Duchy nocy wigilijnej - ebook
Duchy nocy wigilijnej - ebook
Antologia klasycznych opowieści o duchach
Święta to magiczny czas, któremu od zawsze towarzyszyła atmosfera niesamowitości. W długie
zimowe wieczory, gdy za oknem szaleje zamieć, szczególnie chętnie sięgamy po historie o
tajemnicach, duchach, zjawach i nawiedzonych domach. I właśnie takie utwory znalazły się w tym
zbiorze, przeznaczonym zarówno dla miłośników opowieści z dreszczykiem, jak i dla każdego, kto
nie wyobraża sobie świąt bez wciągającej książki. Antologia zawiera opowiadania zarówno
popularnych wiktoriańskich pisarzy, takich jak Jerome K. Jerome i Ellen Wood, jak i mniej znanych
autorów, m.in. A.M. Burrage’a i Catherine Ann Crowe, a także utwory Jana Barszczewskiego oraz
Aleksandra Bestużewa.
Lektura tych opowieści przeniesie czytelnika w dawne czasy i zabierze w niesamowitą podróż po
świecie duchów i tajemniczych zjawisk.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-835-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SZLACHCIC ZAWALNIA
Stryj mój pan Zawalnia był dość zamożnym szlachcicem na zagrodzie. Żył na północy Białorusi w dzikiej krainie. Dwór jego leżał w pięknej okolicy. Na północ od niego, zaraz za płotem, było Nieszczordo. Jest to ogromne jezioro. Gdy wieje silny wiatr, to w domu słychać szum wody. Przez okno widać było, jak fale pokryte pianą podnoszą rybackie łodzie w górę, by za chwilę zniknąć. Na południe od dworu jest równina zieleniejąca krzakami łozy. Są też wzgórki zarosłe brzozą, jeżyną i lipą. Na zachód od dworu widać rozległe łąki i rzekę płynącą od wschodu, przecinającą te okolice i wpadającą do jeziora Nieszczordo. Wiosna ma tu nadzwyczajny urok. Gdy się rozleją wody po polach i zabrzmią w powietrzu głosy powracających ptaków, nad jezioro i do lasu wraca bujne życie.
Szlachcic Zawalnia lubił przyrodę. Największą jego radością było sadzenie drzew. Chociaż dwór stał na wzgórzu, to nie można go było zobaczyć z odległości pół wiorsty, bo był zewsząd zakryty drzewami. Natomiast rybakom pływającym po jeziorze cały budynek ukazywał się w swej okazałości. Zawalnia miał też duszę poety. Chociaż nie pisał ani prozą, ani wierszem, jednak każda opowiastka o rozbójnikach, bohaterach, o czarach i cudach nadzwyczaj go interesowała. Nim poszedł spać, musiał wysłuchać ciekawej opowieści. Było zapowiedziane, że nim zaśnie, każdy z czeladzi musi mu opowiedzieć jakąś historię. Słuchał jej z zainteresowaniem, nawet jeśli była powtarzana kilkadziesiąt razy. Jeśli kto odwiedzał go lub przyjeżdżał za jaką potrzebą, czy to był podróżny, czy kwestarz, to najuprzejmiej go przyjmował, traktował z szacunkiem i oferował nocleg. Warunkiem noclegu było opowiedzenie gospodarzowi jakiejś historii czy legendy. Najbardziej witany był przez gospodarza gość, który przybył jesienią i miał jak najwięcej historii czy anegdot do opowiedzenia.
Kiedy przyjeżdżałem do niego, witał mnie z radością i dopytywał się o ludzi, u których bywałem. Opowiadał o swoim gospodarstwie, o brzozach, lipach i klonach, które wokół domu rozciągały swe gałęzie jak ramiona. Jednych sąsiadów chwalił, a innych zaś ganił za to, że oni zajmowali się tylko psami, handlem końmi i polowaniem. Na koniec naszej rozmowy rzecze do mnie:
— Jesteś człowiekiem uczonym, chodziłeś do jezuickich szkół. Czytałeś wiele książek. Rozmawiałeś z ludźmi uczonymi, musisz znać wiele rozmaitych historii. Dzisiaj wieczorem opowiesz mi na pewno coś ciekawego.
Próbowałem przypomnieć sobie coś, czym mógłbym się przed nim pochwalić, ale nic prócz treści książek historyków i traktatów klasyków, których czytałem, nie przychodziło mi do głowy. Historia różnych narodów nie jest zajmująca dla kogoś, kogo nie interesuje historia świata i osoby odgrywające w niej jakąś rolę. Dla mego stryja jedyną ważną książką była Biblia. Ze świeckich książek zaś gdzieś wyczytał, że Aleksander Macedoński, chcąc się dowiedzieć, jak wysoko jest niebo i jaka jest głębokość morza, latał na gryfach i schodził na dno oceanu. Taka śmiałość ludzka dziwiła go i fascynowała. Wypadało więc mi opowiedzieć mu coś w tym guście. Postanowiłem zatem zacząć od Odysei Homera, gdyż w tym poemacie pełno jest czarów i dziwów, tak jak i w naszych gminnych gawędach.
Późnym wieczorem, kiedy wieśniacy kończą swoje prace, mój stryj po modlitwie szykował się do spoczynku. Zebrała się cała czeladź wysłuchać moich opowieści. Rzekł on do mnie:
— No Janko, opowiedzże nam co ciekawego. Ja będę pilnie słuchał, bo czuję, że dziś prędko nie zasnę.
Ja, aby moje opowieści były zrozumiałe dla słuchaczy, opowiedziałem o najważniejszych greckich bogach, boginiach i bohaterach. Potem opowiedziałem historię o złotym jabłku, o sądzie Parysa, o oblężeniu Troi. Wszyscy słuchali z ciekawością i z zadziwieniem. Słyszałem, jak niektórzy z czeladzi mówili:
— Tę historię trudno zapamiętać, bo taka trudna jest.
— A czy to prawda, to co opowiadasz? — po długiem milczeniu zapytał mnie stryj.
— W to wierzyli starożytni poganie, bo to było przed narodzeniem Chrystusa. Z historii wiemy, że był taki naród i że miał taką religię.
— I tego was uczą jezuici w szkołach? Na cóż się to przyda?
— Ten, kto zdobywa wiedzę — odpowiedziałem — ten powinien uczyć się o wszystkim.
— No więc mów dalej.
I dalej opowiadałem, choć było już po północy. Czeladź, rozchodząc się po cichu, powtarzała sama sobie: „Tej historii trudno się nauczyć, wszystko coś nie po naszemu, niczego nie da się zapamiętać”. Po chwili usłyszałem mocne chrapanie mojego stryja i będąc rad z tego zdarzenia, przeżegnałem się i poszedłem spać.
Na drugi dzień gospodarz wstał bardzo wcześnie. Obszedł wszędzie swój maleńki folwarczek i powróciwszy do domu, podszedł do mnie, jeszcze śpiącego, i zawołał:
— O, widzę, to waszmość lubisz spać po pańsku. Wstawaj, u ludzi prostych to grzech i powiedzą o tobie, żeś obibok. Ależ ta twoja wczorajsza historia była bardzo uczona. W łeb mi strzel, nie pamiętam ani jednej familii z tych pogańskich bogów. Nie raz ostatni gościsz u mnie! Mieszkać u mnie będziesz do wiosny. W czasie długich zimowych nocy wiele mi opowiesz o tym i owym.
W czasie mego pobytu w domu stryja musiałem przez wiele tygodni usypiać go co noc opowiadaniem poematów greckich lub streszczaniem łacińskich klasyków. Najbardziej mu się podobała z Odysei mądrość Ulissesa na brzegach Cyrce i na wyspie Cyklopów. Powtarzał mi nieraz:
— A może kiedyś dawno temu i bywali tacy wielcy olbrzymi. Tylko to dziw, że z jednym okiem we łbie. Cóż za chytry był ten Ulisses. Upił go i wykłuł mu oko, i uciekł na baranie.
Nie mógł także zapomnieć o szóstej pieśni z Wirgiliusza, gdzie Eneasz wstąpił do piekła. Powtarzał kilka razy:
— Choć był poganinem, to jakie szlachetne miał uczucia i przywiązanie do ojca kazało mu iść w tak niebezpieczne strony. Jaka to dziwna ich wiara. U nas duszyczki zbawione idą do nieba, a oni sobie wymyślili królestwo niebieskie tak głęboko pod ziemią. Dziwna rzecz!
Pewnego razu, rozmawiając ze mną, zapytał, czy dawno byłem w Połocku.
— Rok bez mała nie byłem w tym mieście — odpowiedziałem.
— Kiedy tam będziesz, dobrze by było się dowiedzieć od księży jezuitów, jak się uczą moi synowie: Staś i Józio. O! Nic złego być człowiekiem uczonym. Ot! Jak opowiadasz z różnych książek różne rzeczy, to nieuk i we śnie nie obaczy tego. Dobrze wszystko wiedzieć. Ja będąc w Połocku z moją nieboszczką żoną, Panie świeć nad jej duszą, prosiliśmy księdza prefekta, aby nie żałowano rózg. Rózgami Duch Święty dziateczki bić radzi. Rózgi bynajmniej zdrowiu nie szkodzą. O! To rózga uczy rozumu i wiary. Nasi niektórzy panicze rozpieszczeni przez rodziców tylko się bawią z końmi i psami. A gdy który przyjdzie do kościoła, ani się przeżegnać dobrze nie umie. Jaka z nich to pociecha rodzicom, kara tylko boska! — głośno to podkreślił.
Nadeszły pierwsze dni listopada. Samotnie siedząc przy oknie, słuchałem wycia jesiennych wiatrów i szumu brzóz i klonów, które gęsto rosły wokół dworu. Żółte liście kręcił wicher po dziedzińcu i podnosił w górę. Wszędzie głucho, tylko niekiedy zaszczekał pies, gdy szedł ktoś drogą lub zwierz wyszedł z lasów. Myśl moja zajęta była jakimś tęsknym marzeniem. Gdy tak dumałem, do izby weszła gospodyni. Była to siostra jego zmarłej żony w dość podeszłym wieku. Widząc mnie zamyślonego, rzekła:
— Nudzisz się u nas, panie Janko. Młody jesteś, a towarzystwa nie masz odpowiedniego. Może i te nocne opowiadania bajek ci się już sprzykrzyły. Bądź cierpliwy, jak tylko zamarzną wody Nieszczordy, obok naszego folwarku jest droga, która wiedzie przez zamarznięte jezioro. Pan Zawalnia będzie miał okazję do zaproszenia na nocleg gości. A ci będą opowiadali, co im przyjdzie do głowy.
Po kilku dniach jasnych i pogodnych zaiskrzyły się mrozy. Zasnęły wody jeziora pod bryłą grubego lodu. Posypał się śnieg z obłoków. Przyszła zima. Przez jezioro Nieszczordo pojawiła się szeroka droga. Jadą nią podróżni i ciągną do Rygi wozy naładowane lnem i podpałkami z żywicznych pni. Na lodzie przy przeręblach pojawili się rybacy. Wraz ze stryjem odwiedzaliśmy ich przy przeręblach i widzieliśmy ich obfity połów. I była jeszcze jedna dla mnie korzyść — stryj, będąc cały dzień na mrozie, prędko zasypiał. Nie musiałem mu opowiadać bajek. Coraz częściej gościliśmy zajeżdżających do nas gości. Chwalił mnie przed nimi stryj i wysoko oceniał nauki jezuickie, jakie pobierałem. Opowiadał, że wiele nowych i ciekawych opowieści usłyszał ode mnie. Choć, jak twierdził, trudno mu było je spamiętać. A i ja byłem rad, że mnie w opowiadaniu ciekawych historii mógł ktoś inny zastąpić. I mnie obecność gości cieszyła. Lepiej słuchać, niż gadać!
Ten wieczór był ciemny, a niebo pokryte chmurami. Nigdzie ani jednej gwiazdy, śnieg padał gęsty. Nagle gwałtownie zawiał północny wiatr. Pojawiła się straszna burza i zawierucha. Okna dworu zasypał śnieg. Za ścianą zawyły wichry smutnym głosem, jakby nad grobem. Ciemno, choć oko wykol. Nic nie widać. Psy na podwórzu szczekają. Rzucają się, jak gdyby chciały ruszyć na jakiego zwierza. Wychodzę z dworu. Słucham, czy nie podeszło stado wilków. Podczas śnieżnych nocy te drapieżne zwierzęta szukają pożywienia, snując się wokół wiosek. Wziąłem nabitą strzelbę, aby je odstraszyć. Jeśli tylko dostrzegę ich iskrzące się oczy, będę strzelał. I nagle usłyszałem krzyk ludzi na jeziorze. Było ich dużo i ich rozpaczliwe głosy świadczyły, że znaleźli się w jakimś strasznym niebezpieczeństwie. Nie byli w stanie sami sobie pomóc. Szybko wracam do dworu i opowiadam to, com słyszał, stryjowi.
— To podróżni — odpowiedział mi — wiatr na pewno śniegiem zasypał drogę. Błąkają się po jeziorze. Nie wiedzą, w którą udać się stronę.
Wziął zapaloną świecę i postawił na oknie. Palące się łuczywo umieścił na uchwytach bramy wjazdowej. Stryj Zawalnia robił to podczas każdej śnieżnej nocy. Mając miłość w sercu ku bliźniemu, jako dobry chrześcijanin, rad był przyjąć gości. Cieszył się, że może pogadać i posłuchać ich opowieści. Podróżni błądzący po zamarzniętym jeziorze dostrzegli światło w oknie. Cieszyli się jak żeglarze, których statek miotany jest morską falą, gdy zobaczą z daleka wśród ciemnej nocy światło latarni morskiej. Podjeżdżali do dworu mego stryja, jak do karczmy stojącej przy drodze, by się ogrzać i dać odpocząć koniom.
Wiatr nie ustawał i dwór otaczały wysokie śnieżne zaspy, tak jak wysokie wały chroniły zamek. W szumie burzy słychać było skrzypiące po śniegu jadące naładowane wozy. Potem rozległ się stukot do zamkniętych wrót i krzyki:
— Karczmarzu! Karczmarzu! Otwórz bramę! Patrz, jaka zawieja! Zmarzliśmy cali i konie nasze zmarzły, ledwo idą. Karczmarzu! Karczmarzu! Otwórz bramę!
Na ten krzyk, niechętnie ze względu na burzę śnieżną, wyszedł parobek i wpadł do głębokiego śniegu.
— Czekajcie, otworzę, co tak krzyczycie?! Tu nie karczmarz mieszka, a pan Zawalnia.
— Ach, paniczu (sądzili, że wyszedł sam gospodarz), wpuść nas przenocować. Noc jest ciemna, niczego nie widać i drogę tak zasypało, że się pogubimy.
— A znacie jakieś opowieści czy bajki?
— Coś tam opowiemy, jeśli pan pozwoli.
Odmykają się wrota, wjeżdża kilka wozów na podwórze. Wychodzi stryj na spotkanie i mówi:
— No dobrze, będziecie mieć wieczerzę i siano dla koni. Lecz ktoś z was musi mi opowiedzieć ciekawą historię. To jest warunek noclegu.
— Dobre, panoczyk — odpowiadają chłopi, zdejmując czapki i kłaniając się.
Wyprzęgli więc konie i przywiązali je do słupów. Dali im siana. Weszli do czeladnej izby, otrzęśli się ze śniegu. Podano im wieczerzę. Po niej kilku z nich przyszło do pokoju stryja. Dał on im jeszcze po kieliszku wódki. Podróżnych posadził blisko siebie. Położył się na łóżku z zamiarem wysłuchać bajecznych historii. Wszyscy domownicy i ja siedliśmy blisko siebie i z wielką ciekawością czekaliśmy, by usłyszeć nowe dla mnie ludowe opowieści.
Opowieść pierwsza
O wiedźmaku i o żmiju wylęgłym z jajka koguta
Nie wszyscy znają język białoruski, a więc te gminne opowiadania, które słyszałem z ust ludu, postanowiłem napisać po polsku. Starałem się je, na ile można, dosłownie przetłumaczyć.
Ten, który zaczął gawędę, nie był człowiekiem młodym. Włosy miał siwe, choć był szczupły i mocnej postury. Gdy opowiadał historie ze swej młodości, zdawał się odmładniać. Po chwili zadumy, jakby coś chciał sobie przypomnieć, zaczął opowiadać:
— Nie bajkę opowiem, lecz to, co było w rzeczy samej. To, co się mi osobiście przytrafiło. Nasze życie niekiedy bywa gorzkie, lecz kto pokłada ufność w Bogu, Bóg się nad nim zlituje i wszystko przemieni na lepsze. Biada zaś temu, kto w pogoni za bogactwem zaprzeda duszę swoją piekłu.
Gdy byłem młody, mieliśmy złego dziedzica. Strach wspomnieć o tym, co on robił. Chłopców i dziewczęta żenił i za mąż wydawał, nie patrząc na to, kto kogo kocha. Nie kierował się ich przyszłym szczęściem. Ani prośby, ani łzy nie mogły zmienić jego decyzji. Swą wolę wprowadzał w życie bezlitośnie. Koń i pies był u niego droższy niż człowiek. Miał on lokaja, złego człowieka, który nazywał się Karpa. Oni razem, najpierw dziedzic, a potem sługa, zaprzedali duszę diabłu. Stało się to tak.
Pewnego razu pojawił się w naszym dworze, nie wiadomo skąd, jakiś dziwny człowiek. Do dziś pamiętam jeszcze, jak wyglądał, jaką miał twarz i jakie było jego odzienie. Niski był i chudy. Zawsze blady, a nos ogromny, jak dziób drapieżnego ptaka. Brwi gęste. We wzroku jego było coś przerażającego czy też obłąkanego. Chodził cały ubrany na czarno. Ale to było jakieś dziwne ubranie. Nie takie, jakie noszą panowie lub mnisi. Z dziedzicem rozmawiał w jakimś dziwnym niezrozumiałym języku. Potem się okazało, że to był wiedźmak. To on nauczył dziedzica, jak robić złoto i jak czynić szatańskie sztuczki.
Byłem wtedy bardzo młody. Pełniłem we dworze stróżowanie nocne. Musiałem obchodzić wszystkie zabudowania dworskie i uderzać młotem w wiszącą żelazną sztabę co pewien czas. Widziałem, że w pokoju dziedzica paliły się świece i on coś tam z wiedźmakiem robił. Było dobrze po północy. Nad dworem snuły się tam i ówdzie nietoperze i jakieś czarne ptaki. Sowa przysiadła na dachu i wydawała odgłosy chichotu, by zaraz płakać jak niemowlę. Ogarnęła mnie okropna trwoga. Przeżegnałem się i zmówiłem pacierze. Trochę mi ulżyło i poczułem w sobie odwagę. Postanowiłem cicho podejść do okna dworu i zobaczyć przez szybę, co też oni tam robią. Gdy się zbliżyłem, postrzegłem przy ścianie okropne straszydło. Strach wspomnieć o nim, była to jakaś ogromna ropucha. Spojrzała na mnie piekielnym wzrokiem. Odwróciłem się i zacząłem uciekać precz jak szalony. Przebiegłem ponad dwieście kroków. Zatrzymałem się przy płocie, który otaczał dwór. Dreszcz wstrząsnął mym ciałem. Wtedy zrozumiałem, że to szatan w postaci tego straszydła pilnował okna mego dziedzica, aby nikt nie mógł zobaczyć tego, co się tam w środku działo. Zmówiłem Anioł Pański. Było lato. Noc była jasna i ciepła, a ja drżałem jakby na mrozie. Dziękowałem Bogu, że wkrótce zapiał kogut. Zobaczyłem, że zagaszono światło w dworze. Już nieco spokojniejszy czekałem na wschód słońca.
Kolejne zdarzenie było równie dziwne. Rąbałem drwa w lesie, słońce szło ku zachodowi, a ja widzę, że drogą idą dziedzic z wiedźmakiem. Skręcili do gęstego jodłowego lasu. Ja, będąc zawsze ciekawy, poszedłem cicho za nimi i skryłem się za drzewem. Byłem pewien, że mają tam się odbywać jakoweś dziwne rzeczy. Cicho było wokół, w oddali tylko stukał dzięcioł w uschłe drzewo. Patrzę i widzę, że na wyrwanym przez wichurę drzewie siedzi dziedzic. Obok niego stał wiedźmak, który trzymał lewą ręką za głowę ogromną gadzinę. Wąż owinięty był na jego prawej ręce. Nie wiem, co dalej było, bo ze strachu uciekłem.
Trzeciego zdarzenia, jeszcze straszniejszego, nie widziałem, słyszałem o nim z ust prawdomównego człowieka. Po wszystkich wsiach w okolicy o tym zdarzeniu mówiono. O północy nasz dziedzic oraz ten gość szatański wraz z lokajem Karpą wzięli z obory czarnego kozła i poprowadzili na cmentarz. Powiadają, że wykopali z mogiły trupa. Wiedźmak włożył na siebie wierzchnie okrycie umarłego — czamarę. Zabił kozła i odprawiał jakiś straszny obrzęd z ciałem kozła i jego krwią. Tego, co się tam działo tej straszliwej nocy, nie można wspomnieć bez trwogi. Mówiono, że jakieś straszydła pojawiły się nad wioską, jakieś stwory podobne do niedźwiedzi, wieprzów i wilków biegały, rycząc. Dziedzic i Karpa ze strachu bez czucia upadli na ziemię. Nie wiem, kto ich ocucił. Jedno jest pewne, że po tej strasznej nocy wiedźmak znikł. Nikt go już potem nie widział. Dziedzic był jakiś smutny, chociaż miał pełno złota i wszystkiego, czego tylko chciał. Stał się jeszcze bardziej okrutny. Nikt mu dogodzić nie był w stanie. Karpę wypędził ze dworu.
W trakcie opowieści podróżnego słychać było szepty słuchaczy:
— Strach słuchać. Aż włos się jeży na głowie.
Stryj się odezwał tymi słowy:
— Musiał on być oszustem albo z krętaczami się zadawał. Człowiek bez religii gotów jest wszystko zrobić. Nu, a co dalej było?
Podróżny kontynuował opowieść:
— Karpę wygnano ze dworu. Poszedł za robotnika do jednego z bogatych gospodarzy. Lecz był on bardziej ciężarem niż pomocą dla niego. Żyjąc od dziecka we dworze, stał się leniwy, uparty i nieposłuszny. Dochodziły częste skargi do ekonoma. Rządca przenosił Karpę z jednej chaty do drugiej, lecz nigdzie nie mógł zagrzać długo miejsca. Wyprosił ekonoma o wstawienie się do pana, by ten dał mu chatę i kilka łanów ziemi, by samodzielnie gospodarzyć. Obiecał sumiennie pracować. Zgodził się dziedzic. Wybudowano Karpie ową chatę, wydzielono kilka łanów najlepszej ziemi. Dano parę koni, kilka krów, byka i trochę trzody chlewnej. Gdy to otrzymał, postanowił, że się ożeni. Nie było żadnej włościańskiej córki, która by chciała wyjść za niego. Nikt nie wierzył, by Iwan był dobrym gospodarzem. Wszyscy wiedzieli, że u Karpy ani krzty wiary w Boga nie było w sercu.
Sąsiadem moich rodziców w tej wsi był Harasim. Człowiek pracowity, nie cierpiał głodu, dobrze służył panu i regularnie płacił daninę. Miał córkę jedynaczkę Agatę. Piękna to była dziewczyna. Cera zdrowa, oczy czarne, smukła. Kiedy się tylko odświętnie ubrała i pojawiła na jarmarku ze wstążką we włosach, w czerwonej sznurówce, to wyglądała jak kwiat maku. Wszyscy nie mogli się na nią napatrzeć. Każdy chciał z nią potańczyć. Dudziarz najchętniej tylko dla niej by grał. Ach! Przyznam się, że i mnie ona tak przypadła do serca, że i dziś z miłością wspominam ją.
Spodobała się ona i Karpie. Postanowił koniecznie pojąć ją za żonę. Nie wiedział, że dziewczyna nie lubiła go. Jej rodzice także nie chcieli go mieć za zięcia. Wysłanych przez Karpę swatów nie przyjęli. Były lokaj dziedzica postanowił poprosić swego pana, by nakazał Agacie poślubić jego. Rodzice dziewczyny, gdy się dowiedzieli o planach Karpy, poprosili ekonoma i całą wieś, by przekonała dziedzica, że Agata jest za młoda na małżeństwo. Nie dojrzała, by dobrze rządzić gospodarstwem. Co więcej, Karpa też nie był dobrym gospodarzem. Niczego dobrego nie można było się spodziewać po takim gospodarowaniu. Pod wpływem ekonoma i włościan dziedzic odroczył ślub na przyszły rok. Karpa miał udowodnić dziedzicowi i ekonomowi, że potrafi być dobrym gospodarzem i zarobi wystarczająco dużo pieniędzy, by utrzymać żonę.
Kochałem i ja Agatę, lecz o ożenieniu się z nią nawet myśleć nie mogłem. Obawiałem się gniewu dziedzica, a i Karpa na to by nie pozwolił. Jako były lokaj pana przyjaźnił się z różnymi wiedźmakami. Gdyby się dowiedział o mojej miłości do Agaty, pewnie zrobiłby mi coś złego. W skrytości duszy marzyłem jedynie o niej i prosiłem Boga, aby ta niewinna owieczka nie wpadła w pazury wściekłego wilka. Stało się jednak inaczej.
Karpa to człowiek wyzuty z sumienia i leniwy. Postanowił iść po poradę do Paramona, najstraszniejszego z wiedźmaków w naszej okolicy. Powiedział mu o swoich planach co do Agaty. O warunkach, które dziedzic dał do spełnienia w ciągu roku. Prosił go, aby podał sposób, jak prędko można zdobyć pieniądze. Był gotów zrobić wszystko, nawet duszę diabłu zaprzedać, byle tylko dopiąć tego, o co się stara.
Paramon dobył ze skrzyni zawinięte w papier jakieś ziarenka. Dając je jemu, powiedział:
— Jeżeli nie masz u siebie czarnego koguta, to zdobądź go gdziekolwiek. Nakarm go tym ziarnem. Po kilku dniach zniesie on jajko nie większe niż gołębie. Jajko to powinieneś nosić cały miesiąc pod lewą pachą. Po tym czasie wylęgnie się z niego maleńka jaszczureczka, którą ty będziesz nosić przy sobie i co dzień karmić krowim mlekiem na własnej dłoni. Będzie szybko rosnąć. Skrzydła pokażą się z jednej i z drugiej strony jaszczurki. W ciągu jednego miesiąca zmieni się w latającego smoka. Będzie wypełniać wszystkie twoje rozkazy. Nocą, przybierając czarny kolor, przyniesie ci tyle żyta, pszenicy i innych ziaren, ile zechcesz. Kiedy zacznie buchać ogień z jego pyska, oznacza to, że będzie miał przy sobie złoto i srebro. Żyj ze smokiem w przyjaźni, jeśli chcesz być bogaty. Jak go rozgniewasz, to może spalić twój dom i całe twoje włości.
Karpa z chęcią spełnił to bezbożne polecenie. Wyhodował okropnego smoka. Wszyscy o tym wiedzieli, jego czary nie mogły ujść oczom sąsiadów. Smok ten zwany żmijem po zachodzie słońca nieraz się zjawiał przed oczyma wieśniaków powracających do domów z pola o późnej porze. Ja sam, nocując nieraz w polu przy pilnowaniu koni na pastwiskach, widziałem, jak to straszydło leciało z szumem skrzydeł, z jego pyska wydobywały się iskry jak z rozpalonego żelaza pod młotem kowala. Nad dachem domu Karpy żmij rozpadał się na drobne kawałki i znikał. Wówczas niebo nad wioską stawało się pogodne. Nie było ani jednej chmurki na niebie. Nocą gwiazdy świeciły jasno. O Boże! — pomyślałem sobie — przed Tobą nic nie ma skrytego. Ty jesteś sędzią ludzkich dzieł, lecz ludzie o Tobie często zapominają.
Po kilku miesiącach Karpa stał się bogaczem. Gdy tylko przybywał na jarmark lub w jakieś święto do karczmy, wchodząc, podpierał się pod boki, czerwoną czapkę na bok miał założoną, głowę zadartą do góry i zdało się, że wszystkich ma za nic. Garścią pieniądze rzuca na stół, każąc podawać, co tylko mu przyjdzie do głowy. Traktuje lekceważąco wszystkich i śmiało krzyczy, że dziedzic to jemu jak brat rodzony. W niczym mu niczego nie odmówi. Może wszystko robić, co się mu tylko zechce, że Agata powinna dziękować za szczęście, że może wyjść za niego za mąż. Za swoje pieniądze to on może sobie kupić żonę, jaką sobie wymarzy.
Agata, słysząc to, zalewała się łzami. Wiedziała bowiem, że jej wola i pragnienia rodziców niczym były. Wszystko zależało od woli dziedzica, a ta nie miała żadnego względu i litości wobec nich. Znała ona dobrze sumienie i obyczaje Karpy. Słyszała rozmawiających sąsiadów między sobą, że się on już pobratał z wiedźmakiem Paramonem. Że dobrał sobie do usług szatana, który przynosi mu mnóstwo pieniędzy. Złoto Karpy nie cieszyło młodej dziewczyny. Skarby to ona chciała odnaleźć w swoim narzeczonym. W pracowitym, cnotliwym i bogobojnym człowieku.
Minął rok. Karpa w mieście nakupił wiele drogich podarków dla pana. Przyjechał do dworu na pięknym koniu, by domagać się spełnienia danej mu obietnicy. Dziedzic posłał po ojca dziewczyny. Nakazano szykować się do wesela i jak najszybciej je przygotować. Biedny Harasim ze swoją żoną płakał nad losem Agaty i modlił się, aby Bóg się nad nimi zlitował. Agatka skrywała gorycz serca, aby nie powiększać żalu rodziców. Zebrała swoje wstążki jedwabne, te najbardziej ulubione. Wzięła po kilka sztuk płótna cienkiego, które sama utkała, i poszła do kościoła. Zawiesiła to wszystko na obrazie Matki Najświętszej i padła na twarz, łkając i zalewając się łzami. Wszyscy, którzy byli w kościele, nie mogli się wstrzymać od płaczu. Po nabożeństwie otarła łzy swoje i powróciła do rodziców spokojna, jak gdyby pocieszona.
Litość i przywiązanie ku tej dziewczynie przemogły we mnie wszelką bojaźń. Postanowiłem pójść do domu, w którym żył Harasim. Dziwne myśli i śmiałe zamiary snuły się w mej głowie. Chciałem ją uchronić od przemocy i Karpy. Chciałem ją ukryć, najlepiej w odległych stronach. Idąc w kierunku domu Harasima, zobaczyłem Agatkę. Samotna chodziła po polu, płacząc, śpiewała żałobnym głosem pieśń na podziękowanie rodzicom za ich opiekę nad nią. Podszedłem do niej i wziąłem ją za rękę. Byłem jakby półprzytomny. Chcąc ulżyć jej cierpieniu, zacząłem mówić:
— Agatko, znam przyczynę łez twoich. Wiem o cierpieniu ojca i matki. Karpa to bezbożny człowiek. Przekupił dziedzica. Zlekceważył twoje pragnienia i wolę twoich rodziców. Bez skrupułów pogrzebał twoje uczucia. Posłuchaj mojej rady, jeśli choć trochę ufasz mi. Znasz, co czuję ku tobie i ku twym rodzicom. Gdzieś daleko są wysokie niedostępne góry zarosłe gęstym lasem. Ciemne puszcze, co się rozrastają około naszych wiosek, też są rozległe i sekretnych polan nie jest w stanie dojrzeć ludzkie oko. Bory ciągną się bardzo daleko. Ucieknijmy precz z tych stron. Skryjmy się przed wszystkimi znajomymi w tych dzikich ustroniach. Będę twoim stróżem i przewodnikiem. Świat jest wielki. Znajdziemy gdzieś zakątek, gdzie się schronimy. Są ludzie z litościwym sercem, którzy dadzą przytułek nawet takim, co uciekają przed sądem. A my przecież nie jesteśmy niczego winni. Nie boimy się sądów ludzkich czy boskich. Pracą własną zasłużymy sobie na kawałek chleba. Bóg dobry da nam zdrowie i siły i w tych ciemnych borach wesprze nas swoją opieką.
Kiedy to mówiłem, oczy moje zaćmiły się łzami. Agatka, patrząc na mnie, mówi:
— Ja ciebie kocham, lecz nie mogę posłuchać twych rad. Rodzice moi będą cierpieć za mnie. Niech będę ofiarą nieszczęścia swego, oby oni tylko byli spokojni — to rzekłszy, ruszyła szybko do domu.
Długo stałem na tym miejscu. Byłem sam, nie wiedziałem, co począć. Wróciłem w rozpaczy do mojej chaty jak półprzytomny. Ruszyłem znów w pole, błąkałem się przez kilka dni po lasach, do żadnej roboty nie przystąpiłem. Wszystko zaniedbałem. Z tęsknoty mało co nie umarłem.
W kościele ogłoszono zapowiedzi. Przyszła niedziela, a Karpa z Agatką bierze ślub. On jest wesoły i chełpliwy, stoi prosto przed ołtarzem. Włosy na głowie strzyżone po pańsku. Na szyi jedwabna chustka. Buty błyszczące, a odzienie z cienkiego sukna. Z takiego, jakie dziedzic tylko czasami zakłada. Słowem, jeśliby kto był obcy, to przed Karpą naszym, na pół wiorsty przed nim zdjąłby czapkę i pokłonił się mu. Agata przeciwnie, smutna. Twarz jej blada, zmieniona, jakby chorowała na ciężkie suchoty. Blask oczu łzami zgaszony. Mówiono, że świece w rękach obojga młodych tak paliły się słabo, iż świadkowie ślubu ze strachem na to spoglądali. Szeptali między sobą:
— Nie będzie w tym małżeństwie szczęścia. Życie ich będzie pełne smutku.
Po ślubie Karpa ze świadkami i młodą żoną pojechał pokazać się dziedzicowi. Z dworu ruszyli do domu rodziców Agaty. Wesele było Bóg wie po jakiemu. Karpa od młodych lat żył we dworze. Nie znał wiejskich obyczajów. Nasze zwyczaje i pieśni były dla niego śmieszne i nie podobały mu się. Nie przeskakiwał przez płomienie palącej się słomy. Nie było żadnych mów pochwalnych. Nie śpiewano pieśni weselnych. Nie zaproszono nawet dudziarza. Nie było tańców. Wesele w domu Harasima podobne było do pogrzebu. Prędko młoda para z gośćmi swymi pojechała do Karpowej chaty. Tam już Karpa chlubił się swoim dworskim zachowaniem i bogactwem. Chciał, by wszyscy brali go za pana.
Wezwał dudziarza, jakby sam był jakimś urzędnikiem. Rzucił kilka srebrnych monet muzykom i grać kazał. Zapłacił dobrze kobietom, którym nakazał śpiewać pańskie pieśni. Z wymuszoną uprzejmością, jak panicz, nakazał chłopcom i dziewczętom tańcować. Nie było tam ni krzty szczerości. Za to jedzenia i napojów było aż za wiele. Butelki z wódką prawie bez odpoczynku przechodziły z rąk do rąk. Gwar w domu. Muzyka gra cały czas. Młodzież tańcuje, on opowiada o dworskiej swej służbie i o względach, na które u dziedzica zasłużył. Lecz Agata jak martwa na to wszystko patrzy. Żal patrzeć na nią.
Na podwórzu chociaż ciemno, to spokój większy niż w chacie. Minęła północ. Goście weselni rozgrzani wódką bawią się wesoło. I tu nagle, jakby błyskawica oświeciła izbę i jakiś nadzwyczajny szum daje się słyszeć na zewnątrz, zmalały płomienie palącego się kominka. Umilkli wszyscy, spoglądając jeden na drugiego. Karpa, jakby zmieniony nieco na twarzy i jakby nieprzytomny, głośno powiedział:
— Przybył mój gość.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki