- nowość
Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych - ebook
Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych - ebook
Nowele i opowiadania zawarte w tej antologii pochodzą z różnych czasów i kręgów kulturowych. Zostały napisane zarówno przez poczytnych i popularnych do dzisiaj autorów, jak i twórców znanych nielicznym. Łączy je to, że ukazują się w języku polskim po raz pierwszy, a także to, że wszystkie należą do gatunku, który niezmiennie cieszy się popularnością wśród czytelników – literatury grozy.
Antologia zawiera między innymi wigilijną opowieść Kryształ górski pióra XIX-wiecznego klasyka literatury austriackiej Adalberta Stiftera; opowiadania grozy brytyjskich pisarzy epoki wiktoriańskiej Mrs J.H. Riddell i W.F. Harveya oraz amerykańskiej powieściopisarki Ellen Glasgow. Na osobną uwagę zasługuje opowiadanie Tajemniczy obcy napisane przez urodzonego w Zielonej Górze niemieckiego pisarza Karla Adolfa von Wachsmanna, które zdaniem krytyków jest pod wieloma względami prekursorskie wobec powstałej ponad pół wieku później słynnej powieści Brama Stokera Dracula.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-493-4 |
Rozmiar pliku: | 938 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DUCH NA ROZSTAJACH
Irlandzka opowieść wigilijna
Najlepszą porą na słuchanie opowieści o duchach jest wieczór, a szczególnie wieczór wigilijny. Dorzućcie więc polan do ognia, zaciągnijcie kotary, siądźcie bliżej kominka i słuchajcie!
Było surowe Boże Narodzenie roku 1843. Cała grupka zebrała się w zacisznym saloniku domostwa Andy,ego Sweeny,ego, gospodyni zaś podeszła do okna i dokładnie zaciągnęła śnieżnobiałe story, mówiąc jednocześnie: „Niechże Bóg ma w opiece wszystkich wędrowców!”. Najdobitniejszym wyrazem ogólnego nastroju było to, jak wszyscy niczym na jedno wezwanie przybliżyli się do siebie, a w odpowiedzi na modlitwę gospodyni zgodnym chórem z zapałem odpowiedzieli: „Amen!”. Na głos to ogólne poczucie wyraził mały, piegowaty chłopaczek, przezywany Marchewą z racji rudych włosów, który wykrzyknął:
– I nam trza podziękować Bogu za te dostatki, nie zapominając o pani Sweeny!
Chociaż Sweeny,owie słynęli w całym hrabstwie ze swojej gościnności, tego wieczoru przekroczyła ona wszystkie ich dotychczasowe osiągnięcia. Dębowy stół pośrodku pokoju po brzegi zapełniony był smakołykami, a słowa „smakołyki” używamy tu z rozmysłem. Nie było na tym stole miejsca na cieniutkie niczym hostie kanapeczki, na zimne napitki w jeszcze zimniejszych butelkach, nie było miejsca na tanią porcelanę (bo też żadna nie wytrzymałaby ciężaru tak treściwych potraw) ani na udziwnione sałatki. Mówiąc inaczej: nie znalazło się tu miejsce dla wszystkich tych delikatesów, które zachęcają głodnego: „Weź mnie i zjedz, bom zbyt dobry, aby tu tak bezczynnie zalegać”, a kiedy biedak ich usłucha, ma zepsutą całą resztę wieczoru, życie zaś zaczyna mu ciążyć brzemieniem.
Nie, na stole pani Sweeny nie mogły się znaleźć takie podstępne specjały. Sam opis owej wieczerzy mógłby spowodować, iż czytelnicy poczują ślinkę w ustach. Góry ziemniaków, wszystkie w mundurkach z racji srogiej pogody; jeziora zupne, góry pieczonej wołowiny z gęsiną oraz indyczym mięsem w dolinach pośrodku; gołębie uwięzione w murach panierki, w których zdarzały się otwory, pozwalające biesiadnikom, aby się sobie nawzajem przyglądali. Jeden z dzielnych ptaków próbował, jak gdyby zaalarmowany ich liczebnością, wykorzystać okazję i czmychnąć, znieruchomiał jednak, gdyż jego jedna noga ugrzęzła w otworze. Piętrzyły się stosy pajd chleba i plastrów masła, gromadnie przybyła cała uroczyście zdobiona rodzina ciast: poczynając od prostackiego jabłecznika, a kończąc na wyszukanym keksie. Stół pomrukiwał i pojękiwał, któż jednak troszczyłby się o jego zmartwienia? W ogóle powiedzmy sobie, któż mógł się nie radować w domu tak pełnym światła i radości, gdy na zewnątrz panowała mroźna noc?
Noc była nie tylko mroźna, ale i burzliwa. Na otaczających dom wrzosowiskach zaległ wszędzie głęboki śnieg. Szalejące srogie wichry niemiło wdzierały się we wznoszone tu urocze siedziby. Nie tylko zresztą siedziby, bo na przykład drogowskaz na poczwórnym rozdrożu, przy dobrej pogodzie stanowiący wygodne miejsce spotkań, stał się okropnym potworem z czterema upiornymi ramionami czyhającymi na zapóźnionych wędrowców. Zniknęły wszystkie nazwy miejsc oraz inne oznaczenia, więc podróżny, który zabłąkałby się tutaj w ową grudniową noc, ugrzązłby w czeluści niewiedzy. Derry Goland, leżące w hrabstwie Offaly, nazwanym Królewskim na cześć władcy Hiszpanii Filipa II, jest miejscem tak odpychającym i dzikim, że tutaj zwykły się spotykać wszystkie niszczycielskie żywioły. W tym miejscu gromadzą się wichry i knują swe dalsze poczynania, stąd wyruszając i tutaj powracając. Każdej zimowej nocy można je tu posłyszeć. Zrazu tylko poszeptują, dogadując swą marszrutę, stopniowo jednak zaczynają pomrukiwać coraz głośniej i coraz bardziej gniewnie, jak gdyby Król Zamieci wydał im niemiłe rozkazy. A jakże ów król musiał nienawidzić przytulnego domu Andy,ego Sweeny,ego, radosnego światła płynącego z okna, rzucającego złote plamy na jasny śnieg.
Więcej torfu do ognia! Każdy trzymał w ręku kubek z parującym ponczem, każda twarz promieniała miłością i pogodą ducha, wszyscy wznosili wzajemne toasty za swe zdrowie i szczęście, śpiewali wesołe piosenki, tańczyli z wybrańcami czy wybrankami albo też po kątach uprawiali męsko-damskie figle. Niewidomy skrzypek grał z nieposkromioną pasją. Płomienie tryskały jaśniej, podczas gdy zamieć na zewnątrz szalała coraz bardziej. Poncz purpurowiał i skrzył się jakby z uciechy. W zgodzie z ogólną atmosferą stary zegar w kącie cykał coraz bardziej ospale, zaś oznaczenia na jego cyferblacie ochoczo się uśmiechały i nawet stół zapomniał o swoim brzemieniu i przestał pojękiwać. Mówiąc krótko: trudno o bardziej szczęśliwe domostwo, o bardziej ochoczą muzykę, o lepszy poncz niż u pani Sweeny, a także o bardziej radosnych jego smakoszy.
Podłogę uprzątnięto tak, aby zrobić miejsce do tańca, uciecha sięgała więc szczytu, gdy skądś z daleka wraz z łomotem zamieci napłynął narastający krzyk przerażenia. Tak przejmujący, iż wszyscy obecni w domostwie ucichli i zaczęli nasłuchiwać z pobladłymi twarzami.
– Panie na wysokościach! – zawołał Andy. – Co to było?
– Niech Bóg ma nas w swojej opiece! To był wrzask banshee.
Na sam dźwięk tego słowa, na które tak wyczulone są irlandzkie uszy, wszystkie dzieci pobiegły do matek, aby wtulić się w ich suknie. Podobnie zresztą żony przywarły do mężów, a zakochani wtulili się w siebie i wszyscy ze strachem czekali, czy krzyk się powtórzy. A potem rozległo się coś, od czego znieruchomiały serca, a plecy spłynęły zimnym potem. Był to ludzki głos wzywający pomocy! Zaraz po nim dał się słyszeć coraz głośniejszy tupot biegnących stóp.
– Natychmiast otwórzcie drzwi na oścież! – zawołał Andy.
Ochocze dłonie sprawiły, iż chwilę potem przez drzwi trysnął na śnieg obszerny snop światła. Zaraz też do środka wdarł się powiew burzy, rozrzucając torf w kominku, zrywając obrazy ze ścian i wszędzie powodując rozgardiasz. Ale nikt tego nie zauważył, bo też nikt w tej chwili nie miał głowy do takich drobiazgów, jako że wszystkie oczy skupiły się na gnającym w kierunku domu mężczyźnie. Wściekła wprawdzie panowała zamieć, ale w przerwach między nabrzmiałymi chmurami przebłyskiwał księżyc, rzucając upiorny blask. W tych właśnie przebłyskach dało się dostrzec postać człowieka, który biegł ile sił w nogach, głosem rwącym się ze strachu i zmęczenia pokrzykując: „Ratunku!”, by na koniec potknąć się o próg i zwalić na błyszczącą podłogę.
Andy Sweeny podbiegł natychmiast do drzwi i uporczywie wpatrywał się w mrok, aż w końcu krzyknął:
– Jest tam kto?!
Jedyną odpowiedzią było ponure zawodzenie wichru nad wrzosowiskiem. Andy ponowił jednak pytanie:
– Jest tam kto?!
– Nikogo tam nie ma, i już! – odezwała się jego żona. – Zamknij drzwi i się uspokój.
Andy wciąż wpatrywał się z przerażeniem w drzwi, jednak pani Sweeny odciągała go w głąb pokoju.
– Lepiej się przyjrzyj temu biedakowi.
Wspomniany biedak legł przy kominku nieświadomy. Któraś z kobiet z matczyną troską rozgrzewała jego zziębnięte dłonie, inna rozcierała mu czoło ponczem mimo koloru wziętym pomyłkowo za wodę, a jeszcze inna starała się wlać parujący trunek między zaciśnięte zęby.
Był to młodzieniec, niemal chłopak, a gdyby ktoś ocenił jego wiek na dwadzieścia lat, miałby rację. Natychmiast dało się zobaczyć, że jest to ktoś spoza Derry Goland, ubranie miał bowiem uszyte z wyszukanego materiału, skrojonego zgodnie z ostatnimi wymogami mody. Modne stroje zaś zdarzały się w Derry Goland tak często jak niedźwiedzie, których obecności w hrabstwie nigdy nie stwierdzono. Kiedy z szerokich ramion mężczyzny ściągnięto płaszcz z jedwabną podszewką, natychmiast wszystkie spojrzenia przykuł lśniący klejnot, który nieznośnie wręcz migotał i błyszczał w blasku kominka. Przybysz miał wprawdzie rysy twarzy kształtne i regularne, ale szczególnie wyzbyte stanowczości broda i usta świadczyły o niejakiej słabości, zaś ich łagodność bardziej pasowałaby do kobiety niż mężczyzny. Ludzi natychmiast zaczęła gnębić myśl, skąd między nimi znalazł się taki dżentelmen, najpewniej Anglik, jeśli sądzić po ubiorze, co nie przeszkodziło im zająć się nieszczęśnikiem tak, jak gdyby był najbliższym przyjacielem każdego z nachylających się nad nim mężczyzn, albo też mężem, bratem lub narzeczonym każdej z kobiet, które pod głowę podkładały mu kolejne jaśki i robiły wszystko, aby ożywić pobladłą twarz. Niezwykle liczne były owe drobne gesty, płynące z potrzeby serca i głębokiego współczucia. Wreszcie ku ogólnej uldze nieznajomy z wolna uniósł powieki.
– Bezpiecznyś teraz, wielmożny panie, nic ci nie grozi! – zawołała radośnie wiekowa kobieta. – Spojrzyj tylko, łaskawco. Wkoło same tylko twoje przyjacioły!
Młodzieniec uniósł się na łokciach i poprosił Andy,ego, aby pomógł mu usiąść. Gdy teraz z bladą twarzą przeniósł się z pomocą gospodarza na fotel umieszczony obok kominka, dygotał na całym ciele. Wszyscy zebrani otoczyli przybyłego kołem, zachowując pełen szacunku dystans i spoglądając na niego na pół ze strachem, a na pół ze zdumieniem. Po jakimś czasie zdało się, iż przybysz nabiera sił, bo w końcu uniósł głowę, zapatrzył się w ogień w kominku i spytał, czy ktoś z obecnych wierzy w duchy.
– W duchy, wielmożny panie?
– Tak, w duchy.
– A jakże, wielmożny panie – zapiszczała staruszka. – Wszyscy wierzym. No bo jakże, wszystkie przecie wiedzą, że matka Mary Doolan, niech spoczywa w pokoju, zmarła dziesięć lat temu, jak liczyć od najbliższej środy popielcowej, a ja ciągle powtarzam, że nie było na świecie poczciwszej kobiety. Mogę za to nawet dać głowę, bom od razu wiedziała, że to przezacna osoba. A wcześniej tom znała jeszcze jej matkę. Także okropnie przyzwoitą, no i ona, proszę waszmości, wyszła za Mike,a Carlina, jak ten już pochował swoją pierwszą, a potem jeszcze za Pata Doolana, kiedy Mike kopnął w kalendarz, niech się Bóg zlituje nad tym nicponiem. A Mary Doolan, niech spoczywa w pokoju, nie widziała ona ducha na rozstaju dróg? No jak, nie zobaczyła?
Nikt nie zaprzeczył, a mówiąca zabierała się do rozwinięcia całej opowieści, jednak w tym momencie wtrącił się nieznajomy:
– Na rozdrożu, mówi pani?
– A jakże, w tę popielcową będzie dziesięć lat. Szła ci ona…
– Niedaleko stąd jest taki kamień – mruczał pod nosem nieznajomy bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego, jednocześnie odtrącając bryłę torfu czubkiem buta jeździeckiego. – Ale taki płaski, jakby był nagrobny. Więc…
Staruszka za nic nie chciała oddać głosu, zatem natychmiast wtrąciła:
– Dokładnie w tym miejscu, wielmożny panie. A Mary Doolan, Panie, zbaw jej duszę, poczciwina, jak mówię, a gospodarna, że hej…
Ale i przybysz nie zamierzał milczeć, nie zważając więc na dalszy ciąg odpowiedzi, spytał:
– A kto tu jest właścicielem?
– Nie ma tu żadnego właściciela – odrzekł Andy Sweeny. – To mój własny dom, a ci tutaj to moi przyjaciele i sąsiedzi.
– Czy będę mógł tu zanocować? Na pewno się to panu opłaci.
– Może pan się tutaj zatrzymać bez żadnych tam pieniędzy, wielmożny panie, bo żaden ze mnie oberżysta – dość ostro odrzekł Andy.
Posłyszawszy nutę gniewu w jego głosie, młodzieniec natychmiast rzekł:
– Bardzo przepraszam, nie chciałem pana urazić. Jestem w takim stanie, że sam nie bardzo wiem, co mówię.
Powiedziawszy to, ukrył twarz w rękach, łokcie opierając o kolana.
Z przyjaznych twarzy gości Andy,ego zniknął strach spowodowany nagłym pojawieniem się nieznajomego. Teraz więc przyglądali się mu z wielkim współczuciem, zaś gadatliwa staruszka, której tak stanowczo przerywał, odrobinę się przysunęła i rzekła pocieszająco:
– Już święta, wielmożny panie, więc nie ma się co przejmować!
– Święta!
– A jakże, Boże Narodzenie! Pani Sweeny, wypijmyż za zdrowie wielmożnego pana.
Młodzieniec musiałby mieć serce z kamienia, gdyby odtrącił rękę gospodyni, która podsunęła mu kubek z parującym napojem. Bo też nawet serce z granitu skruszałoby, widząc tak wielką sympatię na otaczających twarzach, zwłaszcza że traktowano go z wyraźnym szacunkiem. Bo też zebrani goście sami już niejedno strapienie przeżyli, tym bardziej więc usiłowali jakoś pocieszyć strapionego bliźniego.
Skrzypek znowu wziął się do dzieła, a grał nawet lepiej niż poprzednio. Znowu popłynął poncz, niewyrobione, ale dźwięczne głosy podjęły wspólny śpiew, który przywrócił na poły już zapomnianą atmosferę świąteczną. Dłonie i łokcie łączyły się w tanecznych figurach, tak iż można było pomyśleć, że to zamieć zaczęła targać domem Andy,ego, chociaż w ocenie Marchewy to właśnie goście „przegnali śnieżycę nogami”. Zmęczona w końcu młodzież obsiadła kominek, szukając jakiejś innej rozrywki niż ta, która dopiero co odebrała im siły i dech. Wspomniana już wiekowa dama ściszonym, porozumiewawczym głosem zwróciła się do przybysza:
– A wielmożny pan to widział dziś wieczorem jakiegoś ducha?
Andy Sweeny natychmiast zainterweniował, uznawszy, że niewiasta wprawia gościa w zakłopotanie, ten jednak powiedział:
– Nie, nie, nie czuję się urażony, ale nie bardzo wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie.
– A kto niby gonił wielmożnego pana, jakeś pan gnał tutaj z wołaniem o pomoc?
– Coś takiego w czerni.
Następne pytanie postawił sam Andy, uspokojony zapewnieniem gościa.
– A jak do tego doszło? Proszę mi wybaczyć, wielmożny panie, ale mamy Wigilię, więc tak sobie pomyślałem, że mógłby pan nam o tym opowiedzieć, jeśli tylko oczywiście nie ma pan nic przeciwko temu.
Andy Sweeny, jak każdy człowiek o znośnej inteligencji i znośnym wykształceniu, słynny był pośród chłopów z tego, że ma gadane i jest szczwany. Kiedy więc teraz skończył swe grackie przemówienie, wszyscy z zachwytem się uśmiechnęli i pokiwali głowami.
– No cóż, bardzo to było dziwne – oznajmił przybyły dżentelmen, a potem z uśmiechem nieco wymuszonym, jak to u człowieka o roztrzęsionych nerwach, dodał: – Mogę jednak państwu wszystko opowiedzieć, jeśli chcecie.
Odpowiedzią był zachęcający chór głosów, bo też słowa te zapowiadały niebagatelną rozrywkę, jaką zwykle dają opowieści o duchach, szczególnie gdy słucha się ich w otoczeniu przyjaciół, trzymając w dłoni kubek z ponczem, w kominku buchają płomienie, podmuchy wiatru szarpią framugami okien i drzwi, śnieg zaś zagoniony przez wichurę w dół komina syczy w zetknięciu z ogniem, jak gdyby w oburzeniu na powszechną radość chciał go zagasić. To w takiej atmosferze myśli zaczynają hasać po smętnym, szarpanym podmuchami wiatru wrzosowisku, wspinać się po niepewnej ścieżce na stoku wzgórza, zmagać z zamiecią na gościńcu, gdzie każde odziane na biało drzewo zamienia się w upiora, każdy zaś wyłom skalny wydaje się zdradliwie ukrywać rabusiów, o ile nie coś nawet znacznie gorszego.
Wtedy każdy nieszkodliwy dąb staje się straszliwym Briareusem, napastliwie wyciągającym ramiona, aby cię pojmać. Ty zaś jesteś pewien, iż owa maszkara następuje ci na stopy, podczas gdy ty boisz się spojrzeć wstecz, wiedząc, iż napotkasz wtedy przeraźliwe spojrzenie, które natychmiast cię uśmierci. Wyobrażenie nabiera takiej mocy, że twój chód zamienia się w trucht, a potem w pełny bieg, przy czym masz wrażenie, że z każdym twoim susem napastnik jest coraz bliżej, wręcz czujesz jego oddech na plecach. Biegniesz więc coraz szybciej, gnasz, mkniesz, w końcu nic już nie widzisz i nie potrafisz myśleć o czymkolwiek innym jak o ucieczce. Nagle jednak rdzawe światła z okna jakiejś chatki informują cię, że już w zasięgu ręki znajdują się pomocni ludzie, istoty z krwi i kości.
W takim momencie trwoga, która aż do tej chwili zupełnie paraliżowała język, zwalnia swoje szpony, a twój przeraźliwy krzyk sprawia, iż spokojny mieszkaniec chatki biegnie ze świeczką w ręce do drzwi i znajduje cię leżącego bez zmysłów w śniegu. Niesie cię teraz do błogo płonącego w kominku ognia, przy którym z wolna odzyskujesz świadomość, dziękując Opatrzności za ratunek. Jak łatwo się zorientować, opisujemy sytuację, która istotnie wydarzyła się z udziałem Sweenych i ich gości. Ponieważ wszyscy byli Irlandczykami, niezłomnie wierzącymi w istnienie najróżniejszych „niezwykłych” rzeczy, w tym większym podnieceniu oczekiwali na opowieść.
– Rozumiem – zaczął nieznajomy – że wszyscy państwo znacie imć Goodfellowa.
– A jakże, a jakże! Niech żyje długo i szczęśliwie!
– No więc – ciągnął przybysz – wracałem z jego domu do oberży w wiosce, gdzie się zatrzymałem. Chyba nie muszę tłumaczyć, co robiłem w tej gościnie. Imć Goodfellow, który, jak wszyscy państwo wiecie, jest bardzo uprzejmym dżentelmenem, starał się mnie namówić, żebym nie przedzierał się samotnie przez zamieć, lecz zanocował pod jego dachem. Ponieważ jednak wiedziałem, że już skądinąd ma wielu gości, podziękowałem za grzeczną propozycję i ruszyłem do oberży i czekającego w niej na mnie błogiego łóżka, jako że byłem trochę, by tak rzec, podmęczony. Wspomnę tylko przy okazji, iż ostatnich kilka dni spędziłem w podróży, a poza tym dobrze przecież państwo wiecie, jaka jest pogoda. Aby się nie rozwodzić, powiem tylko, iż śnieg zawzięcie oblepiał mi twarz, zatem oślepiony zgubiłem drogę. Palce tak mi zesztywniały od mrozu, że nawet nie mogłem lepiej otulić się płaszczem, a tu jeszcze nie widać dalej niż na wyciągnięcie ręki, śnieg pada gęsty, a noc jest ciemna. Czułem, jak coraz bardziej ciążą mi powieki i zaczyna mnie ogarniać ciemność. Wiedząc jednak, że zatrzymanie się w trakcie takiej zdradzieckiej śnieżycy oznacza śmierć, wykrzesałem resztkę sił i brnąłem dalej przed siebie. Niedługo jednak z trudem przychodziło mi zrobić kolejny krok, trudno się więc dziwić, że kilka, może nawet dziesięć razy, się przewróciłem. Przy ostatnim upadku, czując się już bardzo wyczerpany, zacząłem wołać, krzyczeć, wrzeszczeć, ile jeszcze mogłem z siebie dobyć sił. Czułem się zupełnie samotny, zagubiony pośród śnieżnego żywiołu i miałem wrażenie, że ryk wichru zupełnie tłumi mój głos. A potem z wolna zacząłem się coraz bardziej uspokajać. Przestałem czuć zimno, nie słyszałem wiatru, nie nękał mnie już strach, zacząłem zaś pogrążać się w błogim bezruchu, który bez wątpienia uśpiłby mnie na wieki, gdyby znienacka nie rozbłysły mi w pamięci wszystkie zasłyszane opowieści o podróżnych, którzy ułożyli się w śniegu na wygodny spoczynek. Myśl o samotnej śmierci na zaśnieżonym wrzosowisku, z dala od wszystkich, którzy mnie kochali i czekali na mój powrót, była tak przeraźliwa, że szarpiąc włosy, aby się rozbudzić, zacząłem krzyczeć: „Nie umrę! Nie tutaj!”. Choć palce nadal miałem zgrabiałe, udało mi się rozpiąć płaszcz i znalazłem scyzoryk. To mnie uratowało. Spójrzcie tylko państwo na tę dziurę w płaszczu. Teraz mogę mówić o szczęściu, iż nie wbiłem w siebie całego ostrza, lecz tylko tyle, aby zmusić się do jakiegoś wysiłku. To się wprawdzie na krótko udało, powoli jednak znowu zaczynałem pogrążać się we śnie, a wtedy wyrzuciłem jeszcze z siebie rozpaczliwy krzyk: „Ty durniu! Durniu! Czemu się na to w ogóle zdecydowałeś? Czemu nie wracasz do łaskawego gospodarza? Ach, oddałbym wszystko, żeby się uratować!”.
„Ja cię uratuję!” Drodzy państwo, głos ten rozbrzmiał tak blisko mego ucha, jak gdyby był to szept napływający z jakiejś innej krainy, pomyślałem więc zrazu, że już umarłem. Jakże bowiem mogłoby być inaczej? Oto leżę pośród zaśnieżonego wrzosowiska, wokół szaleje zamieć, aż tu nagle słowa, które jakby były zmysłową odpowiedzią na me wezwania. Cały zadygotałem i jeszcze wyraźniej usłyszałem ryk wiatru oraz poczułem nieubłagane uściski śniegu. Ale oto znowu usłyszałem: „Ja cię uratuję!”.
Obróciłem się w kierunku mówiącego. Jego głos wywołał we mnie dreszcz, choć inny od tego, który przechodzi po plecach pod wpływem mrozu. Bałem się więc napotkać jego wzrok, wiedząc, chociaż nie potrafiłbym powiedzieć, skąd, że uparcie wpatruje się we mnie. Nie szukając więc jego spojrzenia, spytałem: „Kim jesteś?”, a w odpowiedzi usłyszałem: „Tym, który cię uratuje!”. „Masz tu gdzieś w pobliżu gospodarstwo?”, spytałem, gdyż nic innego nie przyszło mi do głowy. „Sam zobacz”, padła odpowiedź.
Miałem wrażenie, że słowom tym towarzyszył stłumiony chichot. Potem zaś na przekór wszystkim wysiłkom, aby tak nie postąpić i trzymać mówiącego wciąż za plecami, zwróciłem się ku niemu. Czy kiedykolwiek zapomnę wyraz jego oczu? Czy kiedykolwiek zapomnę to jego przeszywające spojrzenie? Nie stanie się tak, choćbym miał żyć tysiąc lat. Był to bardzo wysoki, chudy mężczyzna w średnim wieku, odziany cały na czarno, od stóp aż do cylindra, na którym, co zwróciło moją uwagę, nie osiadł nawet płatek śniegu. W jednej chwili ogarnąłem spojrzeniem całą jego postać, podczas gdy on stał, szczerząc do mnie zęby w uśmiechu sugerującym wyborny humor. Nie śmiałem się odezwać. Nawet nie mogłem tego zrobić. Ostatecznie to on przerwał milczenie, bardzo głębokim, melodyjnym głosem pytając mnie, czy w ogóle wygląda na farmera. Pomimo pragnienia, które tliło się w moim sercu, musiałem przyznać, że ani trochę nie wygląda. Nie powinniście państwo przypuszczać, że byłem przerażony. Może to zabrzmieć dziwnie, ale miejsce zdarzenia, pora, samotność, nieoczekiwane zjawienie się rzekomego pomocnika jakby mnie zaczarowało, więc ostatkiem sił, które potrafiłem z siebie wykrzesać, spytałem, czy mógłby mi wskazać właściwą drogę do oberży.
„Zrobię to z prawdziwą przyjemnością”, usłyszałem w odpowiedzi. Serdecznie podziękowałem mu za życzliwość i ruszyliśmy w drogę. Był tak sympatyczny, opowiadał zabawne historyjki, aby skrócić nam czas marszu, tak bardzo dbał o moją wygodę, przez cały czas był taki układny i grzeczny, że odnosiłem się do niego z coraz mniejszą niechęcią. A zanim dotarliśmy do rozdroża, nawet wymieniliśmy między sobą adresy. Pośród różnych rzeczy, o których rozmawialiśmy w trakcie marszu, znalazła się też kwestia, jak różne rozrywki ludzie sobie wyszukują. Przy tej zaś okazji wyznałem, że ja bardzo lubię zagrać sobie od czasu do czasu w karty. Wtedy mój towarzysz zapewnił mnie, że to również i jego ulubiony sposób spędzania wolnego czasu. Na koniec doszliśmy do podniszczonego drogowskazu, którego cztery ramiona rozczapierzały się we wszystkich kierunkach, a ponieważ teraz już wiedziałem, jak mam iść dalej, pomyślałem sobie: „No, czas najwyższy się rozstać”, na głos zaś powiedziałem, wyciągając rękę: „Tysięczne dzięki za pańską łaskawą pomoc, życzę zdrowia i powodzenia, no i cóż – do widzenia”. On tymczasem jakby nie dostrzegał mojej wyciągniętej dłoni, a tylko wpatrywał się we mnie z takim uporem i taką intensywnością, iż najłatwiej byłoby to przyrównać do węża, wzrokiem unieruchamiającego swą ofiarę.
W tym momencie napięcie i podniecenie słuchaczy osiągnęły taki poziom, iż mówiący musiał na chwilę przerwać i poczekać, aż wszyscy się uspokoją. Potem zaś ciągnął:
„Cóż, może się już nigdy nie spotkamy”, powiedziałem, chociaż sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem, albowiem zabrzmiało to jak zaproszenie do rozmowy. Kiedy teraz zdaję sobie z tego sprawę, najchętniej wyszarpałbym sobie z gęby ten durny jęzor. „O, nie, z pewnością spotkamy się raz jeszcze, gdy nie będzie już ani śniegu, ani mrozu, ani wiatru, ani deszczu”, rzekł. Po raz drugi zatem wyciągnąłem rękę, myśląc, iż może wcześniej tego nie zauważył, bo też noc była ciemna choć oko wykol, i powtórzyłem swoje podziękowanie oraz słowa pożegnania. On jednak zapytał: „Czy naprawdę tak mocno się panu przysłużyłem, że zechciałby się pan nieco odwdzięczyć?”. „Jeśli tylko będę potrafił”, odparłem. „Oczywiście, bo chodzi o najprostszą rzecz na świecie”, on na to. „A jaką?”, dociekałem. „Widzi pan ten wzgórek?”, wskazał na bielejącą zaspę. „Tak, widzę”, odparłem. „To kamień przydrożny”, wyjaśnił, odgarniając śnieg, spod którego wyłoniła się duża, płaska płyta. „No i?”, próbowałem go ponaglić. „Dostateczną dla mnie odpłatą będzie, jeśli siądzie pan na tym kamieniu, pozwalając mi zaspokoić pragnienie, rozpaczliwy wręcz głód, który mnie dręczy”. Nie muszę chyba państwu długo tłumaczyć, iż powróciły do mnie wcześniejsze podejrzenia i zaczynałem nabierać pewności, że padłem ofiarą jakiegoś rozbójnika, który chciał mnie zamordować i obrabować ze wszystkiego, co dałoby się spieniężyć. Postanowiłem zatem działać w sposób bardzo ostrożny: zaspokajać wszystkie jego życzenia, jednocześnie wyczekując okazji, która pozwoliłaby mi się wymknąć. Siadłem więc na mokrej płycie i siląc się na wesołość w głosie, powiedziałem: „No więc siedzę”. Tyle że słowa o pragnieniu i głodzie tak mnie zaniepokoiły, iż bałem się, że zostanę żywcem pożarty. Pomyślałem, że jednak lepiej umrzeć w walce, niż posłusznie czekać na swoją zgubę. Dlatego też odszukałem swój scyzoryk, otworzyłem jego najdłuższe ostrze i czekałem, co dalej nastąpi. Zrozumcie jednak państwo, że wszystko to rozegrało się w ułamku chwili, która jemu potrzebna była, aby zbliżyć się do owego kamienia. Teraz i on przysiadł na płycie. Zacisnąłem zęby i gotowałem się do walki, do której, jak sądziłem, musiało za chwilę dojść, tymczasem on ku memu zdumieniu wyciągnął skądś talię kart i kładąc ją między nami, powiedział: „Chciałbym, abyśmy przed rozstaniem zagrali kilka partyjek czterdziestu pięciu, po suwerenie za partię”. „Czy chodzi właśnie o to pragnienie, ten głód, który tak bardzo chciał pan zaspokoić?”, spytałem, nie kryjąc zdumienia. „No cóż”, odrzekł, z wolna cedząc słowa, „chęć wygrywania stała się narzędziem mojej zguby. Jak tylko sięgnę pamięcią wstecz, zawsze pragnąłem zyskać to, co należało do innych. Nie wiem już nawet, jak wcześnie rozgorzała we mnie chęć gry, która później wzrastała z każdym rokiem, aż wreszcie stała się jedyną treścią życia. Pamiętam, że jeszcze jako chłopaczek zacząłem się ze wszystkimi zakładać. Na przykład, czy ciemniejsza z widniejących na niebie chmur rozpłynie się wcześniej niż jaśniejsza. Mój konkurent wygrał, więc aby powetować sobie stratę, podwoiłem stawkę, a teraz już nawet nie pomnę, o co żeśmy potem rywalizowali. Pamiętam natomiast, że znowu przegrałem. I tak już to dalej się potoczyło, że po każdej porażce podwajałem, potrajałem stawki następnych gier, czasami przegrywając, czasami wygrywając. W końcu jednak straciłem wszystko. Wtedy ogarnęła mnie rozpacz, a ja zacząłem już tylko obmyślać sposoby na to, aby się odkuć. Zapożyczałem się, żebrałem, gotów byłem posunąć się do wszystkiego, aby tylko zyskać potrzebną gotówkę. Szczęście czasami się do mnie uśmiechało, a czasami mnie opuszczało. Tak więc bywało, iż żyłem w luksusie, aby chwilę potem nurzać się w nędzy. To smakowałem drogie wina, to żebrałem o kubek czystej wody. Jednego dnia mogłem być gościem książąt czy lordów, a innego staczałem się między najgorszych nędzarzy. Ale dość już tego, po co tracić czas na gadaninę. Wczoraj trochę mi się poszczęściło, mam zatem trochę pieniędzy. Skoro zaś się okazało, że i pan jest miłośnikiem kart, to cóż, zagrajmy!”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki