ogniska i trwający rytuał, przypomniał sobie wszystkie przestrogi i opowieści Staruchy. Szczególnie mocno w jego pamięci utkwiła historia opowiadana zawsze młodemu wodzowi, tuż po objęciu przez niego władzy nad plemieniem, a opisująca zdarzenie mające miejsce wiele pełnych księżyców temu. Wtedy to plemię Rijuli było potężne jak nigdy wcześniej i nigdy później. Ludzi było tak wielu, że zamieszkiwali w dwóch oddzielnych wioskach, z których każda miała osobnego wodza. Mieli jednak wspólne obrzędy, pomagali sobie w przypadku głodu lub wojen. W sercu każdej z wiosek było ukryte sekretne źródło, które w razie najgorszej suszy pozwalało przetrwać wybranym wojownikom i rodzinie przywódcy. Pewnego dnia urzędujący wódz — Musaka — zapragnął podzielić się tajemnicą wody. Na zebraniu starszyzny, w obecności całego ludu ogłosił, że oto nie muszą się lękać suszy, gdyż ma on ukryte źródło wiecznej wody. Wszyscy wiwatowali na jego cześć i urządzono wielkie tańce z ogromną ucztą, która trwała do samego rana. Niedługo później nadeszła wyjątkowo ciężka i długotrwała susza. Wódz robił, co w jego mocy, aby dać wodę swym poddanym. Jednak ze skały sączyło się bardzo mało życiodajnej wody, nie wystarczało jej, aby każdemu mieszkańcowi dać nawet łyk. Wkrótce ludzie zaczęli podejrzewać wodza, że bierze większość wody dla siebie, przybocznych wojowników oraz członków ich rodzin. Zbuntowali się i zaatakowali siedzibę wodza. Wojownikom oraz członkom ich rodzin udało się powstrzymać atak na tyle, aby wódz wraz z rodziną mógł uciec z wioski. Kiedy oddalili się na tyle daleko, że wioska stała się niewielkim punktem w oddali, nagle zostali zaatakowani przez stado lwów. Wszyscy zostali pożarci. To, co z nich zostało, oraz królewską włócznię znaleźli ludzie z drugiej, czyli ich, wioski kilkanaście dni później, w czasie polowania.

W bratobójczej walce z wojownikami Musaki zginęło wielu ludzi pierwszego plemienia, reszta była tak słaba, że nie miała siły pochować zabitych. Odór rozkładających się zwłok i zapach krwi przyciągnął dzikie zwierzęta. Osłabieni ludzie zostali pożarci. Źródło wiecznej wody wyschło zaś na zawsze. Była to zemsta Boga Urumbelum za nie przestrzeganie zasad przez niego ustanowionych. Dlatego, gdyby któryś z wodzów lub jego wojowników złamał zakaz całkowitego milczenia o trzech tajemnicach, musi natychmiast zostać oddany wraz z rodziną lwom na pożarcie, aby przebłagać gniew boga i tym samym uchronić wioskę przed zagładą. Tak mówiła czarownica i obecny wódz dobrze o tym pamiętał i nie miał zamiaru łamać tabu.

W tej chwili Ruraibe czuł się bardzo szczęśliwy, miał przecież wyjątkowe powody do radości. Istniała wielka szansa, że jego syn pozostanie wodzem i dzięki temu jego rodzina czyli dwie żony oraz szóstka dzieci utrzymają dotychczasowe przywileje. Zdarzało się to już w przeszłości i wtedy rodzina ojca została jakby zaadaptowana przez syna. Wódz wiedział, że zbliżał się nieubłaganie jego czas, chwila, kiedy zasiądzie na krześle wiecznego snu ukrytym w Świętym Baobabie, aby rządzić w krainie umarłych, a zwłoki jego poprzednika ulecą w płomieniach prosto do gwiazd. Nie bał się śmierci, był przekonany, że otworzy mu ona drogę do jeszcze lepszego życia, pragnął jedynie, aby dalsze życie jego bliskich było równie dobre, jak teraz.

3

Rytualne tańce trwały nadal. Powoli przyłączali się do nich kolejni mieszkańcy wioski. Zbliżał się kulminacyjny punkt obrzędu, wypalenie znaku „S”, symbolu Boga Węża na piersiach kandydatów, który miał im dać siłę i spryt potrzebne do przejścia prób, prowadzących do wyłonienia kolejnego wodza. Ruaribe przecisnął się bardziej do przodu i przyłączył do tańczących. Chciał być świadkiem początków triumfu swojego syna. Tańczyli jeszcze dłuższą chwilę, gdy nagle na znak Staruchy — uniesioną do góry dłoń z palcem wskazującym skierowanym ku gwiazdom — dźwięk bębnów zamilkł. Uczestnicy tańca zatrzymali się gwałtownie. Czarownica wzniosła ręce ku gwiazdom. W zgromadzonym tłumie ustały wszelkie szmery.

— Bukara, Wielki Wężu! — zaintonowała uroczystym pełnym siły głosem — Bukara, Wielki Wężu — wzywam cię, przybądź dzisiejszej nocy. Przybądź i obdarz łaską wybranych. Daj im siłę potrzebną do przejścia prób. Daj moc temu, którego uznasz za najbardziej godnego włóczni wodza!

Wzięła do rąk gliniane naczynie z wodą i przechyliła je. Kiedy usta miała pełne płynu, splunęła w kierunku ogniska, wzbudzając syk zranionego po raz kolejny niespodziewanie ognia.

— Wezwijmy boga! Wezwijmy Bukara! — zakrzyknęła, zaciskając pięść: — Bukara! Bukara! Bukara!

Zgromadzony tłum zaczął krzyczeć wraz ze Staruchą, rytmicznie kołysząc się na boki:

— Bukara! Bukara! Bukara! — dźwięk setek gardeł wypełnił swym potężnym rytmicznym brzmieniem całą wioskę, niesiony ciepłym wiatrem łagodnie popłynął przez sawannę, by potem wzbić się ku górze, wysoko, coraz wyżej, jak gdyby pragnął sięgnąć niedostępnych gwiazd i w nich zamieszkać na wieki.

Starucha ujęła w swe ręce długi pręt z tajemniczego materiału zakończony symbolem Boga Węża. Młodzieńcy stojący nieopodal ogniska zacisnęli nerwowo wargi. Czarownica zanurzyła końcówkę pręta w ogniu i przez dłuższą chwilę czekała, aż symbol „S” rozgrzeje się do czerwoności. Potem podeszła do pierwszego z chłopców. Dwóch dorosłych wojowników schwyciło go za ręce, kropelki potu pojawiły się na jego czole, a w dużych ciemnych oczach zamieszkał strach.

— Lebamo! — zakrzyknęła, patrząc młodzieńcowi w oczy — Oto twój znak, twoja szansa!

Sprawnym ruchem przyłożyła rozgrzany pręt do prawej piersi młodzieńca. Zasyczała skóra, młodzieniec chciał poruszyć się, lecz silne ręce wojowników w porę zatrzymały go na miejscu. Czarownica szybkim gestem odjęła piętno z ciała chłopca. Na skórze pojawiła się krwawa blizna w kształcie litery „S”.

— Niech siła Boga Węża cię wypełnia! — zakrzyknęła. Niech Bukara będzie z tobą! Chłopiec zacisnął zęby. Na krótką chwilę zadudniły bębny. Starucha ponownie zatopiła pręt w ogniu. Podeszła do Mukabe. Chłopiec sprawnym gestem wyzwolił się od dłoni chcących go przytrzymać wojowników i uniósł głowę do góry. Spojrzał w oczy czarownicy, ta zaś gestem głowy skinęła do pomocników, nakazując, aby cofnęli się, do tyłu.

— Mukabe! Oto twój znak, twoja szansa! — wrzasnęła ponownie i przypiekła rozpalonym do czerwoności symbolem prawą pierś chłopca. Raniona skóra zasyczała niczym Bóg Wąż schwytany w pułapkę przez bezbożnych ludzi. Czarownica oderwała pręt od ciała.

— Niech Bukara będzie z tobą! Niech siła Boga Węża cię wypełnia — zagrzmiała, a bębny przez krótki moment wypełniły powietrze niskim dźwiękiem. Spojrzała z zaciekawieniem na chłopca. Stał niczym posąg rzeźbiony w drewnie. Żaden mięsień jego twarzy nie zdradził cierpienia, które było udziałem ciała. Wpatrując się w twarz młodzieńcza, zdawało jej się przez chwilę, że dostrzega w niej znajome rysy. Nie były to jednak rysy, które spodziewała się dostrzec. Po raz pierwszy od wielu lat poczuła strach:

„Czyżbym pomyliła się co do niego? Czy to możliwe, że mylili się również ci, o których tak bardzo chciałam zapomnieć? Czy to możliwe, że on jest kolejnym wcieleniem boga?…” — pomyślała, lecz nawet w myślach nie ośmieliła się dokończyć i wymówić JEGO imienia, imienia boga dawno temu zapominanego, boga tak potężnego i tak słabego jednocześnie, jak żaden inny. Boga, którego nienawidziła z całych sił, boga, o którym nie chciała myśleć, a który jednak nie wiedzieć czemu, powracał wciąż, żył w jej myślach od lat, od czasu kiedy nadszedł kres jego pierwszej ziemskiej wędrówki.

„Nie! — skarciła się w myślach — to tylko ten upór i umiejętność panowania nad własnym ciałem, nad bólem! Nic złego, nic złego… Nie mam prawa myśleć więcej w ten sposób. Nigdy!”

Przerwała rozmyślania i po raz ostatni utopiła pręt w żółto-czerwonych falach ognia. Zbliżyła się do trzeciego kandydata. Ledwo trzymał się na nogach. Na szczęście mocne dłonie wojowników utrzymały bez problemu omdlewające ciało chłopca.

— Umwagali! Oto twój znak, twoja szansa! — wykrzyczała, przypalając ciało przerażonego młodzieńca.

Chłopiec syknął z bólu, wykrzywił się, jednak w ostatnim momencie powstrzymał chęć krzyku, a mocne dłonie pomocników Staruchy sprawiły, że do końca utrzymał odpowiednią pozycję. Kiedy oderwała pręt od ciała i powtórnie intonowała błogosławieństwo, bębny zagrały przez chwilę. W ciszy spojrzała jeszcze raz na kandydatów, po czym donośnym głosem wymówiła ich imiona:

— Lebamo! Mukabe! Umwagali!

Ludzie stojący wokół z niecierpliwością wyczekiwali zakończenia ceremonii. Wiedzieli, co potem nastąpi, i nie było to bynajmniej coś strasznego…

— Ludu Rijuli! Radujmy się! Oto bogowie wybrali tych młodzieńców. W nich nasza nadzieja. Nasza przyszłość. Wkrótce jeden z nich zostanie wodzem, ale wcześniej każdy z nich przejdzie siedem prób, które pozwolą wyłonić najsilniejszego i najmądrzejszego z nich. Wodzem zostanie ten, który będzie mieć największą łaskę bogów! Pierwsza, najważniejsza i najdłuższa próba rozpocznie się dla nich pojutrze. Ci, którzy przeżyją, wezmą udział w kolejnych, chyba że bogowie zabiorą życie dwóch kandydatów, wtedy to powracający do domu mężczyzna, pozostanie wodzem już bez dalszych prób¹. Tymczasem jednak radujmy się! Niech uczta trwa do białego rana. Tej nocy nie obowiązują żadne zasady. Każdy może czynić to, na co ma ochotę, z wyjątkiem złamania Najświętszych Tabu i ujawnienia tajemnic! Bawmy się! Ucztujmy i weselmy! Do samego rana! Mięso czeka już przygotowane, dzbany są pełne wody i wusake. Tej nocy mąż może opuścić żony, a żony mogą opuścić męża! Tak możesz bawić się, ludu Rijuli!

W tym miejscu przerwała i gestem dłoni wezwała do siebie dowódcę Straży Świątyni, po czym powiedziała do niego:

— Po uczcie, niechaj straż odprowadzi dzieci oraz chłopców i dziewczęta do świątyni. Tam spędzą dzisiejszą noc!

Wojownik skinął głową na znak, że zrozumiał. Starucha podniosła do góry laskę wykonaną z tajemniczego materiału. Zabiły bębny. Wygłodnieli ludzie, ruszyli ku zapasom zgromadzonym na Placu Szczęścia, w rogu wioski. Trzydniowy post przed obrzędem dał się we znaki każdemu. Wszyscy byli głodni. Głód był jednak początkiem pragnień, które chcieli tej nocy zaspokoić.

4

Ruaribe odszedł na bok i z oddali obserwował swoich współplemieńców. Dziesiątki osób tłoczyło się wokół jedzenia zgromadzonego obficie na Placu Szczęścia. Pomimo że jadła było nawet za dużo, nierzadko jeden drugiemu wyrywał co lepszy kawałek mięsa i dochodziło na tym tle do bójek. W tym miejscu wkraczała Straż Świątyni — dziesięciu rosłych młodzieńców, będących we władaniu Staruchy, których zadaniem było zapewniać porządek w czasie takich uroczystości. Szybko odławiali awanturników z tłumu i jeżeli upomnienie nie pomogło, sprawiali im solidny łomot bambusowymi kijami bądź zamykali pod strażą w Chacie Odosobnienia. Po pewnym czasie Ruraibe zaczął dostrzegać pierwsze niemałżeńskie pary opuszczające Plac Szczęścia. Mężczyźni i kobiety, łączący się we dwójki, według swojego uznania, tej jednej nocy nazywanej Świętem Życia, mogli dopuścić się zdrady swych partnerów, za co normalnie groziła nawet kara wygnania z wioski. Zgodnie ze zwyczajem, udawali się do chaty wojownika, który przed wejściem stawiał włócznię. Dzida pozostawała tam, dopóki złączeni jednorazową namiętnością byli razem splecieni w miłosnym uścisku. Niektóre, zwłaszcza starsze małżeństwa, niejednokrotnie rezygnowały z udziału w tym rozpustnym obrzędzie. Dorosłe a niezamężne kobiety i mężczyźni także nie zawsze w nim uczestniczyli. Istniało nawet przekonanie, jeżeli kobieta zachowa czystość do ślubu, bogowie będą jej potem błogosławić i będzie mieć dużo zdrowych dzieci i dobrego męża. Z kolei wstrzemięźliwych mężczyzn miała czekać nagroda w postaci dobrej żony i chwały wielkiego wojownika. Największe zaś łaski miały dotyczyć tych Rijuli, którzy chociaż jedno całe Święto Życia spędzą w chacie myśliwskiej na sawannie. Pomimo obiecywanych nagród, ludziom często trudno było zrezygnować z tych prostych i dostępnych od razu przyjemności. Jedynymi, którzy nie mieli tej nocy wyboru byli Lebamo, Umgwali, Mukabe i Ruaribe oraz wybranki ich serc. Ci, zgodnie z tradycją otrzymywali jedzenie do swych chat i nie mogli uczestniczyć w uczcie końcowej i tym, co działo się potem.

Ruaribe stał przez dłuższy czas, przyglądał się i widział, że wielu Rijuli postanowiło skorzystać z przywileju zaznania rozkoszy w ramionach obcych im osób.

„Są jak głodne zwierzęta” — pomyślał Ruaribe i w tym momencie poczuł na ramieniu delikatny dotyk kobiecej dłoni. Obrócił się i zobaczył swą żonę, Diamastaku. Stała za nim całkiem nago. Jej długie ciemne jak noc włosy opadały łagodnymi falami na hebanową skórę, zakrywając kształtne piersi. Duże ciemne oczy błyszczały jak gwiazdy zagubione w otchłani wszechświata.

— Czyżbyś spodziewał się kogoś innego? — zapytała słodkim głosem, przewrotnie, widząc zdziwienie swego małżonka.

— Przecież wiesz, że nas to… — wskazał palcem lewej dłoni scenę odgrywającą się na placu — nie dotyczy. My musimy…

— Tak, wiem — powiedziała zalotnie Diamastaku i delikatnym ruchem dotknęła brzucha Ruaribe. Niczym drapieżny kot przed atakiem wyprostowała się i szybko obeszła go wokół, stąpając na samych palcach. — Ale… — dodała, patrząc mu w oczy — ale wiadomo, jacy są mężczyźni…

— Diama… — chciał powiedzieć, ale położyła mu palec na ustach. Czując jej ciepło, gwałtownie złapał ją w pasie i mocno przyciągnął do siebie. Bicie serca, bicie serca, bicie dwóch serc. Ciepły, pełen życia oddech. Ich usta spotkały się w namiętnym pocałunku. Łagody wiatr Afryki pieścił ich młode ciała. Złączeni w miłosnym uścisku zapomnieli przez chwilę o świecie. Wydawało im się, iż wzbili się gdzieś wysoko, do gwiazd, gdzie nie ma czasu, nie ma przestrzeni, jest tylko miłość: prawdziwa, szczera, trwała i na przekór wszystkiemu… wieczna.ROZDZIAŁ II. W SŁOŃCU SAWANNY

1

Słońce powoli budziło się do życia nad wioską Rijuli. Zmęczeni wieczorną zabawą ludzie spali w różnych przypadkowych miejscach na ziemi. Jedynie strażnicy świątyni i członkowie ochrony osobistej wodza, czuwali nad bezpieczeństwem współplemieńców. Przez całą wyjątkowo jasną, gwiaździstą noc dwóch uzbrojonych w łuki gwardzistów obserwowało teren z zadaszonej platformy obserwacyjnej z grubych patyków, zbudowanej tuż nad wejściem do ogrodzonej palisadą wioski. Z kolei dwóch strażników świątyni uzbrojonych w długie włócznie pilnowało wejścia bezpośrednio na ziemi.

Nad rankiem nowi wartownicy zastąpili nocną zmianę. Był środek lata, więc po wschodzie słońca temperatura zaczęła szybko wzrastać. Ludzie stopniowo zaczynali wstawać, czując promienie słońca piekące ich zmęczone nocną rozpustą ciała. Rozglądali się wokół nieobecnym wzrokiem i najczęściej jakby zawstydzeni swoim wczorajszym nieumiarkowaniem i zwierzęcą żądzą, szybko i cicho, jakby ukradkiem wracali do swoich chat. Ruaribe także już wstał. Spojrzał na swoją kochaną Diamastaku i po raz pierwszy w swym życiu poczuł żal. W jego sercu zakiełkowało ziarno wątpliwości.

„Jestem wodzem. Mam żonę, dom, siłę do życia — pomyślał. Dlaczego mam to niebawem utracić? W imię zasad, które głosi Starucha? Po co mam już teraz zasiadać na wiecznym tronie, kiedy mogę nadal rządzić tu, we wiosce? Owszem, po śmierci mam otrzymać jeszcze większą władzę, ale czy będzie ona lepsza niż to, co mam tutaj? Mogę zabrać w swą podróż każdą kobietę z wioski, którą tylko zechcę, w tym także moją ukochaną Diamastaku, ale czy powinienem? Ponoć tam w zaświatach czekają na mnie równie piękne kobiety. Ale czy któraś z nich będzie taka jak ona, czy któraś będzie patrzyć na mnie w ten sposób?”

Bicie bębnów dochodzące ze świątyni przerwało rozmyślania wodza. To stara szamanka zarządziła pobudkę. Wszyscy muszą wrócić do swoich zajęć, bez względu na to, ile wusake wczoraj wypili i jak bardzo źle się czują. Takie było prawo. Jutro zaś, już bez żadnych obrzędów i uroczystości, kandydaci na wodza, w tym jego kochany syn — Mukabe, wyruszą wykonać swoje najtrudniejsze zadanie.

2

Twarde stopy młodzieńców odważnie i szybko stąpały po spalonej słońcem ziemi. Biegli lekkim truchtem, oszczędzając oddech. Pochyleni do przodu z tarczami przymocowanymi do lewych ramion, kołczanami pełnymi strzał na plecach oraz łukami i dzidami w prawych rękach, wyglądali niczym wataha ludzkich wilków, wyruszająca w kierunku nowych terenów łowieckich, na poszukiwanie kolejnej zwierzyny. Tak też w istocie było. Zwierzę, które mieli wytropić i pokonać, było jednak poza zasięgiem wilczych szczęk, nawet pazury i kły lwa nie stanowiły dla niego wyzwania. Keldermork, gigantyczny ptak o straszliwym dziobie, wielkich mocnych nogach i skrzydłach, które rozłożone miały szerokość odpowiadającą wzrostowi dwóch, trzech dorosłych wojowników Rijuli, był prawdziwym koszmarem wszystkich żyjących na sawannie stworzeń. Obraz tego potwora dopełniały ukryte pod skrzydłami dwie chwytne kończyny, do złudzenia przypominające ludzkie ramiona zakończone trzema grubymi palcami o kilkucentymetrowych ostrych pazurach. Keldelmork swoją trudną do wymówienia nazwę zawdzięczał białym przybyszom, którzy mieli to nieszczęście spotkać go jako pierwsi. Niezwykła broń i tarcze, jakie posiadali, pozwoliła im jednak wyjść obronną ręką ze starcia z potworem, który — otrzymawszy kilkanaście ran — odleciał do swojego legowiska, znacząc szlak licznymi plamami krwi. Myśliwi ruszyli wówczas jego tropem i w ten sposób odkryli kryjówkę gigantycznego ptaka. Nie udało im się go zabić, ale z wyprawy przynieśli fragmenty skorupy jego jaja. Od tamtej pory wojownicy ludu Rijuli, którym dana była szansa na pozostanie wodzem plemienia, w ramach jednego z zadań, musieli spróbować skraść jajo keldelmorka. Wielu z tych młodych wojowników marzyło o tym, żeby ze zdobytego jaja wyhodować posłusznego swoim rozkazom ptaka giganta, a tym samym stać się najpotężniejszym człowiekiem na ziemi. Niektórzy z nich zginęli w nierównej walce z ptakiem, inni poradzili sobie w tym starciu w jakiś cudowny sposób, który na zawsze zapewne pozostanie ich tajemnicą i dostarczyli do wioski fragmenty skorupy. Do tej pory nikt jednak nie zgładził keldelmorka, ani nie przyniósł do wioski całego jaja.

Rozważania na temat odległego celu wyprawy nie zaprzątały teraz bynajmniej myśli młodych łowców. Niczym młode jaguary biegli radośnie do przodu, ciesząc się chwilą, upajając się pięknem przyrody i wrażeniem własnej potęgi, jakie dawała im niesiona ze sobą broń. Co jakiś czas, kiedy udało się natrafić na baobab, wędrowcy robili sobie przerwę, by odpocząć w cieniu i wyznaczyć dalszy kierunek podróży. Słuchając porad Staruchy i starszyzny plemiennej oraz umiejętnie odczytując znaki, jakie pozostawiła przyroda, do celu powinni dotrzeć najdalej po dwóch księżycach. Na razie udało im się dobiec do trzeciego punktu orientacyjnego, którym był rosnący w otoczeniu mniejszych drzew i krzewów, wielki rozłożysty baobab, pokryty o tej porze roku licznymi liśćmi i hojnie owocujący. Zadowoleni odłożyli na bok broń i tarcze, zerwali kilka owoców i rozłupawszy je, z radością spożyli świeży posiłek. Napili się również wody, którą każdy z nich przenosił w skórzanym pojemniku na plecach, obok kołczanu ze strzałami. Humory dopisywały, a ponieważ słońce zbliżało się do końca swej wędrówki, postanowili spędzić w tym miejscu noc. W pniu baobabu odnaleźli wydrążoną obszerną dziuplę i wrzucili do niej kilka kwiatów zerwanych z drzewa, które, choć były wyjątkowo piękne, to wydzielały ohydną woń rozkładu i miały tę właściwość, że odstraszały większość zwierząt. Odczekawszy chwilę, weszli ostrożnie pojedynczo do środka. Upewniwszy się, że nic im nie grozi, każdy znalazł sobie kąt do spania. Zabarykadowali wejście, ustawiając tarczę. Byli zmęczeni, lecz także podekscytowani zadaniem, jakie mieli w najbliższym czasie wypełnić oraz wizją przygód, jakich mogą doświadczyć w drodze do celu. Ciszę przerwał Lebamo:

— No i jak, Mukabe, nie żal ci było zostawić swojej słodkiej Szmarakibi, żeby uganiać się z nami za tym paskudnym ptaszyskiem?

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Po chwili Mukabe przerwał ten nagły przypływ radości u swoich kolegów i odpowiadając na pytanie, powiedział:

— Szmarakibi, Szmarakibi. Pewnie, że żal, ale chyba nie bardziej jak tobie, drogi Lebamo. Twoja Ametali nie wyglądała na specjalnie zadowoloną, kiedy opuszczaliśmy wioskę. Chyba wolałaby, żebyś został razem z nią, niż szukał chwały na sawannie i nadziei na zdobycie włóczni wodza?

— Ech tam. Wiesz dobrze, jak to jest z kobietami. Twoja też miała niewyraźną minę. Swoją drogą trudno się im dziwić. Zawsze jest jakaś szansa, że nie wrócimy. No ale twoja to cię przynajmniej rankiem pożegnała. Moja wieczorem, owszem, nie mogę powiedzieć nic złego, była mi przychylna… ale już rankiem coś jej odbiło i powiedziała, że nie będzie się ze mną żegnać przy wyjściu z wioski, bo to ponoć przynosi pecha.

— Kobiety, kobiety… — przerwał mu Mukabe — może lepiej ma Umgwali? On ma tylko swoje rzeźby. Siedzi nad nimi całe dnie i nie ma już chyba czasu zająć się jakąś.

— Daj spokój — odparł dotychczas niezabierający głosu Umgwali — na razie mam inne priorytety.

— Taaak — odezwał się Lebamo — gdyby nie ambicje twojej matki, która była żoną poprzedniego wodza, chyba nigdy nie zechciałbyś brać udział w tej podróży i walce o Świętą Włócznię². Siedziałbyś tylko nad tymi rzeźbami…

— Przestań — tym razem Mukabe wstawił się za kolegą — jest, jaki jest. Lubi rzeźbić, ale przypominam ci, że mimo wszystko w ostatnim konkursie łuczniczym, w strzelaniu do celu, to właśnie Umgwali zwyciężył. Nie ty, nie ja, tylko on.

— Tak, tak, piękny i wspaniały Umgwali! — wykrzyknął zdenerwowany Lebamo. Zawsze we wszystkim najlepszy. Nie to, co ja! I drugi wybraniec bogów: cudowny i najmądrzejszy Mukabe!

— Skończ już — przerwał mu Mukabe — Marudzisz jak baba.

— Oboje marudzicie — wtrącił niespodziewanie Umgwali.

Wszyscy ponownie wybuchnęli śmiechem.

— Pora spać, jutro czeka nas długi, pracowity dzień — rzekł Mukabe.

— Pracowity dzień — jak echo powtórzyli pozostali.

Ostatnie promienie słońca umierały powoli, zabierając z sobą resztki światła prześwitujące przez zaporę zbudowaną z tarcz. Zmęczeni wojownicy wtuleni w pień wiekowego drzewa zasnęli szybko.

3

Mukabe śnił o swej ukochanej Szmarakibi. Zapadł w rzadko zdarzający się czujnym zazwyczaj wojownikom sen tak głęboki, że wszystko w nim wydawało się być prawdziwe i trwałe, a bieżąca rzeczywistość popadała w zapomnienie.

Siedzieli z Szmarakibi pod ich ukochanym baobabem i rozmawiali.

— O czym rozmyślasz, mój kochany? — powiedziała czule Szmarakibi, głaskając go po policzku i spoglądając w jego duże piwne oczy.

— Myślę o zbliżającym się Święcie Życia.

— Aha! A więc to ci chodzi po głowie…

— Nie, nie jest tak, jak myślisz…

— Nie wypieraj się. Jesteś przecież młodym mężczyzną. Drzemie w tobie wulkan energii. To zupełne naturalne. Jakoś to przeboleję. Widziałam, jak inne dziewczęta z wioski na ciebie patrzą. Dasz im cząstkę siebie, a one, jak ci się poszczęści, urodzą twoje dzieci. Będą ci wdzięczne i zawsze będą o tobie pamiętać. Chociaż nigdy nie zostaną twymi żonami, czuć będą do ciebie sentyment, który, kto wie, może okazać się kiedyś przydatny nie tylko dla ciebie, ale również dla całej rodziny, którą założysz właśnie ze mną.

— Nie, ja nie o tym. Chodzi mi o ciebie. Ja nie chcę, byś ty z innymi…

— Aha — uśmiechnęła się zalotnie Szmarakibi, patrząc na swojego ukochanego — więc nie chcesz, aby posiadł mnie ktoś inny, a sam masz zamiar…

— Nie powiedziałem ci przecież, jaki mam zamiar! — przerwał jej trochę zdenerwowany. — To ty sama wyciągnęłaś jakieś tam wnioski, w sumie to nie wiem dlaczego. Ja w ogóle nie chcę brać udziału w tym Święcie, to okropne. Ja chcę być teraz tylko z tobą. Nie chcę innej kobiety i nie chcę się z tobą z nikim dzielić…

— Jestem tylko twoja — tym razem to Szmarakibi przerwała mu i namiętnie pocałowała go w usta, a w pocałunku tym było wszystko, co ważne i piękne w pierwszej miłości: ciepło, delikatna słodycz, szczera obietnica, nadzieja i prawda, ale także coś dzikiego, nieposkromionego, pierwotnego i niepokojącego, coś, co spędza sen z powiek i nie daje zasnąć kochankom po namiętnych chwilach spędzonych razem ze sobą. Trwali tak przez długą piękną chwilę złączywszy swe usta, dłońmi dotykając swych młodych nagich ciał, a namiętność rosła w nich z każdą chwilą, przysłaniając im cały świat swym ognistym blaskiem. Nagle Szmarakibi zupełnie niespodziewanie odepchnęła go i kładąc palec na jego ustach, powiedziała:

— Zawsze będę tylko twoja. Kiedy nadejdzie czas Święta Życia, opuszczę porankiem wioskę. Spędzę noc na sawannie, w chatach myśliwych, gdzie pozostają kobiety chcące dochować wierności swym mężom i zjednać sobie łaskę bogów. Nie musisz się więc martwić, że ktoś weźmie coś, co, chcesz, by było tylko twoje.

Radość zagościła na obliczu Mukabe. Przytulił do siebie Szmarakibi mocno i gwałtownie, tak jakby chciał schować ją przed całym światem i zachować tylko dla siebie. W tej chwili kochał ją tak bardzo, jak tylko mężczyzna potrafi kochać swoją kobietę, a ona odwzajemniała to uczucie. Było to uczucie niezwykłe: silne niczym młody lew i pełne kolorów niczym sawanna o zachodzie słońca.

Duch Mukabe trwał zawieszony w zesłanym mu śnie, będąc przekonanym, że żyje i spędza kolejny dzień z ukochaną. Czuł jej dotyk na swej skórze, czuł jej ciepły oddech, słyszał jej głos i widział jej hebanowe ciało. Mijały chwile, noc przemijała, a Mukabe chciał, by to, czego doświadcza, trwało wiecznie. Nie wiedział, że widzi coś, co już było, bowiem w tym sennym marzeniu po raz kolejny cieszył się chwilą, której doświadczył tuż przed opuszczeniem rodzinnej wioski. Choć zaledwie trwał w złudzeniu prawdziwego życia, opartym na okruchach wspomnień, to złudzenie było bardzo silne i o wiele pełniejsze niż niejeden z realnie przeżytych dni. Zatopiony w iluzorycznych ramionach Szmarakibi, swym umysłem stworzył świat, którego pragnął.ROZDZIAŁ III. JASKINIA PEŁNA TAJEMNIC

1

Nad sawanną wstało słońce, a wraz z nim wojownicy Rijuli. Młodzieńcy zjedli szybko śniadanie składające się ze świeżych owoców baobabu oraz płatów suszonego mięsa zabranych z wioski, po czym wyruszyli w dalszą drogę. Biegli lekkim truchtem w kierunku gdzie wzeszło słońce. Prowadził Mukabe, za nim lekkim krokiem podążał Lebamo, pochód zaś zamykał zawsze czujny Umgwali. Chcieli przebyć możliwe największy odcinek drogi zanim słońce zacznie palić z pełną mocą. Nie rozmawiali z sobą wcale, w ciszy stawiając koleje kroki. Słońce zbliżało się już do zenitu, kiedy na horyzoncie dostrzegli skalną wyspę otoczoną zieloną roślinnością. To był kolejny punkt orientacyjny, wspominany przez starszyznę plemienną i Staruchę. Przyśpieszyli więc kroku, aby możliwie szybko schronić się choć na jakiś czas przed palącym słońcem. W miarę jak zbliżali się do tego dziwnego i tajemniczego miejsca, rosło ich zdumienie i zachwyt nad jego ciekawą formą, sprawiającą wrażenie jakby nie była dziełem przypadkowego kaprysu natury, lecz została stworzona przez świadomego projektanta.

Na wschodnich i zachodnich krańcach kompleksu skalnego rosły po dwa duże baobaby. Całe miejsce otoczone było gęstą, zieloną roślinnością, a w środku niego znajdowało się niewielkie jeziorko zasilane wodą wypływającą ze źródła w skale. Kiedy przekroczyli granicę tej dziwnej oazy, do ich uszu doszły nagle nieoczekiwane, ale jakże piękne dźwięki. Oto usłyszeli dochodzące z nieopodal łagodne i aksamitne akcenty, wypełniające powietrze ciepłym blaskiem. Jak zahipnotyzowani ruszyli ich tropem. Przedzierali się przez pas niskiej roślinności prowadzący do ukrytego jeziora. Tymczasem do dźwięków dołączyły kolejne. Ich serca zabiły mocniej, poczuli przypływ dziwnej energii wypełniającej całe ciała i przyśpieszyli kroku. Po chwili nie bacząc na rany zadawane przez kolczaste krzewy, przedarli się na drugą stronę i stanęli na skarpie u brzegu jeziora. Zatrzymali się w miejscu, wpatrując w zjawisko, jakiego nie spodziewali się spotkać w czasie niniejszej podróży; ba, do tej pory nie widzieli, że może istnieć coś takiego, coś tak niezwykłego i pięknego.

Oto na przeciwległym brzegu jeziora kąpały się kobiety. Ale jakie! Pierwszy rzut oka wystarczał, aby stwierdzić, że są to boginie. Obmywały swe ciała delikatną pianą, którą spłukiwały następnie krystalicznie czystą wodą. Jednocześnie śpiewały, wydając ze swych ust dźwięki tak piękne, słodkie i miłe, że młodzieńcy od razu zapałali nieokiełznaną chęcią zbliżenia się do nich. Ach i ta ich skóra! Tak, skóra tych kobiet w rzeczy samej była niezwykła, była bowiem jasna, można by rzec biała w porównaniu ze skórą Rijuli, ale nie byłoby to najwłaściwsze określenie jej koloru. Ich skóra przypomniała odcieniem jasny piasek złocący się w południowym słońcu, ale z domieszką czegoś nieokreślonego, czegoś, co nadawało jej barwy żywej i ludzkiej jednocześnie, a z drugiej strony tak nierealnej w świecie znanym im do tej pory.

Wojownicy przyklękli, nadal wpatrując się w białe boginie, a kobiety — niespodziewające się zapewne żadnej wizyty myły się nadal. Wreszcie skończyły i prawie jednocześnie wyszły na brzeg, prezentując w pełnej okazałości swoje nagie ciała.

Wszystkie trzy były prawie identycznego, znacznego jak na kobiety wzrostu, dorównującego prawie wysokości wojownika Rijuli. Każda z nich miała gęste długie do pasa włosy, jednak kolor tych włosów u każdej z nich był inny. Jedna z kobiet miała włosy jasne, w kolorze przypominającym blask słońca tańczącego jesienią na liściach drzew lub piasek skąpany w świetle dnia, druga miała włosy lśniące, czarne niczym noc nad sawanną, trzecia zaś miała włosy w kolorze czerwonym niczym ogień lub ostatnie promienie zachodzącego słońca.

W tym momencie, wiedziony jakimś nagłym impulsem, Umgwali poderwał się do góry i zaczął krzyczeć przepełnionym ekscytacją i radością głosem, wymachując przy tym obiema rękami.

Kobiety zauważyły go i instynktownie zasłoniły piersi, po czym szybko zarzuciły na siebie kolorowe materiałowe stroje przykrywające ich kibić oraz zawiązały wokół swych biustów ozdobne okrycia, które niby skrywając je, sprawiały, iż wyglądały one jeszcze pełniej i powabniej. Potem ruszyły w kierunku skał.

Wojownicy stali przez chwilę, nie widząc, co mają dalej robić. Zdawali sobie sprawę, iż kobiety, jakkolwiek nieziemsko piękne, mogły być również niebezpieczne, wiedzione instynktową obawą przed nieznanym, czyli w tym wypadku przed nimi właśnie.

Tymczasem kobiety dobiegły do skał i skryły się w jednej z trzech wykutych w nich jaskiń.

— Co robimy? — dziwną ciszę przerwał jako pierwszy Umgwali.

— Obejdźmy jezioro bokiem i dostańmy się na drugi brzeg — zadecydował Mukabe — musimy z nimi porozmawiać.

— Dlaczego nie wskoczymy do wody? Będzie szybciej i chyba łatwiej. Popatrz, jak nas te krzaki poraniły — zaprotestował Lebamo.

— Mój drogi — odparł spokojnie Mukabe — nie możemy tak zrobić z powodu wyposażenia, które z sobą niesiemy. Żywność, jeżeli zamoknie, na pewno szybko się popsuje. Nie wspominam o strzałach, nie możemy przecież dopuścić, żeby lotki się zmoczyły. Wiesz dobrze, że nawet jak wyschną, to może się okazać, iż część z nich ulegnie uszkodzeniu…

— Faktycznie — Lebamo podrapał się po głowie — masz rację. Ale chodźmy już, bardzo chciałbym poznać te kobiety…

— To boginie — wtrącił Umgwali — widzieliście jak piękną miały skórę? Takich ludzi nie ma na tym świecie.

— Hmm — zastanowił się Mukabe — chodźmy już, zastanowimy się po drodze.

Ruszyli naprzód i przedzierając się przez krzaki, kontynuowali dyskusję.

— Nie wydaje mi się, żeby to były boginie — powiedział Mukabe. — Gdyby tak było, z całą pewnością nie uciekałyby przed nami. Przecież boginie nie muszą się nikogo obawiać. Strach z pewnością nie jest objawem boskości. Poza tym znacie przecież opowieść o białych myśliwych, którzy mieszkali w naszej wiosce. Nie byli bogami, chociaż różnili się od nas.

— Jesteś pewien? — przerwał mu przepełnionym niepewnością głosem Lebamo, a Umgwali przytaknął koledze skinieniem głowy. Otrzymawszy niewerbalne poparcie dla swych rozważań, wojownik zapytał:

— No właśnie, nasz drogi Mukabe, czy jesteś przekonany do tego, co mówisz? Co innego opowieści Staruchy, a co innego rzeczywistość! Przecież sam je widziałeś! Wyglądały jak boginie! Poza tym, skąd wiesz, że ich ucieczka to objaw strachu? Może to podstęp?

— Ach, podstęp mówisz — Mukabe uśmiechnął się z przekąsem, po czym dodał:

— Myślę, że i tym razem się mylicie. Jeżeli spotkalibyśmy boginie, które chciałby nas skrzywdzić, chociaż wydaje mi się to zupełnie pozbawione sensu, to przecież nie musiałby się one uciekać do podstępu. Skoro są boginiami, to z łatwością zamieniłyby nas w kamień, ko–ko–jo–jo czy inne stworzenie nadające się do jedzenia albo by nas po prostu zjadły na surowo, zabiły, czy w ogóle zrobiły, cokolwiek by chciały…

Towarzysze Mukabe uspokoili się nieco, ale uparcie nie chcieli się zgodzić ze zdaniem Mukabe, który napotkanych pięknych istotach nie widział żadnego zagrożenia. Powoli jednak udało mu się przekonać towarzyszy podróży, do swoich przekonań.

— Skoro faktycznie jest, jak mówisz — powiedział Umgwali — i faktycznie one są, tak jak my, ludźmi, tylko jakimś dziwnym kaprysem losu obdarzonymi białą skórą, to znaczy się, że jesteśmy największymi szczęściarzami na ziemi. Istnieje całkiem duża szansa, że są samotne…

Mukabe i Lebamo spojrzeli na siebie porozumiewawczo, po czym wybuchnęli gromkim śmiechem. Umgawli przystanął na chwilę speszony, lecz zaraz zawtórował kolegom.

Pomimo wszystko wojownicy postanowili zachować ostrożność, zbliżając się do jaskini. Podeszli z boku, a nie na wprost, aby uniemożliwić ewentualny bezpośredni ostrzał z łuku. Pierwszy próg jaskini przekroczył Mukabe. Wokół panowała cisza i ciemność, rozświetlana wyraźnie jedynie na trzy metry od wejścia. Stąpał powoli, patrząc pod nogi, jakby sam nie wierzył w swoje niedawne zapewnienia o braku zagrożenia ze strony nieznajomych, i poszukiwał zastawionych pułapek. Kiedy zbliżył się do granicy mroku, zawołał swych towarzyszy. Podeszli do niego i w dalszą drogę ruszyli razem, usiłując przebić wzrokiem ciemność gęstniejącą z każdym kolejnym krokiem. Nagle stanęli jak wryci. Przejście zagradzała im jakaś niewidzialna bariera. Nie była to skała, nie były to wrota, lecz coś nieokreślonego, coś jakby pulsująca, żywa, twarda substancja, coś na kształt przemienionej w kamień energii. Stali przez dłuższą chwilę, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie bariera rozstąpiła się, ukazując wnętrze, do którego dostępu broniła.

Oślepiło ich niesamowite światło, tak mocne, że instynktownie zamknęli oczy. Kiedy spojrzeli ponownie, ujrzeli naprzeciwko siebie przestronne i wysokie jak sześciu stojących jeden na drugim wojowników pomieszczenie, z którego ścian biło to mocne ale jednak przyjemne żółte światło. W centrum pomieszczenia naprzeciwko nich stały kobiety. Ubrane w ściśle przylegające do ciał śnieżnobiałe stroje, uśmiechały się zachęcająco w ich kierunku. Jedna z nich, rudowłosa otwarła usta i przemówiła w ich kierunku:

— Witajcie, dzielni wojownicy. Czekałyśmy na was. Wejdźcie, zapraszamy.

— One znają nasz język — Mukabe nie mógł ukryć zdziwienia, pamiętając, że wiele razy, kiedy spotykał ludzi z odległych plemion, nie mógł się z nimi porozumieć.

— Tak, znamy — odpowiedziała druga z kobiet, tym razem blondynka.

— Chodźcie tu bliżej. Zapewne jesteście ciekawi. Wszystko wam opowiemy — dodała trzecia.

Młodzieńcy ruszyli w ich kierunku. W ich głowach kotłowały się pytania, zmieszane z odrobiną lęku oraz ogromną ekscytacją wywołaną właśnie rozpoczynającą się przygodą.

2

Kiedy Mukabe i jego towarzysze zbliżyli się do kobiet, poczuli ich niezwykły zapach. Była to woń kwiatów zmieszanych z jakimiś innymi trudnymi do uchwycenia akcentami, wyjątkowo piękna, ale w pewien sposób niepokojąca i tajemnicza.

Stali tak przez dłuższą chwilę, nie mogąc wydusić ani słowa. Wreszcie Mukabe zdobył się na odwagę i zwrócił się do jednej z kobiet, tej o najjaśniejszych włosach:

— Kim jesteście?

— Jestem Alinea — odparła blondynka.

— A to jest Remila i Wega — w tym momencie gestem odwróconej do góry dłoni wskazała kolejno na czarnowłosą i rudą. Mukabe chciał coś odpowiedzieć, ale kobieta przerwała mu:

— Wiedziałyśmy, że przybędziecie, ale nie spodziewałyśmy się, że nastąpi to aż tak szybko. Według naszych przewidywań mieliście przybyć trzy godziny później. Dlatego też to całe zamieszanie przy jeziorze…

W tym momencie twarze Remilii i Wegi rozjaśnił zalotny uśmiech.

— Mamy do was prośbę — mówiła dalej Alinea, kładąc jednocześnie ciepłą jedwabistą dłoń na żylastej prawicy Mukabe. Identyczny gest wykonały jej koleżanki: Remila w kierunku Lebamo, Wega zaś w odniesieniu do Umgwali. Serca młodych mężczyzn zabiły mocniej i kierowani wiecznym instynktem pożądania bez oporów podążyli razem z kobietami do lewej strony wnętrza jaskini, gdzie przy skałach stały ustawione w rzędach trzy wysokie i szerokie łoża. Kobiety ułożyły się na nich, a młodzi wojownicy z radością zajęli miejsca przy ich boku. Potem sytuacja potoczyła się szybko, jednak w zasadniczy sposób odmiennie od planów młodych Rijuli. Jak na komendę każda z kobiet zbliżyła się do swego wybranka i pocałowała go w usta, po czym zgrabnie zeskoczyła z łóżka. Następnie zaś, prawie jednocześnie, wszystkie nacisnęły duże okrągłe czerwone guziki znajdujące się na pulpitach kontrolnych umieszczonych obok łóżek. Zdezorientowani mężczyźni nie wiedzieli jak się zachować i co się dzieje, tymczasem z sufitu zsunęły się na ruchomych metalowych prowadnicach wielkie przeźroczyste kopuły, które pokryły każde z łóżek, uniemożliwiając ich opuszczenie. Wojownicy rozglądali się zdziwieni. Przytykając twarze do dziwnej klatki, z wyrzutem i żalem spoglądali na piękne, podstępne kobiety, które uśmiechały się do nich. Po krótkiej chwili, spokojnym i stonowanym głosem, każda z nich powiedziała w kierunku swego „wybranka”:

— Nie bój się, nic ci się nie stanie.

W tym momencie metalowe mechaniczne dłonie wychodzące ze ścian, przez niewielkie okrągłe otwory w przeźroczystych kopułach wepchnęły elastyczne rurki, z których bardzo szybko zaczął wypływać obłok pozbawionego zapachu różowego dymu. Mukabe, Lebamo i Umgwali poczuli błogi spokój, po czym zasnęli głębokim snem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: