- W empik go
Drzwi o siedmiu zamkach - ebook
Drzwi o siedmiu zamkach - ebook
Gdy w krótkim czasie do Scotland Yardu wpływają dwie sprawy morderstwa, Sir John, szef instytucji, jest zaskoczony. Pomiędzy ofiarami nie widać żadnego związku, a jednak trudno przyjąć, że makabryczna seria to tylko zbieg okoliczności. Śledztwo wszczynają inspektor Dick Martin i jego asystent Holmes. Sprawa nabiera tempa, gdy bandyta Pheeny wyjawia im, że dostał niedawno osobliwe zlecenie od nieznanego klienta: wyłamać drzwi z siedmioma zamkami. W 1962 roku powieść została zekranizowana przez Alfreda Vohrera.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-8937-2 |
Rozmiar pliku: | 542 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatnim czynem Dicka Martina jako detektywa Scotland Yardu było aresztowanie Lewa Pheeney’a, podejrzanego o współudział w wielkiem włamaniu do banku w Helborough. Spotkał go w małej kawiarence w Soho, kiedy kończył właśnie śniadanie.
— Cóż słychać, panie inspektorze? — zapytał złodziej prawie wesoło, chwytając za kapelusz.
— Inspektor chce z panem pogadać o Helborough, — rzekł Dick.
— Święta prababko! Daj mi pan tylko spokój z Helborough. Oddawna już nie pracuję we włamaniach bankowych!
— Oho, przyjacielu! A co pan robił naprzykład we wtorek o dziesiątej?
Szeroki uśmiech podniósł kąciki ust na dobrodusznej twarzy włamywacza.
— Wyśmiałby mię pan, gdybym panu powiedział!
— Niech pan jednak spróbuje, — poprosił Dick, a w niebieskich jego oczach zamigotało zadowolenie.
Lew nie odpowiedział odrazu. Zastanawiał się w duchu nad niebezpieczeństwem zbytniej szczerości.
— Miałem robotę, o której nieradbym mówić, — rzekł wreszcie. — Straszną robotę. . . ale uczciwą.
— I dobrze panu zapłacono? — zapytał Dick uprzejmie, choć z niedowierzaniem.
— Wspaniale! Dostałem sto pięćdziesiąt funtów zaliczki. Tak, a teraz otwórz pan szeroko oczy, ale to najczystsza prawda. Miałem otworzyć zamki — wie pan, że to mój zawód, — ale te zamki oparły się całej mojej sztuce, a miejsce, dokąd mię zaprowadzono, było straszne. Za worek złota nie podjąłbym się tej roboty po raz drugi. Ale zawdzięczam jej pierwszorzędne alibi. Mogę dowieść, że wspomnianą noc spędziłem w zajeździe pocztowym w Chichester, że jadłem tam o ósmej wieczór, a o jedenastej udałem się spać. Chętnie zrobiłbym panu tę przyjemność, ale sprawcy włamania w Helborough musi pan szukać gdzie indziej.
Zatrzymano Pheeney’a przez noc w areszcie, przez ten czas telefon i telegraf pracowały energicznie. Twierdzenia jego sprawdziły się, zatrzymał się nawet w Chichester pod własnem nazwiskiem, a o trzy na jedenastą, gdy włamano się do banku, był o 60 mil ) stamtąd, to też nazajutrz musiano Lewa Pheeney’a uwolnić. Dick zaprosił go na śniadanie; gdyż między zawodowym złodziejem, a jego oficjalnym prześladowcą niema w rzeczywistości nienawiści, a podinspektor Ryszard Martin lubiany był w świecie przestępców tak samo, jak wśród kolegów w Scotland Yardzie.
— Nie, mr. Martin, nie mogę zaspokoić pańskiej ciekawości, — rzekł Lew wesoło. — Choćby mię pan uważał za łgarza, Bóg świadkiem, nie mogę panu tego opowiedzieć. Dostałem sto pięćdziesiąt funtów gotówką, a dostałbym tysiąc, gdyby mi się sprawa udała. Zgaduj pan dowoli, nie zgadnie pan napewno!
Dick spojrzał na niego badawczo.
— Lew. . . widzę po panu, że milczenie nie jest dla pana łatwe, otwórz pan serce!
Patrzał na niego wyczekująco, ale Lew Pheeney potrząsnął głową.
— Gdybym chciał opowiedzieć wszystko, musiałbym zdradzić kogoś, kto nie jest miłym bliźnim i kto ufam, nie stanie po raz drugi na mej drodze. Ale nigdy jeszcze nie wydałem nikogo, kto mi zaufał. Ale ja nie kłamię. Powiem panu, co było
Lew wypił jednym haustem filiżankę gorącej jak ukrop kawy i otarł sobie usta.
— Nie znałem człowieka, który mi dał to zlecenie, to znaczy nie znałem go osobiście, ale słyszałem już o nim. Siedział już kiedyś kilka miesięcy. Pewnej nocy odszukał mię i zawiózł do swego domu. . . brrr! Jaskinia zbójecka. . .! — Wzdrygnął się jeszcze na to wspomnienie. — Panie Martin, złodziej jest poniekąd uczciwym przestępcą, gra w otwarte karty. Jego stawką jest wolność, partnerem policja; jeśli przegra stawkę, to trudno, nie gniewa się na nikogo i odsiaduje karę. Ale istnieją przestępstwa, które leżą pomiędzy paragrafami, brudy, które w przyzwoitym złodzieju budzą obrzydzenie. Kiedy klijent mój wyłożył mi swą propozycję, myślałem najpierw, że to jakiś kiepski żart, ale gdy zobaczyłem, że był ciągle poważny, byłbym najchętniej uciekł z miejsca. Ale jestem z natury ciekawy, więc po dłuższym namyśle zgodziłem się. Niech pan pamięta proszę, że nie był to żaden występny zamysł. Żądza wiedzy skłaniała go do otworzenia czegoś, co było zamknięte. No, ale będzie sobie musiał dalej głowę łamać, bo tych zamków nikt nie otworzy!
— Zamków, do czego? — zapytał detektyw zaciekawiony.
Ale Pheneey potrząsnął głową i nagle porzucił ten temat. Zaczął mówić o swoich planach na przyszłość. Brat jego był budowniczym w Stanach Zjednoczonych. Postanowił udać się do niego i rozpocząć uczciwą pracę.
Dick pożegnał go i udał się do Scotland Yardu, aby po raz ostatni zdać raport swemu bezpośredniemu zwierzchnikowi.
Inspektor Sneed, który ciałem swem wypełniał fotel skórzany aż po brzegi, spojrzał na niego z wyrzutem.
— Więc to prawda! Porzuca pan najlepszy ze wszystkich zawodów, kupi pan sobie willę i nurzać się będzie w szczęściu, gdy będzie mógł poprowadzić do stołu księżne! Co za piekielne życie dla przyzwoitego człowieka!
Dick uśmiechnął się. W duchu żałował już dawno swojej decyzji. Ale podpisał już prośbę o dymisję i nie cofnąłby jej za nic.
— To zdumiewające, jak posiadanie pieniędzy psuje charakter, — ciągnął kapitan Sneed melancholijnie. — Gdybym ja naprzykład dostał spadek z sześcioma zerami, poprostu pogrążyłbym się w nicości.
— Robi pan to i bez spadku. Lenistwo pańskie jest przysłowiowe, — rzekł Dick nieuniżenie.
— Niesubordynacja! — mruknął Sneed. — Należy pan jeszcze do sztabu! Proszę mię tytułować „sir“ i odnosić się do mnie z większym nieco szacunkiem, jeśli łaska. Nie jestem leniwy, jestem letargiczny, a letargja jest tak samo chorobą, jak otyłość!
— Jest pan tęgi, bo pan jest leniwy, a leniwy, — bo tęgi, — trwał przy swojem szczupły młodzieniec. — To rodzaj błędnego koła.
Kapitan Sneed potarł sobie w zadumie podbródek. Miał on ramiona boksera, wzrost grenadjera, a ruchliwość boa bezpośrednio po nakarmieniu. Westchnął ciężko, sięgnął do teczki z korespondencją i wyciągnął niebieski arkusik papieru.
— Jutro będzie pan cywilem, ale dziś jest pan jeszcze moim niewolnikiem. Proszę więc udać się do bibljoteki Bellinghama i zbadać tę sprawę. Skradziono tam podobno jakieś książki.
Podinspektor Dick Martin westchnął głośno.
— Przyznaję, że nie można zdobyć przy tem laurów, — rzekł przełożony ze złośliwym uśmiechem. — Kleptomanja jest dla detektywa tem, czem skurzanie dla gospodyni. Ale odświeży to pański umysł, a gdy się pan odda bezczynności, przypomni panu, że tysiące jego nieszczęśliwych kolegów zdzierać musi podeszwy przy tego rodzaju śledztach!
Dick, zwany też Slick (jak każdy detektyw miał on przezwisko), ze spuszczoną głową mijał zamknięte drzwi długiego korytarza, myśląc o tem, że jego krótka ale świetna karjera policyjna jest już tak jak skończona. Był on specjalistą kradzieży, najlepszym „łowcą wężów“, jakiego posiadał Scotland Yard. Sneed mówił o nim często, że sam ma z pewnością powołanie do zawodu złodziejskiego. Inspektor uważał to za komplement. W rzeczywistości opróżnił kiedyś Martin o zakład kieszenie pewnego sekretarza stanu, a najbieglejsi obserwatorowie nie mogli stwierdzić, kiedy i jak to zrobił.
Dick Martin pochodził z Kanady, gdzie ojciec był dyrektorem więzienia. Nie troszczył się on zbytnio o syna, tak samo zresztą mało, jak o swoich więźniów. Dick uważał więzienie za plac zabaw, i zanim jeszcze opanował algebrę, umiał już wyciągnąć niepostrzeżenie każdą szpilkę krawatową. Piotr du Bois, dożywotni, nauczył go sztuki otwierania prawie każdego zamka zagiętą igłą. Lew Andrewski, częsty gość w Fort Stuart, pociął okładki książeczki do nabożeństwa na maleńką talję kart i wtajmniczył chłopca w zasady fałszywej gry. Wkrótce potrafił on ukryć w każdej ręce trzy karty. Gdyby nie posiadał owej wrodzonej uczciwości, której najgorszy nawet przykład nie zaszkodzi, zszedłby z pewnością na złą drogę.
— Dick ma serce na właściwem miejscu, pozwólcie mu się spokojnie uczyć rzemiosła złodziejskiego, — mawiał leniwy pułkownik Martin, gdy krewni robili mu wyrzuty, że pozbawiony opieki macierzyńskiejy chłopiec zdany jest na najgorsze zepsucie. — Moi chłopcy ubóstwiają go. Mały ma wstąpić potem do policji, więc edukacja którą tu otrzymuje, jest dla niego warta miljon!
Wysoki i smukły, jak młoda brzózka, o jasnem oku, zdrowy na ciele i duszy, usprawiedliwiał Dick zaufanie ojca. Po osobliwej nauce w więzieniu wstąpił do służby policyjnej. Wojna sprowadziła go do Anglji. Scotland Yard zażądał jego usług, a że młodzieniec cieszył się wyśmienitą sławą, zwolniono go od okresu próbnego.
Na schodach dogonił go trzeci komisarz.
— Hallo, Martin! Chce nas pan rzeczywiście opuścić? To strata dla nas, a szkoda dla pana! Co pan pocznie ze swoim czasem?
Dick wzruszył ramionami i uśmiechnął się ze skruchą.
— Nie wiem jeszcze sam. . .
Komisarz przystanął i spojrzał mu w oczy.
— Na Jowisza!. . . Przychodzi mi na myśl coś, co doskonale wypełni panu czas. . . Czy zna pan adwokata Havelocka?
Dick potrząsnął głową.
— Ma to być wyśmienity prawnik. Znajdzie pan jego adres w książce telefonicznej. Biuro jego musi być wpobliżu Lincoln’s Inn Field. Pytał mię, czy nie znam dobrego detektywa. Powiedziałem mu, że te gwiazdy istnieją tylko w wyobraźni powieściopisarzy i autorów filmowych, ale teraz, gdy pana spotykam, wiem już, kogo mam polecić mr. Havelockowi!
— Nacóż mu detektyw? — zapytał młodzieniec, niezbyt zachwycony propozycją.
— Nie wiem, — brzmiała odpowiedź. — Jeśli sprawa nie zainteresuje pana, nie podejmuj się jej, ale niech pan tam idzie. Havelock jest miłym człowiekiem, obiecałem mu postarać się o kogoś. Zdaje się, że idzie tu o śledzenie jakiegoś klijenta, który mu sprawia dużo kłopotu. Rzeczywiście, Martin, byłbym panu bardzo wdzięczny, gdyby pan odwiedził tego adwokata!
Czego Dick Martin najmniej pragnął, to kontynuowania zawodu detektywa nieurzędowo. Ale trzeci komisarz przy rozmaitych sposobnościach okazywał mu swoją życzliwość, nie mógł więc odmówić jego prośbie, nie popełniając nietaktu, a nie było zresztą powodu, dla którego nie miałby odwiedzić adwokata. Przyrzekł więc.
— Wyśmienicie! — rzekł komisarz. — Zadzwonię dziś popołudniu do Havelocka i uprzedzę go o pańskiej wizycie. Może będzie mu pan mógł być rzeczywiście użyteczny!
— Mam nadzieję, sir, — rzekł Dick bez przekonania.ROZDZIAŁ II.
John Bellingham, założyciel bibljoteki tegoż imienia, którą zna tylko niewielu wybrańców w Londynie, w akcie założenia bibljoteki postanowił, że, „urząd bibliotekarzy spełniać mają dwie osoby, płci żeńskiej, w kłopotliwem położeniu materjalnem.“ Do jednej z tych osób płci żeńskiej poprowadzono Dicka.
W wąskiej, wysokiej sali, zastawionej aż do sufitu półkami, przesiągniętej zapachem zleżałego papieru i starej skóry, siedziała przy stole młoda panienka, wypisując karty abonamentowe.
— Przychodzę ze Scotland Yardu, — zaczął Dick, — naskutek uskutecznionego przez bibljotekę doniesienia. Miano tu skraść jakieś książki.
Mówiąc, spoglądał na wypełnione półki; gdyż nie interesował się wogóle „osobami płci żeńskiej.“ Jedyną rzeczą, którą dostrzegł u bibljotekarki, była czarna suknia i złotobrunatna barwa włosów, uczesanych na „grzywkę“. Przypomniał sobie niejasno, że „grzywka“ modna była obecnie u kobiet pracujących zawodowo.“
— Tak,— odpowiedziała panienka, — w mojej nieobecności skradziono z tego pokoju książkę. Książkę niemiecką Haeckla: „Morfologja ogólna“.
Otworzyła szufladę kartoteki, wyjęła z niej jedną kartkę i położyła przed nim. Dick przeczytał tytuł, który mu niewiele wyjaśnił.
— Kto znajdował się wtedy w pokoju? — zapytał.
— Moja asystentka, miss Helder.
— Czy wymieniano w tym czasie książki?
— Tak. Odnotowałem sobie nazwiska tych panów, ale są oni poza wszelkiem podejrzeniem. Jedynym, kto nie był naszym abonentem, był niejaki pan Staletti, lekarz włoski, który przyszedł się poinformować co do warunków abonamentu.
— Czy wymienił swoje nazwisko? — zapytał Dick.
— Nie, ale miss Helder poznała go. Widziała jego fotografję w jakiejś gazecie. Przypuszczałam, że to nazwisko jest panu znane?
— Dlaczego miałoby mi być znane, moje dobre dziecko? — zapytał Dick, nieco podniecony.
— A dlaczego nie, mój dobry panie? — odpowiedziała panienka z zimną krwią. W tej chwili dopiero Dick Martin po raz pierwszy spojrzał na nią świadomie. Wystąpiła ona plastycznie z ciemnego tła, gdzie rozgrywało się jej życie, i stała się jasno zarysowaną indywidualnością.
Oczy miała szare i szeroko rozstawione, nos prosty i mały, usta nieco za wielkie. I rzeczywiście miała złotobrunatne włosy.
— Przepraszam najmocniej! — roześmiał się Martin. — Muszę przyznać, że mię rzeczywiście ta djabelna kradzież książek mało interesuje.
Dick odznaczał się niekiedy rozbrajającą szczerością.
— Jutro opuszczam służbę!
— Wielka radość panować będzie wśród przestępców, — rzekła bibljotekarka uprzejmie. Wesołe światełko zamigotało w jej oczach, a Dick pochwycił je natychmiast.
— Ma pani humor, — uśmiechnął się.
Wpobliżu stało krzesło. Dick przysunął je sobie i usiadł nieproszony.
— A więc, któż to jest ten Staletti?
Panienka zmierzyła go poważnym wzrokiem, a wargi jej wydęły się drwiąco.
— I pan chce być detektywem, jedną z owych nadludzkich prawie istot, które czuwają nad naszym snem?
Dick zanosił się ze śmiechu.
— Poddaję się! — Podniósł ręce. — Dobrze to pani powiedziała. Gdyby pani zechciała teraz równie dokładnie odpowiedzieć na moje pytanie. . . Kim jest ten Staletti?
— Rzeczywiście nie wie pan tego? Moja asystentka powiada, że on jest znany policji. Chce pan zobaczyć jego książkę?
— Napisał książkę? — zapytał Dick zdumiony.
Bibljotekarka wstała, wyszła z pokoju i wróciła po chwili z cienkim tomikiem w ręku. Dick wziął go i przeczytał tytuł: „Nowe rozważania o biologji konstruktywnej, napisał Antonio Staletti“.
Otworzył książkę upstrzoną tabelami i diagramami.
— I przez to dzieło wszedł w konflikt z policją? Po raz pierwszy dowiaduję się, że pisanie książek jest przestępstwem.
— Oczywista, że to przestępstwo, — rzekła panienka poważnie, — ale niestety nie jest jako takie karane. Mr. Staletti nie siedział jednak z powodu książki. Było to coś o wiele brzydszego, zdaje się, że wiwisekcja!
— O czem traktuje ta książka?
Zwrócił ją bibljotekarce.
— O istotach dwunożnych, jak pan i ja, — odparła uroczyście. — Napisane w niej jest, o ile szczęśliwsi byliby ludzie, gdyby ich zamiast łaciną i algebrą karmiono korzonkami i orzechami, pozwalając im biegać wolno i nago po lesie!
Dick wyprostował się w całej swej imponującej wysokości.
— A gdzie mieszka ten osobliwy uczony?
Panienka otworzyła książkę, przerzuciła kilka kartek, aż doszła do podpisu pod przedmową.
— W Sussex, willa Pod szubienicą! O Boże, jak to strasznie brzmi!
— Kto był w bibljotece prócz doktora Stalettiego?
Panienka pokazała Dickowi listę, zawierającą cztery nazwiska.
— Prócz Stalettiego nikt nie może być podejrzany, że ukradł książkę. Zresztą tamci panowie są historykami i biologja napewno mało ich interesuje. W mojej obecności nie doszłoby do tego, ja uważam djabelnie!
Nagle urwała i spojrzała na stół. Książka znikła.
— Czy pan ją wziął? — zapytała.
— Czy pani widziała, jak ją wziąłem?
— Nie, nic nie widziałam. Mogłabym przysiąc, że książka jeszcze przed chwilą tu leżała.
Wyjął książkę z kieszeni palta i podaje ją zdumionej bibljotekarce.
— Rzadko spotyka się ludzi, którzy djabelnie uważają!
— Ale jak to było możliwe? — Była zupełnie oszołomiona. — Trzymałam rękę na książce i odwróciłam się najwyżej na sekundę!
— Przyjdę tu kiedy i pokażę pani tę sztukę, — obiecał Dick poważnie. Był już na ulicy, gdy sobie przypomniał, że nie udało mu się dowiedzieć nazwiska młodej bibljotekarki.
Sybilla Lansdown podbiegła do okna, wychodzącego na plac i spoglądała za nim, aż znikł jej z oczu. Wargi jej okolił uśmiech, a w oczach błysnął triumf. Pierwszym jej odruchem było okazać mu zupełną pogardę, nienawidziła śmiertelnie zadowolonych z siebie mężczyzn. Ale potem ukazał się jej w innem zupełnie świetle. Czy zobaczy go jeszcze kiedy? Tak mało jest ludzi, z którymi można się śmiać, a podinspektor Ryszard Martin — odczytała półgłosem jego nazwisko na karcie wizytowej — był jednym z owych nielicznych, na widok których serce biło mocniej.ROZDZIAŁ III.
Było późne popołudnie, gdy Dick zatrzymał automobil przed zniszczonym murem i wiszącą na zardzewiałych zawiasach furtką willi „Pod szubienicą“. Na zakręcie porosłej trawą drogi ukazał się nagłe niepozorny dom.
Nie znalazł dzwonka i walił pięć minut w zwietrzałe drzwi, zanim usłyszał człapiące kroki i brzęk odsuwanego łańcucha. Drzwi otworzyły się dokładnie o dwa cale.
W wąskiej szparze ujrzał Dick długą, żółtą twarz, zoraną zmarszczkami, jak zwiędłe jabłko, czarną brodę, która sięgała właścicielowi aż do brzucha, brudną szlafmycę i parę połyskujących podstępnie, przepastnie czarnych oczu.
— Doktór Staletti? — zapytał Dick.
— To moje nazwisko. — Głos jego brzmiał surowo i miał brzmienie cudzoziemskie. — Pan chce ze mną mówić? To przecież fenomenalne! Nikt mnie zazwyczaj nie odwiedza!
Zawahał się przez chwilę, potem odwrócił głowę, rozmawiając z kimś, kto stał za nim. Przy tym ruchu detektyw ujrzał rumianego, elegancko ubranego młodzieńca, który na widok Dicka cofnął się szybko.
— Dzieńdobry, Tomaszu, — powitał go Dick Martin uprzejmie. — Co za niespodziane spotkanie!
Brodaty człowiek mruknął coś i otworzył drzwi szerzej.
Tommy Cawler sprawiał miłe wrażenie. Bielizna jego była bez zarzutu, ubranie stanowiło arcydzieło pierwszorzędnego krawca z West End.
— Dzieńdobry, mr. Martin. — Tommy niełatwo tracił panowanie nad sobą. — Jestem tu przypadkowo, aby powitać swego starego przyjaciela Stalettiego.
Dick spojrzał na niego zdziwiony.
— U licha! Ale się pan wyrobił! Co pan teraz porabia, Tommy?
Tommy spuścił z rezygnacją oczy.
— Niech pan będzie spokojny, mr. Martin. Nie przeskrobię już niczego. Wziąłem się teraz do zawodu, który daje dobre utrzymanie. No, dowidzenia, Staletti!
Z nieco przesadną serdecznością potrząsnął rękę brodatego mężczyzny, kierując się ku schodom.
— Chwileczkę, Tommy. Może pan poczekać na mnie? Chciałbym z panem pomówić!
Tommy Cawler zawahał się na chwilę, rzucając przelotne, usprawiedliwiające się spojrzenie na doktora Stalettiego.
— No, dobrze, — mruknął niechętnie. — Ale mam niewiele czasu. Raz jeszcze dziękuję za lekarstwo, doktorze, — dodał głośniej.
Ale Dick przejrzał manewr i wargi jego wydęły się pogardliwie. Wszedł za Stalettim do hall’u. Dziwny człowiek nie poprosił go dalej.
— Pan jest z policji, nieprawdaż? — zapytał, zanim Dick pokazał mu swoją legitymację. — To fenomenalne! Dawno już nie miałem tego zaszczytu. A wszystko przez małego pieska, z którym się w interesie sztuki eksperymentowało! Tyla fatygi dla nierozumnego zwierzątka! A czego pan sobie teraz życzy ode mnie?
Dick streścił w kilku słowach cel swojej wizyty. Ku jego zdumieniu doktór Staletti przyznał się natychmiast do zabrania książki, dodając swobodnie:
— Książka leżała na stole. Interesowała mię, więc ją zabrałem!
— Ależ, panie, — rzekł Dick, zmieszany temi słowami. — Nie można przecież tak ni stąd ni zowąd zabrać książki, dlatego tylko, że pana zaciekawia!
— Dlaczego nie? Była to publiczna bibljoteka, której jedynym celem jest wypożyczanie książek. Chciałem sobie książkę wypożyczyć, więc ją zabrałem. Nie uczyniłem tego potajemnie. Zupełnie otwarcie wsadziłem książkę pod ramię, zdjąłem kapelusz przed młodą signoriną i wyszedłem. Przeczytałem ją już i mogę zwrócić. Haeckel jest głupcem. Wnioski jego są niedorzeczne, ale teorja jego fenomenalna! (Widocznie był to jego ulubiony zwrot). Pana znudziłaby ona z pewnością, ale dla mnie. . . — urwał, wzruszył ramionami i wydał z siebie chrapliwy głos, który zapewne oznaczał u niego śmiech.
Detektyw wygłosił niewielki odczyt o przepisach bibljotecznych. Potem wsunął książkę pod ramię i podszedł do oczekującego go mr. Cawlera. Miał teraz pretekst do drugiej wizyty w bibljotece, co napełniało go wewnętrzną radością.
— A teraz, Cawler, — zaczął bez zbytecznych wstępów, a głos jego nabrał dźwięku rozkazującego, — przejdźmy do pana! Czy Staletti jest pańskim przyjacielem?
— Jest moim lekarzem, — rzekł Tommy Cawler z zimną krwią.
Niebieskie jego oczy spoglądały wesoło. Dick był z nim na dobrej stopie. Był on jedną z owych „ofiar swego zawodu“, dla których Dick miał szczerą sympatję. Tommy Cawler był znanym złodziejem automobilowym, mistrzem w swojem rzemiośle, który z wesołą naturalnością i swobodną miną potrafił przywłaszczyć sobie każdy niestrzeżony samochód. Dwa z pośród jego wyroków były dziełem Dicka i owocem uciążliwej pracy.
— Jestem teraz na solidnem stanowisku, — pochwalił się Tommy. — Mam posadę szofera u pana Bertrama Cody. Gdy się po raz ostatni wygrzebałem, odprzysiągłem się od wszelkich krętych dróg, a na prostej wiedzie mi się znakomicie!
— Gdzie mieszka mr. Cody, gdy jest w domu? — zapytał Dick nieco niedowierzająco.
— Weald House. Pół godziny stąd. Jeśli pan chce, może się pan zabrać ze mną i zapytać go!
― Czy mr. Cody zna pańską sławną przeszłość? — zapytał Dick delikatnie.
— Owszem. Nie ukrywałem jej przed nim. Mimo to uważa mię za najlepszego szofera, jakiego miał kiedykolwiek.
Dick zmierzył młodzieńca przeciągłem spojrzeniem.
― Czy to jest. . . hm. . . liberja, którą lubi pański chlebodawca?
— To mój strój cywilny. Mam dzisiaj „wychodne“, — rzekł Cawler. — Szef mój jest bardzo wspaniałomyślny pod względem urlopów. Oto jego adres!
Wyjął z kieszeni kopertę, zaadresowaną do niego samego. Tommy Cawler u Bertrama Cody, Esq., Weald House, South Weald, Sussex.
Martin zaproponował mu miejsce w swoim samochodzie, ale Tommy odmówił i detektyw powrócił sam do Londynu. Zły był bardzo, gdy nie zastał już swojej nieznajomej młodej przyjaciółki. Opuściła bibljotekę przed pół godziną.
Było za późno, aby odwiedzić mr. Havelocka na Lincoln’s Inn Fields. Odstawił auto do garażu i skierował się ku domowi. Nagle usłyszał za sobą kroki i ochrypły głos, który go wołał. Odwrócił się i ujrzał człowieka, którego poprzedniego dnia aresztował, a dziś rano wypuścił na wolność. Gdy Lew Pheeney dogonił detektywa, dyszał ciężko i wydawał nieartykułowane dźwięki.
— Czy mogę z panem mówić, Slick? — zapytał wreszcie, odzyskując oddech.
— Oczywiście. Ale co się stało? Czy pana coś spotkało?
— Ktoś mi depcze po piętach, — rzucił przez zęby.
— Nie wiem. — Lew Pheeney rzucił nerwowe spojrzenie przez ramię.
— Policja nie, za to ręczę! — uspokoił go Dick.
— Policja? Gdybyż to tylko to! To ten niesamowity człowiek, o którym panu wczoraj opowiadałem, mój klient wtorkowy. Nie powiedziałem panu wszystkiego, Slick. Kiedy pracowałem przy tych zamkach, ujrzałem kącikiem oka, jak ten człowiek wyciągnął rewolwer z kieszeni od spodni i włożył do kieszeni od palta. Przez cały czas trzymał rękę w kieszeni, i nagle zrozumiałem, że życie me będzie w niebezpieczeństwie, jeśli mi się uda otworzyć drzwi. Udałem więc potrzebę naturalną, a gdy się znalazłem na wolności, wziąłem nogi za pas i uciekłem. Biegłem i biegłem, a coś pędziło za mną. Nie wiem, co to było, jakaś istota pośrednia między człowiekiem a zwierzęciem. A ja nie miałem broni.
Podczas opowiadania Pheeney’a minęli westybul i weszli na schody do mieszkania Slicka. Nie czekając na zaproszenie, włamywacz wszedł za detektywem do pokoju.
Dick poprowadził go do gabinetu.
— Lew, niech mi pan teraz powie całą prawdę. Co pan próbował otworzyć we wtorek wieczór?
Spojrzenie Pheeney’a błądziło przez chwilę po pokoju i zatrzymało się na oknie.
— Grobowiec! — rzekł głosem stłumionym.ROZDZIAŁ IV.
Przez chwilę panowało milczenie. Dick patrzał szeroko otwartemi oczyma na złoczyńcę. Nie dowierzał swoim uszom.
— Grobowiec? — zapytał. — Siadaj pan, proszę, i opowiedz mi teraz wszystko pokolei.
— Nie mogę. Boję się, — bronił się Lew Pheeney uparcie. — Ten człowiek to samo piekło, wolałbym z djabłem mieć do czynienia, niż z nim.
— Kto to jest?
— Nie mogę tego powiedzieć, — upierał się Lew Pheeney. — Może panu napiszę, aby to było na papierze, gdyby mnie coś złego spotkało!
Najwidoczniej walczył z uczuciem wielkiego wzburzenia, a Dick, który uważał go zawsze za człowieka spokojnego i wesołego, nie poznawał go wprost.
Nie przyjął jedzenia, które wniosła gospodyni, zadowolnił się szklanką whisky. Dick Martin był dość rozsądny, aby mu nie zadawać więcej pytań.
— Możeby pan został u mnie na noc? Mógłby pan spisać spokojnie swoją historję. Nikt panu nie przeszkodzi, a w każdym razie byłby pan zabezpieczony przed swoimi wrogami.
Lew Pheeney zdawał się już sam mieć tę myśl, gdyż nie opierał się. Zanim jednak mógł omówić z Dickiem szczegóły, zawezwano detektywa do telefonu.
— Mr. Martin?
Był to obcy głos.
— Tak, — odpowiedział Dick.
— Tu Havelock. Komisarz opowiadał mi o panu i zapowiedział pańskie przybycie, ale napróżno czekałem na pana. Czy mógłby pan przyjść jeszcze dziś wieczór? Sprawa bardzo pilna!
W głosie adwokata brzmiała obawa i niecierpliwość.
— Chętnie, — odparł Dick. — Gdzie pan mieszka?
— 907, Acacia Road, St. John’s Wood. To blisko od pana. Taxi przywiezie pana w pięć minut.
Dick Martin odwiesił słuchawkę, zanim sobie przypomniał o swoim gościu.
Nie mógł cofnąć już przyrzeczenia, zresztą było może wskazane pozostawić Pheeney’a samego. Zawołał więc gospodynię i zwolnił ją na noc.
Lew Pheeney chętnie zgodził się na te zarządzenia. Zdawało się nawet, iż uczuł ulgę, że nikt nie będzie mu przeszkadzał w spowiedzi.
Dick wyszedł zadowolony i po kilku minutach dzwonił już imponującego domu, cofniętego od ulicy i położonego w ładnym ogrodzie w najelegantszej dzielnicy St. John’s Wood. Stary sługa odebrał od niego kapelusz i laskę i wprowadził go do długiego, wąskiego pokoju, umeblowanego z umiarkowaniem i smakiem.
Havelock był mężczyzną około pięćdziesiątki, wysokim i chudym. Miał czoło i podbródek boksera, a szpakowate bokobrody nadawały mu cierpki wyraz. Mimo to spodobał się Dickowi. Gdyż oczy, spoglądające z poza binokli, rzucały spojrzenie miłe i mądre.
— Mr. Martin? Podał mu długą i wąską rękę. — Proszę, niech pan siada. Napije się pan czegoś? Radbym panu zaproponować swój stary porter, książęcy naprawdę napój, jak się pan zaraz przekona. Walters, proszę podać mr. Martinowi szklankę.
Przechylił się w fotelu, ściągnął wargi i obserwował młodzieńca świdrującym wzrokiem.
— Więc pan jest detektywem? — Brzmiało to zupełnie jak słowa, które Dick słyszał tego ranka z piękniejszych ust. Skinął głową. — Komisarz opowiadał mi, że porzuca pan służbę. Szuka pan jakiegoś zajęcia, nieprawdaż, aby sobie wypełnić czas? Tak, więc ja mogę być panu użyteczny. Walters, możecie odejść. Proszę wyłączyć telefon. Niema mnie w domu dla nikogo.
Gdy drzwi zamknęły się za służącym, Havelock wstał, mierząc pokój długiemi, podnieconemi krokami. Miał gwałtowny sposób mówienia szybko i dobitnie, jakby oskarżał jakiegoś niewidzialnego przeciwnika.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.