- promocja
Dubaj - ebook
Dubaj - ebook
Manhattan na pustyni. Oszałamiające drapacze chmur, wyspy palmowe, złote plaże, najwspanialsze hotele, sklepy i restauracje. Oaza technologii, niewyobrażalny przepych i bogactwo. Tak najczęściej postrzegany jest Dubaj. Czy taki jest naprawdę? Co kryje się za szklaną nowoczesnością miasta?
Podróż do Dubaju, miejsca tak odległego charakterem od dotychczasowych wypraw autora, to prezent dla żony Lindy – pierwsze prawdziwe wspólne wakacje, i to pięciogwiazdkowe!
Jednak dziennikarskie oko Jacka Pałkiewicza, niezrównanego odkrywcy źródeł Amazonii i twórcy survivalu w Europie, choć początkowo oszołomione blichtrem, dostrzegło pęknięcia i rdzę na monolicie dubajskiego luksusu. Panuje powszechne przekonanie, że bogactwo Dubaju pochodzi ze złóż roponośnych, lecz niewielu wie, że jego źródeł trzeba szukać raczej w jednym z najszybciej rosnących rynków nieruchomości i finansów, turystyce i transporcie lotniczym. Emiratczykiem jest zaledwie co czwarty mieszkaniec Dubaju. Wystarczy dotrzeć na jego przedmieścia, żeby odkryć przerażające getta, zamieszkane przez setki tysięcy nędznie wynagradzanych Pakistańczyków i Hindusów, którzy niewolniczą pracą wznoszą i utrzymują szklane promenady, błyszczące wieżowce i sztuczne wyspy. Walczą o przetrwanie, wierząc, że taki jest ich los.
Oszałamiająca oaza luksusu okazała się raczej fatamorganą luksusu. Prawdziwa była tylko pustynia. Zaczynała się tam, gdzie kończyły się rurki zraszaczy nawadniających trawniki, kwiaty i palmy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-724-1 |
Rozmiar pliku: | 25 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autor poświęcił rok, aby odpowiedzieć na zadane sobie pytanie: jaki naprawdę, z pominięciem wszelkich mitów i stereotypów, jest Dubaj, rozdarty między beduińską tradycją, religijnym radykalizmem islamskim i ekstremizmem rozwoju. Poszukujące wciąż własnej tożsamości miasto-państwo epoki postnaftowej nie przestaje wabić. Status raju podatkowego we wszechświecie finansów islamskich nieustannie przyciąga poszukujących fortuny inwestorów i handlowców, a wyznaczający nowe trendy lider światowej turystyki rozbudza wyobraźnię i pragnienia, łechcząc mile snobistycznymi hotelami próżność zamożnych.
Strony internetowe zarażają entuzjazmem do tego miasta marzeń, będącego ekscytującą świątynią luksusu i stężonym koncentratem architektury XXI wieku w jednym. Miasta, którego motto mówi wszystko: „Zaskoczyć, oszołomić i oczarować”. I to na każdym kroku. Do wielu przemawia ten oszałamiający wizerunek wszechobecnego przepychu, jakby wyjęty z reklamowej broszury ministerstwa turystyki. Cenią kreatywny hiperaktywizm, histeryczny wyścig ku awangardowości i rzucający się w oczy nadmiar. Powstały na bogatych w ropę piaskach emirat jest dzisiaj edenem dla tych, którzy kochają luksus, pięciogwiazdkowe hotele, piękną pogodę i zachwycają się basenami usytuowanymi setki metrów nad ziemią.
Ale są i tacy, którzy potrafią spojrzeć na Dubaj krytycznie, nazywając go miastem bez charakteru. Jak zauważa brytyjski pisarz Lawrence Osborne, „pełna skrajności i sprzeczności metropolia przybrała wymiar tandetnej groteski”. Przekształciła się w futurystyczny koszmar, całkowicie zdominowany przez _Księgę rekordów Guinnessa_, nieoficjalną konstytucję emiratu. Bo tutaj wszystko musi być większe i ładniejsze niż gdziekolwiek na świecie. W gąszczu ekscentrycznych budowli i ostentacyjnego, na pokaz zbytku brakuje czegoś, co w Starej Europie jest być może mało zauważalne, ale istotne dla jakości życia. We Wrocławiu, w Berlinie czy Madrycie każdy czuje się jak w domu. W Dubaju na pewno nie.
Idąc dalej tym tropem, Pałkiewicz wprost pyta, czy nie byłoby rozsądniej spojrzeć na Dubaj, synonim niewyobrażalnego bogactwa, shoppingu i luksusowych wakacji, z jeszcze większym krytycyzmem. Pamiętajmy, że to typowe kredytopolis, zadłużone u swoich wierzycieli na ponad 100 miliardów dolarów. Analitycy ostrzegają, że emiratowi wciąż grozi eksplozja niebezpiecznej mieszanki, jaką jest fuzja zwyrodniałych finansów z gigantyzmem infrastrukturalnym oraz niezdrową gospodarką, zmagającymi się z mieczem Damoklesa w postaci bańki nieruchomościowej. Jej pęknięcie mogłoby spowodować kompletne bankructwo, którego namiastki miasto doświadczyło już w 2008 roku. Autor często ucieka od świata czaru i zrywając jego złotą maskę, ujawnia drugie oblicze sztucznego raju. Oblicze, o którym głośno się nie mówi i nie pisze. Pokazuje nędzę Azjatów kontrastującą z baśniowymi warunkami bytowymi boskiej kasty etnicznych Dubajczyków, wnuków niepiśmiennych Beduinów. Zapuszcza się w miejsca skrajnego ubóstwa, na przykład do getta na obrzeżu miasta, gdzie w okrutnych warunkach bytuje armia azjatyckich robotników. To właśnie oni w ciągu jednego pokolenia zbudowali w niewolniczych warunkach sięgający nieba pustynny Manhattan. Przyjechali tu zwiedzeni dobrymi zarobkami i możliwością zapewnienia godnego życia swoim rodzinom, a zastali koszmar. Tego turysta nigdy nie zobaczy, bo – jak mówi Pałkiewicz – mogłoby to wysadzić w powietrze kreowany przez lata mit Dubaju. Coraz częstsza krytyka społeczności międzynarodowej sprawia, że temat taniej siły roboczej staje się wysoce kłopotliwy dla emira. Nic dziwnego, że dla przykrycia takich problemów w lutym 2016 roku pojawił się groteskowy temat zastępczy: nowo powstałe Ministerstwo Szczęścia.
Pustynny klejnot, zbudowany po to, aby wywołać zdumienie świata i wyprzedzić wyobraźnię człowieka, z jednej strony imponuje luksusem i rozmachem, z drugiej, z tym swoim ostentacyjnym zbytkiem i ekscesami, jest jakby na pokaz
Autor nie przeoczył też autorytarnego ustroju i drakońskich represji wobec działaczy na rzecz demokracji, bezprawnych aresztowań ani szokujących tortur. Unia Europejska wystąpiła co prawda do Zjednoczonych Emiratów Arabskich z apelem o poszanowanie praw człowieka i wolności obywatelskich, jednak bez skutku, bo petrodolary zapewniły szejkom pobłażliwość. Liderzy polityczni nie okazali się skłonni do złożenia interesów ekonomicznych na ołtarzu walki o wartości najwyższe.
W książce _Dubaj. Prawdziwe oblicze_ Jacek Pałkiewicz obala utarte poglądy, a w zamian dokonuje wnikliwej oceny do niedawna nic nieznaczącej na mapie monarchii absolutnej, dziś jednego z najbardziej rozreklamowanych miejsc na świecie.
Szejkowie ZEA nie są zbyt wyczuleni na punkcie poprawności politycznej. Miejscowe sądy słyną z procesów skazujących na więzienie wyłącznie za to, że ktoś upomniał się o prawo do wolnych wyborów lub żądał wolności słowa. Albo też za umieszczenie na YouTube satyrycznego filmiku z wymyślonej szkoły sztuk walki młodych Dubajczyków, jak zdarzyło się to amerykańskiemu konsultantowi biznesowemu. Trzy lata temu został on skazany na rok więzienia, bo „ośmieszył miejscową młodzież, szkodząc w ten sposób wizerunkowi ZEA”. Absurdalna kara grzywny dotknęła pewną Angielkę, która na swoim Facebooku napisała, że nudzi się podczas ramadanu. Nie ma więc wątpliwości, że Autor, który miał odwagę pokazać to wszystko, musi się liczyć z zaocznym skazaniem na dłuższe pozbawienie wolności. To dodatek do wyroku śmierci, który od dekady ciąży już nad nim z rąk Al Kaidy. Otrzymał go za sprzeciw wobec islamskiej inwazji na Europę. „Rzetelność należy do moralnego obowiązku dziennikarza. Zawsze pokazuję świat taki, jaki jest, a nie taki, jakim go kreują” – podkreśla Jacek Pałkiewicz.DLACZEGO DUBAJ?
Zawsze podróżowałem, aby żyć, i żyłem, aby podróżować. Motorem tego nieustannego przemieszczania się była wrodzona dociekliwość i obsesyjny głód świata, kontaktu z osobliwościami przyrody i odmiennymi kulturami. Żyłem na granicy snu i rzeczywistości, narażałem się na przeciwności losu, choroby, trudy i niebezpieczeństwa, ale realizowałem młodzieńcze sny w świecie niezmienionym często od swego zarania. Nie ukrywam, że powiodło mi się w życiu, bo rzutem na taśmę zdążyłem poznać dziewicze krainy czy zagubione prymitywne plemiona tubylcze, co dostarczało mi emocji znanych Magellanowi, Marcowi Polo czy Beniowskiemu.
Ceniony przeze mnie pisarz Jan Grzegorczyk zdumiał się, kiedy podekscytowany relacjonowałem mu pomysł na nową książkę.
– Hm, wyprawa do Dubaju? – westchnął z powątpiewaniem. – Jak może ostatni Mohikanin podróży w stylu dziewiętnastowiecznych odkrywców, człowiek, który uczył astronautów i komandosów strategii przetrwania w skrajnie surowych warunkach, stać w tłumie turystów i gapić się z otwartą gębą na emiracką orgię bogactwa?
Drogi Janku, rzeczywiście celem moich podróży zawsze było poszukiwanie osobliwości ginących cywilizacji, niezwykłych zjawisk i mieszkańców krain odległych zarówno w sensie geograficznym, jak i czasowym. Takie eksploracje wymagają kolosalnego wysiłku, a w życiu każdego człowieka przychodzi dzień, kiedy trzeba pogodzić się z aktem urodzenia. Pamiętasz piosenkę _Niepokonani_ zespołu Perfect: „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”? Młodszy ode mnie osiem lat Krzysztof Wielicki też nie miał wątpliwości: „Doskonale zdaję sobie sprawę, że już więcej nie pójdę na szczyt. Ale to jednak jest narkotyk i mojego świata nie porzucę. Wykorzystam swoje doświadczenie i wystąpię w roli szefa wyprawy”.
W salach Muzeum Dubajskiego, w zakurzonym osiemnastowiecznym forcie Al-Fahidi, słuchałem przewodnika w długiej białej dżelabie, inaczej diszdaszu, i chuście przytrzymywanej na głowie dwoma sznurkowymi pierścieniami, który opowiadał historię miasta zrodzonego w niespełna pół wieku. Uświadomiłem sobie wówczas, że dotarłem do końca podróżniczej epoki.
Podróżowanie w dawnym stylu przestało istnieć na moich oczach. Świat raptownie się zmienił i skurczył, a innowacje technologiczne i dynamiczna ekspansja internetu zrewolucjonizowały filozofię tradycyjnie pojmowanej podróży. Procesy globalizacji prowadzące do unifikacji wzorów konsumpcyjnych i stylów życia niszczą różnorodność kulturową i zabijają lokalne tożsamości. A wiadomo, że podróżnik, nie bacząc na niepewność i mordęgę, chciałby zaspokoić głód świata gdzieś tam, na nieprzetartych szlakach, w konfrontacji z inną rzeczywistością, poszukując zanurzonego w czasie przeszłym autentyku. Brytyjski pisarz Lawrence Osborne w _The Naked Tourist_ zauważa, że peregrynacja utraciła blask i sens. Twierdzi, że problem współczesnego globtrotera polega na tym, że nie wie, dokąd jechać, bo wszystko stało się bezlitośnie jednakowe.
Jesteśmy świadkami „śmierci podróży”, której miejsce zajęła wszechobecna turystyka, a biorąc pod uwagę jej konsumpcyjny charakter, właściwiej byłoby ją nazwać nawet postturystyką.
Tkwiąca w jej szponach planeta stała się jednym gigantycznym kurortem, „globalną wioską”. Gdziekolwiek człowiek się ruszy, w gardle czuje gorycz. Powszechny przemysł turystyczny przekształcił egzotyczne tradycje w komercyjny folklor, zrobił z naszej planety park rozrywki, jedną zunifikowaną cepelię, skazując nas na poruszanie się w granicach tej tragicznej imitacji. Ktoś powiedział, że turystyka przypomina stoisko z fast foodem: krótką wizytę w lokalu, gdzie spożywa się serwowane na poczekaniu pseudopożywienie. Przeróżne burgery, pizze, kebaby, hot dogi powodują, że znikła magia egzotyki, wszędzie na świecie czujemy się jak w rodzinnym domu.
Działania marketingowe sprawiają, że zwiedzamy nie to, co by nas interesowało, a jedynie narzucone przez plan i społeczne wymogi zabytki czy osobliwości przyrody. Bogactwo lokalnej kultury redukuje się do stereotypów. Brak miejsca na kontakt z tubylcami, na rzeczywiste poznanie kraju. Przybysz trafia w ręce zawodowców od turystyki, którzy prowadzą go po uproszczonym „świecie”, folklorystycznym skansenie, zapewniającym iluzję realiów. A Henry Miller, autor książki _Zwrotnik Raka_, twierdził, że większy sens ma odkrycie jakiejś świątyni, o której nikt nie słyszał, niż zwiedzanie wśród kłębiących się tłumów Kaplicy Sykstyńskiej. Dzisiaj niestety już takich nieodkrytych świątyń nie uświadczysz. Nie bez żalu stwierdzam, że ekscytujący świat, do którego dotarłem, nielegalnie pokonując druty kolczaste żelaznej kurtyny, i w którym potem żyłem jako wieczny nomada, już nie istnieje.
Nie najlepiej poczułem się w nowych realiach, które pochwyciły mnie w pułapkę. Pułapka ta miała drugie dno, bo uświadomiłem sobie, że muszę pogodzić się z tym, co nieuniknione: mam przecież 73 lata, dawno wszedłem w ostatnią ćwiartkę i nie mogę tracić czasu na rzeczy bezużyteczne. Dręczył mnie niepokój, wzbierała tęsknota za tym, czego już więcej nie będę robić. Nieoczekiwanie znalazłem się u kresu wędrówki. Kilka lat temu ledwie wytrzymałem trudy przeprawy przez chińską pustynię Takla Makan. To wtedy dopadły mnie myśli, że to już pewnie ostatni raz.
Moja profesja i podstawa egzystencji, eksploracja odległego świata, ekstremalne szkolenia survivalowe w uciążliwych warunkach klimatycznych – to wszystko zostało za mną. Już nie gonię do przodu jak niegdyś. Dziesięć lat temu Reinhold Messner wyznał mi, że skończył sześćdziesiątkę i powoli będzie składać broń. „Nie mam już tej samej siły, sprawności i wytrzymałości. Chcę tylko zaliczyć jeszcze Gobi” – powiedział przed wyjazdem do Mongolii. Jestem od niego starszy o dwa lata, ale wtedy takie myśli jeszcze mnie nie nachodziły.
Dziś jestem świadom, że przekroczyłem Conradowską „smugę cienia”, symboliczną granicę, poza którą niewiele miejsca pozostaje na kuszące perspektywy. Niedawno doznałem wstrząsu, bo młoda dziewczyna chciała ustąpić mi miejsca w tramwaju. Coś podobnego przeżyłem, mając trzydzieści lat, kiedy w dyskotece jakaś nastolatka zwróciła się do mnie: „Proszę pana”. Droga stała się krótsza, kartki z kalendarza spadają coraz szybciej, nie ma już nadziei na młodzieńcze plany i zamierzenia. Lecz ile by się doznało satysfakcji w życiu, to zawsze pozostaje niedosyt.
Z fizjologią nikt jeszcze nie wygrał, nie można przeskoczyć odwiecznych praw natury. Nie bez trudu akceptuję ten fakt, tym bardziej że moje wyobrażenia o przyszłości są tymczasem bardzo mgliste. Powinienem znaleźć _modus vivendi_, by emocje nie straciły swojej barwy.
Czuję się w obowiązku podziękować Panu Bogu za bezcenny prezent – arcyciekawe życie. Uważam się za osobę nad wyraz uprzywilejowaną, właśnie ze względu na jego jakość. Jestem spełniony, bo zawsze robiłem dokładnie to, co sprawiało mi przyjemność. Niczego nie dostałem w spadku, sam byłem menedżerem własnego sukcesu, sam ustalałem scenariusz swojego życia.
Teraz powinienem powziąć nieodwołalną decyzję, a nie jest to łatwa pigułka do przełknięcia. Czym się zajmę, co zrobię, by dalej wieść życie bogate, pełne emocji?
Szansa na radykalne zmiany pojawiła się 26 listopada 2014 roku, kiedy po powrocie do swojego żoliborskiego mieszkania natknąłem się niespodzianie na ogromny bukiet kwiatów. Na wizytówce odczytałem: „Dla siebie samej, z szacunkiem, Linda”. I nagle mnie olśniło! Trzydziesta ósma rocznica naszego ślubu. Rzadko, a właściwie bardzo rzadko świętowałem tę datę, bo albo byłem gdzieś daleko, albo po prostu o niej zapominałem.
Te kwiaty wzruszyły mnie do głębi. Dotarło do mnie, że powinienem, przynajmniej w jakimś stopniu, spłacić dług moralny. Egoistyczna realizacja moich przedsięwzięć zwykle odbywała się kosztem rodziny. Rzadko wyjeżdżaliśmy razem. Na dobrą sprawę chyba nigdy nie byliśmy na prawdziwych wspólnych wakacjach. Linda wypominała mi czasem, że nawet nie odbyliśmy podróży poślubnej, bo byłem zajęty wyprawą na Borneo. Nasze nieliczne eskapady ograniczały się zwykle do krótkiego pobytu w Stambule, Paryżu, Madrycie czy Buenos Aires. I nawet wtedy nie spędzaliśmy ich do końca razem, bo ją interesowały muzea, za którymi ja nie przepadam.
Linda jest malarką, ma artystyczną duszę, jest wrażliwa i ceni piękno, co zresztą odbija się w jej twórczości. Zawsze potrafiła znaleźć obraz lub rzeźbę zasługującą na miano prawdziwego dzieła sztuki. Jej dobry smak uwidacznia się przy doborze ubrania, biżuterii czy w opisie otoczenia. No i jest kreatywna. Kiedyś pracowała na zamówienie firmy złotniczej w Vicenzy, jej złoty pas wysadzany drogocennymi kamieniami trafił do Jacqueline Kennedy. Chłonie wszystko, co gustowne, ale też to, co leży na styku sztuki z luksusem. Przy tym wszystkim jest stuprocentową kobietą dbającą o swój wizerunek, elegancką i piękną, tak fizycznie, jak i duchowo. Dokąd więc ją zabrać, aby naprawdę czuła się szczęśliwa?
Świat iluzji, przepychu i sprzeczności. Dubajskie księstwo, synonim bogactwa i rozmachu, jest niczym skrzący blaskiem diament, tyle że z licznymi skazamiLINDA
Przypominam sobie pewien dzień w południowych Włoszech, w Bari, wiosną 2013 roku.
Linda otwiera balkonowe drzwi i wychodzi na taras. Spogląda zachwycona na błękitną zatokę, w którą głęboko wrzyna się skalisty cypel, od stuleci całkowicie zabudowany jasnymi bryłami murów obronnych i budynków. W ich ścianach widnieją niewielkie prostokątne oczodoły okien. Dalej, na skalistej wysepce, widać równie stary kościół, zajmujący całą powierzchnię wyniosłości wystającej z wody.
– Jacku, odpocznij sobie – wskazuje hotelowy tapczan. – Prowadziłeś samochód przez kilka godzin. Ja tylko…
Wiem, co to „tylko” oznacza. Wchodzi do łazienki i nikt obcy nie odgadłby, w jakim celu. Chyba trochę przesadza z tą higieną. Jak zwykle, kiedy jesteśmy w podróży, nie może obejść się bez dezynfekcji hotelowej łazienki. Prowadzenie samochodu nie zmęczyło mnie szczególnie, ale zgodnie z życzeniem żony siadam wygodnie i zerkam na jej rodzinne miasto.
Wprawdzie urodziła się w Wenecji, ale jej rodzice pochodzą stąd, z Bari nad Adriatykiem, gdzie już w roku 180 p.n.e. istniał ważny port morski. Rodzina dziadka Pasqualego Martina zaliczała się do najbogatszych w tym mieście. Mieszkała w luksusowym, pełnym przepychu pałacyku ze wspaniałym widokiem na XI-wieczną bazylikę Świętego Mikołaja, w której znajduje się nagrobek polskiej królowej Bony. W obszernym domu służyło kilkanaście osób, guwernantki i nianie dla ośmiorga dzieci. Don Pasquale był właścicielem stoczni, rafinerii naftowej oraz dużych zakładów przemysłu stalowego i maszynowego. Rodzina posiadała paradną karetę ze stangretem i lokajem, spacerowy powozik i bogato zdobioną karocę. Jej członkowie stali się też na początku XX stulecia właścicielami pierwszego w mieście auta bugatti, budzącego dziś pożądanie kolekcjonerów. Zbudowane przez dziadka imperium zostało w dużej części zniszczone przez synów, którzy zabijali irytującą nudę w kasynach gry w Monte Carlo.
Mama Lindy wyniosła z domu nienaganne maniery i rygorystyczne zasady wychowania, na zdjęciach widać kobietę o wyniosłej postawie, lecz przyjaznym spojrzeniu.
Z łazienki dochodzi szum prysznica atakującego wannę czy brodzik – nie wiem jeszcze, co tam mamy. To ona wybrała hotel i pokój. Linda jest bardzo stanowcza i pod moją nieobecność zawsze doskonale radziła sobie z wychowaniem synów, nie rozpieszczając ich i utrzymując w należytej dyscyplinie. Nigdy też nie była nadopiekuńcza i nie ograniczała ich samodzielności. Możemy być dumni, że posiedli wszystkie cechy, które liczą się w życiu: charakter, osobowość, determinację, godność, lojalność i, kiedy trzeba, także zuchwałość.
Mój Boże, kazała mi odpocząć po kilku godzinach jazdy!
A przecież jeszcze parę lat temu w razie potrzeby sama Linda wsiadała pod naszym włoskim domem do samochodu i po dwudziestu godzinach docierała do Warszawy. To – bagatela – 1400 kilometrów! Dziś woli zatrzymać się na noc w połowie drogi, w Wiedniu. Rozsądnie.
– Chciałabym przejść się po porcie dziadka. – Ukazuje się w drzwiach zadowolona ze swojego dzieła. Oto Linda! Nawet w gumowych rękawicach wygląda dostojnie. – I znam tu bardzo dobrą knajpkę, gdzie lokalni artyści wieszają od lat swoje obrazy. Zjemy tam kolację, zgoda? Sama dziś już nie jestem w stanie nic przyrządzić.
Każdy, kto bywa u nas na kolacji, nie szczędzi Lindzie komplementów za jej wspaniałe specjały kulinarne. „Zawsze przywożę z domu niezbędne produkty, które wypełniają całą lodówkę, bo bez nich nie stworzyłabym tych potraw” – wyjaśnia z właściwą sobie skromnością.
Linda na 50. piętrze hotelu Marriott Marquis, najwyższego hotelu świata
Linda mieszkała w wielu miejscach, co wiązało się ze służbowymi transferami ojca, komendanta karabinierów. Gdziekolwiek jednak jesteśmy, potrafi stworzyć domową atmosferę. Prowadzi dom według włoskich tradycji i jest perfekcyjną panią domu. W naszej willi w Bassano del Grappa wszystko jest doskonale ułożone. Wszędzie czuć jej rękę.
No, może z wyjątkiem terenu otaczającego willę i palm tu rosnących, bo nie przepada za pracami ogrodowymi, a ja nie mam na to czasu.
Znów wyszła na taras i wciągnęła w płuca wieczorne powietrze niosące z sobą zapach morza – ryb, glonów, soli, jodu zmieszanego z nieuchwytną niemal wonią murszejących murów.
– Dobrze, że nie skusił cię Hollywood – szepnąłem i przytuliłem Lindę. – W przeciwnym razie pewnie nie przywiozłabyś mnie do miasta swoich dziadków.
Zmarły niedawno znakomity piosenkarz i aktor filmowy Bing Crosby, jedna z największych postaci show-biznesu XX wieku z epoki Franka Sinatry, Cary’ego Granta czy Jima Stewarta, namawiał ją do pozostania w Ameryce, kreśląc przed nią wizję hollywoodzkiej kariery. To on wylansował kiedyś Katherine Hepburn. A Lindę traktował jak własną córkę. Była w rozterce. Powiedziała, że musi się zastanowić. Dzień później podjęła decyzję: wróci do Włoch, bo tam czeka na nią Jacek.
To nie było poświęcenie, a jej osobisty wybór. Mogłaby pozostać w Stanach, będąc wciąż moją żoną, choć widywalibyśmy się jeszcze rzadziej. Dalibyśmy radę – jest wyrozumiała, zazdrosna bez przesady, cierpliwa.
Ale wolała być blisko mnie, co oczywiście dało mi wielką satysfakcję.
Kiedy w zachodzącym słońcu stoi oparta lekko o barierkę tarasu, elegancka i atrakcyjna, a wiatr od morza muska jej czarne włosy, głaszcze idealny owal twarzy i chłodzi pełne usta niepotrzebujące modnej dzisiaj korekty, przypominam sobie jej fotografie wykonane swego czasu przez Marka Czudowskiego dla włoskiej edycji „Playboya”. Artysta nadał im głębszy wymiar, więcej zakrywając, niż odkrywając, po prostu bardziej interesująca jest jej postawa i wyraz twarzy. Urok pozostał.
– Chodź, zapraszam na wędrówkę po przeszłości mojej rodziny. – Ujmuje mnie pod rękę i wolnym krokiem idziemy do portu, zamku i na nabrzeże.
Oto moja Linda.
Nie jestem ani miłośnikiem, ani zbieraczem klejnotów.
Poza tym jednym.
Linda zawsze robiła wszystko, aby stworzyć mi najbardziej sprzyjające warunki do pracy zawodowej. Na tym polega tajemnica udanych związków, choć może patrzę na to zbyt egoistycznie.
Kiedy piszący moją biografię Andrzej Kapłanek zapytał Beatę Tyszkiewicz, jaki jest Jacek, odpowiedziała: „Jest nieobliczalny w swoich marzeniach, a jednak je spełnia. Godzi temperament z powściągliwością, dobroć z szorstkością. Jest taki, jakim uczyniła go jego pasja poznawania świata i surowa przyroda. Zawsze pewny wygranej. Ale czy udałoby mu się spełniać swe marzenia, gdyby nie przystań, jaką stworzyła mu jego piękna żona Linda? To dzięki niej jest, kim jest. Podziwiam ich partnerskie życie”.
Tak, za to wszystko jestem jej wdzięczny całą duszą.
Nadeszła chwila, aby wypełnić powstałą lukę i poświęcić Lindzie czas, którego wcześniej nie miałem. Zacząłem planować organizację „małżeńskich wakacji życia”, wszystko miało być na pięć gwiazdek. Wybór padł na Azję Południowo-Wschodnią. I na Dubaj. Można by zapytać, czy Włoszka, która ma w genach cudowną starą architekturę i żyła pośród zabytków, odnajdzie się w tym supernowoczesnym świecie. Ja jednak wiem, że tak, bo już raz tam z nią byłem. Ale zbyt krótko.
W hotelu One\u0026Only przy plaży na Palmie DżamiraDO EMIRATU PRZEZ AZJĘ
Dwa tygodnie później pod dom zajechała limuzyna, która odwiozła nas na lotnisko. Przy odprawie był czerwony dywanik przewidziany dla pasażerów zajmujących miejsce w przedniej części samolotu. Przyjazna atmosfera i życzliwość stewardes linii Emirates sprawiła, że czuliśmy się z Lindą szanowanymi i mile widzianymi gośćmi. To była przepustka do niepowtarzalnych wakacji.
Oczekiwałem jednak więcej, bo kiedy kilka lat wcześniej zacząłem latać tą linią, wyrafinowana obsługa była na najwyższym poziomie. Kreowany przez lata mit wspaniałości okazuje się przereklamowany. Na całym świecie Emirates zatrudniały w 2015 roku ponad 50 tysięcy pracowników, w tym więcej niż 20 tysięcy personelu pokładowego ze 130 państw, mówiącego w 50 językach. Wśród nich około 700 Polaków. Firma rozrasta się nieustannie i, niestety, nie jest już w stanie upilnować najwyższych standardów, zadbać o detale, okazać wyjątkową atencję, ofiarować pasażerom to, co najlepsze z emirackiego stylu życia. Ponadto wiele dziewczyn zaniża średnią urody personelu pokładowego.
Pomimo eleganckiego stroju: beżowej garsonki i czerwonego kapelusika z dopiętym białym welonem, odnotowałem kilka rażących minusów. Dwie stewardesy beształy niezbyt dyskretnie swoją marokańską koleżankę za zbyt leniwy stosunek do pracy. Drobna Chinka, która kiepsko mówiła po angielsku, i jeszcze jeden „kwiatek”: Włoszka, niewiele mająca wspólnego z kinową aparycją kobiet z Półwyspu Apenińskiego, na dodatek w brzydkich okularach, nie okazywała zainteresowania pasażerami, tak jakby nie pamiętała, jaki zawód wykonuje.
Emirates umożliwia podróżnym dotarcie w każde miejsce na Ziemi z tylko jedną przesiadką w Dubaju. Z powodu lokalizacji ma przewagę nad innymi przewoźnikami, jego strategiczne położenie umożliwia obsłużenie za pomocą bezpośrednich lotów niemal 90 procent światowej populacji
Dubaj. Zatrzymamy się tutaj w drodze powrotnej, tymczasem po kilku godzinach przerwy kontynuujemy podróż na Wschód. W Szanghaju odwiedzimy Maksego, syna zakotwiczonego tam od sześciu lat. Opuścił Europę, bo, jak mówi, futurystyczna metropolia zapewnia młodemu przedsiębiorczemu człowiekowi lepszy start.
Największy samolot świata, Airbus A380, rozpędza się, a ja, patrząc przez jego okno znajdujące się na wysokości ósmego piętra, nie czuję nawet, kiedy delikatnie i nadspodziewanie cicho wznosi się w powietrze. Biznesklasa na górnym pokładzie zapewnia maksymalny komfort podczas długiej podróży. Trzy kamery zainstalowane na zewnątrz samolotu pozwalają na bieżąco obserwować przebieg lotu, pokaźny ekran umożliwia dostęp do rozrywki, filmów, muzyki i wiadomości z całego świata. Posiłki serwowane na porcelanie marki Royal Doulton z ekskluzywnymi sztućcami od Roberta Welcha i przygotowywane przez najlepszych szefów kuchni wyglądają przepięknie. Jednak dla takiej koneserki dobrej kuchni jak Linda pokładowy catering nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przy fotelu wbudowany jest minibarek. Ponadto w tylnej części znajduje się salonik, gdzie można odprężyć się na wygodnych kanapach i zamówić bezpłatnie u barmana drinka i jakąś przekąskę.
Jeszcze kilkanaście lat temu namiastka takiego barku była w klasie ekonomicznej wszystkich towarzystw lotniczych obsługujących loty międzykontynentalne. Komfort podróży w przedniej części samolotu staje się bezcenny w najdłuższych połączeniach. My lecimy tylko osiem godzin, ale Emirates realizuje loty rekordowe, jak Dubaj–Los Angeles: 13 425 kilometrów – które przykuwają pasażera do fotela na szesnaście i pół godziny.
Tuż po północy stewardesa z gładko zaczesanymi w kok ciemnymi włosami, o nienagannym makijażu, w którym wyróżniają się kontrastujące z bielą zębów jaskrawe czereśniowe usta, nieoczekiwanie zaprasza mnie do baru.
– Szanowny panie – zwraca się do mnie po polsku z tajemniczą miną, a ja już się spinam, wyobrażając sobie, że nawet tu, w samolocie, potrzebne będą moje umiejętności survivalowe. Ale nie o to chodzi. – Z danych paszportowych wynika, że pańska małżonka właśnie obchodzi urodziny. Z tej okazji firma przygotowała tort, który, jeśli pan zechce, może pan wręczyć pani Lindzie.
Wskazuje dłonią za siebie i wówczas dostrzegam pod szklanym kloszem niewielki, finezyjnie przyozdobiony biały tort z pięknymi czekoladowymi życzeniami.
– Dużo podróżuję po świecie – mówię do stewardesy – a tu dałem się zaskoczyć. Gratuluję. I oczywiście dziękuję za tort. Z przyjemnością go wręczę.
Idę ostrożnie, niosąc na wyciągniętych przed sobą dłoniach ozdobny wypiek. Za mną podążają dwie stewardesy.
Linda wciąż mnie nie widzi spod półprzymkniętych powiek.
Okryta miękkim kocykiem spogląda w okno.
– Kochana – odzywam się po włosku. – Z okazji twoich urodzin, z życzeniami radości i miłości.
Odwraca głowę i przez sekundę sprawia wrażenie człowieka, który nie wierzy w to, co widzi. Potem na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech.
Dla takich chwil warto żyć.
Dawniej, kiedy latanie było czymś ekskluzywnym, zarezerwowanym dla najbogatszych, praca stewardesy uchodziła za zawód elitarny i romantyczny zarazem. Marzyły o niej dziewczyny z całego świata, bo to dalekie podróże, spanie w pięciogwiazdkowych hotelach, możliwość poznania znanych osób. W latach sześćdziesiątych na castingi Pan Am zgłaszało się nawet tysiąc dziewczyn, a przez eliminacyjne sito przechodziło zaledwie kilkanaście. Wtedy liczyła się uroda. Dziś jest inaczej. Od dawna obserwuję, że nawet u najbardziej znanych przewoźników stewardesy są anonimowe i daleko odbiegają od niegdysiejszego kryterium, bo dziś bardziej niż urodę ceni się profesjonalizm. Chociaż są przewoźnicy, którzy w komunikacie prasowym o naborze zapowiadają: „Wybieramy współpracowników o otwartym umyśle, przyjaznych i usłużnych”, bo życzliwe usposobienie wzbudza zaufanie, a pasażer musi czuć, że jest szanowanym i mile widzianym gościem.
Niekiedy zapomina się o pasażerze i o postępowaniu zgodnym ze zdrowym rozsądkiem. Ponad wszystko stawia się przepisy. U arabskich przewoźników nie doszłoby do sytuacji, w jakiej znalazł się znany polski polityk w samolocie Lufthansy. Usunięto go z pokładu, zanim jeszcze samolot wzbił się w powietrze, bo… pokłócił się ze stewardesą o swój bagaż podręczny. Tymczasem nawet irytujący pasażer powinien być najważniejszy i trudny problem należałoby rozstrzygnąć na jego korzyść.
Lot trwał jeszcze wiele godzin. Zdążyłem więc porozmawiać z polską stewardesą na temat jej pracy.
– Nasz zawód jest bardzo specyficzny – opowiadała. – Pochodzę z małego miasteczka na Lubelszczyźnie. Śniłam, aby wyrwać się z atmosfery prowincjonalnego życia, marzyłam o poznaniu świata, o przeżyciu przygody. Ktoś powiedział, że świat jest podobny do książki i kto nigdy nie podróżował, zna tylko jego jedną stronę, a ja mam możliwość poznawania jednej strony dziennie. Pracuję w Emirates już drugi rok. Naszym podstawowym zadaniem jest troska o bezpieczeństwo pasażerów, a w razie potrzeby przeprowadzenie sprawnej ewakuacji czy udzielenie pierwszej pomocy. Poczucie bezpieczeństwa w trudnych sytuacjach uda się zapewnić wyłącznie spokojem i opanowaniem.
Moja rozmówczyni dostrzega zapaloną lampkę. Ktoś ją wzywa. Uśmiecha się przepraszająco i obiecuje za chwilę wrócić.
– To nie jest łatwy chleb, tylko ciężka, fizyczna robota, uznawana przez niektórych za elitarną. Kiedy nasza grupka z pilotami na czele dumnie maszeruje przez dworzec lotniczy, zawsze przykuwa wzrok podróżnych. Niektóre z nas zdobywają w ten sposób faceta, ale z reguły w pracy „na walizkach” na ułożenie sobie życia, a nawet zwykłe kontakty towarzyskie nie ma czasu. Zazdrości się nam, ale nie oszukujmy się, stewardesa to ktoś między podniebną służącą a kelnerką, kto dorabia prowizją ze sprzedaży perfum i alkoholu. Przede wszystkim jednak ma napoić, odgrzać posiłki i nakarmić, a potem sprzątnąć. Niestety, sprzątać trzeba też pokładowe toalety. Szara rzeczywistość szybko rozczarowuje i zachwyt się ulatnia. Mało kto zdaje sobie sprawę, ile to kosztuje wyrzeczeń. Musimy być ciągle dyspozycyjne, akceptować nieregularny grafik dyżurów. Każdy dzień jest inny, wszystko zmienia się dynamicznie. Po krótkim odpoczynku trudno się nieraz obudzić o czwartej nad ranem. A tu trzeba zrobić makijaż i do roboty. Bywało, że w ciągu 12 godzin miałam cztery starty i lądowania. Trudne są długodystansowe loty nocne, zmiany temperatur i stref czasowych. Uciążliwi bywają niekulturalni czy nawet chamscy pasażerowie. Podróżni od czasu do czasu przechodzą kończące się często zgrzytami i pyskówkami kontrole bezpieczeństwa na lotnisku. My tym stresującym procedurom poddajemy się każdego dnia i nie ukrywam, że zawsze odczuwam zażenowanie i pewien dyskomfort w takich chwilach. Do niedawna latało się do miejsc, gdzie czekało się kilka dni na powrót do domu, można było wiele zwiedzić. Dzisiaj mamy więcej połączeń i rotacja jest dużo większa. Nie ma czasu nie tylko na turystykę, ale i na pełny odpoczynek. Zawsze należy pamiętać o nienagannej prezencji.
Znów zapala się lampka. Dziękuję jej i wracam na miejsce. Przypominam sobie rozmowę ze znajomą stewardesą, która po paru latach nie wytrzymała i odeszła z zawodu. Nie mogła znieść atmosfery rywalizacji i zazdrości. Niektóre koleżanki, aby awansować, uciekały się do pisania oczerniających donosów. Dochodziło do tego, że główny steward, czyli szef nadzorujący pracę całego zespołu pokładowego, musiał notować wszelkie uchybienia zauważone podczas lotu. W przeciwnym wypadku firma zapraszała go na rozmowę i wyrażała wątpliwość, czy rzeczywiście nie zdarzają się w pracy żadne niedociągnięcia. Tak szantażowany szef pokładu, w trosce o swoje stanowisko, gotowy był sporządzać jak najsurowsze raporty.
Dubaj, który niespodziewanie znalazł się na najbardziej uczęszczanych szlakach lotniczych między Europą, Ameryką i Azją, ustawicznie rozwija siatkę globalnych połączeń, niestety kosztem pasażerów.
Mój włoski przyjaciel, latający często do Azji Południowo-Wschodniej, twierdzi, że owszem, Emirates to linia na wysokim poziomie, ale bez przesady. Rankingi w klasie ekonomicznej dają jej trzy i pół gwiazdki, a Aeroflotowi trzy. Różnica między tymi dwoma przewoźnikami polega wyłącznie na tym, że Arabowie serwują na pokładzie wszelkie alkohole, a Rosjanie tylko wino.
Emirates gwarantuje wyjątkowy komfort, w business class są rozkładane, poziome łóżka
Linie Emirates oferują pasażerom tranzytowym ciekawe spędzenie czasu w mieście uznawanym za jedno z najbardziej dynamicznie rozwijających się na świecie
Bar business class na pokładzie airbusa A 380
Komfortowy początek wakacji życiaWITAMY W OAZIE LUKSUSU
Godzina piąta rano. Ekskluzywny terminal numer 3 międzynarodowego lotniska w Dubaju. Łagodne elipsy i półkola, kolorowe szklane ściany, łuki zadaszeń przypominające zastygłe w starcie skrzydła potężnego ptaka. Wszystko to oświetlone miękkim białym lub błękitnym światłem, czyste, zadbane, chronione przez dyskretnie rozlokowane kamery.
Już o tej porze lotnisko tętni życiem. Szybko mieszamy się z charakterystycznym dla Bliskiego Wschodu tłumem. Wśród Egipcjan i Jordańczyków, obowiązkowo z idealnie przystrzyżonymi, zadbanymi brodami, hinduscy komiwojażerowie w jaskrawych koszulach w kratkę i brytyjskie małżeństwa emerytów w bermudach. Ci ostatni siadają na miękkich kanapach elektrycznych wózków, które z cichym szumem uwożą ich w stronę wyjścia.
– Nie tędy – rzucam ukradkiem do Lindy i odciągam ją na środek holu pokrytego białymi błyszczącymi płytkami.
Blisko ściany bowiem pędzi prosto na nas pięćdziesięcioosobowa chyba wycieczka Japończyków. Nie oni jedni zresztą stanowią żywą bombę – jak okiem sięgnąć, roją się sfory turystów pod flagami różnych biur podróży.
W charakterystyczny sposób zachowują się młodociane Chinki z torebkami z butiku. Po opuszczeniu samolotu natychmiast włączają swoje smartfony i bezmyślnie przesuwając palcami po ich ekranach, świergoczą bez ustanku. Ich oprawione w różowe i fioletowe pokrowce komórki błyszczą światełkami pojedynczych diamencików – nie wiadomo – prawdziwych czy sztucznych. Przez chwilę bez sensu zastanawiam się, czy przez telefon wykładany diamentami łatwiej się rozmawia. Moje podejście do narzędzi – a telefon jest przecież jednym z nich – nie mieści się w kategoriach estetycznych, a jedynie utylitarnych.
Rodzina bladoskórych Skandynawów zatrzymuje się zachwycona pod wysokimi palmami ustawionymi wzdłuż szpaleru ławek i robi sobie zdjęcia na tle drzew rosnących w hali, ale Chinki najwyraźniej traktują otoczenie jako obszar do przejścia – a może bywają tu regularnie? – bo szczebiocząc bez chwili wytchnienia, mijają urbanistyczne cuda i zatrzymują się na ruchomej tafli przewożącej gości na niższy poziom.
Wreszcie mija nas grupka mało atrakcyjnych rosyjskich prostytutek, które najwyraźniej przyjechały do mozolnej pracy. Z daleka rozpoznawalne są po stroju: kroczą na obcasach tak wysokich, że przypominają cyrkowców na szczudłach. Wychudzone nogi prezentują aż po górną partię ud, jaskrawe proste sukienki opinają ich ciała z obowiązkowo wydatnym biustem. Kolorowe szale albo wielkie broszki niemal wołają, aby na nie spojrzeć. Dłonie zakończone odblaskowo pomalowanymi szponami dzierżą tandetne torebki z ekoskóry, a kolorowe nakrycia głowy podnoszą ich wzrost – ale na pewno obniżają klasę. Jeśli dodać do tego usta powiększone krzykliwą, czerwoną zwykle pomadką i mocno podkreślone czarną kredką oczy – nie potrzeba żadnej dodatkowej wizytówki, by wiedzieć, jaki zawód reprezentują. Ta upiorna atrakcyjność według mnie tylko straszy, ale z pewnością przyciąga określoną klientelę.
Bez pośpiechu, choć z wyraźnym celem, lotnisko przemaszerowują wszelkiej maści dubajscy notable w tradycyjnych białych, rzadziej kremowych czy szarych diszdaszach – długich, sięgających ziemi strojach.
Obok nas przechodzi wysoki, może czterdziestoletni jegomość z solidnym brzuchem. Podąża bezszelestnie w sobie znanym celu, nie ogląda się, choć dwa metry za nim kroczą jego cztery małżonki w czerni. Dla postronnego obserwatora różnią się jedynie wzrostem – cztery czarne postacie bez twarzy i kształtów, niczym wdowy w żałobie. „Gdyby taka grupa pojawiła się wieczorem w jakimś polskim zamku, na cały kraj rozniosłaby się legenda o straszących damach” – skomentował kiedyś podobny obrazek pisarz Krzysztof Petek, pasjonat takich osobliwości.
Natykamy się i na Polaków. Para młodych ludzi – on krótko ostrzyżony, barczysty, ona drobniutka, blond – wydają się zagubieni i usiłują wśród tysiąca wyświetlających się informacji odnaleźć tę najważniejszą: gdzie odbiorą swoje bagaże? Przegapili tłum współpasażerów pędzący po walizki i teraz miny mają takie, jakby ktoś porzucił ich w środku amazońskiej selwy.
– To lotnisko jest chyba większe od całego Olsztyna! – denerwuje się kobieta, trzymając pod rękę partnera, jedyny znany i budzący zaufanie element w tym obcym świecie.
Ale on nie stanowi w tej chwili żadnej ostoi. Rzuca na boki ukradkowe, nerwowe spojrzenia.
Jak im nie pomóc?
– Cześć, młodzieży – zagaduję i ruszam w stronę taśm, po których jadą już nasze bagaże. – Jesteście z Warmii? Chodźcie, już jadą walizki.
Mężczyzna z ulgą podąża za mną. Nie musi się przyznawać, że czuł się zagubiony. Honor uratowany.
– Tak, z Olsztyna – odpowiada. – Chcieliśmy w końcu zaliczyć wakacje, podczas których deszcz nie będzie nam cały czas utrudniał życia.
– To doskonale wybraliście – słyszę za sobą dystyngowany damski głos.
Może sześćdziesięcioletnia elegancka pani uśmiecha się do nas, trzymając pod rękę wyższego od siebie mężczyznę o krótkich siwych włosach i przystrzyżonej w szpic bródce.
Milczący pan wolną ręką popycha bez trudu lotniskowy wózek z dwiema solidnymi walizami. Nie odzywa się, ograniczając się jedynie do złożenia symbolicznego ukłonu. Za to jego żona z miną obieżyświata zwraca się do mnie:
– Wydaje mi się, że już gdzieś pana widziałam… A państwo na wakacje? – Przerzuca wzrok na młodą parę, nie czekając na moją odpowiedź. – Bo my z mężem pędzimy prosto z Zabrza tranzytem do Australii, by odwiedzić syna, którego nie widzieliśmy już trzy lata! O, a panie siedziały w samolocie za nami! Obie panie Agnieszki! – zwraca się do dwóch dwudziestolatek.
Jedna z nich, szczupła, wysoka, z długimi blond włosami i pociągłą twarzą, sprawia wrażenie pewnej siebie agentki. Z postawy i wyglądu przypomina mi filmową Larę Croft – tylko pozbawioną broni. Jej towarzyszka jest niską, okrąglutką szatynką.
– Tak – zgodnie z przewidywaniami odpowiada wysoka. Pewnym, niskim głosem. – Wakacje. Zerwałam z facetem, z którym byłam przez sześć lat, i zamiast niego do Dubaju wzięłam przyjaciółkę. Starsza dama pewnie po raz pierwszy od dawna zapomina języka w gębie. Widać, że nie jest przyzwyczajona do tak otwartego mówienia o podobnych sprawach. Obrzuca wszystkich spłoszonym
wzrokiem i kiwa głową.
– Do widzenia państwu. Śpieszymy się na kolejny samolot…
Po czym pociąga zdziwionego męża w przeciwną stronę ekskluzywnego terminalu numer 3.
Podążamy już spokojnie do rozświetlonej sali z transporterami wiozącymi bagaże.
– Dużo Polaków mieszka w Dubaju? Wielu tu przylatuje? – pyta Linda.
– Emirates weszły na polski rynek w 2012 roku – odpowiadam – a rok później można już było przyjeżdżać tu bez wizy. Nic dziwnego, że polska obecność jest tu zauważalna. Ale to i tak kropla w morzu, setka, może trochę więcej Polaków dziennie. Przecież to lotnisko obsługuje ponad czterdzieści siedem tysięcy przyjezdnych każdego dnia.
Rozglądamy się wokół. Nieskończone korytarze, zaułki, chodniki przecinają się, tworząc miasto w mieście. Zbytek bije w oczy, rzędy prawdziwych palm, miliony watów światła i eleganckie galerie handlowe ciągną się wzdłuż ścian lotniska, każąc zapomnieć, jakiemu właściwie celowi służy to miejsce. O samolotach, nawet najnowocześniejszych, zapewne nikt już nie myśli, skoro z każdym krokiem za szybami sklepów pojawiają się kolejne ekskluzywne marki: Armani, Hugo Boss, Escada, Next, sklepy z kosmetykami, wyrobami tytoniowymi, a wszystko otwarte całą dobę. Typowy dla lotnisk konsumpcyjny raj tranzytowych konsumentów, którzy podekscytowani wielkim światem skłonni są do nadzwyczajnych zakupów. Mówi się, że 15 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni eleganckich sklepów, w których zatrudnionych jest 5600 ekspedientów, wypromowało się tu na największe w świecie centrum _duty free_ z rocznym obrotem blisko 2 miliardów dolarów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki