Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Dubaj - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dubaj - ebook

Manhattan na pustyni. Oszałamiające drapacze chmur, wyspy palmowe, złote plaże, najwspanialsze hotele, sklepy i restauracje. Oaza technologii, niewyobrażalny przepych i bogactwo. Tak najczęściej postrzegany jest Dubaj. Czy taki jest naprawdę? Co kryje się za szklaną nowoczesnością miasta?

Podróż do Dubaju, miejsca tak odległego charakterem od dotychczasowych wypraw autora, to prezent dla żony Lindy – pierwsze prawdziwe wspólne wakacje, i to pięciogwiazdkowe!

Jednak dziennikarskie oko Jacka Pałkiewicza, niezrównanego odkrywcy źródeł Amazonii i twórcy survivalu w Europie, choć początkowo oszołomione blichtrem, dostrzegło pęknięcia i rdzę na monolicie dubajskiego luksusu. Panuje powszechne przekonanie, że bogactwo Dubaju pochodzi ze złóż roponośnych, lecz niewielu wie, że jego źródeł trzeba szukać raczej w jednym z najszybciej rosnących rynków nieruchomości i finansów, turystyce i transporcie lotniczym. Emiratczykiem jest zaledwie co czwarty mieszkaniec Dubaju. Wystarczy dotrzeć na jego przedmieścia, żeby odkryć przerażające getta, zamieszkane przez setki tysięcy nędznie wynagradzanych Pakistańczyków i Hindusów, którzy niewolniczą pracą wznoszą i utrzymują szklane promenady, błyszczące wieżowce i sztuczne wyspy. Walczą o przetrwanie, wierząc, że taki jest ich los.

Oszałamiająca oaza luksusu okazała się raczej fatamorganą luksusu. Prawdziwa była tylko pustynia. Zaczynała się tam, gdzie kończyły się rurki zraszaczy nawadniających trawniki, kwiaty i palmy.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-724-1
Rozmiar pliku: 25 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD WYDAWCY

Autor poświę­cił rok, aby odpo­wie­dzieć na zadane sobie pyta­nie: jaki naprawdę, z pomi­nię­ciem wszel­kich mitów i ste­reo­ty­pów, jest Dubaj, roz­darty mię­dzy bedu­iń­ską tra­dy­cją, reli­gij­nym rady­ka­li­zmem islam­skim i eks­tre­mi­zmem roz­woju. Poszu­ku­jące wciąż wła­snej toż­sa­mo­ści mia­sto-pań­stwo epoki post­na­fto­wej nie prze­staje wabić. Sta­tus raju podat­ko­wego we wszech­świe­cie finan­sów islam­skich nie­ustan­nie przy­ciąga poszu­ku­ją­cych for­tuny inwe­sto­rów i han­dlow­ców, a wyzna­cza­jący nowe trendy lider świa­to­wej tury­styki roz­bu­dza wyobraź­nię i pra­gnie­nia, łech­cząc mile sno­bi­stycz­nymi hote­lami próż­ność zamoż­nych.

Strony inter­ne­towe zara­żają entu­zja­zmem do tego mia­sta marzeń, będą­cego eks­cy­tu­jącą świą­ty­nią luk­susu i stę­żo­nym kon­cen­tra­tem archi­tek­tury XXI wieku w jed­nym. Mia­sta, któ­rego motto mówi wszystko: „Zasko­czyć, oszo­ło­mić i ocza­ro­wać”. I to na każ­dym kroku. Do wielu prze­ma­wia ten osza­ła­mia­jący wize­ru­nek wszech­obec­nego prze­py­chu, jakby wyjęty z rekla­mo­wej bro­szury mini­ster­stwa tury­styki. Cenią kre­atywny hiper­ak­ty­wizm, histe­ryczny wyścig ku awan­gar­do­wo­ści i rzu­ca­jący się w oczy nad­miar. Powstały na boga­tych w ropę pia­skach emi­rat jest dzi­siaj ede­nem dla tych, któ­rzy kochają luk­sus, pię­cio­gwiazd­kowe hotele, piękną pogodę i zachwy­cają się base­nami usy­tu­owa­nymi setki metrów nad zie­mią.

Ale są i tacy, któ­rzy potra­fią spoj­rzeć na Dubaj kry­tycz­nie, nazy­wa­jąc go mia­stem bez cha­rak­teru. Jak zauważa bry­tyj­ski pisarz Law­rence Osborne, „pełna skraj­no­ści i sprzecz­no­ści metro­po­lia przy­brała wymiar tan­det­nej gro­te­ski”. Prze­kształ­ciła się w futu­ry­styczny kosz­mar, cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wany przez _Księgę rekor­dów Guin­nessa_, nie­ofi­cjalną kon­sty­tu­cję emi­ratu. Bo tutaj wszystko musi być więk­sze i ład­niej­sze niż gdzie­kol­wiek na świe­cie. W gąsz­czu eks­cen­trycz­nych budowli i osten­ta­cyj­nego, na pokaz zbytku bra­kuje cze­goś, co w Sta­rej Euro­pie jest być może mało zauwa­żalne, ale istotne dla jako­ści życia. We Wro­cła­wiu, w Ber­li­nie czy Madry­cie każdy czuje się jak w domu. W Dubaju na pewno nie.

Idąc dalej tym tro­pem, Pał­kie­wicz wprost pyta, czy nie byłoby roz­sąd­niej spoj­rzeć na Dubaj, syno­nim nie­wy­obra­żal­nego bogac­twa, shop­pingu i luk­su­so­wych waka­cji, z jesz­cze więk­szym kry­ty­cy­zmem. Pamię­tajmy, że to typowe kre­dy­to­po­lis, zadłu­żone u swo­ich wie­rzy­cieli na ponad 100 miliar­dów dola­rów. Ana­li­tycy ostrze­gają, że emi­ra­towi wciąż grozi eks­plo­zja nie­bez­piecz­nej mie­szanki, jaką jest fuzja zwy­rod­nia­łych finan­sów z gigan­ty­zmem infra­struk­tu­ral­nym oraz nie­zdrową gospo­darką, zma­ga­ją­cymi się z mie­czem Damo­klesa w postaci bańki nie­ru­cho­mo­ścio­wej. Jej pęk­nię­cie mogłoby spo­wo­do­wać kom­pletne ban­kruc­two, któ­rego namiastki mia­sto doświad­czyło już w 2008 roku. Autor czę­sto ucieka od świata czaru i zry­wa­jąc jego złotą maskę, ujaw­nia dru­gie obli­cze sztucz­nego raju. Obli­cze, o któ­rym gło­śno się nie mówi i nie pisze. Poka­zuje nędzę Azja­tów kon­tra­stu­jącą z baśnio­wymi warun­kami byto­wymi boskiej kasty etnicz­nych Dubaj­czy­ków, wnu­ków nie­pi­śmien­nych Bedu­inów. Zapusz­cza się w miej­sca skraj­nego ubó­stwa, na przy­kład do getta na obrzeżu mia­sta, gdzie w okrut­nych warun­kach bytuje armia azja­tyc­kich robot­ni­ków. To wła­śnie oni w ciągu jed­nego poko­le­nia zbu­do­wali w nie­wol­ni­czych warun­kach się­ga­jący nieba pustynny Man­hat­tan. Przy­je­chali tu zwie­dzeni dobrymi zarob­kami i moż­li­wo­ścią zapew­nie­nia god­nego życia swoim rodzi­nom, a zastali kosz­mar. Tego tury­sta ni­gdy nie zoba­czy, bo – jak mówi Pał­kie­wicz – mogłoby to wysa­dzić w powie­trze kre­owany przez lata mit Dubaju. Coraz częst­sza kry­tyka spo­łecz­no­ści mię­dzy­na­ro­do­wej spra­wia, że temat taniej siły robo­czej staje się wysoce kło­po­tliwy dla emira. Nic dziw­nego, że dla przy­kry­cia takich pro­ble­mów w lutym 2016 roku poja­wił się gro­te­skowy temat zastęp­czy: nowo powstałe Mini­ster­stwo Szczę­ścia.

Pustynny klej­not, zbu­do­wany po to, aby wywo­łać zdu­mie­nie świata i wyprze­dzić wyobraź­nię czło­wieka, z jed­nej strony impo­nuje luk­su­sem i roz­ma­chem, z dru­giej, z tym swoim osten­ta­cyj­nym zbyt­kiem i eks­ce­sami, jest jakby na pokaz

Autor nie prze­oczył też auto­ry­tar­nego ustroju i dra­koń­skich repre­sji wobec dzia­ła­czy na rzecz demo­kra­cji, bez­praw­nych aresz­to­wań ani szo­ku­ją­cych tor­tur. Unia Euro­pej­ska wystą­piła co prawda do Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich z ape­lem o posza­no­wa­nie praw czło­wieka i wol­no­ści oby­wa­tel­skich, jed­nak bez skutku, bo petro­do­lary zapew­niły szej­kom pobłaż­li­wość. Lide­rzy poli­tyczni nie oka­zali się skłonni do zło­że­nia inte­re­sów eko­no­micz­nych na ołta­rzu walki o war­to­ści naj­wyż­sze.

W książce _Dubaj. Praw­dziwe obli­cze_ Jacek Pał­kie­wicz obala utarte poglądy, a w zamian doko­nuje wni­kli­wej oceny do nie­dawna nic nie­zna­czą­cej na mapie monar­chii abso­lut­nej, dziś jed­nego z naj­bar­dziej roz­re­kla­mo­wa­nych miejsc na świe­cie.

Szej­ko­wie ZEA nie są zbyt wyczu­leni na punk­cie popraw­no­ści poli­tycz­nej. Miej­scowe sądy słyną z pro­ce­sów ska­zu­ją­cych na wię­zie­nie wyłącz­nie za to, że ktoś upo­mniał się o prawo do wol­nych wybo­rów lub żądał wol­no­ści słowa. Albo też za umiesz­cze­nie na YouTube saty­rycz­nego fil­miku z wymy­ślo­nej szkoły sztuk walki mło­dych Dubaj­czy­ków, jak zda­rzyło się to ame­ry­kań­skiemu kon­sul­tan­towi biz­ne­so­wemu. Trzy lata temu został on ska­zany na rok wię­zie­nia, bo „ośmie­szył miej­scową mło­dzież, szko­dząc w ten spo­sób wize­run­kowi ZEA”. Absur­dalna kara grzywny dotknęła pewną Angielkę, która na swoim Face­bo­oku napi­sała, że nudzi się pod­czas rama­danu. Nie ma więc wąt­pli­wo­ści, że Autor, który miał odwagę poka­zać to wszystko, musi się liczyć z zaocz­nym ska­za­niem na dłuż­sze pozba­wie­nie wol­no­ści. To doda­tek do wyroku śmierci, który od dekady ciąży już nad nim z rąk Al Kaidy. Otrzy­mał go za sprze­ciw wobec islam­skiej inwa­zji na Europę. „Rze­tel­ność należy do moral­nego obo­wiązku dzien­ni­ka­rza. Zawsze poka­zuję świat taki, jaki jest, a nie taki, jakim go kreują” – pod­kre­śla Jacek Pał­kie­wicz.DLA­CZEGO DUBAJ?

Zawsze podró­żo­wa­łem, aby żyć, i żyłem, aby podró­żo­wać. Moto­rem tego nie­ustan­nego prze­miesz­cza­nia się była wro­dzona docie­kli­wość i obse­syjny głód świata, kon­taktu z oso­bli­wo­ściami przy­rody i odmien­nymi kul­tu­rami. Żyłem na gra­nicy snu i rze­czy­wi­sto­ści, nara­ża­łem się na prze­ciw­no­ści losu, cho­roby, trudy i nie­bez­pie­czeń­stwa, ale reali­zo­wa­łem mło­dzień­cze sny w świe­cie nie­zmie­nio­nym czę­sto od swego zara­nia. Nie ukry­wam, że powio­dło mi się w życiu, bo rzu­tem na taśmę zdą­ży­łem poznać dzie­wi­cze kra­iny czy zagu­bione pry­mi­tywne ple­miona tubyl­cze, co dostar­czało mi emo­cji zna­nych Magel­la­nowi, Mar­cowi Polo czy Beniow­skiemu.

Ceniony przeze mnie pisarz Jan Grze­gor­czyk zdu­miał się, kiedy pod­eks­cy­to­wany rela­cjo­no­wa­łem mu pomysł na nową książkę.

– Hm, wyprawa do Dubaju? – wes­tchnął z powąt­pie­wa­niem. – Jak może ostatni Mohi­ka­nin podróży w stylu dzie­więt­na­sto­wiecz­nych odkryw­ców, czło­wiek, który uczył astro­nau­tów i koman­do­sów stra­te­gii prze­trwa­nia w skraj­nie suro­wych warun­kach, stać w tłu­mie tury­stów i gapić się z otwartą gębą na emi­racką orgię bogac­twa?

Drogi Janku, rze­czy­wi­ście celem moich podróży zawsze było poszu­ki­wa­nie oso­bli­wo­ści giną­cych cywi­li­za­cji, nie­zwy­kłych zja­wisk i miesz­kań­ców krain odle­głych zarówno w sen­sie geo­gra­ficz­nym, jak i cza­so­wym. Takie eks­plo­ra­cje wyma­gają kolo­sal­nego wysiłku, a w życiu każ­dego czło­wieka przy­cho­dzi dzień, kiedy trzeba pogo­dzić się z aktem uro­dze­nia. Pamię­tasz pio­senkę _Nie­po­ko­nani_ zespołu Per­fect: „Trzeba wie­dzieć, kiedy ze sceny zejść nie­po­ko­na­nym”? Młod­szy ode mnie osiem lat Krzysz­tof Wie­licki też nie miał wąt­pli­wo­ści: „Dosko­nale zdaję sobie sprawę, że już wię­cej nie pójdę na szczyt. Ale to jed­nak jest nar­ko­tyk i mojego świata nie porzucę. Wyko­rzy­stam swoje doświad­cze­nie i wystą­pię w roli szefa wyprawy”.

W salach Muzeum Dubaj­skiego, w zaku­rzo­nym osiem­na­sto­wiecz­nym for­cie Al-Fahidi, słu­cha­łem prze­wod­nika w dłu­giej bia­łej dże­la­bie, ina­czej disz­da­szu, i chu­ście przy­trzy­my­wa­nej na gło­wie dwoma sznur­ko­wymi pier­ście­niami, który opo­wia­dał histo­rię mia­sta zro­dzo­nego w nie­spełna pół wieku. Uświa­do­mi­łem sobie wów­czas, że dotar­łem do końca podróż­ni­czej epoki.

Podró­żo­wa­nie w daw­nym stylu prze­stało ist­nieć na moich oczach. Świat rap­tow­nie się zmie­nił i skur­czył, a inno­wa­cje tech­no­lo­giczne i dyna­miczna eks­pan­sja inter­netu zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wały filo­zo­fię tra­dy­cyj­nie poj­mo­wa­nej podróży. Pro­cesy glo­ba­li­za­cji pro­wa­dzące do uni­fi­ka­cji wzo­rów kon­sump­cyj­nych i sty­lów życia nisz­czą róż­no­rod­ność kul­tu­rową i zabi­jają lokalne toż­sa­mo­ści. A wia­domo, że podróż­nik, nie bacząc na nie­pew­ność i mor­dęgę, chciałby zaspo­koić głód świata gdzieś tam, na nie­prze­tar­tych szla­kach, w kon­fron­ta­cji z inną rze­czy­wi­sto­ścią, poszu­ku­jąc zanu­rzo­nego w cza­sie prze­szłym auten­tyku. Bry­tyj­ski pisarz Law­rence Osborne w _The Naked Tourist_ zauważa, że pere­gry­na­cja utra­ciła blask i sens. Twier­dzi, że pro­blem współ­cze­snego glob­tro­tera polega na tym, że nie wie, dokąd jechać, bo wszystko stało się bez­li­to­śnie jed­na­kowe.

Jeste­śmy świad­kami „śmierci podróży”, któ­rej miej­sce zajęła wszech­obecna tury­styka, a bio­rąc pod uwagę jej kon­sump­cyjny cha­rak­ter, wła­ści­wiej byłoby ją nazwać nawet post­tu­ry­styką.

Tkwiąca w jej szpo­nach pla­neta stała się jed­nym gigan­tycz­nym kuror­tem, „glo­balną wio­ską”. Gdzie­kol­wiek czło­wiek się ruszy, w gar­dle czuje gorycz. Powszechny prze­mysł tury­styczny prze­kształ­cił egzo­tyczne tra­dy­cje w komer­cyjny folk­lor, zro­bił z naszej pla­nety park roz­rywki, jedną zuni­fi­ko­waną cepe­lię, ska­zu­jąc nas na poru­sza­nie się w gra­ni­cach tej tra­gicz­nej imi­ta­cji. Ktoś powie­dział, że tury­styka przy­po­mina sto­isko z fast foodem: krótką wizytę w lokalu, gdzie spo­żywa się ser­wo­wane na pocze­ka­niu pseu­do­po­ży­wie­nie. Prze­różne bur­gery, pizze, kebaby, hot dogi powo­dują, że zni­kła magia egzo­tyki, wszę­dzie na świe­cie czu­jemy się jak w rodzin­nym domu.

Dzia­ła­nia mar­ke­tin­gowe spra­wiają, że zwie­dzamy nie to, co by nas inte­re­so­wało, a jedy­nie narzu­cone przez plan i spo­łeczne wymogi zabytki czy oso­bli­wo­ści przy­rody. Bogac­two lokal­nej kul­tury redu­kuje się do ste­reo­ty­pów. Brak miej­sca na kon­takt z tubyl­cami, na rze­czy­wi­ste pozna­nie kraju. Przy­bysz tra­fia w ręce zawo­dow­ców od tury­styki, któ­rzy pro­wa­dzą go po uprosz­czo­nym „świe­cie”, folk­lo­ry­stycz­nym skan­se­nie, zapew­nia­ją­cym ilu­zję realiów. A Henry Mil­ler, autor książki _Zwrot­nik Raka_, twier­dził, że więk­szy sens ma odkry­cie jakiejś świą­tyni, o któ­rej nikt nie sły­szał, niż zwie­dza­nie wśród kłę­bią­cych się tłu­mów Kaplicy Syk­styń­skiej. Dzi­siaj nie­stety już takich nie­od­kry­tych świą­tyń nie uświad­czysz. Nie bez żalu stwier­dzam, że eks­cy­tu­jący świat, do któ­rego dotar­łem, nie­le­gal­nie poko­nu­jąc druty kol­cza­ste żela­znej kur­tyny, i w któ­rym potem żyłem jako wieczny nomada, już nie ist­nieje.

Nie naj­le­piej poczu­łem się w nowych realiach, które pochwy­ciły mnie w pułapkę. Pułapka ta miała dru­gie dno, bo uświa­do­mi­łem sobie, że muszę pogo­dzić się z tym, co nie­unik­nione: mam prze­cież 73 lata, dawno wsze­dłem w ostat­nią ćwiartkę i nie mogę tra­cić czasu na rze­czy bez­u­ży­teczne. Drę­czył mnie nie­po­kój, wzbie­rała tęsk­nota za tym, czego już wię­cej nie będę robić. Nie­ocze­ki­wa­nie zna­la­złem się u kresu wędrówki. Kilka lat temu led­wie wytrzy­ma­łem trudy prze­prawy przez chiń­ską pusty­nię Takla Makan. To wtedy dopa­dły mnie myśli, że to już pew­nie ostatni raz.

Moja pro­fe­sja i pod­stawa egzy­sten­cji, eks­plo­ra­cja odle­głego świata, eks­tre­malne szko­le­nia survi­va­lowe w uciąż­li­wych warun­kach kli­ma­tycz­nych – to wszystko zostało za mną. Już nie gonię do przodu jak nie­gdyś. Dzie­sięć lat temu Rein­hold Mes­sner wyznał mi, że skoń­czył sześć­dzie­siątkę i powoli będzie skła­dać broń. „Nie mam już tej samej siły, spraw­no­ści i wytrzy­ma­ło­ści. Chcę tylko zali­czyć jesz­cze Gobi” – powie­dział przed wyjaz­dem do Mon­go­lii. Jestem od niego star­szy o dwa lata, ale wtedy takie myśli jesz­cze mnie nie nacho­dziły.

Dziś jestem świa­dom, że prze­kro­czy­łem Con­ra­dow­ską „smugę cie­nia”, sym­bo­liczną gra­nicę, poza którą nie­wiele miej­sca pozo­staje na kuszące per­spek­tywy. Nie­dawno dozna­łem wstrząsu, bo młoda dziew­czyna chciała ustą­pić mi miej­sca w tram­waju. Coś podob­nego prze­ży­łem, mając trzy­dzie­ści lat, kiedy w dys­ko­tece jakaś nasto­latka zwró­ciła się do mnie: „Pro­szę pana”. Droga stała się krót­sza, kartki z kalen­da­rza spa­dają coraz szyb­ciej, nie ma już nadziei na mło­dzień­cze plany i zamie­rze­nia. Lecz ile by się doznało satys­fak­cji w życiu, to zawsze pozo­staje nie­do­syt.

Z fizjo­lo­gią nikt jesz­cze nie wygrał, nie można prze­sko­czyć odwiecz­nych praw natury. Nie bez trudu akcep­tuję ten fakt, tym bar­dziej że moje wyobra­że­nia o przy­szło­ści są tym­cza­sem bar­dzo mgli­ste. Powi­nie­nem zna­leźć _modus vivendi_, by emo­cje nie stra­ciły swo­jej barwy.

Czuję się w obo­wiązku podzię­ko­wać Panu Bogu za bez­cenny pre­zent – arcy­cie­kawe życie. Uwa­żam się za osobę nad wyraz uprzy­wi­le­jo­waną, wła­śnie ze względu na jego jakość. Jestem speł­niony, bo zawsze robi­łem dokład­nie to, co spra­wiało mi przy­jem­ność. Niczego nie dosta­łem w spadku, sam byłem mene­dże­rem wła­snego suk­cesu, sam usta­la­łem sce­na­riusz swo­jego życia.

Teraz powi­nie­nem powziąć nie­odwo­łalną decy­zję, a nie jest to łatwa pigułka do prze­łknię­cia. Czym się zajmę, co zro­bię, by dalej wieść życie bogate, pełne emo­cji?

Szansa na rady­kalne zmiany poja­wiła się 26 listo­pada 2014 roku, kiedy po powro­cie do swo­jego żoli­bor­skiego miesz­ka­nia natkną­łem się nie­spo­dzia­nie na ogromny bukiet kwia­tów. Na wizy­tówce odczy­ta­łem: „Dla sie­bie samej, z sza­cun­kiem, Linda”. I nagle mnie olśniło! Trzy­dzie­sta ósma rocz­nica naszego ślubu. Rzadko, a wła­ści­wie bar­dzo rzadko świę­to­wa­łem tę datę, bo albo byłem gdzieś daleko, albo po pro­stu o niej zapo­mi­na­łem.

Te kwiaty wzru­szyły mnie do głębi. Dotarło do mnie, że powi­nie­nem, przy­naj­mniej w jakimś stop­niu, spła­cić dług moralny. Ego­istyczna reali­za­cja moich przed­się­wzięć zwy­kle odby­wała się kosz­tem rodziny. Rzadko wyjeż­dża­li­śmy razem. Na dobrą sprawę chyba ni­gdy nie byli­śmy na praw­dzi­wych wspól­nych waka­cjach. Linda wypo­mi­nała mi cza­sem, że nawet nie odbyli­śmy podróży poślub­nej, bo byłem zajęty wyprawą na Bor­neo. Nasze nie­liczne eska­pady ogra­ni­czały się zwy­kle do krót­kiego pobytu w Stam­bule, Paryżu, Madry­cie czy Buenos Aires. I nawet wtedy nie spę­dza­li­śmy ich do końca razem, bo ją inte­re­so­wały muzea, za któ­rymi ja nie prze­pa­dam.

Linda jest malarką, ma arty­styczną duszę, jest wraż­liwa i ceni piękno, co zresztą odbija się w jej twór­czo­ści. Zawsze potra­fiła zna­leźć obraz lub rzeźbę zasłu­gu­jącą na miano praw­dzi­wego dzieła sztuki. Jej dobry smak uwi­dacz­nia się przy dobo­rze ubra­nia, biżu­te­rii czy w opi­sie oto­cze­nia. No i jest kre­atywna. Kie­dyś pra­co­wała na zamó­wie­nie firmy złot­ni­czej w Vicenzy, jej złoty pas wysa­dzany dro­go­cen­nymi kamie­niami tra­fił do Jacqu­eline Ken­nedy. Chło­nie wszystko, co gustowne, ale też to, co leży na styku sztuki z luk­su­sem. Przy tym wszyst­kim jest stu­pro­cen­tową kobietą dba­jącą o swój wize­ru­nek, ele­gancką i piękną, tak fizycz­nie, jak i duchowo. Dokąd więc ją zabrać, aby naprawdę czuła się szczę­śliwa?

Świat ilu­zji, prze­py­chu i sprzecz­no­ści. Dubaj­skie księ­stwo, syno­nim bogac­twa i roz­ma­chu, jest niczym skrzący bla­skiem dia­ment, tyle że z licz­nymi ska­zamiLINDA

Przy­po­mi­nam sobie pewien dzień w połu­dnio­wych Wło­szech, w Bari, wio­sną 2013 roku.

Linda otwiera bal­ko­nowe drzwi i wycho­dzi na taras. Spo­gląda zachwy­cona na błę­kitną zatokę, w którą głę­boko wrzyna się ska­li­sty cypel, od stu­leci cał­ko­wi­cie zabu­do­wany jasnymi bry­łami murów obron­nych i budyn­ków. W ich ścia­nach wid­nieją nie­wiel­kie pro­sto­kątne oczo­doły okien. Dalej, na ska­li­stej wysepce, widać rów­nie stary kościół, zaj­mu­jący całą powierzch­nię wynio­sło­ści wysta­ją­cej z wody.

– Jacku, odpocz­nij sobie – wska­zuje hote­lowy tap­czan. – Pro­wa­dzi­łeś samo­chód przez kilka godzin. Ja tylko…

Wiem, co to „tylko” ozna­cza. Wcho­dzi do łazienki i nikt obcy nie odgadłby, w jakim celu. Chyba tro­chę prze­sa­dza z tą higieną. Jak zwy­kle, kiedy jeste­śmy w podróży, nie może obejść się bez dezyn­fek­cji hote­lo­wej łazienki. Pro­wa­dze­nie samo­chodu nie zmę­czyło mnie szcze­gól­nie, ale zgod­nie z życze­niem żony sia­dam wygod­nie i zer­kam na jej rodzinne mia­sto.

Wpraw­dzie uro­dziła się w Wene­cji, ale jej rodzice pocho­dzą stąd, z Bari nad Adria­ty­kiem, gdzie już w roku 180 p.n.e. ist­niał ważny port mor­ski. Rodzina dziadka Pasqu­alego Mar­tina zali­czała się do naj­bo­gat­szych w tym mie­ście. Miesz­kała w luk­su­so­wym, peł­nym prze­py­chu pała­cyku ze wspa­nia­łym wido­kiem na XI-wieczną bazy­likę Świę­tego Miko­łaja, w któ­rej znaj­duje się nagro­bek pol­skiej kró­lo­wej Bony. W obszer­nym domu słu­żyło kil­ka­na­ście osób, guwer­nantki i nia­nie dla ośmiorga dzieci. Don Pasqu­ale był wła­ści­cie­lem stoczni, rafi­ne­rii naf­to­wej oraz dużych zakła­dów prze­my­słu sta­lo­wego i maszy­no­wego. Rodzina posia­dała paradną karetę ze stan­gre­tem i loka­jem, spa­ce­rowy powo­zik i bogato zdo­bioną karocę. Jej człon­ko­wie stali się też na początku XX stu­le­cia wła­ści­cie­lami pierw­szego w mie­ście auta bugatti, budzą­cego dziś pożą­da­nie kolek­cjo­ne­rów. Zbu­do­wane przez dziadka impe­rium zostało w dużej czę­ści znisz­czone przez synów, któ­rzy zabi­jali iry­tu­jącą nudę w kasy­nach gry w Monte Carlo.

Mama Lindy wynio­sła z domu nie­na­ganne maniery i rygo­ry­styczne zasady wycho­wa­nia, na zdję­ciach widać kobietę o wynio­słej posta­wie, lecz przy­ja­znym spoj­rze­niu.

Z łazienki docho­dzi szum prysz­nica ata­ku­ją­cego wannę czy bro­dzik – nie wiem jesz­cze, co tam mamy. To ona wybrała hotel i pokój. Linda jest bar­dzo sta­now­cza i pod moją nie­obec­ność zawsze dosko­nale radziła sobie z wycho­wa­niem synów, nie roz­piesz­cza­jąc ich i utrzy­mu­jąc w nale­ży­tej dys­cy­pli­nie. Ni­gdy też nie była nado­pie­kuń­cza i nie ogra­ni­czała ich samo­dziel­no­ści. Możemy być dumni, że posie­dli wszyst­kie cechy, które liczą się w życiu: cha­rak­ter, oso­bo­wość, deter­mi­na­cję, god­ność, lojal­ność i, kiedy trzeba, także zuchwa­łość.

Mój Boże, kazała mi odpo­cząć po kilku godzi­nach jazdy!

A prze­cież jesz­cze parę lat temu w razie potrzeby sama Linda wsia­dała pod naszym wło­skim domem do samo­chodu i po dwu­dzie­stu godzi­nach docie­rała do War­szawy. To – baga­tela – 1400 kilo­me­trów! Dziś woli zatrzy­mać się na noc w poło­wie drogi, w Wied­niu. Roz­sąd­nie.

– Chcia­ła­bym przejść się po por­cie dziadka. – Uka­zuje się w drzwiach zado­wo­lona ze swo­jego dzieła. Oto Linda! Nawet w gumo­wych ręka­wi­cach wygląda dostoj­nie. – I znam tu bar­dzo dobrą knajpkę, gdzie lokalni arty­ści wie­szają od lat swoje obrazy. Zjemy tam kola­cję, zgoda? Sama dziś już nie jestem w sta­nie nic przy­rzą­dzić.

Każdy, kto bywa u nas na kola­cji, nie szczę­dzi Lin­dzie kom­ple­men­tów za jej wspa­niałe spe­cjały kuli­narne. „Zawsze przy­wożę z domu nie­zbędne pro­dukty, które wypeł­niają całą lodówkę, bo bez nich nie stwo­rzy­ła­bym tych potraw” – wyja­śnia z wła­ściwą sobie skrom­no­ścią.

Linda na 50. pię­trze hotelu Mar­riott Marquis, naj­wyż­szego hotelu świata

Linda miesz­kała w wielu miej­scach, co wią­zało się ze służ­bo­wymi trans­fe­rami ojca, komen­danta kara­bi­nie­rów. Gdzie­kol­wiek jed­nak jeste­śmy, potrafi stwo­rzyć domową atmos­ferę. Pro­wa­dzi dom według wło­skich tra­dy­cji i jest per­fek­cyjną panią domu. W naszej willi w Bas­sano del Grappa wszystko jest dosko­nale uło­żone. Wszę­dzie czuć jej rękę.

No, może z wyjąt­kiem terenu ota­cza­ją­cego willę i palm tu rosną­cych, bo nie prze­pada za pra­cami ogro­do­wymi, a ja nie mam na to czasu.

Znów wyszła na taras i wcią­gnęła w płuca wie­czorne powie­trze nio­sące z sobą zapach morza – ryb, glo­nów, soli, jodu zmie­sza­nego z nie­uchwytną nie­mal wonią mur­sze­ją­cych murów.

– Dobrze, że nie sku­sił cię Hol­ly­wood – szep­ną­łem i przy­tu­li­łem Lindę. – W prze­ciw­nym razie pew­nie nie przy­wio­zła­byś mnie do mia­sta swo­ich dziad­ków.

Zmarły nie­dawno zna­ko­mity pio­sen­karz i aktor fil­mowy Bing Crosby, jedna z naj­więk­szych postaci show-biz­nesu XX wieku z epoki Franka Sina­try, Cary’ego Granta czy Jima Ste­warta, nama­wiał ją do pozo­sta­nia w Ame­ryce, kre­śląc przed nią wizję hol­ly­wo­odz­kiej kariery. To on wylan­so­wał kie­dyś Kathe­rine Hep­burn. A Lindę trak­to­wał jak wła­sną córkę. Była w roz­terce. Powie­działa, że musi się zasta­no­wić. Dzień póź­niej pod­jęła decy­zję: wróci do Włoch, bo tam czeka na nią Jacek.

To nie było poświę­ce­nie, a jej oso­bi­sty wybór. Mogłaby pozo­stać w Sta­nach, będąc wciąż moją żoną, choć widy­wa­li­by­śmy się jesz­cze rza­dziej. Dali­by­śmy radę – jest wyro­zu­miała, zazdro­sna bez prze­sady, cier­pliwa.

Ale wolała być bli­sko mnie, co oczy­wi­ście dało mi wielką satys­fak­cję.

Kiedy w zacho­dzą­cym słońcu stoi oparta lekko o barierkę tarasu, ele­gancka i atrak­cyjna, a wiatr od morza muska jej czarne włosy, głasz­cze ide­alny owal twa­rzy i chło­dzi pełne usta nie­po­trze­bu­jące mod­nej dzi­siaj korekty, przy­po­mi­nam sobie jej foto­gra­fie wyko­nane swego czasu przez Marka Czu­dow­skiego dla wło­skiej edy­cji „Play­boya”. Arty­sta nadał im głęb­szy wymiar, wię­cej zakry­wa­jąc, niż odkry­wa­jąc, po pro­stu bar­dziej inte­re­su­jąca jest jej postawa i wyraz twa­rzy. Urok pozo­stał.

– Chodź, zapra­szam na wędrówkę po prze­szło­ści mojej rodziny. – Ujmuje mnie pod rękę i wol­nym kro­kiem idziemy do portu, zamku i na nabrzeże.

Oto moja Linda.

Nie jestem ani miło­śni­kiem, ani zbie­ra­czem klej­no­tów.

Poza tym jed­nym.

Linda zawsze robiła wszystko, aby stwo­rzyć mi naj­bar­dziej sprzy­ja­jące warunki do pracy zawo­do­wej. Na tym polega tajem­nica uda­nych związ­ków, choć może patrzę na to zbyt ego­istycz­nie.

Kiedy piszący moją bio­gra­fię Andrzej Kapła­nek zapy­tał Beatę Tysz­kie­wicz, jaki jest Jacek, odpo­wie­działa: „Jest nie­obli­czalny w swo­ich marze­niach, a jed­nak je speł­nia. Godzi tem­pe­ra­ment z powścią­gli­wo­ścią, dobroć z szorst­ko­ścią. Jest taki, jakim uczy­niła go jego pasja pozna­wa­nia świata i surowa przy­roda. Zawsze pewny wygra­nej. Ale czy uda­łoby mu się speł­niać swe marze­nia, gdyby nie przy­stań, jaką stwo­rzyła mu jego piękna żona Linda? To dzięki niej jest, kim jest. Podzi­wiam ich part­ner­skie życie”.

Tak, za to wszystko jestem jej wdzięczny całą duszą.

Nade­szła chwila, aby wypeł­nić powstałą lukę i poświę­cić Lin­dzie czas, któ­rego wcze­śniej nie mia­łem. Zaczą­łem pla­no­wać orga­ni­za­cję „mał­żeń­skich waka­cji życia”, wszystko miało być na pięć gwiaz­dek. Wybór padł na Azję Połu­dniowo-Wschod­nią. I na Dubaj. Można by zapy­tać, czy Włoszka, która ma w genach cudowną starą archi­tek­turę i żyła pośród zabyt­ków, odnaj­dzie się w tym super­no­wo­cze­snym świe­cie. Ja jed­nak wiem, że tak, bo już raz tam z nią byłem. Ale zbyt krótko.

W hotelu One\u0026Only przy plaży na Pal­mie Dża­miraDO EMI­RATU PRZEZ AZJĘ

Dwa tygo­dnie póź­niej pod dom zaje­chała limu­zyna, która odwio­zła nas na lot­ni­sko. Przy odpra­wie był czer­wony dywa­nik prze­wi­dziany dla pasa­że­rów zaj­mu­ją­cych miej­sce w przed­niej czę­ści samo­lotu. Przy­ja­zna atmos­fera i życz­li­wość ste­war­des linii Emi­ra­tes spra­wiła, że czu­li­śmy się z Lindą sza­no­wa­nymi i mile widzia­nymi gośćmi. To była prze­pustka do nie­po­wta­rzal­nych waka­cji.

Ocze­ki­wa­łem jed­nak wię­cej, bo kiedy kilka lat wcze­śniej zaczą­łem latać tą linią, wyra­fi­no­wana obsługa była na naj­wyż­szym pozio­mie. Kre­owany przez lata mit wspa­nia­ło­ści oka­zuje się prze­re­kla­mo­wany. Na całym świe­cie Emi­ra­tes zatrud­niały w 2015 roku ponad 50 tysięcy pra­cow­ni­ków, w tym wię­cej niż 20 tysięcy per­so­nelu pokła­do­wego ze 130 państw, mówią­cego w 50 języ­kach. Wśród nich około 700 Pola­ków. Firma roz­ra­sta się nie­ustan­nie i, nie­stety, nie jest już w sta­nie upil­no­wać naj­wyż­szych stan­dar­dów, zadbać o detale, oka­zać wyjąt­kową aten­cję, ofia­ro­wać pasa­że­rom to, co naj­lep­sze z emi­rac­kiego stylu życia. Ponadto wiele dziew­czyn zaniża śred­nią urody per­so­nelu pokła­do­wego.

Pomimo ele­ganc­kiego stroju: beżo­wej gar­sonki i czer­wo­nego kape­lu­sika z dopię­tym bia­łym welo­nem, odno­to­wa­łem kilka rażą­cych minu­sów. Dwie ste­war­desy besz­tały nie­zbyt dys­kret­nie swoją maro­kań­ską kole­żankę za zbyt leniwy sto­su­nek do pracy. Drobna Chinka, która kiep­sko mówiła po angiel­sku, i jesz­cze jeden „kwia­tek”: Włoszka, nie­wiele mająca wspól­nego z kinową apa­ry­cją kobiet z Pół­wy­spu Ape­niń­skiego, na doda­tek w brzyd­kich oku­la­rach, nie oka­zy­wała zain­te­re­so­wa­nia pasa­że­rami, tak jakby nie pamię­tała, jaki zawód wyko­nuje.

Emi­ra­tes umoż­li­wia podróż­nym dotar­cie w każde miej­sce na Ziemi z tylko jedną prze­siadką w Dubaju. Z powodu loka­li­za­cji ma prze­wagę nad innymi prze­woź­ni­kami, jego stra­te­giczne poło­że­nie umoż­li­wia obsłu­że­nie za pomocą bez­po­śred­nich lotów nie­mal 90 pro­cent świa­to­wej popu­la­cji

Dubaj. Zatrzy­mamy się tutaj w dro­dze powrot­nej, tym­cza­sem po kilku godzi­nach prze­rwy kon­ty­nu­ujemy podróż na Wschód. W Szan­ghaju odwie­dzimy Mak­sego, syna zako­twi­czo­nego tam od sze­ściu lat. Opu­ścił Europę, bo, jak mówi, futu­ry­styczna metro­po­lia zapew­nia mło­demu przed­się­bior­czemu czło­wie­kowi lep­szy start.

Naj­więk­szy samo­lot świata, Air­bus A380, roz­pę­dza się, a ja, patrząc przez jego okno znaj­du­jące się na wyso­ko­ści ósmego pię­tra, nie czuję nawet, kiedy deli­kat­nie i nad­spo­dzie­wa­nie cicho wznosi się w powie­trze. Biz­ne­sklasa na gór­nym pokła­dzie zapew­nia mak­sy­malny kom­fort pod­czas dłu­giej podróży. Trzy kamery zain­sta­lo­wane na zewnątrz samo­lotu pozwa­lają na bie­żąco obser­wo­wać prze­bieg lotu, pokaźny ekran umoż­li­wia dostęp do roz­rywki, fil­mów, muzyki i wia­do­mo­ści z całego świata. Posiłki ser­wo­wane na por­ce­la­nie marki Royal Doul­ton z eks­klu­zyw­nymi sztuć­cami od Roberta Welcha i przy­go­to­wy­wane przez naj­lep­szych sze­fów kuchni wyglą­dają prze­pięk­nie. Jed­nak dla takiej kone­serki dobrej kuchni jak Linda pokła­dowy cate­ring nie wyróż­nia się niczym szcze­gól­nym. Przy fotelu wbu­do­wany jest mini­ba­rek. Ponadto w tyl­nej czę­ści znaj­duje się salo­nik, gdzie można odprę­żyć się na wygod­nych kana­pach i zamó­wić bez­płat­nie u bar­mana drinka i jakąś prze­ką­skę.

Jesz­cze kil­ka­na­ście lat temu namiastka takiego barku była w kla­sie eko­no­micz­nej wszyst­kich towa­rzystw lot­ni­czych obsłu­gu­ją­cych loty mię­dzy­kon­ty­nen­talne. Kom­fort podróży w przed­niej czę­ści samo­lotu staje się bez­cenny w naj­dłuż­szych połą­cze­niach. My lecimy tylko osiem godzin, ale Emi­ra­tes reali­zuje loty rekor­dowe, jak Dubaj–Los Ange­les: 13 425 kilo­me­trów – które przy­ku­wają pasa­żera do fotela na szes­na­ście i pół godziny.

Tuż po pół­nocy ste­war­desa z gładko zacze­sa­nymi w kok ciem­nymi wło­sami, o nie­na­gan­nym maki­jażu, w któ­rym wyróż­niają się kon­tra­stu­jące z bielą zębów jaskrawe cze­re­śniowe usta, nie­ocze­ki­wa­nie zapra­sza mnie do baru.

– Sza­nowny panie – zwraca się do mnie po pol­sku z tajem­ni­czą miną, a ja już się spi­nam, wyobra­ża­jąc sobie, że nawet tu, w samo­lo­cie, potrzebne będą moje umie­jęt­no­ści survi­va­lowe. Ale nie o to cho­dzi. – Z danych pasz­por­to­wych wynika, że pań­ska mał­żonka wła­śnie obcho­dzi uro­dziny. Z tej oka­zji firma przy­go­to­wała tort, który, jeśli pan zechce, może pan wrę­czyć pani Lin­dzie.

Wska­zuje dło­nią za sie­bie i wów­czas dostrze­gam pod szkla­nym klo­szem nie­wielki, fine­zyj­nie przy­ozdo­biony biały tort z pięk­nymi cze­ko­la­do­wymi życze­niami.

– Dużo podró­żuję po świe­cie – mówię do ste­war­desy – a tu dałem się zasko­czyć. Gra­tu­luję. I oczy­wi­ście dzię­kuję za tort. Z przy­jem­no­ścią go wrę­czę.

Idę ostroż­nie, nio­sąc na wycią­gnię­tych przed sobą dło­niach ozdobny wypiek. Za mną podą­żają dwie ste­war­desy.

Linda wciąż mnie nie widzi spod pół­przy­mknię­tych powiek.

Okryta mięk­kim kocy­kiem spo­gląda w okno.

– Kochana – odzy­wam się po wło­sku. – Z oka­zji two­ich uro­dzin, z życze­niami rado­ści i miło­ści.

Odwraca głowę i przez sekundę spra­wia wra­że­nie czło­wieka, który nie wie­rzy w to, co widzi. Potem na jej twa­rzy poja­wia się sze­roki uśmiech.

Dla takich chwil warto żyć.

Daw­niej, kiedy lata­nie było czymś eks­klu­zyw­nym, zare­zer­wo­wa­nym dla naj­bo­gat­szych, praca ste­war­desy ucho­dziła za zawód eli­tarny i roman­tyczny zara­zem. Marzyły o niej dziew­czyny z całego świata, bo to dale­kie podróże, spa­nie w pię­cio­gwiazd­ko­wych hote­lach, moż­li­wość pozna­nia zna­nych osób. W latach sześć­dzie­sią­tych na castingi Pan Am zgła­szało się nawet tysiąc dziew­czyn, a przez eli­mi­na­cyjne sito prze­cho­dziło zale­d­wie kil­ka­na­ście. Wtedy liczyła się uroda. Dziś jest ina­czej. Od dawna obser­wuję, że nawet u naj­bar­dziej zna­nych prze­woź­ni­ków ste­war­desy są ano­ni­mowe i daleko odbie­gają od nie­gdy­siej­szego kry­te­rium, bo dziś bar­dziej niż urodę ceni się pro­fe­sjo­na­lizm. Cho­ciaż są prze­woź­nicy, któ­rzy w komu­ni­ka­cie pra­so­wym o nabo­rze zapo­wia­dają: „Wybie­ramy współ­pra­cow­ni­ków o otwar­tym umy­śle, przy­ja­znych i usłuż­nych”, bo życz­liwe uspo­so­bie­nie wzbu­dza zaufa­nie, a pasa­żer musi czuć, że jest sza­no­wa­nym i mile widzia­nym gościem.

Nie­kiedy zapo­mina się o pasa­że­rze i o postę­po­wa­niu zgod­nym ze zdro­wym roz­sąd­kiem. Ponad wszystko sta­wia się prze­pisy. U arab­skich prze­woź­ni­ków nie doszłoby do sytu­acji, w jakiej zna­lazł się znany pol­ski poli­tyk w samo­lo­cie Lufthansy. Usu­nięto go z pokładu, zanim jesz­cze samo­lot wzbił się w powie­trze, bo… pokłó­cił się ze ste­war­desą o swój bagaż pod­ręczny. Tym­cza­sem nawet iry­tu­jący pasa­żer powi­nien być naj­waż­niej­szy i trudny pro­blem nale­ża­łoby roz­strzy­gnąć na jego korzyść.

Lot trwał jesz­cze wiele godzin. Zdą­ży­łem więc poroz­ma­wiać z pol­ską ste­war­desą na temat jej pracy.

– Nasz zawód jest bar­dzo spe­cy­ficzny – opo­wia­dała. – Pocho­dzę z małego mia­steczka na Lubelsz­czyź­nie. Śni­łam, aby wyrwać się z atmos­fery pro­win­cjo­nal­nego życia, marzy­łam o pozna­niu świata, o prze­ży­ciu przy­gody. Ktoś powie­dział, że świat jest podobny do książki i kto ni­gdy nie podró­żo­wał, zna tylko jego jedną stronę, a ja mam moż­li­wość pozna­wa­nia jed­nej strony dzien­nie. Pra­cuję w Emi­ra­tes już drugi rok. Naszym pod­sta­wo­wym zada­niem jest tro­ska o bez­pie­czeń­stwo pasa­że­rów, a w razie potrzeby prze­pro­wa­dze­nie spraw­nej ewa­ku­acji czy udzie­le­nie pierw­szej pomocy. Poczu­cie bez­pie­czeń­stwa w trud­nych sytu­acjach uda się zapew­nić wyłącz­nie spo­ko­jem i opa­no­wa­niem.

Moja roz­mów­czyni dostrzega zapa­loną lampkę. Ktoś ją wzywa. Uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco i obie­cuje za chwilę wró­cić.

– To nie jest łatwy chleb, tylko ciężka, fizyczna robota, uzna­wana przez nie­któ­rych za eli­tarną. Kiedy nasza grupka z pilo­tami na czele dum­nie masze­ruje przez dwo­rzec lot­ni­czy, zawsze przy­kuwa wzrok podróż­nych. Nie­które z nas zdo­by­wają w ten spo­sób faceta, ale z reguły w pracy „na waliz­kach” na uło­że­nie sobie życia, a nawet zwy­kłe kon­takty towa­rzy­skie nie ma czasu. Zazdro­ści się nam, ale nie oszu­kujmy się, ste­war­desa to ktoś mię­dzy pod­niebną słu­żącą a kel­nerką, kto dora­bia pro­wi­zją ze sprze­daży per­fum i alko­holu. Przede wszyst­kim jed­nak ma napoić, odgrzać posiłki i nakar­mić, a potem sprząt­nąć. Nie­stety, sprzą­tać trzeba też pokła­dowe toa­lety. Szara rze­czy­wi­stość szybko roz­cza­ro­wuje i zachwyt się ulat­nia. Mało kto zdaje sobie sprawę, ile to kosz­tuje wyrze­czeń. Musimy być cią­gle dys­po­zy­cyjne, akcep­to­wać nie­re­gu­larny gra­fik dyżu­rów. Każdy dzień jest inny, wszystko zmie­nia się dyna­micz­nie. Po krót­kim odpo­czynku trudno się nie­raz obu­dzić o czwar­tej nad ranem. A tu trzeba zro­bić maki­jaż i do roboty. Bywało, że w ciągu 12 godzin mia­łam cztery starty i lądo­wa­nia. Trudne są dłu­go­dy­stan­sowe loty nocne, zmiany tem­pe­ra­tur i stref cza­so­wych. Uciąż­liwi bywają nie­kul­tu­ralni czy nawet cham­scy pasa­że­ro­wie. Podróżni od czasu do czasu prze­cho­dzą koń­czące się czę­sto zgrzy­tami i pysków­kami kon­trole bez­pie­czeń­stwa na lot­ni­sku. My tym stre­su­ją­cym pro­ce­du­rom pod­da­jemy się każ­dego dnia i nie ukry­wam, że zawsze odczu­wam zaże­no­wa­nie i pewien dys­kom­fort w takich chwi­lach. Do nie­dawna latało się do miejsc, gdzie cze­kało się kilka dni na powrót do domu, można było wiele zwie­dzić. Dzi­siaj mamy wię­cej połą­czeń i rota­cja jest dużo więk­sza. Nie ma czasu nie tylko na tury­stykę, ale i na pełny odpo­czy­nek. Zawsze należy pamię­tać o nie­na­gan­nej pre­zen­cji.

Znów zapala się lampka. Dzię­kuję jej i wra­cam na miej­sce. Przy­po­mi­nam sobie roz­mowę ze zna­jomą ste­war­desą, która po paru latach nie wytrzy­mała i ode­szła z zawodu. Nie mogła znieść atmos­fery rywa­li­za­cji i zazdro­ści. Nie­które kole­żanki, aby awan­so­wać, ucie­kały się do pisa­nia oczer­nia­ją­cych dono­sów. Docho­dziło do tego, że główny ste­ward, czyli szef nad­zo­ru­jący pracę całego zespołu pokła­do­wego, musiał noto­wać wszel­kie uchy­bie­nia zauwa­żone pod­czas lotu. W prze­ciw­nym wypadku firma zapra­szała go na roz­mowę i wyra­żała wąt­pli­wość, czy rze­czy­wi­ście nie zda­rzają się w pracy żadne nie­do­cią­gnię­cia. Tak szan­ta­żo­wany szef pokładu, w tro­sce o swoje sta­no­wi­sko, gotowy był spo­rzą­dzać jak naj­su­row­sze raporty.

Dubaj, który nie­spo­dzie­wa­nie zna­lazł się na naj­bar­dziej uczęsz­cza­nych szla­kach lot­ni­czych mię­dzy Europą, Ame­ryką i Azją, usta­wicz­nie roz­wija siatkę glo­bal­nych połą­czeń, nie­stety kosz­tem pasa­że­rów.

Mój wło­ski przy­ja­ciel, lata­jący czę­sto do Azji Połu­dniowo-Wschod­niej, twier­dzi, że ow­szem, Emi­ra­tes to linia na wyso­kim pozio­mie, ale bez prze­sady. Ran­kingi w kla­sie eko­no­micz­nej dają jej trzy i pół gwiazdki, a Aero­flo­towi trzy. Róż­nica mię­dzy tymi dwoma prze­woź­ni­kami polega wyłącz­nie na tym, że Ara­bo­wie ser­wują na pokła­dzie wszel­kie alko­hole, a Rosja­nie tylko wino.

Emi­ra­tes gwa­ran­tuje wyjąt­kowy kom­fort, w busi­ness class są roz­kła­dane, poziome łóżka

Linie Emi­ra­tes ofe­rują pasa­że­rom tran­zy­to­wym cie­kawe spę­dze­nie czasu w mie­ście uzna­wa­nym za jedno z naj­bar­dziej dyna­micz­nie roz­wi­ja­ją­cych się na świe­cie

Bar busi­ness class na pokła­dzie air­busa A 380

Kom­for­towy począ­tek waka­cji życiaWITAMY W OAZIE LUK­SUSU

Godzina piąta rano. Eks­klu­zywny ter­mi­nal numer 3 mię­dzy­na­ro­do­wego lot­ni­ska w Dubaju. Łagodne elipsy i pół­kola, kolo­rowe szklane ściany, łuki zada­szeń przy­po­mi­na­jące zasty­głe w star­cie skrzy­dła potęż­nego ptaka. Wszystko to oświe­tlone mięk­kim bia­łym lub błę­kit­nym świa­tłem, czy­ste, zadbane, chro­nione przez dys­kret­nie roz­lo­ko­wane kamery.

Już o tej porze lot­ni­sko tętni życiem. Szybko mie­szamy się z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla Bli­skiego Wschodu tłu­mem. Wśród Egip­cjan i Jor­dań­czy­ków, obo­wiąz­kowo z ide­al­nie przy­strzy­żo­nymi, zadba­nymi bro­dami, hin­du­scy komi­wo­ja­że­ro­wie w jaskra­wych koszu­lach w kratkę i bry­tyj­skie mał­żeń­stwa eme­ry­tów w ber­mu­dach. Ci ostatni sia­dają na mięk­kich kana­pach elek­trycz­nych wóz­ków, które z cichym szu­mem uwożą ich w stronę wyj­ścia.

– Nie tędy – rzu­cam ukrad­kiem do Lindy i odcią­gam ją na śro­dek holu pokry­tego bia­łymi błysz­czą­cymi płyt­kami.

Bli­sko ściany bowiem pędzi pro­sto na nas pięć­dzie­się­cio­oso­bowa chyba wycieczka Japoń­czy­ków. Nie oni jedni zresztą sta­no­wią żywą bombę – jak okiem się­gnąć, roją się sfory tury­stów pod fla­gami róż­nych biur podróży.

W cha­rak­te­ry­styczny spo­sób zacho­wują się mło­do­ciane Chinki z toreb­kami z butiku. Po opusz­cze­niu samo­lotu natych­miast włą­czają swoje smart­fony i bez­myśl­nie prze­su­wa­jąc pal­cami po ich ekra­nach, świer­go­czą bez ustanku. Ich opra­wione w różowe i fio­le­towe pokrowce komórki błysz­czą świa­teł­kami poje­dyn­czych dia­men­ci­ków – nie wia­domo – praw­dzi­wych czy sztucz­nych. Przez chwilę bez sensu zasta­na­wiam się, czy przez tele­fon wykła­dany dia­men­tami łatwiej się roz­ma­wia. Moje podej­ście do narzę­dzi – a tele­fon jest prze­cież jed­nym z nich – nie mie­ści się w kate­go­riach este­tycz­nych, a jedy­nie uty­li­tar­nych.

Rodzina bla­do­skó­rych Skan­dy­na­wów zatrzy­muje się zachwy­cona pod wyso­kimi pal­mami usta­wio­nymi wzdłuż szpa­leru ławek i robi sobie zdję­cia na tle drzew rosną­cych w hali, ale Chinki naj­wy­raź­niej trak­tują oto­cze­nie jako obszar do przej­ścia – a może bywają tu regu­lar­nie? – bo szcze­bio­cząc bez chwili wytchnie­nia, mijają urba­ni­styczne cuda i zatrzy­mują się na rucho­mej tafli prze­wo­żą­cej gości na niż­szy poziom.

Wresz­cie mija nas grupka mało atrak­cyj­nych rosyj­skich pro­sty­tu­tek, które naj­wy­raź­niej przy­je­chały do mozol­nej pracy. Z daleka roz­po­zna­walne są po stroju: kro­czą na obca­sach tak wyso­kich, że przy­po­mi­nają cyr­kow­ców na szczu­dłach. Wychu­dzone nogi pre­zen­tują aż po górną par­tię ud, jaskrawe pro­ste sukienki opi­nają ich ciała z obo­wiąz­kowo wydat­nym biu­stem. Kolo­rowe szale albo wiel­kie broszki nie­mal wołają, aby na nie spoj­rzeć. Dło­nie zakoń­czone odbla­skowo poma­lo­wa­nymi szpo­nami dzierżą tan­detne torebki z eko­skóry, a kolo­rowe nakry­cia głowy pod­no­szą ich wzrost – ale na pewno obni­żają klasę. Jeśli dodać do tego usta powięk­szone krzy­kliwą, czer­woną zwy­kle pomadką i mocno pod­kre­ślone czarną kredką oczy – nie potrzeba żad­nej dodat­ko­wej wizy­tówki, by wie­dzieć, jaki zawód repre­zen­tują. Ta upiorna atrak­cyj­ność według mnie tylko stra­szy, ale z pew­no­ścią przy­ciąga okre­śloną klien­telę.

Bez pośpie­chu, choć z wyraź­nym celem, lot­ni­sko prze­ma­sze­ro­wują wszel­kiej maści dubaj­scy nota­ble w tra­dy­cyj­nych bia­łych, rza­dziej kre­mo­wych czy sza­rych disz­da­szach – dłu­gich, się­ga­ją­cych ziemi stro­jach.

Obok nas prze­cho­dzi wysoki, może czter­dzie­sto­letni jego­mość z solid­nym brzu­chem. Podąża bez­sze­lest­nie w sobie zna­nym celu, nie ogląda się, choć dwa metry za nim kro­czą jego cztery mał­żonki w czerni. Dla postron­nego obser­wa­tora róż­nią się jedy­nie wzro­stem – cztery czarne posta­cie bez twa­rzy i kształ­tów, niczym wdowy w żało­bie. „Gdyby taka grupa poja­wiła się wie­czo­rem w jakimś pol­skim zamku, na cały kraj roz­nio­słaby się legenda o stra­szą­cych damach” – sko­men­to­wał kie­dyś podobny obra­zek pisarz Krzysz­tof Petek, pasjo­nat takich oso­bli­wo­ści.

Naty­kamy się i na Pola­ków. Para mło­dych ludzi – on krótko ostrzy­żony, bar­czy­sty, ona drob­niutka, blond – wydają się zagu­bieni i usi­łują wśród tysiąca wyświe­tla­ją­cych się infor­ma­cji odna­leźć tę naj­waż­niej­szą: gdzie odbiorą swoje bagaże? Prze­ga­pili tłum współ­pa­sa­że­rów pędzący po walizki i teraz miny mają takie, jakby ktoś porzu­cił ich w środku ama­zoń­skiej selwy.

– To lot­ni­sko jest chyba więk­sze od całego Olsz­tyna! – dener­wuje się kobieta, trzy­ma­jąc pod rękę part­nera, jedyny znany i budzący zaufa­nie ele­ment w tym obcym świe­cie.

Ale on nie sta­nowi w tej chwili żad­nej ostoi. Rzuca na boki ukrad­kowe, ner­wowe spoj­rze­nia.

Jak im nie pomóc?

– Cześć, mło­dzieży – zaga­duję i ruszam w stronę taśm, po któ­rych jadą już nasze bagaże. – Jeste­ście z War­mii? Chodź­cie, już jadą walizki.

Męż­czy­zna z ulgą podąża za mną. Nie musi się przy­zna­wać, że czuł się zagu­biony. Honor ura­to­wany.

– Tak, z Olsz­tyna – odpo­wiada. – Chcie­li­śmy w końcu zali­czyć waka­cje, pod­czas któ­rych deszcz nie będzie nam cały czas utrud­niał życia.

– To dosko­nale wybra­li­ście – sły­szę za sobą dys­tyn­go­wany dam­ski głos.

Może sześć­dzie­się­cio­let­nia ele­gancka pani uśmie­cha się do nas, trzy­ma­jąc pod rękę wyż­szego od sie­bie męż­czy­znę o krót­kich siwych wło­sach i przy­strzy­żo­nej w szpic bródce.

Mil­czący pan wolną ręką popy­cha bez trudu lot­ni­skowy wózek z dwiema solid­nymi wali­zami. Nie odzywa się, ogra­ni­cza­jąc się jedy­nie do zło­że­nia sym­bo­licz­nego ukłonu. Za to jego żona z miną obie­ży­świata zwraca się do mnie:

– Wydaje mi się, że już gdzieś pana widzia­łam… A pań­stwo na waka­cje? – Prze­rzuca wzrok na młodą parę, nie cze­ka­jąc na moją odpo­wiedź. – Bo my z mężem pędzimy pro­sto z Zabrza tran­zy­tem do Austra­lii, by odwie­dzić syna, któ­rego nie widzie­li­śmy już trzy lata! O, a panie sie­działy w samo­lo­cie za nami! Obie panie Agnieszki! – zwraca się do dwóch dwu­dzie­sto­la­tek.

Jedna z nich, szczu­pła, wysoka, z dłu­gimi blond wło­sami i pocią­głą twa­rzą, spra­wia wra­że­nie pew­nej sie­bie agentki. Z postawy i wyglądu przy­po­mina mi fil­mową Larę Croft – tylko pozba­wioną broni. Jej towa­rzyszka jest niską, okrą­glutką sza­tynką.

– Tak – zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami odpo­wiada wysoka. Pew­nym, niskim gło­sem. – Waka­cje. Zerwa­łam z face­tem, z któ­rym byłam przez sześć lat, i zamiast niego do Dubaju wzię­łam przy­ja­ciółkę. Star­sza dama pew­nie po raz pierw­szy od dawna zapo­mina języka w gębie. Widać, że nie jest przy­zwy­cza­jona do tak otwar­tego mówie­nia o podob­nych spra­wach. Obrzuca wszyst­kich spło­szo­nym

wzro­kiem i kiwa głową.

– Do widze­nia pań­stwu. Śpie­szymy się na kolejny samo­lot…

Po czym pociąga zdzi­wio­nego męża w prze­ciwną stronę eks­klu­zyw­nego ter­mi­nalu numer 3.

Podą­żamy już spo­koj­nie do roz­świe­tlo­nej sali z trans­por­te­rami wio­zą­cymi bagaże.

– Dużo Pola­ków mieszka w Dubaju? Wielu tu przy­la­tuje? – pyta Linda.

– Emi­ra­tes weszły na pol­ski rynek w 2012 roku – odpo­wia­dam – a rok póź­niej można już było przy­jeż­dżać tu bez wizy. Nic dziw­nego, że pol­ska obec­ność jest tu zauwa­żalna. Ale to i tak kro­pla w morzu, setka, może tro­chę wię­cej Pola­ków dzien­nie. Prze­cież to lot­ni­sko obsłu­guje ponad czter­dzie­ści sie­dem tysięcy przy­jezd­nych każ­dego dnia.

Roz­glą­damy się wokół. Nie­skoń­czone kory­ta­rze, zaułki, chod­niki prze­ci­nają się, two­rząc mia­sto w mie­ście. Zby­tek bije w oczy, rzędy praw­dzi­wych palm, miliony watów świa­tła i ele­ganc­kie gale­rie han­dlowe cią­gną się wzdłuż ścian lot­ni­ska, każąc zapo­mnieć, jakiemu wła­ści­wie celowi służy to miej­sce. O samo­lo­tach, nawet naj­no­wo­cze­śniej­szych, zapewne nikt już nie myśli, skoro z każ­dym kro­kiem za szy­bami skle­pów poja­wiają się kolejne eks­klu­zywne marki: Armani, Hugo Boss, Escada, Next, sklepy z kosme­ty­kami, wyro­bami tyto­nio­wymi, a wszystko otwarte całą dobę. Typowy dla lot­nisk kon­sump­cyjny raj tran­zy­to­wych kon­su­men­tów, któ­rzy pod­eks­cy­to­wani wiel­kim świa­tem skłonni są do nad­zwy­czaj­nych zaku­pów. Mówi się, że 15 tysięcy metrów kwa­dra­to­wych powierzchni ele­ganc­kich skle­pów, w któ­rych zatrud­nio­nych jest 5600 eks­pe­dien­tów, wypro­mo­wało się tu na naj­więk­sze w świe­cie cen­trum _duty free_ z rocz­nym obro­tem bli­sko 2 miliar­dów dola­rów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: