Duch z Niewiadomic - ebook
Duch z Niewiadomic - ebook
Wiktor mieszka w leśniczówce w pobliżu zniszczonego pałacu przypominającego smoka. Marzy, żeby go kupić i wyremontować, gdy dorośnie. Niestety ubiega go rodzina Czereśniaków. Wygrywają główną nagrodę na loterii i wprowadzają się wraz z dziećmi do kiczowato odremontowanego pałacu.
Podczas gdy państwo Czereśniakowie urządzają salę kinową, ich córka Magda dowiaduje się, że dawna właścicielka budynku, Róża Niewiadomska, była naukowcem i wynalazcą.
Dwunastolatka razem z Wiktorem postanawiają sprawdzić, czy to duch Róży błąka się po okolicy i jaki sekret skrywa bazyliszek na kominku. Aby odkryć prawdę, przyjaciele muszą odwiedzić pałacowe piwnice i udać się na wyprawę… wehikułem czasu!
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-888-5 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad Niewiadomicami szalała burza. Srebrzyste błyskawice przecinały ciemne, bezgwiezdne niebo, oświetlając na krótką chwilę pałac na wzgórzu. Połyskująca w strugach deszczu pałacowa wieża przypominała głowę smoka, który wyłonił się spod ziemi, a teraz rozgląda się po okolicy dwojgiem oczu, do których podobne były okrągłe okna w dwóch wieżyczkach, zwieńczających wieżę. Nowe dachówki lśniły niczym smocza łuska.
Widok pałacu podczas burzy z pobliskiej leśniczówki był niesamowity. Kiedy Wiktor był mały, bał się go i uciekał do pokoju rodziców. Mówił im, że pałac wygląda jak smok, a oni się nie śmiali. Teraz, mimo późnej pory, dwunastoletni Wiktor siedział w oknie i zastanawiał się, czy architekt, który zaprojektował pałac ponad sto lat temu, wiedział, jak niesamowite wrażenie będzie robić podczas nocnej burzy.
Możliwe, że nie tylko wiedział, ale właśnie taki efekt chciał osiągnąć. Konserwatorzy zabytków, których Wiktor czasem tu spotykał, opowiadali, że pałac zaprojektował dziwak, który chodził na spacery w czasie, gdy wokół biją pioruny. Jak wiadomo, nie jest to rozsądne, zwłaszcza w górach. Nic dziwnego, że zaprojektowany przez niego pałac przypominał budynki znane z rycin w starych powieściach grozy. Wiktorowi bardzo się podobało to skojarzenie. Lubił dreszczowce, książki fantasy i mrożące krew w żyłach historie o duchach, w które nie wierzył, ale i tak go fascynowały.
Przed remontem pałac był ciemniejszy. W oknach brakowało szyb, dziurawy dach przeciekał, do środka przedostawało się światło i wpadały liście. Wyglądał jak ogromna, trójwymiarowa ilustracja do horroru.
Ale ostatnio to się zmieniło. Teraz deszcz dudnił o niedawno wymienione dachówki i wstawione w ostatnich tygodniach szyby, na których gdzieniegdzie pozostała jeszcze folia. Spływał po świeżo otynkowanych ścianach i chlupotał w rynnach, jeszcze czystych i nietkniętych rdzą.
Wiktorowi wyremontowany pałac nie podobał się już tak, jak wcześniej. Oczywiście, chłopiec cieszył się, że ktoś uratował go przed zniszczeniem, ale wolał mroczny, ciemny gmach, zdobiony poczerniałą cegłą, z wieżyczkami osmolonymi od uderzeń piorunów i dziwnymi, ciemnozielonymi dachówkami niż to, w co pałac zmieniono podczas remontu. Biało-beżowy budynek z czerwoną dachówką nie miał tego niesamowitego, mrocznego klimatu.
To tak, jakby ktoś zrobił makijaż potworowi i zawiązał mu kokardkę na ogonie – myślał Wiktor z niesmakiem.
Ale okoliczni mieszkańcy byli tą zmianą zachwyceni.
– Wygląda zupełnie jak rezydencja z serialu – cieszyli się.
– Teraz pewnie uciekną z niego duchy! – żartowali.
Bo po okolicy krążyły opowieści o duchu.
Babcia Wiktora twierdziła nawet, że spotkała tę zjawę. Co gorsza, chętnie o tym mówiła, przez co chłopiec stał się obiektem docinków.
Lubił, kiedy babcia snuła te straszne historie, ale wolałby, żeby nie opowiadała ich znajomym. Wiedział, że normalni ludzie w dwudziestym pierwszym wieku nie wierzą w duchy.
Inżynier Klepka też to wiedział. Był normalny, żył w dwudziestym pierwszym wieku i nie wierzył w żadne duchy. Kiedy przyjmował zlecenie na remont pałacu w Niewiadomicach i usłyszał, że zdaniem mieszkańców miasteczka tam straszy, tylko się roześmiał:
– Jak tam gania Drakula albo inny Frankenstein, to zaprzęgnę ich do roboty!
Pani Klarysa, która zlecała mu remont pałacu, zachichotała, udając, że ten żart ją bawi. Ona też nie wierzyła w duchy, choć bezgranicznie ufała horoskopom z internetu.
– Mówią, że mieszkała tam jakaś hrabina, której nie pochowano po śmierci – przypomniała sobie. – Jej duch plącze się po zamku do dziś.
Właścicielowi pałacu zależało na szybkim remoncie budynku. Chciał go sprzedać z zyskiem. Inżynier Klepka zatrudnił więc dodatkowych pracowników, którzy dniami i nocami dwoili się i troili, a jednak nie było mowy, aby zakończyli prace w terminie.
Kiedy inżynier po raz kolejny przejrzał umowę, z której wynikało, że za każdy dzień opóźnienia zapłaci częścią swojego wynagrodzenia, podjął decyzję:
– Nie zdążymy zrobić wszystkiego, więc nie ruszamy piwnicy. I tak nikt tam nie wchodzi.
Pałacowa piwnica przez całe lata była zagruzowana i taka pozostała. Zainstalowano więc tylko nowe drzwi, które wyglądały jak zabytkowe i pasowały do wyremontowanego pałacu. Patrząc na nie, trudno było uwierzyć, że za nimi ciągle straszą ślady dawnego pożaru i piętrzą się zwały gruzu. Co więcej – wrzucano tam teraz worki po cemencie, pudła i skrzynki.
Termin ukończenia remontu miał minąć jutro. Inżynierowi Klepce i jego pracownikom nie pozostało już zbyt wiele do zrobienia. Dlatego tej nocy w pałacu pozostał tylko on, pan Stefan i pan Marian. Pierwszy z nich był elektrykiem i kończył pracę przy instalacji. Drugi ukrywał w ścianach założone właśnie przewody. Mieli zamiar pracować, dopóki nie skończą, ale rozpętała się burza. Piorun, który uderzył w pałacową wieżę, wywołał spięcie i w pałacu zapanowała ciemność.
– Co za pomysł: budować pałac w takim miejscu! – utyskiwał pan Stefan, poprawiając zapałką knot przygasającej świecy, którą trzej mężczyźni oświetlali sobie pałacowy salon. – Dziwne, że przez tyle lat się całkiem nie spalił…
– To grube mury – powiedział z uznaniem pan Marian. – Solidne. Niełatwo takie spalić. Dawniej ludzie umieli porządnie budować – dodał z nostalgią.
– Teraz nikt nie ma na to pieniędzy – uciął inżynier Klepka.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przeszkodził mu kolejny grzmot.
Zaraz potem dał się słyszeć inny dźwięk.
– Co to? – zaniepokoił się pan Marian.
– Chyba okno się otworzyło – mruknął pan Stefan.
– Chyba nie… – Inżynier Klepka zaciągnął się papierosem. – To coś na dole…
– Pod nami jest tylko piwnica – pan Stefan się wystraszył.
Spod podłogi znów doszedł ich odgłos, jakby ktoś przesuwał coś ciężkiego.
Mężczyźni popatrzyli po sobie zaskoczeni.
– Może ktoś tam jest? – zaryzykował pan Stefan.
– Kto? – parsknął inżynier Klepka. – Nikt się tu nie plątał.
– Może jakiś kot? Albo szczur? – zastanawiał się pan Stefan.
– Koty i szczury nie robią takiego hałasu – zauważył pan Marian.
– Może to rzeczywiście okno? – Inżynier Klepka rozejrzał się po ogromnym salonie. – Albo jakieś drzewo się przewróciło?
– W piwnicy? – zdziwił się pan Stefan.
Tymczasem dokładnie pod nimi ktoś coś przesuwał. Coś ciężkiego…
– To włamywacz! – Inżynier Klepka zerwał się na równe nogi.
– A co niby miałby stąd kraść?
– Jak to co? Choćby te graty z piwnicy. Są bardzo stare i pewnie można je sprzedać na aukcjach w internecie, czy gdzie tam.
– Gdyby było tam coś wartościowego, już dawno ktoś by to ukradł – zauważył pan Marian. – Wszystko tu leżało niepilnowane przez sześćdziesiąt lat.
– Wszystko, co cenne, rozszabrowano – przypomniał mu inżynier Klepka. – Tylko z piwnicy nic się nie dało wynieść, bo wejście było zagruzowane.
– Jakby tam było coś wartościowego, toby sobie odgruzowali – powiedział pan Stefan. – Ludzie potrafią tory kolejowe sprzedać na złom…
Inżynier Klepka włączył bezpieczniki i w salonie rozbłysnął kryształowy żyrandol, zawieszony dzień wcześniej.
Tymczasem z piwnicy doszedł ich kolejny odgłos. Jakby się coś przewróciło.
– Może to ten duch? – zażartował pan Stefan, żeby dodać sobie animuszu, zanim stanie oko w oko z, być może, niebezpiecznym przestępcą.
– Trzeba zawiadomić ochronę – zdecydował pan Marian. – Oni są od pilnowania, my jesteśmy od remontu. – Wyciągnął telefon komórkowy.
– Daj spokój – mruknął inżynier Klepka. – Może to tylko…
– Dzwonię do nich! – oświadczył pan Marian, ale jego dwaj towarzysze już ruszyli do drzwi, prowadzących do piwnicy.
– Jeśli to duch, to poradzimy sobie bez ochrony. To podobno nie żaden Drakula, tylko hrabianka – drwił inżynier Klepka.
– Słyszałem, że jakaś kobieta zginęła tu w czasie wojny – przypomniał sobie pan Stefan. – Była hrabianką?
– W czasie wojny? – zdziwił się inżynier Klepka. – Myślałem, że to starszy duch.
– Podobno nagle zniknęła – ciągnął pan Stefan. – Nie odnaleziono jej ciała, za to jeszcze niedawno widziano ją, jak spacerowała po okolicy.
– To może jednak nie zginęła? – mruknął inżynier i otworzył drzwi do piwnicy. Poświecił latarką w ciemność. Były tam osmalone ściany, a pod nimi sterty gruzu, opakowań po materiałach budowlanych i kłębów zużytej folii, pokrytych grubą warstwą pyłu. Nie sposób było przedrzeć się do niedomkniętych, wypaczonych drzwi, prowadzących do kolejnego pomieszczenia.
– Dajcie mi spokój! – mruknął inżynier Klepka. – Nikt by tu nie wszedł. Musiałby umieć latać.
Zanim jednak zamknęli drzwi, w głębi piwnicy znów coś upadło.
W świetle latarek za wypaczonymi drzwiami zobaczyli ruch. Po chwili ich oczom ukazała się drobna postać, która na widok światła przystanęła. Od mężczyzn dzieliło ją sześć, może siedem metrów.
– Kto tam?! – zawołał inżynier Klepka. – Chyba instalowaliśmy tu lampę nad schodami, zaraz przy wejściu? – zwrócił się do swojego towarzysza.
Pan Stefan przytaknął.
Postać w głębi piwnicy zbliżała się do nich. Żaden się nie odezwał, ale ogarnęło ich przerażenie.
– Gdzieś tu powinien być włącznik… – wyjąkał pan Stefan, oświetlając ścianę, na której nie było ani śladu przycisku.
– Gdzie?! – denerwował się inżynier Klepka. – Przecież sam go instalowałeś!
Nagle w głębi piwnicy rozbłysło światło. Dochodziło ze świetlistej kuli, którą trzymała w rękach tajemnicza postać.
Była drobną kobietą o włosach, które w tym świetle wydawały się białe, podobnie jak jej skóra. Cała była pokryta grubą warstwą pyłu. Miała na sobie długą za kolana sukienkę, podobną do tych, jakie można zobaczyć na przedwojennych fotografiach.
Do inżyniera Klepki i pana Stefana dotarło, na co patrzą. Wrzasnęli, a następnie pan Stefan bezwładnie osunął się na ziemię.
– Tylko nie to – jęknęła zjawa i kula, którą trzymała, zgasła.POZNAJCIE RODZINĘ CZEREŚNIAKÓW
Zatłoczoną ulicą sunął biały lanos. Jego właściciel, pan Czereśniak, był z niego bardzo dumny. Lubił swój samochód. Co tydzień jechał nim do myjni, a potem własnoręcznie go woskował i z zadowoleniem patrzył, jak słońce odbija się w karoserii. W jej nabłyszczaniu pomagał mu syn Arnold, z którego pan Czereśniak też był bardzo dumny. Zawsze chciał mieć takiego syna jak Arnold i porządny samochód. Co prawda jeśli chodzi o samochód, wolałby czarnego mercedesa, ale syna chciał mieć dokładnie takiego, jakiego miał.
Pan Czereśniak pracował w instytucji podlegającej ministerstwu, ale mówił, że pracuje w ministerstwie. Nie lubił swojej pracy, ale zdążył się już do niej przyzwyczaić, a poza tym uważał, że to bardzo dobra posada. Ministerstwo – to brzmi dumnie, budzi szacunek, no i nie trzeba tam zbyt wiele robić ani zbyt wiele umieć. Wystarczy przychodzić i wychodzić punktualnie i mieć wyprasowaną koszulę. Pan Czereśniak cenił punktualność, wyprasowane koszule i krawaty z błyszczącego materiału. Uwielbiał też uroczystości i defilady. Chętnie oglądał w telewizji te, w których uczestniczył. Szukał wtedy na ekranie swojej twarzy. Jeśli udało mu się ją zobaczyć, rozpierała go duma. Lubił także krzyczeć na swoich podwładnych, żeby pokazać im, kto jest szefem. Dobrze było mieć takich podwładnych, na których można nakrzyczeć. Pan Czereśniak bał się jednak swoich przełożonych, którzy co jakiś czas krzyczeli na niego, żeby też poczuć się lepiej.
W białym lanosie obok pana Czereśniaka siedziała jego żona i w skupieniu podziwiała swoje paznokcie, które poprzedniego wieczora pomalowała na beżowo. Pani Czereśniak wciąż malowała paznokcie. Podejrzewała, że byłaby dobrą manikiurzystką, ale była też przekonana, że nie jest to prestiżowy zawód, a jej zawsze zależało na prestiżu. Pracowała w urzędzie i była z tego bardzo dumna. Tak jak mąż nie lubiła swojej pracy, ale zdążyła się do niej przyzwyczaić. Uważała, że to dobra posada, i nie musiała tam zbyt wiele robić ani umieć. Wystarczyło, że przychodziła i wychodziła punktualnie i nosiła elegancką, wyprasowaną bluzkę. Pani Czereśniak lubiła punktualność, wyprasowane bluzki, pielęgnację dłoni i zapach lakieru do włosów. Poza tym podobało jej się, że w pracy może godzinami rozmawiać z koleżankami i korzystać ze służbowego telefonu, dzwoniąc do swojej siostry i koleżanek pracujących w innych urzędach. Jedyne, co przeszkadzało pani Czereśniak w biurze, to ludzie, którzy przychodzili załatwić swoje sprawy i źle wypełniali formularze albo pospieszali ją, twierdząc, że im się spieszy. Na szczęście tutaj wszystko zależało od pani Czereśniak, która nie znosiła pośpiechu. Uważała, że interesanci mogą poczekać albo przyjść kiedy indziej.
Na tylnym siedzeniu samochodu siedziała dwójka dzieci państwa Czereśniaków. Arnold miał prawie czternaście lat. Był najwyższym i najsilniejszym chłopakiem w szkole. Uczył się całkiem przyzwoicie: jedynki szybko poprawiał na dwójki, czasem nawet wpadała mu trójka. Wiedział jednak, że rodzice nie wymagają od niego, żeby został naukowcem. Uważali, że chłopcom takie oceny wystarczą. Pan Czereśniak chciał, żeby jego syn został wojskowym, a Arnold od dziecka o tym właśnie marzył. Uwielbiał filmy akcji, wojenne gry komputerowe i mecze bokserskie. W szkole chętnie dowodził swojej siły i był dumny z tego, że wszyscy się go boją. Lubił także dokuczać młodszej siostrze, którą uważał za dziwoląga. Wiedział, że rodzice mają o niej podobne zdanie.
Magda, dwunastoletnia siostra Arnolda, od najmłodszych lat wiedziała, że nie bardzo pasuje do swojej rodziny. Rodzice woleliby mieć dziewczęcą córkę w wyprasowanej sukience. Tymczasem Magda nie znosiła sprzątania i prasowania. Najchętniej nosiła dżinsy, czym dobijała mamę, a interesowały ją niemal wyłącznie książki, które nieustannie piętrzyły się na jej biurku, i komputery.
Nie podzielała także innych pasji reszty rodziny: nie lubiła centrów handlowych i supermarketów, seriali ani programu reality show _Prawdziwe życie_. Nie bawiły jej gry losowe, w które grała cała rodzina, nie tracąc nadziei, że pewnego dnia zgarną fortunę. Czasem Magda zastanawiała się, czy na kupony, listy i esemesy nie wydawali więcej pieniędzy, niż można wygrać w przeciętnym konkursie.
Dzień, w którym biały lanos sunął zatłoczoną ulicą, był ulubionym dniem tygodnia państwa Czereśniaków i Arnolda – sobotą. W każdą sobotę rano rodzina wsiadała do samochodu i wyruszała do pobliskiego centrum handlowego. Tam długo chodzili po sklepach, a potem szli na obiad do fast foodu.
Po obiedzie nabywali losy loterii Wielkiego Farta, aby potem wypełnić ogromny wózek po brzegi produktami spożywczymi, środkami czystości i innymi rzeczami, które mogły się przydać. Kiedy zawartość wózka znalazła się w bagażniku – rodzina Czereśniaków wracała do domu, żeby zdążyć na odcinek _Prawdziwego życia_.
W sobotę w _Prawdziwym życiu_ było głosowanie, kto odpadnie z programu. Państwo Czereśniakowie zawsze wysyłali esemesy, bo dzięki temu można było wygrać dziesięć tysięcy euro. Co tydzień wysyłali także kupony Wielkiego Farta i niecierpliwie czekali na przerwę w _Prawdziwym życiu_. Bo właśnie w tej przerwie odbywało się cotygodniowe losowanie Wielkiego Farta.
Tej soboty zapowiadano największą w historii kumulację i o tym właśnie rozmawiano w białym, lśniącym lanosie.
– Trzydzieści cztery miliony! – westchnęła pani Czereśniak, zastanawiając się, co zmieniłaby w swoim wyglądzie, mając taką sumę.
– Trzydzieści cztery i pół – poprawił ją pan Czereśniak, mijając czarne bmw. Chciał sprawdzić, kto siedzi za kierownicą, ale nikogo nie dojrzał przez przyciemniane szyby. Pomyślał sobie, że gdyby wygrał te trzydzieści cztery i pół miliona, kupiłby najnowszy model mercedesa z przyciemnianymi szybami.
– Trzydzieści cztery miliony, siedemset tysięcy – uściślił Arnold. Próbował sobie wyobrazić, co można za to kupić, ale ta myśl go przerastała.
– To rekord – powiedział pan Czereśniak. – Nigdy w żadnej loterii w Polsce nie było do wygrania aż takiej sumy.
– Powinniśmy wysłać więcej kuponów niż zwykle – odezwała się pani Czereśniak.
– Ile kupujemy? Dwadzieścia? – spytał Arnold.
– Dwadzieścia! – powtórzył jego tato. Poprzedniego dnia wieczorem słyszał, jak ich sąsiad, który nigdy wcześniej nie grał w Wielkiego Farta, chwalił się, że wysłał aż dziesięć kuponów.
Jeśli w obliczu możliwości wygrania prawie trzydziestu pięciu milionów złotych ktoś, kto nigdy nie grał, wysłał dziesięć kuponów, stali gracze powinni nabyć ich jeszcze więcej. Nie można pozwolić, żeby ktoś zupełnie przypadkowy miał większe szanse na wygraną.
Magda milczała. Nie wierzyła w loterie. Jej rodzina brała w nich udział od niepamiętnych czasów i tylko kilka razy udało im się coś wygrać: półroczną prenumeratę „Dobrej Rady”, osiem złotych, mieszadełko do sałatek, rękawicę kuchenną i kilka długopisów. Zdecydowanie prościej i taniej byłoby po prostu kupić te rzeczy. Oczywiście, gdyby były komuś do czegoś potrzebne, bo na przykład mieszadełka do sałatek nikt nigdy nie użył.SIEDEM LICZB
Zbliżał się półfinał _Prawdziwego życia_. Telewizja robiła wszystko, żeby przypomnieć o tym wiernym widzom programu, ale nawet ci najwierniejsi bardziej niż na sam program, czekali na przerwę.
Tego dnia sprzedano rekordową liczbę kuponów Wielkiego Farta. Podejrzewano, że główna wygrana zostanie podzielona pomiędzy kilku, a może nawet kilkunastu szczęśliwców.
Rodzina Czereśniaków wróciła z centrum handlowego niedługo przed rozpoczęciem _Prawdziwego życia_. Pośpiesznie wnosili zakupy do mieszkania, głośno zastanawiając się, co kupią, jeśli uda im się wygrać choćby milion.
Magda włożyła do lodówki zapas jogurtów i poszła do pokoju, który dzieliła z bratem. Rodzice i Arnold mościli się właśnie na kanapie przed telewizorem. Prezenter _Prawdziwego życia_ przekrzykiwał sam siebie, zapowiadając półfinał.
Magda zamknęła drzwi i włączyła komputer. W pewnym sensie lubiła programy, w których gustowała jej rodzina. Kiedy je oglądali, miała komputer tylko dla siebie, a Arnold jej nie przeszkadzał.
Weszła na forum dyskusyjne, na którym miała kilkoro internetowych przyjaciół. Spodziewała się, że przynajmniej tam będzie mogła dziś porozmawiać o czymś innym niż kumulacja Wielkiego Farta i półfinał _Prawdziwego życia_, ale tutaj też wszyscy pisali tylko o tym. Nawet Kornelia, najbardziej wyrafinowana dziewczyna, jaką Magda znała, chwaliła się, że wspólnie z rodziną wysłała trzydzieści kuponów, choć nigdy dotąd nie grali w loteriach.
Magda czytała kolejne posty młodych internautów zafascynowanych loterią, aż usłyszała okrzyki swojego brata, dochodzące z przedpokoju. Arnold szukał kuponów. Widocznie zaczynało się już losowanie.
Może jednak powinnam tam pójść? – zastanawiała się Magda. – Skoro wszyscy tak tym żyją.
Wstała od komputera i udała się do pokoju rodziców. W przedpokoju poślizgnęła się na jakiejś karteczce. Schyliła się i podniosła ją. Był to, oczywiście, kupon upuszczony przez Arnolda.
– Trzydzieści! – obwieścił prezenter w telewizji.
– Niech to! – syknął Arnold. – Na moich nie ma nawet trójki…
Magda spojrzała na trzymany w ręku kupon. Widniała na nim liczba „30”.
– Powtarzam siedem szczęśliwych liczb – oznajmił prezenter. – Pięć, siedem, jedenaście, dwa, dziesięć, dwadzieścia sześć, trzydzieści.
Magda poczuła się dziwnie. Patrzyła na znaleziony kupon i miała wrażenie, że prezenter ogłaszający wyniki głosowania w telewizji też na niego patrzy. Wymienił dokładnie te liczby, które były wydrukowane na kuponie: 5 – 7 – 11 – 2 – 10 – 26 – 30.
– Niech to! Nie udało się! – rozpaczał Arnold, sprawdzając jeszcze raz miętoszone w ręce kupony. – Ani jednej siódemki, szóstki, piątki, czwórki… – wyliczał. – Nawet trójki!
– Cicho bądź! – ofuknął go sfrustrowany tato. – Jeszcze sprawdzam swoje.
– Ja też! – warknęła rozczarowana pani Czereśniak.
– Tu jest jeszcze jeden kupon – powiedziała Magda, wchodząc do pokoju.
– I co? – zainteresował się Arnold.
Magda przełknęła ślinę. Wolała się nie zastanawiać, co zrobi jej rodzina, kiedy zobaczy los.
– To się chyba nazywa siódemka… – bąknęła.PAŁAC NA WZGÓRZU
Zatłoczoną autostradą sunął czarny mercedes z przyciemnianymi szybami. Jego właściciel, pan Czereśniak, był z niego bardzo dumny. Uwielbiał swój nowy samochód. Zawsze o takim marzył. Wczoraj kazał go dokładnie nawoskować i wypolerować, a potem przez pół godziny patrzył, jak zachodzące słońce odbija się w karoserii. Był to najbardziej zachwycający widok w jego życiu. Piękniejszy nawet od widoku własnej twarzy w telewizji tuż nad ramieniem prezydenta podczas defilady w Dniu Wojska Polskiego.
Za kierownicą czarnego mercedesa siedział pan Józef, na co dzień kierowca w pracy pana Czereśniaka, a tego dnia prywatny szofer państwa Czereśniaków. Pan Józef nie lubił pana Czereśniaka. Najbardziej denerwowało go to, że pan Czereśniak nazywa go „panem Ziutkiem”. Pan Józef od dziecka nie cierpiał tego zdrobnienia, a teraz nazywała go tak cała rodzina Czereśniaków. Pan Józef znosił to, myśląc o wynagrodzeniu, jakie miał otrzymać za dodatkową pracę. Nie miał pojęcia, skąd ktoś, kto pracował w tym samym miejscu co on, nagle wytrzasnął tyle pieniędzy, że od kilku tygodni żyje jak krezus. Ostatnio w pracy rozmawiano tylko o tym. Podejrzewano, że Czereśniak dostał spadek albo odzyskał mienie przedwojennych przodków. Padały też pomysły, że być może wygrał pieniądze na loterii, bo pieniądze u kolegi pojawiły się tuż po losowaniu Wielkiego Farta, w którym padła najwyższa wygrana w historii loterii.
Wkrótce po tym zdarzeniu pan Czereśniak złożył wypowiedzenie. Podobnie zrobiła jego żona. Oboje postanowili dostosować styl życia do nowej sytuacji.
– Teraz jesteśmy arystokracją – oświadczyła pani Czereśniak. – Musimy wszystko zmienić: zajęcia, mieszkanie, samochód… Nawet nazwisko przydałoby się zmienić. Jak to będzie brzmiało, kiedy kamerdyner odbierający telefon powie: „Rezydencja państwa Czereśniaków, słucham”?
Na razie państwo Czereśniakowie nadal nazywali się tak samo, ale zdążyli spędzić dwa tygodnie w Egipcie, dokąd zawsze chcieli pojechać. Wymienili samochód i właśnie rozglądali się za nowym domem. Dwupokojowe mieszkanie w bloku przestało im odpowiadać. Potrzebowali czegoś większego. I oczywiście bardziej prestiżowego!
Od kilku tygodni agenci nieruchomości dwoili się i troili, podsuwając im kolejne rezydencje, ale im więcej Czereśniakowie ich widzieli, tym wyższe mieli wymagania. Agentom nieruchomości coraz trudniej było znaleźć coś, co w ogóle chcieliby zobaczyć. Tym razem jednak zainteresowali się od razu: chodziło o prawdziwy pałac, należący niegdyś do arystokracji, skoligaconej z Jagiellonami, a nawet z samą królową brytyjską – jak twierdziła pani Klarysa z biura nieruchomości.
– Własny pałac i powiązania z brytyjską królową! – rozmarzyła się pani Czereśniak. – To mógłby być sposób na wejście w kręgi prawdziwych elit. Moglibyśmy zmienić nazwisko na takie, jakie nosili poprzedni właściciele tego pałacu…
Pani Czereśniak zawsze lubiła wyższe sfery. Od lat czytała o ich życiu w prasie brukowej i skrycie marzyła o tym, żeby kiedyś zamieszczono tam jej zdjęcia i informacje o jej bliskich, tak jak działo się to w przypadku różnych „elitarnych” rodzin. Lubiła sobie wyobrażać swoje zdjęcie z podpisem „Nowe buty pani Czereśniak”. Albo siebie na okładce „Lali” obok hasła: „Tylko u nas nowe zdjęcia Czereśniaków!”.
– Pałac jest pewnie drogi w utrzymaniu – zauważył pan Czereśniak. – Co prawda stać nas na to, ale dobrze by było, żeby te pieniądze nie rozeszły się zbyt szybko…
– Zamek? – mruknął Arnold. – A na co to teraz komu? Zamki były przydatne w średniowieczu. Jak napadali na Polskę różni Tatarzy i Krzyżacy…
– To nie jest zamek, tylko pałac – sprostowała Magda, która też nie miała pojęcia, co można robić w takim miejscu.
Najbardziej interesowało ją, czy do pałacu, który podobno był zabytkiem, będzie można podciągnąć internet. Poza tym uważała, że przeprowadzka do pałacu, którą od dwóch dni ekscytowała się mama, to pretensjonalny i niepraktyczny pomysł. Pałac stał w lesie, do najbliższej szkoły można było dojechać tylko samochodem, więc ktoś musiałby ich tam odwozić. No i jak tu przyjść do szkoły i powiedzieć nowym koleżankom: „Cześć, mieszkam w pałacu, może wpadniecie pozwiedzać?”.
Ale i tak pałac był bardziej wart obejrzenia niż kolejna biała willa z czerwonymi dachówkami i niebieskim basenem, który przydaje się średnio przez dziesięć dni w roku. Od dwóch tygodni niemal codziennie Magda wraz z rodziną oglądała takie wille, czasem nawet po kilka dziennie. W każdej rodzice znajdowali jakieś wady.
Kiedy rodzina Czereśniaków wylądowała u stóp wzgórza w Niewiadomicach i zobaczyła wyłaniający się spośród drzew monumentalny pałac na jego szczycie, nikt nie miał wątpliwości, że warto było tu przyjechać.
Wygląda wspaniale – pomyślał pan Czereśniak. – Imponująco, dostojnie, no i prestiżowo.
Jak zaproszę krewnych i znajomych do takiego pałacu, już na sam widok zemdleją z wrażenia! – rozmarzyła się pani Czereśniak.
W takim pałacu ostatecznie mogę mieszkać – przemknęło przez głowę Magdzie.
Arnold pomyślał krótko i zwięźle: Ale czad!
Po obejrzeniu budynku i terenu, który kiedyś stanowił jego ogród, a obecnie „wyzwanie dla architektów zieleni”, państwo Czereśniakowie skłaniali się ku temu, by kupić pałac. Pani Klarysa, właścicielka biura nieruchomości, przechodziła samą siebie, zachęcając ich do tego.
Zwykle pokazywaniem nieruchomości na sprzedaż zajmowali się jej pracownicy, ale pałac w Niewiadomicach był najdroższym budynkiem, jaki kiedykolwiek sprzedawała, a na dodatek właściciel, pan Nevadomsky, zagroził w zeszłym miesiącu, że jeśli pani Klarysa nie znajdzie kupca do końca maja, zrezygnuje z jej usług.
– Wejdźmy do środka! – zachęcała nowych klientów. – Wnętrze zostało odremontowane w ciągu ostatniego roku. Proszę spojrzeć na te stiuki, na odnowione posadzki i na to, jakie wyzwanie stanowi ta przestrzeń dla architekta wnętrz…
– Który pokój może być mój? – zapytał Arnold.
– Czy zachowały się jakieś pamiątki po poprzednich mieszkańcach? – zainteresowała się Magda.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_