Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Duchy przeszłości. Morderstwa z jamnikami - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Duchy przeszłości. Morderstwa z jamnikami - ebook

W małym, spokojnym kurorcie we Francji, gdzie życie toczy się leniwie, a kuracjusze z całego świata próbują podreperować swoje zdrowie, dochodzi do kilku tajemniczych morderstw. Jedną z ofiar jest Krystyna Dubois, znajoma żony Maksa Nowaka, sławnego pisarza, który wraz z belgijskim detektywem Guyem Van den Benden stara się rozwikłać zagadkę dziwnych zgonów. Towarzyszą im trzy starsze panie oraz pisarka Dominika Rigo i jej dwa jamniki. Czy ten nietypowy zespół ma szansę na wytropienie i ujęcie sprawcy?

Druga część cyklu „Duchy przeszłości” to mnóstwo zaskakujących, fantastycznych przygód, niebanalni bohaterowie i tajemnice, które czyhają za każdym rogiem pozornie sennego francuskiego miasteczka...

– Panie Nowak, Krystyna Dubois nie żyje, ktoś ją zabił. Pamięta pan? To ta dziewczyna, która razem z pana żoną rozpoznała tego mordercę. I teraz została zabita, zamordowana. Dobrze by było, aby pan przyleciał, moglibyśmy porozmawiać! – krzyczał do słuchawki, komunikacja była często bardzo kiepska.
– To niemożliwe, to nie może mieć nic wspólnego z tamtą sprawą. Gwarantuję panu, że morderca na pewno nie żyje – przekonywałem go.
– Widział pan ciało? Widział pan trupa?… Widział pan?!

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-042-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POWRÓT DO KRAJU

Częste podróże Maksa do Europy zawsze przebiegały bez większych niespodzianek. Wsiadał w Meksyku i wysiadał w Paryżu, w międzyczasie jadł, spał i czytał. Ten rejs był wyjątkowo urozmaicony, a to za sprawą pogody. Nieprzewidywalna, nieposkromiona matka natura kołysała samolotem, jakby wszystkim chciała przypomnieć, że to ona jest panem na niebie i ziemi.

Drobna kobieta siedząca obok Maksa od początku była niesamowicie nerwowa. Bez przerwy coś jadła, najczęściej cukierki owinięte w szeleszczący papierek, czasami chipsy – jakby już sam dźwięk gryzienia miał za zadanie wytłumić szum samolotu i ukoić jej napięte nerwy. Maks starał się nie reagować. Fobie i obsesje ludzi, gdy się im zwróci uwagę, mogą prowadzić do nieprzewidzianych i niebezpiecznych reakcji, przekraczających wyobraźnię normalnego człowieka. Stewardesa podchodziła do niego częściej niż do innych pasażerów, pytając, czy wszystko w porządku, pokazując oczyma dwuznacznie na drobną kobietę obok. Odpowiadał, że wszystko w porządku, starając się skupić uwagę na lekturze.

Teraz jej sylwetka zgięła się wpół, głowę wcisnęła między kolana; ta pozycja miała ją uratować od wszystkich niekontrolowanych przez pilota akrobacji. Trzymała się kurczowo mojej dłoni, wbijając mi w skórę długie, twarde, pomalowane na krwisty kolor paznokcie. Co trzy minuty podnosiła twarz. Patrząc na mnie błagalnym i prawie obłędnym wzrokiem, ni to stwierdzała, ni pytała:

– Nie rozbijemy się, nie? Ja nie mogę teraz umierać, nie mogę.

Trzymałem głowę opartą wysoko na zagłówku i patrząc na nią z góry, odpowiadałem uspokajająco:

– Nie, madame, nie rozbijemy się, nie ma obawy. – Jednocześnie syczałem cicho z bólu.

Jeszcze chwila i przetnie mi skórę i tryśnie krew – myślałem.

Samolot kołysał z lewa na prawo. Do szumu silników dołączył się dźwięk kulek gradu uderzających po stali. Ciężkie granatowe chmury kłębiły się uderzane grzmotami piorunów i rozjaśniane błyskawicami. Zasunąłem okienko lepiej, aby ona nie widziała, jak bardzo niekorzystne są warunki.

Zła pogoda dopadła nas już w połowie Francji. Teraz dolatywaliśmy do lotniska i byliśmy pod pułapem chmur, mieliśmy prawo odczuwać ten spektakl jako szaleństwo. W powietrzu, na pokładzie samolotu, wrażenie tego, co odczuwa się na ziemi, jest pomnożone przez sto. Uczucie strachu, obawy, poczucie bezradności, z którym musiałem się pogodzić – muszę się przyznać – także i mnie skręcało kiszki. Moje życie, nasze życie – myślę tu o wszystkich pasażerach samolotu – jest w rękach pilota. Pilot składał je w ręce któregoś z bogów.

– Podchodzimy do lądowania, proszę zapiąć pas – przypominał głos z megafonów. Niepotrzebnie, bo charakterystyczne dźwięki klik-klak już od dawna umilkły na pokładzie.

– Jeszcze jedną wódkę – poprosił sąsiad za moimi plecami. Opróżniał bar, co chwila zamawiając malutkie butelki.

Stewardesa odmówiła.

Samolot obniżał lot. Zaciskałem zęby, czekając na uwolnienie mojej ręki ze szponów przerażonej sąsiadki. Nie wiem, jakim cudem po mojej dłoni nie płynęła jeszcze krew. Po pewnej chwili koła samolotu dotknęły pasa, na moment podrzuciło nas, po czym samolot spokojnie kołował. „Och” – zespołowe westchnienie ulgi dobiegało z każdej strony.

Moja sąsiadka podniosła głowę i patrząc na mnie, spytała:

– To już koniec? Będziemy żyć?

– Będziemy – potwierdziłem u ulgą.

Pasażerowie zaczęli bić brawa w uznaniu, dziękując pilotowi, który pewno ocierał w tym momencie spocone czoło.

Kobieta usiadła prosto, dalej zaciskała swoje szpony na mojej dłoni. Teraz jednak palec po palcu powoli odklejałem jej rękę. Paznokcie zostawiły w mojej skórze głęboko wciśnięte półkola. Rozcierałem moją dłoń. Kobieta bez słowa podniosła się, zdeterminowana postanowiła za wszelką cenę opuścić samolot, nawet jeśli do wyjścia miała przedostać się po moich nogach.

– Chwileczkę, proszę się opanować! – powiedziałem ostro, przyciskając ją z powrotem do fotela. – Na razie nikt nie opuści samolotu. Musi pani wytrzymać, proszę się nie ruszać, siedzieć i czekać.

Spojrzała na mnie bez słowa i usiadła, patrząc przed siebie w oparcie siedzenia.

– Teraz może się pani przygotować do wyjścia – powiedziałem, wstając i zabierając swój bagaż. Jej sylwetka szybko zniknęła mi z oczu pomiędzy innymi pasażerami.

Dwie godziny później czekałem w kolejce na taksówkę. Wylatując z Meksyku, miałem na sobie bawełniane spodnie, podkoszulek i jasne skórzane mokasyny. Zrozumiałe, w Meksyku temperatura dochodziła do trzydziestu stopni. W Paryżu pilot oznajmił, że temperatura powietrza nie przekracza trzynastu. Przed wyjściem z lotniska zrobiłem przegląd ubrania w torbie. Na szczęście moja kochana, przewidująca żona pomyślała o cieplejszej kurtce, która teraz była jak ulał. Ulał to odpowiednie słowo w tym przypadku. Widząc pogodę, zacząłem się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem, że nie zgodziłem się na propozycję Luca, że po mnie przyjedzie. Ale… nic nie zmieni się w tej chwili, a ja nie zmienię kolei losu.

– Daj spokój – tłumaczyłem przyjacielowi – dla ciebie to trzy godziny jazdy, i to w najlepszym przypadku. Do tego ja na Orly mam być już o dziewiątej, więc ty musiałbyś wstać o świcie, żeby zdążyć. Nie biorąc pod uwagę ruchu na drogach w tych godzinach. Od czego są pociągi? Nie ma mowy, dojadę spokojnie i bez nerwów. Spotkanie jest dopiero w czwartek? – upewniałem się.

– Tak, spotkanie jest w czwartek. Będziesz miał parę dni wolnych przed sobą – krzyczał do telefonu. Połączenie było nie zawsze na poziomie, często w tle słychać było skwierczenia, jakby ktoś smażył coś w tłuszczu, frytki na przykład.

– No widzisz? To wcale niepotrzebne, pewno nawet na nogach bym doszedł.

Na tym zakończyliśmy dyskusję. Nikt nie brał pod uwagę, że aura spłata nam figla, szalejąca ulewa miotała z wiatrem strugi deszczu. I wszystkie środki transportu będą miały opóźnienia, i samolot też. Ludzie zniechęceni patrzyli na siebie wrogo, wciskając głowy w ramiona, osłaniając się, czym kto mógł, i czekali na coś, co wybawi ich z moczenia butów w wodzie, która, szukając jakiegoś ujścia, płynęła w potokach po chodnikach i ulicach. Nikt nie miał ochoty ciągnąć walizek w deszczu między stacjami metra, autobusów i innych środków lokomocji. Większość pasażerów marzyła o taksówce i ja również. Zanim usiadłem w ciepłym wnętrzu, czułem, że moje skarpetki były przemoczone. Zdecydowanie dobrze się zaczyna – pomyślałem z irytacją. Wszystkie drogi Paryża zawsze są zatłoczone. A w czasie niepogody jest to dla użytkowników niekontrolowany koszmar, nerwy każdego są wystawione na próbę. W tej chwili powoli, zderzak przy zderzaku, sznur samochodów powoli posuwał się do przodu. Taksówkarz z dużą flegmą bez nerwów komentował ruch.

– To ci turyści zapychają drogi. Popatrz pan, ci Holendrzy na przykład, co on tu robi? Na wakacje przecież jeszcze za wcześnie. To dopiero połowa maja. Chociaż z nimi to nic nie wiadomo. Pewno skorzysta z jakichś obniżek, jak to Holendrzy. Popatrz pan, nie jest sam, jest ich więcej. Po cholerę pchają się do Paryża? Nie mogą wybrać innej drogi? Zajmują cały prawy pas. – Pokazał głową w prawą stronę. – Ciągną za sobą całe domy. Opalony pan, tu na razie nie ma mowy o słońcu, skąd pan przyleciał? Przepraszam, nie musi pan odpowiadać, to tak dla zabicia czasu.

– Z Meksyku – odparłem szybko.

Stojąc w korku, spoglądałem przez zalaną szybę na samochód obok. Za plecami rodziców na tylnym siedzeniu siedziała mała dziewczynka, w rękach trzymała lalkę. Jej jasna twarz otoczona masą białych loków spoglądała spokojnie, znudzona. Zauważyła, że jej się przyglądam. Pomachała mi ręką lalki. Zrobiłem gest baj-baj. Posłała mi buziaka, potem rozciągnęła rękami wargi. Zrewanżowałem się tym samym grymasem, pokazując język. Mój kierowca włączył kierunkowskaz; znak, że nasze drogi się rozjadą. Mała dziewczynka posłała mi szeroki uśmiech i mnóstwo całusów, pomachałem jej na do widzenia.

– Miła holenderka – skomentował taksówkarz.

– Jak wszystkie dzieciaki – odparłem.

– Za chwilę będziemy na miejscu. W radiu mówili, że transport kolejowy ma spore opóźnienia. W dzisiejszych czasach robią coraz szybsze pociągi, ale opóźnienia są coraz większe.

– Długo już tak pada? – spytałem. – Mój przyjaciel nic nie wspomniał o pogodzie, nie mówił, że pada.

– Tu już pada dwa tygodnie z niewielkimi przerwami – dodał. – Długo. Za długo.

Zatrzymał samochód przed dworcem, gdzie zgromadziła się kolejka oczekujących.

Nie miałem dużo czasu, akurat tyle, ile potrzebowałem na kupno biletu i zjedzenie w restauracji dworcowej plats du jour. Dokupiłem do tego kilka kanapek, trochę ciastek i butelkę wody oraz gazetę. Jeszcze raz zrobiłem szybki przegląd mojego bagażu, na szczęście znalazłem ciepłe polo. Wciągnąłem je na siebie.

Wypadła niezaklejona koperta – to ostatnie zdjęcia, jakie robiliśmy całą rodziną, wszyscy poddali się i wzięli udział w sesji zdjęciowej. Te zdjęcia były przeznaczone dla naszych przyjaciół Janiny i Luca. Na trawie na pierwszym planie leżały psy: Brenda i Sara, i to skrzyżowanie osła z psem – czyli Reks. Z tyłu, przysłonięte zielenią drzew, widać było białe mury naszego domu, masywny budynek w stylu kolonialnym. To, czego widać nie było, to tego, że był pięknie położony na skale tuż nad brzegiem morza. Od plaży dzieliło nas tylko kilkanaście betonowych stopni. Dostępu do plaży z dwóch stron broniły skały, wchodzące daleko w głąb morza i broniące w ten sposób prywatności. Było to kilka mocnych zalet, które przechyliły szalę tak, że zdecydowaliśmy się na ten, a nie inny dom. Posiadłość w przeszłości była własnością towarzysza radzieckiego. Nie bez znaczenia było też sześć pokoi z klimatyzacją i łazienką. Dodać do tego trzeba pokój lodówkę, gdzie mogliśmy magazynować tony żywności, generator, garaże na cztery samochody. Całość od strony lądu była ogrodzona wysokim murem, gdzie oprócz drutów pod prądem, rozmieszczone były kamery podłączone do specjalnego pokoju. Strażnik czuwał nad całością. Nie czuliśmy się wcale odizolowani, a jednocześnie mieliśmy to, co najważniejsze. Bezpieczeństwo naszych rodzin było bowiem priorytetem moim i Pedro. Dom był duży, mieszkały tu przecież na stałe dwie rodziny, ponadto od czasu do czasu ktoś u nas gościł, a i tak nikt nie wchodził sobie w drogę.

Pedro, mający zawsze głowę pełną pomysłów, w szybkim tempie rozbudował istniejący szpital. Przeznaczył na to część złota z przetopionych ram. Zaangażował najlepszych chirurgów plastycznych. Ci poprawiali wiszące półdupki, cycki, nosy wszystkim, którzy byli w stanie zapłacić za to bajońskie sumy. Dochód przeznaczał na rozbudowę małych przychodni – tam, gdzie uważał, że będą najbardziej potrzebne. Nie było to takie znowu proste. O ile rząd był przychylny i dokładał wszelkich starań, aby nam ułatwić sprawę, o tyle kościół patrzył na to raczej nieprzychylnie, nieomal wrogo. Pedro uparcie odmawiał powierzenia swoich ośrodków patronowi kościelnemu. Nie chciał słyszeć o żadnym świętym patronie w nazwie ośrodka i nawracaniu na jakąkolwiek religię.

– Bóg o nich zapomniał już od wieków i przeżyli. Teraz czas, aby oni sami decydowali o tym, jak mają chodzić i w jakim stroju, jakim językiem mówić i na jakich ołtarzach składać ofiary. Ja zajmuję się jedynie ich leczeniem. – W przekonaniach Pedra nic nie uległo zmianie.

Ja zająłem się sprawami prawnymi. Co nie było takie łatwe. Prawo Meksyku jest całkiem inne niż francuskie. Wróciłem więc najpierw do uczelnianej ławy. Między pracą, uczelnią, domem i dziećmi niewiele już czasu zostawało. Ale jeśli taki się trafił, wykorzystywałem go na leżenie w pozycji horyzontalnej na naszej plaży.

Mój przyjaciel Luc razem z „Herkulesem Poirot” podawali argumenty, które miały mnie skłonić do kolejnej wizyty we Francji. Najpierw ten detektyw irytował mnie przy telefonie. Nie rozumiałem, czemu dzwoni do mnie, opowiadając mi o rzeczach, które nie miały ze mną nic wspólnego.

– Panie Nowak, Krystyna Dubois nie żyje, ktoś ją zabił. Pamięta pan? To ta dziewczyna, która razem z pana żoną rozpoznała tego mordercę. I teraz została zabita, zamordowana. Dobrze by było, aby pan przyleciał, moglibyśmy porozmawiać! – krzyczał do słuchawki, komunikacja była często bardzo kiepska.

– To niemożliwe, to nie może mieć nic wspólnego z tamtą sprawą. Gwarantuję panu, że morderca na pewno nie żyje – przekonywałem go.

– Widział pan ciało? Widział pan trupa…? Widział pan?!

– Nie, nie widziałem, to było niemożliwe. Ale może mi pan wierzyć, nikt nie był się w stanie uratować. Wszystko wyleciało w powietrze.

– To jak może być pan pewny? Nie było pana przy tym.

– Pedro wysadził w powietrze całą górę, razem z bandytami. To nie może być ten sam człowiek! – próbowałem go przekonać.

– Tak długo, jak nie mamy dowodów, że nie żyje, to dla mnie on chodzi po świecie.

– No dobrze, ale co ja mam do tego? Takie sprawy należą do policji. To jest jakaś dziecinada.

– Oczywiście, prowadzą dochodzenie w tej sprawie. Są na tropie jakiegoś młodego narkomana. Mam niejasne przeczucie, że ta sprawa jest skrojona dla ciebie – przeszedł na ty. – Może to tylko moja wyobraźnia, ale tak właśnie ją odbieram. Wydaje mi się, że wszystko się w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób łączy i ty możesz pomóc w rozwiązaniu tej zagadki.

– No właśnie, to tylko twoja wyobraźnia, jak trafnie powiedziałeś, i trudno mi sobie wyobrazić, abym jechał do Europy za każdym razem, gdy coś komuś brzdęknie pod nosem – odparowałem obcesowo. – Widziałem ją raz w życiu, i to przelotnie, nawet jej nie pamiętam! To nie jest powód, żebym jechał. Nie, nie trzeba na mnie liczyć. Stanowczo odmawiam – powiedziałem zdecydowanie i odłożyłem słuchawkę. Ta sprawa nie mieści się w ramach moich kompetencji.

Oddychałem głęboko z ulgą, dumny z siebie, że zdobyłem się na kategoryczne „nie”. Moja żona patrzyła na mnie pytająco, marszcząc brwi, i czekała na wyjaśnienie. Relacjonowałem moją rozmowę z „Herkulesem Poirot”.

– Ja jej nawet nie pamiętam, ubzdurał sobie, że mam jakieś cudowne możliwości rozwiązania tej sprawy, wyobrażasz to sobie? Nie rozumiem. Czego on chce?

Oczy Izy nadal spoglądały na mnie pytająco.

– Taka młoda, ojej! Taka młoda. Pamiętam, wyglądała tak sympatycznie. Zamordowana, mówisz? Dlaczego? – powiedziała ze smutkiem. Nie komentowała naszej rozmowy telefonicznej, po prostu było jej smutno, że taka młoda kobieta nie żyje.

Telefon znowu zadzwonił.

– Halo! – krzyknąłem do słuchawki.

– Halo, to ja, Luc, cześć! Co się stało?! Czemu krzyczysz?! Słyszę cię dobrze! – krzyczał jeszcze głośniej mój przyjaciel.

– Wybacz. Miałem nieciekawą rozmowę z kimś z Europy, chciał, abym przyleciał, bo ktoś został zamordowany, a on jest przeświadczony, że ja mogę pomóc w rozwiązaniu sprawy. Totalna bzdura… albo – w najlepszym wypadku – totalne nieporozumienie. A ty w jakiej sprawie dzwonisz? Co mogę dla ciebie zrobić, mój stary przyjacielu? – kończyłem już spokojniej. – Bez znaczenia, mów.

– W podobnej sprawie dzwonię. Też chcę, abyś wrócił do kraju.

– O nie! – odparłem. – A po co? Chcesz zobaczyć moją gębę?

– Słuchaj, twoja książka ma duże powodzenie. Pierwszy nakład jest wyczerpany.

– Co ty mówisz?!

– Robią następny nakład!

– No chyba żartujesz?

– Przeciwnie, mówię teraz całkiem serio, to poważna sprawa. Wszyscy mówią tylko o twojej książce.

– A ty nie możesz się tym zająć? – spytałem.

– Nie, nie mogę podpisywać twoich kontraktów.

– No nie. Fałszowanie podpisów kosztuje drogo – próbowałem rozładować sytuację.

– Maks, słuchaj. Wydawnictwo chce zorganizować kilka spotkań. Musisz przyjechać.

– Zdecydowanie wszyscy się uparli – odparłem zrezygnowany. – No cóż. Zadzwonię, jak będę coś wiedział. Dzięki, stary.

Tego samego wieczoru, kiedy dzieci słodko spały, siedliśmy we czwórkę w ogrodzie. To znaczy Pedro, ja, moja żona Iza i jej matka Izabella. Issam pojechał do siostry. Zdecydowaliśmy się zróżnicować imiona obu kobiet, dzięki temu uniknęliśmy wielu nieporozumień. Było to najlepsze rozwiązanie. Obie kobiety, matka z córką, powoli się poznawały. Pedro, wierny swoim przekonaniom, że tylko praca i obowiązki budują charakter i szacunek, złożył na ich barki sporo odpowiedzialności. To do nich należało zaopatrzenie domu. To one decydowały – jak to bywa ciągle we wszystkich chyba rodzinach – o wychowaniu potomstwa, to znaczy naszego Toma oraz Mony i Lisy. Resztę czasu poświęcały edukacji i pomocy nieletnim dziewczynkom w ciąży. Na początku to była taka dorywcza praca, szybko przerodziło się to jednak w powołanie. Z dużą energią odnawiały istniejące ośrodki i organizowały nowe. Ze względu na problemy zdrowotne Izabelli, która dalej mocno utykała, jeździły wszędzie razem, a Iza pełniła rolę kierowcy. Osobiście uważam, że robiła to zbyt brawurowo, prowadząc jak prawdziwy kaskader.

– Tu, w tym kraju, nikt nie ma prawa jazdy, bo nie ma żadnych zakazów czy nakazów, kto odważniejszy, to jedzie, reszta stoi i czeka – odpowiadała mi za każdym razem, gdy narzekałem na jej sposób prowadzenia.

Jednocześnie matka dawała córce lekcje języka.

Tego wieczoru opowiedziałem rozmowę z detektywem.

– Pedro, czy jesteś pewny, że wszyscy w tej grocie stracili życie? – spytałem, nie zwlekając.

– Nie, nie mogę być tego pewny – odparł, wzruszając ramionami. Nalał sobie drugiego drinka. Siadając, spytał: – Co ci przyszło do głowy? Czemu pytasz? Przecież roztrząsaliśmy tę kwestię już kilka razy – dodał zdziwiony.

– Opowiedz mi to jeszcze raz.

– Mogę ci w skrócie opowiedzieć. Czekaliśmy na zbirów cierpliwie. W planie było ściągnięcie ich wszystkich do środka i wtedy wysadzenie w powietrze całej groty. Tyle że wulkan zaczął się niespodziewanie budzić, najpierw te małe trzęsienia ziemi powodowały niewielkie osunięcia skał. Ten wulkan to prawdziwa niespodzianka geologiczna – ciągnął podniecony. – Paricutin, tak się nazywa, wyrósł dosłownie na polu ojca mojego pacjenta Dionisia Pulisio. Opowiadał mi on, jak jego ojciec razem ze swoimi compadres najpierw próbowali zasypać stożek. Ale dosłownie na ich oczach rósł on w górę. Erupcja nastąpiła wkrótce potem. Dionisio opowiadał, że Paricutin już przy pierwszym wybuchu wyrzucił w powietrze popioły i tysiące ton lawy. Wspominał często o ewakuacji wielu okolicznych wiosek. Przerażeni wieśniacy uciekali, nie bardzo wiedząc, gdzie mają się udać. Zabierali ze sobą swój marny dorobek na plecy osiołka – jeżeli go mieli. Bezradni patrzyli, jak pod popiołami znikały ich domy…

– Pedro – przerwała mu Izabella – przejdź do rzeczy. To miało być w skrócie, a w skrócie – znaczy w skrócie.

– Po kolei, kochanie, to ważne. Po latach, chyba dziesięć lat to trwało… nie, chyba…

– Pedro, nie powiesz mi, że wulkan był w erupcji przez dziesięć lat! I będziesz nam relacjonował to teraz rok po roku! – przerwałem mu, widząc, że podniecony nie ma zamiaru udzielić mi odpowiedzi.

– To ważne – upierał się nadal.

Poprawiliśmy się wszyscy na fotelach, wiedząc, że w interesujących nas kwestiach nie uzyskamy żadnej istotnej informacji, przynajmniej przez następne parę minut. Pedro o Meksyku wiedział wszystko albo prawie wszystko. I przy każdej okazji dzielił się tym z nami. Poddaliśmy się z głębokim westchnieniem, obie kobiety spojrzały na mnie, jakby to mnie obwiniały o to, że skazałem je na ponowne słuchanie znanej historii.

– Ten wulkan nie dziesięć, tylko dziewięć lat był uśpiony. Od czasu do czasu wydobywał się z niego stożek białej pary, jak z sagana. Widzieliście zresztą sami – mówił.

Wszyscy przytaknęli. Ten, nie zwracając na to uwagi, ciągnął:

– Stożek wyrósł na wysokość czterystu dwudziestu siedmiu metrów. Ostatnia erupcja przykryła popiołami wioskę San Juan Paragaricutiro. Można jednak zauważyć czubek dzwonnicy kościoła św. Jana. Wygląda to dość malowniczo, bardzo mistycznie. Czubek kościoła wydobywa się na powierzchnię spod czarnych popiołów. Jakby chciał dać do zrozumienia, że bogowie kierują naszymi losami. Albo że wiara…

– Gwarantuję ci, że nikt z nas nie pokusi się w tej chwili o podziwianie Poritina – przerwałem. – Ja bym chciał ino wiedzieć, czy ty jesteś pewny, że wszyscy są pochowani pod stertą skał i popiołu!

– Paricutina – poprawił mnie ze stoickim spokojem. – Nie, czemu? Te lekkie trzęsienia spowodowały, że osuwające się skały uszkodziły lonty i zapalnik. To było naprawdę ryzykowne. Słyszeliśmy prawie oddechy zbirów. Schowani za fałszywym murem, Issam i ja skręcaliśmy kawałki sznurka. Wszystko zostało pokrzyżowane przez te trzęsienia. W momencie gdy oni szukali nas po grocie, my, starając się nie robić hałasu, rozwijaliśmy następną szpulę dołączoną do paluszków dynamitu. Dobrze Issam pomyślał o tych fałszywych ścianach. Inaczej nie wiem, jak by to było. Teraz mieliśmy czas na ucieczkę schodami w górę, dopadnięcie do samochodu, wyciągnięcie go z ukrycia i ucieczkę; wcześniej zapaliliśmy lont. Gdyby nie te ściany, to wszystko nie wchodziłoby w rachubę. Zresztą, nawet i teraz tego czasu do końca nie mieliśmy…

Podniosłem się, nalałem każdemu z nas kolejnego drinka, ryzykując, że upijemy się, zanim odpowie na moje pytanie. Musimy uzbroić się w cierpliwość – myślało każde z nas.

– Issam jest nie do pobicia w bieganiu po skałach, zresztą sami o tym wiecie. Nie ma w całej okolicy nikogo równie sprytnego, pełnego inwencji. Podzieliliśmy się więc zadaniami: ja skończę instalację zapalników i podłączę do dynamitu, a on w tym czasie postara się przyprowadzić samochód jak najbliżej z tyłu groty. Tak też zrobiliśmy – kończył, dopijając drinka.

– Czy jesteś pewien – powtarzałem, naciskając na ostatnie słowo – że nikt się nie uratował?

– Nie, jak już mówiłem, niczego nie jestem pewien. Jak podpalałem lont, nastąpiło nowe lekkie trzęsienie ziemi. Ktoś mógł znaleźć drogę do wyjścia i się uratować. Chociaż wątpię. Zaraz po tym stożek wulkanu eksplodował. To było fantastyczne, po prostu fantastyczne! –powtarzał z entuzjazmem. – Najpierw grota wyleciała w powietrze, potem Paricutin. Trzeba by jakiegoś cudu, żeby ktoś się uratował. No, oprócz nas, ale my mieliśmy przygotowaną drogę ucieczki.

– Tak – powtarzałem za nim – to było fantastyczne. Najpierw grota wystrzeliła jak z armaty, prawie poziomo. Potem pionowo Poritina. Co za widok! Przez moment myślałem, że to ty wysadziłeś w powietrze wulkan! – Udzieliło mi się podniecenie Pedra.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Tak więc nie możemy być niczego pewni. Ten detektyw jest przekonany, że morderstwo Krysi jest dziełem tego psychopaty, który mordował dawniej, ale mam wrażenie, że on jest przewrażliwiony na jego punkcie, dlatego jeżeli coś nawet lekko wiąże się z tymi sprawami, to on od razu myśli, że to ten Wiktor Bastita. A przecież on był w grocie, kiedy wybuchła. Pedro nie może gwarantować, że nie żyje. Ale trudno podejrzewać o wszystkie nierozwiązane sprawy kryminalne tę samą osobę – próbowałem pokierować rozmową. – To wszystko takie poszlakowe, bez najmniejszego rzeczowego dowodu. Tak się tylko domyślamy.

– Psychopata nie zmienia się na lepszego, bo tak postanowił. – Pedro podłapał słowo „psychopata” i od razu zrobił nam wykład. – Jego pokusy są silniejsze niż zdrowy rozsądek. Potrafi grać komedię jakiś czas, może być miły, uprzejmy, przez cały czas jednak tylko manipuluje zręcznie swoim otoczeniem. Wszystko podporządkowuje swoim potrzebom, jest oportunistą, wyczuje wszystkie ukrywane słabości danej osoby, aby je umiejętnie wykorzystać. Może być dobrym oratorem, potrafić przekonać ludzi nawet do morderstwa. Robi to, bo sam jest pozbawiony uczucia strachu, nie wie, co to jest miłość, nie jest w stanie kochać, nie potrafi odczuwać litości. W najgorszym przypadku, jeżeli nie osiągnął w danej chwili tego, co mogłoby go zaspokoić, może wpaść w szał i swoje sadystyczne popędy wyładować na tych, którzy się nawiną. Często jego ofiary to osoby słabsze, na przykład kobiety, ale nie tylko. Psychopaci potrafią zabijać w sposób wyrachowany, metodyczny, często ich morderstwa są zaplanowane. Innym razem zabiją kogokolwiek. Trudno ich leczyć, ja się w każdym razie do tego nie nadaję. W tej chwili nie ma jeszcze skutecznych lekarstw. Mocne środki uspokajające i tyle. Wiktor dla mnie był nieuleczalny, prawdziwy sadysta, psychopata. Wariat.

– Pedro, już skończ – powiedziałem, widząc, że Izabella, śpiąca, nieprzerwanie ziewa.

– No już skończyłem, nie mamy żadnych konkretnych dowodów, że nie żyje. Trzeba się liczyć z tym, że tacy zboczeńcy mają czuwającą nad sobą jakąś gwiazdę, która zboczyła z orbity, kto wie? Ale przecież to wszystko nie ma sensu, po co miałby mordować kogoś w Europie? Narażać się tamtejszej policji, jeżeli tu, w Meksyku, pod nosem policjantów bez przerwy giną ludzie. Tutejsi psychopaci mają wolną rękę, niestety. Ale to inna sprawa… – Przerwał, zamyślił się na moment. Spojrzał na nas, wstał, poprawił poduszkę pod plecami Izabelli, obrócił się w moją stronę i spytał: – Dobrze kojarzę, że mówiłeś, że są dwa powody do wyjazdu?

– No tak, drugim powodem jest moja książka. – Spojrzałem po wszystkich, zmarszczyłem nos, powiedziałem cicho: – Podobno ma powodzenie. Przygotowują drugie wydanie.

– Co takiego?! Nie słyszałem… Co ma książka?

– Wyczerpał się pierwszy nakład, ma podobno duże powodzenie – powtórzyłem głośniej.

– A to masz ci los! Gratulacje! – wykrzyknął Pedro, szczerze zadowolony, i dodał: – A to niespodzianka. Dominika miała rację – mówił w dalszym ciągu wyraźnie ucieszony. – A ja, muszę się przyznać, nie chciałem w to uwierzyć. Kto by się spodziewał! Iza, myślałaś choć przez chwile, że twój mąż ma talent literacki?

– Mhum – odpowiedziała. Takie „mhum” mogło oznaczać zarówno „tak”, jak i „nie”. Podniosła głowę, patrząc mi prosto w oczy, i mówiła dalej: – Tak długo, jak był zajęty stukaniem na maszynie, na mnie spadało więcej obowiązków. Trudno było z nim rozmawiać, irytował się, pochłonięty w notatkach, odpowiadał bzdury, nigdy nie miał czasu, budził mnie o piątej rano, mówiąc, że musi coś ważnego zanotować. Wieczorami przeglądał, co napisał, usypiał często z ołówkiem w dłoni. To było w jego interesie, aby z tego coś wyszło.

– Czyżby to była prawda? Chyba przesadzasz. – Popatrzyłem na nią.

Pokręciła głową.

– Naprawdę tak było?

Pokiwała głową.

– Często tak było? – Przyglądałem jej się, czekając, że mi powie, że były to rzadkie, sporadyczne przypadki.

– Wielokrotnie usypiałeś, trzymając moją rywalkę w dłoniach. A ja spokojnie czekałam, kiedy skończy się ten wasz romans, z sukcesem dla mnie. No i doczekałam się. Mam męża pisarza; miałam adwokata, awanturnika, a teraz mam pisarza – mówiła poważnie, choć z dużą dozą kpiny. Robiąc z ust półksiężyc, pokiwała głową z podziwem.

Pedro spoglądał na nas ubawiony.

– Jeżeli dobrze zrozumiałem, mój druhu, poddany zostałeś sprawdzianowi. Jak długo trzymał tę kochankę w rękach? – spytał.

– Długo, pół roku – zabrałem głos. – Ale nie przypuszczałem, że zostanie to przez kogokolwiek docenione. Luc mówi, że szykują drugi nakład i że muszę przyjechać do kraju. Wróciłem do poprzedniej kwestii: – Nie myślałem, że aż taki ciężki byłem do życia. Nie wiedziałem, kochanie, nic nie mówiłaś.

– Maks, kocham cię – powiedziała – a reszta… to nie jest takie ważne. A z twojej książki dowiedziałam się przy okazji paru spraw. No i, jak widzisz, warto było – mówiła, przyglądając mi się kpiącym wzrokiem, najwyraźniej chciała mnie sprowokować.

Udawałem, że nie rozumiem aluzji. Mrugnąłem za to do niej ubawiony.

– A jeszcze mnie kochasz?

– Ciągle i bez przerwy cię kocham. Nie wiem, czy nasze małżeństwo przeżyje następną książkę, ale na razie nic nie zapowiada, że ciąg dalszy nastąpi.

– Brawo, dzieci – przyszła mi z pomocą teściowa. – Jeżeli dobrze rozumiem, lecisz do Francji. Nie wiem, to takie trudne? Latałeś już nie raz. W czym jest problem?

– Nie ma problemu. Żadnego – odpowiedziałem. – Nie wiem, co mam myśleć o tym, co mówił ten stary Belg. Jeżeli rzeczywiście morderca żyje, to może być zagrożeniem dla całej rodziny. Nasze stare psy przecież nie odstraszą bandziora.

– Nie, to pewne, nikogo nie odstraszą – zgodził się Pedro.

Wszyscy popatrzyli z politowaniem na nasze stare psy, które jakby czując, że o nich mowa, podniosły siwiejące głowy, nieśmiało merdając ogonami.

– Ach, chodzi o to, czy on nam nie zagraża! – powiedział Pedro, który najwidoczniej dopiero teraz zrozumiał, po co całe to moje przepytywanie. – Jest to mało prawdopodobne, że ktoś przeżył. Zresztą, według ostatnich wiadomości, jakie mam, jego żona zaczyna na nowo układać sobie życie u swoich rodziców, mieszka tam z córką. Gdyby żył, nie zostawiłby tak całej fortuny, jaką zarobił. Jest to mało prawdopodobne. A tu ani śladu po nim. Rozpłynął się w powietrzu, trafnie powiedziane. Dla twojego spokoju, Issam ma wrócić pod koniec przyszłego tygodnia… Bzdura, nie trzeba popadać w paranoję, on nie żyje!

– Jak Issam wróci, to polecę.

– Oczywiście, zrobimy trochę zdjęć, może Luc nabierze ochoty i w końcu nas odwiedzi. Wszystko będzie dobrze, mój geniuszu – powiedziała Iza, wyciągając rękę w moim kierunku. – Idziemy spać.

Luc był jedyną osobą, której nie udało się nam namówić na przyjazd do Meksyku. Nie wiem, czemu w dalszym ciągu się opierał. Ciągle tylko nie i nie. Nawet dziadkowie spędzili u nas kilka tygodni. Wrócili do kraju, jak upały stały się dla nich ciężkie do zniesienia. Berta z mężem przewinęła się przez nasz dom. Kris również spędził tu kilka dni. Namówił bez żadnych trudności Ediego i Iwonę na wspinaczkę po wulkanach. Są teraz razem gdzieś w głębi kraju i oglądają, jak diabli w garnkach gotują – mówię tu w przenośni o stożkach wulkanów.

Dwa tygodnie później siedziałem zmarznięty w wagonie pociągu, który to już dłuższą chwilę stał unieruchomiony między lasem po jednej stronie i polami obsadzonymi cebulą po drugiej. Zielone pędy wystawały z wody. Ziemia była tak nasiąknięta, że zamieniła pola w płytkie błotniste jeziora. I nic na niebie nie zapowiadało jakichś zmian. Krajobraz wyglądał przygnębiająco. Drzewa przyginały mokre gałęzie do ziemi, konary często nie wytrzymywały ciężaru i odszczepiały się, wisząc bezwładnie na innych drzewach. Niebo w różnych odcieniach metalu w groźnym granatowym kolorze stało w miejscu nieruchomo, jakby umęczone hukiem grzmotów i błyskawic. Deszcz szumiał jednostajnym dźwiękiem po metalowych ścianach wagonów. Nie wiem, czym były powodowane te postoje, najpewniej decydowały jakieś względy pogodowe. Nie chciałem otwierać okna i wystawiać głowy z wagonu. Pociąg jechał jakiś czas, potem zwalniał, zatrzymywał się, odczekał chwilę, potem ruszał w dalszą drogę. Te przystanki na dworcach były bardziej urozmaicone. Zmieniający się co jakiś czas pasażerowie w wagonie z uporczywą zawziętością pomieszaną z irytacją otrzepywali parasole, płaszcze i zajmowali wolne miejsca. Nikt się nie uśmiechał. Ci, którym droga się kończyła, spoglądali na szyby wagonu. Pada – stwierdzali z westchnieniem rezygnacji, zapinali na sobie płaszcze, podnosili kołnierze. Trzymając w dłoniach parasole, tak przygotowani, ruszali w stronę wyjścia.

Po którymś z kolei przystanku stanął przede mną wysoki mężczyzna. Pokazał palcem na wolne miejsce naprzeciw i podnosząc tylko kącik ust, spytał, czy jest wolne. Nie czekając na to, co odpowiem, machał swoim zmoczonym płaszczem, zraszając wszystko naokoło. Przewiesił go na wieszaku, wyciągnął z kieszeni marynarki dużą kraciastą chustkę do nosa, wycierał jego brzegi. Z takim samym zapałem zabrał się do wycierania skórzanej aktówki, którą umieścił obok na siedzeniu. Potem uderzał butem o but, pozbywając się ostatnich kropli, i obtarł je do sucha. Złożył starannie kraciastą chustkę, umieścił ją w kieszeni. Chrząknął, przyjrzał mi się z uwagą, zrobił kilka grymasów ustami, obracając wargami naokoło. Przejechał językiem po zębach, jakby chciał sprawdzić, czy wszystkie są na swoim miejscu. Najwyraźniej nie był to koniec rytuału. Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni tweedowej marynarki, wyciągnął z niej maleńkie lusterko i grzebień. Z dużą uwagą śledząc w zwierciadle grzebień, zaczesywał krótko przystrzyżone włosy. Poprawił tym samym gestem wąsik, przejechał palcem po brwiach. Zadowolony z siebie odłożył wszystko na swoje miejsce. Dopiero teraz spojrzał na mokry pejzaż za szybą. Na nowo zerknął na mnie, jakbym dopiero co usiadł naprzeciw niego, chrząknął i zamilkł. Siedział tak chwilę, wpatrując się w punkt ponad siedzeniami.

Sztywny, wysoki, o mocno wystających kościach policzkowych, z tym małym wąsikiem i swymi manierami przypominał dawnych oficerów armii angielskiej. Brakowało mi jeszcze do obrazka nieodzownej filiżanki dymiącej herbaty i małego talerzyka z ciasteczkami.

Postanowiłem przerwać mu medytacje.

– Ale pogoda – powiedziałem.

Odparł kurtuazyjnie:

– Oho. – Spojrzał na mnie, sięgnął do drugiej kieszeni marynarki, wyciągnął z niej metalową piersiówkę, bogato zdobioną we wzory ptasie, i zajął się odkręcaniem. Napełnił maleńki kieliszek, przyglądał się mu krótką chwilę, a następnie wyciągnął go w moją stronę.

Zaskoczony tym gestem, przyjąłem poczęstunek. Mrucząc słowa podziękowania, wlałem płyn do gardła. Mocny alkohol rozgrzał moje wnętrze. Nie wiedziałem, co wypiłem.

– Doobre – powiedziałem, odzyskując oddech. – Dziękuję.

Zdecydowanym gestem przechylił napełniony kieliszek, bez najmniejszego grymasu zakręcił i schował piersiówkę.

– Dobre – przyznał i niespodziewanie dla mnie dodał: – To mój przyjaciel, Stasiek, robi to sam. Nie wiem, co tam jest, to na pewno polska tajemnica. Wódka jest polska.

– No to rozumiem, czemu takie dobre – przyznałem z uśmiechem, mając na myśli te wszystkie anegdoty o polskiej wódce, i dodałem z dumą: – Mój dziadek jest Polakiem.

– Ach tak? – Jego wzrok naraz stracił na oschłości, nagle jego oczy przyglądały mi się ciekawie. – Ci Polacy wiedzą, jak pić i co pić. Szkoda, że Stasiek nie chce powiedzieć, jak się to robi, tajemnica. Stary i uparty – stwierdził i znowu zamilkł. Patrzył na okno, po którym niezmiennie spływały strużki wody. Wcisnąłem się mocniej w oparcie i ja również gapiłem się bezmyślnie w okno. Nie wiedziałem, o czym mogę mówić z moim przypadkowym kompanem podróży, żeby nie wydawać się natrętnym.

Po chwili odwrócił wzrok od szyby i patrząc na mnie, przyciszając głos, spytał:

– Daleko pan jedziesz?

– Do VVVV – odparłem.

– To stacja po mnie – objaśnił. I cały rytuał się powtórzył. Sięgnął do kieszeni po piersiówkę, wypiliśmy po kieliszku. – Czy pański dziadek robi swoją wódkę? – spytał, wstrzymując oddech w oczekiwaniu na odpowiedź, i przyglądał mi się z nadzieją.

– Nie, nie przypominam sobie – odparłem wykrętnie.

– Szkoda – powiedział szczerze zawiedziony. – Szkoda. A może on zna przepis? – dodał po chwili z nadzieją.

– Trudno mi powiedzieć – odparłem zgodnie z prawdą. – Dziadek zagląda chętnie do kieliszka, ale nigdy nie widziałem, aby sam robił alkohol. Jeżeli wie, jak to się robi, to pewno chętnie by się podzielił przepisem.

Jego twarz się rozpogadzała, gdy słuchał tego, co mówiłem. Już całkiem uśmiechnięty wyciągał z kieszeni notes i długopis.

– Ja bardzo bym prosił, jeżeli pański dziadek zna przepis i byłby pan tak uprzejmy, wysłać mi pod ten adres – mówił wyraźnie ucieszony, wyrwał kartkę, podał mi. – Ta wódka działa na mnie jak lekarstwo. Na pewno się zrewanżuję – dorzucił jakby dla usprawiedliwienia prośby, podając mi kartkę.

– Nie ma problemu – powiedziałem, chowając ją do portfela.

– Na mnie już czas, tu wysiadam – powiedział, wstając. Chwilę potem ściskał moją dłoń. – Do widzenia, niech pan nie zapomni. – Trzymając aktówkę, kierował się w stronę wyjścia. Po chwili jakby sobie o czymś przypomniał, zawrócił. Nachylił się nad moją głową i kiwając się w rytmie kołysania wagonu, dodał: – W normalnych warunkach miałby pan mniej jak pół godziny. Ale teraz myślę, że jeżeli nie ma jakichś poważniejszych awarii, to ma pan przed sobą najwięcej czterdzieści minut jazdy, powodzenia. Uszanowania dla pańskiego dziadka.

– Dziękuję. – Nie wiedziałem, czemu życzył mi powodzenia. Po półgodzinie pociąg zatrzymał się na stacji. Przewyższając cały tłum, od razu dostrzegłem czarną twarz mojego przyjaciela. Machał do mnie z daleka ręką, pokazując białe, równe rzędy zębów.

– Nareszcie! – mówił, zadzierając głowę do góry.

Byłem szczerze uradowany, Luc to mój najlepszy przyjaciel, brakowało mi go w Meksyku. Spojrzałem na niego z góry i gdy zobaczyłem, że chusteczką wyciera sobie załzawione oko, to i ja się rozczuliłem. Chwyciłem go w ramiona i prawie podniosłem.

– Luc, cieszę się, że cię widzę! – wołałem, zaskoczony tym niespodziewanym przejawem wrażliwości.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

– No, Maks, tylko nie myśl sobie, że to ty wyciskasz mi łzy z oczu! Nie jest aż tak źle. – Cała gęba śmiała mu się od ucha do ucha.

– Ach – podłapałem jego wesoły ton – a ja myślałem, że ty tak na mój widok!

– Że ja na twój widok zalewam się łzami!? Nie jest tak źle. Z nieba po sznurkach leci woda, wystarczy. – Ucieszony patrzył mi w twarz, kpiąco klepał mnie po ramieniu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: