- W empik go
Duchy rzeki Pregel - ebook
Duchy rzeki Pregel - ebook
Kiedy mrok przejmuje duszę.
Czwórka studentów rozpoczyna rok akademicki w Königsbergu. W trakcie beztroskiego spaceru natykają się na pływające w Zamkowym Stawie zwłoki kobiety. Przebywający w tym czasie w mieście Stanisław Berg właśnie zakończył sprawę małżeńskiej zdrady i zamierza wyjechać. Jednak niespodziewanie zostaje uwikłany w wydarzenia, które każą mu podjąć stanowcze działania.
Detektyw dandys ze śledztwa na śledztwo coraz bardziej zbliża się do mrocznej strony ludzkiej natury. Coraz mniej go dziwi, coraz więcej rani. Ma tylko jedno wyjście – po raz kolejny sprawić, by winni zostali ukarani.
Krzysztof Beśka – prozaik, dziennikarz, autor tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Laureat Wawrzynu – Literackiej Nagrody Warmii i Mazur oraz Wawrzynu Czytelników za Fabrykę frajerów (2009), czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej. Autor kilkunastu książek kryminalnych i sensacyjnych, w tym cyklu powieści o śledztwach Stanisława Berga, jak również rozgrywających się w północno-wschodniej Polsce powieści sensacyjno-historycznych, których głównym bohaterem jest dziennikarz Tomasz Horn. Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-89-8 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad Półwyspem Sambijskim powoli zapadał zimowy zmierzch. Setki wron gęsto obsiadały drzewa rosnące wzdłuż drogi, czyniąc przy tym hałas nie do zniesienia. Tak było wczoraj, tak będzie i jutro. A może też pojutrze, kiedy przejadą tędy pierwsze tanki z czerwoną gwiazdą na wieżyczce. Ptakom jest obojętne, w jakim języku mówi człowiek, nie mają narodowości ani paszportów.
Tak, krakały wyjątkowo głośno. Jedni słyszeli w tym drwiący śmiech, inni niekończące się połajanki, jeszcze inni zaś – ostrzeżenie. Wrony siedzą wysoko, widzą więcej.
– _Schneller_! – rozległ się schrypnięty, władczy głos.
Kolumna ludzkich cieni miała kilkaset metrów. Za nią ciągnęła kolejna. Jeszcze kilka dni temu każda z nich była dłuższa. Gdyby jednak każdą z nich zmierzyć kilka dni temu, bez trudu zauważyłoby się różnicę. O, właśnie przez takie wypadki ja ten: jeden z kroczących po ubitym śniegu cieni odłączył się od pozostałych. Powłóczył nogami, chwiał się, a jego ciało coraz bardziej pochylało się do przodu. Ale to nie był jeszcze ten moment. Ludzie w hełmach z dwiema białymi błyskawicami po bokach dobrze o tym wiedzieli. Samotny cień upadł, zarył głową w wysoką zaspę. Czy to już? Nie, jeszcze mogli zaśmiać się na całe gardło, na tyle, na ile pozwalał zmarznięty na kamień pod brodą pasek hełmu. Splunąć z pogardą i zakląć.
Upadłszy w śnieżną zaspę, cień jęknął krótko i westchnął. A może zrobił to ten, który właśnie rzucił się z zamiarem pomocy leżącemu nieszczęśnikowi.
– _Halt_!
Krótkie, dobrze znane słowo, wzmocnione szczęknięciem odbezpieczanego empi, skutecznie powstrzymały te zamiary. Ktoś, w kim obudził się człowiek, wrócił pokornie na swoje miejsce. Rozległ się strzał. Kilka spłoszonych wron zerwało się z nagich gałęzi najbliższego drzewa, by po chwili obsiąść jeszcze ciepłe zwłoki.
– _Schneller_! – zawołał znów któryś z eskortujących, rękawem płaszcza w kolorze feldgrau wycierając sopel zwisający z nosa. Kolumna szła dalej.
Kiedy dwa dni temu, 29 stycznia 1945 roku, zakończyło się kopanie rowów przeciwczołgowych wokół Königsberga, wielu z tych, którzy wykonywali te prace, było pewnych, że to już koniec. Spędzono ich tutaj ze wszystkich kacetów założonych podczas wojny na terenie Regierungsbezirk Königsberg, a teraz w pośpiechu likwidowanych. Nie mógł pozostać po nich żaden ślad. Ubrane w brudne i poszarpane obozowe pasiaki przypominające szkielety istoty obojga płci stały w szeregu, a ich oczodoły zdawały się puste.
Wciąż jednak nikt do nich nie strzelał. Kolumna licząca grubo ponad dziesięć tysięcy więźniów i więźniarek, wśród których znajdowało się wielu pozostających jeszcze przy życiu Żydów, w eskorcie oddziałów Waffen-SS wspomaganych przez zupełnych już smarkaczy z Hitlerjugend, ruszyła w stronę zachodniego brzegu Sambii.
– Pani Köhler?
Głos kobiety musiał przedrzeć się przez zesztywniałe od mrozu i brudu warstwy, którymi obwiązana była twarz. Tam gdzie można było się spodziewać ust, bieliły się kryształki lodu. Wyżej, przez wąską szparę, spoglądała para ciemnych, młodych oczu.
– Pani Köhler. – Chwyciła za ramię drobną, przygarbioną kobietę, która coraz wolniej, z widocznym trudem szła obok. Przez moment nie mogła oprzeć się wrażeniu, że trzyma pusty rękaw.
– Jestem, panno Bronstein – odezwała się słabym głosem pani Köhler. – Jeszcze jestem…
– Słyszałam, że za chwilę będzie postój – wyszeptała młodsza.
– Postój?
– Tak. Już najwyższy czas. Proszę jeszcze trochę wytrzymać.
– I po co? I tak nas wszystkich…
– …przeniosą! – dokończyła z mocą Bronstein, drugą ręką ściągając z twarzy zwoje szmat, którymi była szczelnie okręcona. – Mamy być przeniesieni. Tak nam przecież powiedzieli, zanim ruszyliśmy w drogę, prawda?
– Prawda – potwierdziła głucho starsza pani.
Trzymały się razem od pierwszego dnia w obozie. Dzieliło je kilkadziesiąt lat, łączyło zaś to, że obie przyszły na świat w rodzinach, w których chodziło się do synagogi, świętowało Pesach i Chanukę, zapalało świece w siedmioramiennym świeczniku. Obie robiły to tak samo długo: młodsza przez całe życie, starsza tylko do chwili, gdy wyszła za goja. Nie uchroniło jej to jednak przed okrutnym losem i jak tysiące sióstr i braci pani Köhler trafiła do obozu. Ktoś doniósł, komu trzeba. Jej mąż, szanowany obywatel, już wtedy nie żył.
Przetrwały obóz, przetrwały wielodniowy, znaczony trupami marsz w stronę Königsberga, kiedy było już jasne, że potrzebny będzie cud albo Wunderwaffe, aby powstrzymać prącą na zachód Armię Czerwoną. Przetrwały też, głównie dzięki obrotności panny Bronstein, pracę przy budowaniu umocnień, które miały zatrzymać czołgi wroga, choć nie brakowało głosów, że oto w zamarzniętej ziemi kopią sobie groby. Teraz szły dalej z nadzieją, że nie na zatracenie.
Przeczucie znów nie myliło panny Bronstein, po kilku minutach ogłoszono bowiem postój. Nad głowami eskortujących pojawiły się kłęby tytoniowego dymu. Któryś z więźniów spróbował usiąść albo położyć się na śniegu, ale od razu wyciągnęły się po niego ręce pozostałych. Wiedzieli dobrze, że kto usiądzie, może już nie wstać…
Przerwa minęła nie wiadomo kiedy. Kolumna ruszyła w dalszą drogę.
– _Schneller_! – krzyknął znów jeden z Waffen-SS, po czym pstryknął niedopałkiem papierosa, którego żar krótko zaszeptał w śniegu.
▬
Późnym popołudniem 31 stycznia 1945 roku kilkutysięczna kolumna więźniów dotarła wreszcie na skraj półwyspu. Miejscowość nazywała się Palmnicken, o czym informowała częściowo zawiana śniegiem tablica. Nieliczni wiedzieli, że niewielka rybacka osada słynęła z kopalni bursztynu.
Po kilkunastu minutach od chwili, gdy oczom idących ukazała się wieża miejscowego kościoła, eskorta została wzmocniona przez kolejnych żołnierzy. Ich mundury wydawały się nowsze, jakby dopiero co wydano je z magazynu. Zaczęli pędzić więźniów wąską, wznoszącą się ku górze uliczką, pomagając im kolbami karabinów i kopniakami. Wrzaskom towarzyszyło dalekie szczekanie psów.
– _Raus_! – ryknął oficer w płaszczu z podniesionym kołnierzem i czapce naciśniętej na uszy. W rzeczywistości był to młokos o nerwowych ruchach, który pojawił się nie wiadomo skąd.
– Wszystko będzie dobrze, pani Köhler – uspokajała przyjaciółkę młoda Żydówka, nie mogła jednak zapanować nad drżeniem głosu. – Słyszałam… słyszałam, że będziemy pracować w jakiejś kopalni czy kamieniołomach.
Ledwo to powiedziała, padł strzał. Kości obłóczone w skórę i szmaty gruchnęły na zlodowaciałą ziemię. Musieli uważać, żeby się o nie nie potknąć. Szli coraz szybciej. Pani Köhler skupiła się na tym, aby nie upaść; przeszła wiele kilometrów, była nieludzko zmęczona, wiek dawał się we znaki. Co chwila wpadała na tych przed nią, jednocześnie popychana przez tych za jej plecami.
– Panno Bronstein… – jęknęła z rozpaczą, rozglądając się za dziewczyną.
W pewnym momencie czyjaś ręka chwyciła ją za ramię. Ale nie była to ręka przyjaciółki. Szarpnięcie było tak gwałtowne, że straciła równowagę, a jednocześnie na tyle silne, że nie upadła na śnieg. Poczuła się, jakby siedziała na karuzelu. Przez chwilę nie mogła stwierdzić, gdzie było szare niebo, a gdzie ziemia. Przed oczami przeleciały jej jakieś twarze, a w nozdrza uderzyła ostra woń machorki. Zamiast wstrzymać oddech, zacisnęła powieki.
Kiedy ponownie je otworzyła, stwierdziła z przerażeniem, że wraz z innymi stoi na skraju przepaści. Tylko krok dzielił ich od krawędzi kamieniołomu, najpewniej tego, o którym wspominała panna Bronstein. Starsza pani spojrzała przed siebie. Musiała znaleźć jakiś punkt zaczepienia, choć może już nie było warto. Przeciwległa krawędź wyrobiska ledwo rysowała się w gęstniejącej, wieczornej mgle.
Tak, to jest właśnie ten brzeg, który nam obiecywano – pomyślała z goryczą pani Köhler.
Mimo to na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu…1
Ech, prawie zapomniała o tej przypadłości! Wstyd się było przyznać, chociaż ludzka i dość powszechna to rzecz. Wystarczyło, że wychyliła się przez balustradę i spojrzała w dół. Od razu zakręciło jej się w głowie, a przez plecy przebiegł lodowaty dreszcz.
– Spokojnie, tylko spokojnie – rzekła sama do siebie.
To powiedziawszy, bardzo powoli, jakby stąpała po kruchym lodzie, nie zaś kamiennej posadzce solidnej budowli, zrobiła krok do tyłu. Potem jeszcze trzy, aż wpadła na ścianę. Zaraz przylgnęła do niej całym ciałem. Wypuściła powietrze. Dopiero teraz poczuła się trochę lepiej, choć nadal oddychała z trudem. Siedemnastoletnie serce wciąż podskakiwało jej w piersiach, mimo że podczas zakończonej kilka chwil wcześniej mozolnej wspinaczki na górę pracowało spokojnie. Jakby jego właścicielka leżała w tym momencie w łóżku i czytała książkę, a nie szybkim krokiem pokonywała kilkaset stromych schodów.
W tej samej chwili jej uszu dobiegł tupot kilku par nóg, stęknięcia i stłumiony śmiech. Już miała unieść ręce w geście triumfu, jak na zwyciężczynię zawodów przystało, no a przede wszystkim w końcu otworzyć zaciśnięte powieki (nie, nie mogą się dowiedzieć, że ma lęk przestrzeni!), gdy do wcześniejszych dźwięków dołączył odgłos szamotania.
– „Niczym tobie wszelka przestrzeń. Lecisz, i znów w pętach tylu…1” – rozległ się męski głos, który brzmiał dostojnie nawet mimo zadyszki.
– „Aż spragniony światła, wreszcie tutaj spalasz się, motylu!” – zawtórował mu drugi, nieco mniej przyjemny dla ucha, bo piskliwy.
– Puśćcie mnie, do cholery! To nie jest wcale śmieszne…
Ostatnie słowa, wypowiedziane głosem ani dostojnym, ani piskliwym, za to na pewno drżącym, nie pochodziły już z _Błogiej tęsknoty_ Goethego.
– „Lecisz, i znów w pętach tylu…” – powtórzył ten pierwszy, tym razem jednak przez zaciśnięte zęby, po czym wybuchł zbiorowy, głośny śmiech.
Kiedy otworzyła oczy, ujrzała dwóch młodzieńców, a także zwisające z balustrady wierzgające nogi i wystający spod zadartej marynarki kawałek tyłka trzeciego.
– Dosyć tego, Helmut. Zostawcie go! – krzyknęła.
– No dobra, już dobra – powiedział właściciel dostojnego głosu, nazwany Helmutem, by zaraz rzucić do pomagiera stojącego przy drugim boku nieszczęśnika. – Wciągamy go.
– To nie poleci? – zapytał filut.
– Może innym razem.
– No trudno…
Po chwili stali już we trzech oparci plecami o balustradę wieży kościoła zamkowego i jak gdyby nigdy nic, strzepywali pył z mundurków. Zarówno ten, którego chciano nastraszyć, jak i sprawcy psikusa, mieli czerwone z wysiłku twarze. Odpowiadała za to po części wspinaczka na galerię, po części wygłupy, które przerwała dopiero jedyna w towarzystwie dziewczyna.
– Nic ci nie jest, Lothar? – zwróciła się do tego, którego koledzy straszyli zrzuceniem z wieży.
– Nie – burknął.
– Tylko się wygłupialiśmy, Agnes – zapiszczał drugi z ciemiężycieli, uśmiechając się niewinnie.
– Nie było to mądre, Henryku – skwitowała.
– Nie gniewaj się – rzucił do niej Helmut.
– W porządku.
Uznali to najwyraźniej za rozgrzeszenie, bo odwrócili się jednocześnie, zbliżyli do balustrady i oparli o nią łokcie.
– Tęskniłem za tym miastem, wiecie? – westchnął Helmut Steiner, zdjął na chwilę czapkę i pozwolił, by wiatr, który na tej wysokości wiał mocniej niż na dole, zmierzwił mu włosy. – Dobrze, że rok akademicki już się zaczyna.
– A ja tam wcale nie tęskniłem – rzekł na to Henryk Kozłowski.
– Naprawdę?
– Gdyby to ode mnie zależało, nie schodziłbym z konia. Ale ojciec z matką się uparli, żebym został lekarzem.
Trzeci z burszów, ten, którego uratowała Agnes, wciąż milczał. Może był obrażony na kolegów za to, co zrobili. Nie odwrócił się, by podziwiać panoramę Königsberga z wieży kościoła zamkowego, tylko od czasu do czasu rzucał spojrzenia w stronę dziewczyny.
– Nie pogratulowaliście mi jeszcze zwycięstwa w wyścigu, żaczkowie – zauważyła Agnes, ujmując się pod boki i marszcząc srogo brwi.
– Bo to był dopiero półmetek! – zawołał Steiner i rzucił się w kierunku drzwi, przez które wychodziło się na galerię.
Chwilę później klatkę schodową wypełnił na nowo tupot czterech par nóg.
Helmut Steiner, Henryk Kozłowski i Lothar Koschiniak poznali się dokładnie rok temu. Traf chciał, że wszyscy zamieszkali na stancji pani Lauder. Ta zaś miała córkę, a była nią właśnie Agnes, dwa lata młodsza od studentów uczennica gimnazjum żeńskiego. Szybko stworzyli zgraną i wesołą paczkę, która nie tylko przetrwała pierwszy, najtrudniejszy rok akademickiej nauki, ale również wakacje.
Wszyscy trzej przyjechali do miasta nad rzeką Pregel dzisiaj rano. Ile było opowieści, wspomnień i śmiechu! Steiner mógł się pochwalić przed resztą piękną opalenizną, pamiątką po wakacjach w Zoppot, Kozłowski zaś blizną, za którą mógł dziękować swojej ulubionej klaczy.
Spotkanie postanowili uczcić wyprawą do miasta. Miało to być ostatnie popołudnie i ostatni wieczór wolności przed ponownym wejściem w rytm uniwersyteckiego życia. Tym bardziej że profesor matematyki i fizyki, Hermann Minkowski, jeszcze w czerwcu ostrzegał, że taryfa ulgowa się skończyła i tolerować nieuctwa nie zamierza!
Z Sackheim, gdzie mieściła się stancja, na Knipawę pojechali tramwajem, śmiejąc się i dowcipkując ku zgorszeniu współpasażerów, szczególnie dystyngowanych matron, częstokroć podróżujących z małymi dziećmi. Kiedy wreszcie wysiedli, Agnes Lauder wpadła na to, by odwiedzili zamek. Okazało się to świetnym pomysłem, bowiem żaden z trzech studentów, mimo iż, przypomnijmy, mieszkali w Königsbergu już od roku, a górującą nad miastem budowlę widzieli kilka razy dziennie, jeszcze jakoś tam nie trafił.
Od razu skierowali swe kroki do zamkowego kościoła. Agnes planowała opowiedzieć o kilku ważnych historycznych wydarzeniach, które się tam odbyły, z koronacją króla Fryderyka I na czele. Ledwo jednak przekroczyli próg świątyni, Helmut krzyknął: „Kto pierwszy na wieżę!”. Wszyscy trzej runęli w stronę wąskich drzwiczek. I zdziwili się. Kto wie, może ten głupi kawał z Lotharem Koschiniakiem trzymanym głową w dół z wieży, był czymś w rodzaju rewanżu za przegraną. Wiedzieli przecież bardzo dobrze, że panna Agnes to właśnie jego darzyła największymi względami.
– Wygrałem, wygrałem! – triumfował Kozłowski, kiedy cała czwórka na powrót znalazła się w kościele.
– A co to za krzyki w domu Bożym?! – dobiegło nagle od lewej nawy.
Zamarli. Usłyszeli złowróżbne, bo zwielokrotnione echem, kuśtykanie i po chwili ujrzeli zbliżającego w ich kierunku starucha z długimi, siwymi włosami, najpewniej kościelnego.
– Precz mi stąd!
– Chodu! – zaordynował błyskawicznie Lothar.
Śmiejąc się wesoło, depcząc się nawzajem i poszturchując, cała czwórka opuściła zamkowy kościół, odprowadzana przez gniewne, a może tylko udające gniew, fuknięcia kościelnego. Wybiegłszy na ulicę, przez chwilę zastanawiali się, w którym kierunku podążyć. Po rzuconym przez Agnes pomyśle z zamkiem nikt jakoś nie wyrywał się z nowym. Pewne było, że napiją się piwa, choć nie wiedzieli jeszcze, którą wybiorą gospodę.
– Chodźmy nad staw – zaproponował Steiner. – Słyszałem, że w tym roku akademickim będą organizować wyścigi wioślarskie.
– Co ty opowiadasz?! – parsknął Kozłowski.
– No tak! Jak między uniwersytetami z Oxfordu i Cambridge na Tamizie – sprecyzował jego druh.
– Na tej kałuży?
– Tak mówią.
– Guzik prawda.
Mimo polemiki propozycję przyjęto. Czwórka przyjaciół ruszyła Krugstrasse na północ, skąd jesienny wiatr niósł zapach wodorostów. Parę minut później grupka podzieliła się, bowiem Kozłowski i Steiner skoczyli po piwo do Bałtyckiego Króla, ulubionego przez studencką brać szynku mieszczącego się niedaleko biblioteki uniwersyteckiej.
Schloss-Teich był to sporych rozmiarów akwen, rozciągający się od zamku ku północnemu zachodowi. Mniej więcej w jednej czwartej długości przecinał go mostek. To właśnie tam dotarli Agnes i Lothar. Przez całą drogę milczeli, tylko na przemian rzucali sobie ukradkowe spojrzenia.
Wreszcie chłopak zdobył się na odwagę i przerwał ciszę.
– Dziękuję – bąknął.
– Za co? – zapytała panna Lauder.
– Za to na wieży. Naprawdę się bałem. Mam lęk przestrzeni…
Powiedzieć mu, że ja też? – zastanawiała się, jednak koniec końców rzuciła lekko:
– Nie ma za co.
Oparli się o balustradę mostku i spojrzeli w dół. Z daleka doszły ich wesołe okrzyki. Chłopcy wracali z Bałtyckiego Króla, niosąc po dwie butelki w każdej ręce. Agnes przyjęła wcześniejszą pozycję i wpatrywała się w wodę. Lothar znów na nią zezował. W pewnej chwili zauważył, że twarz dziewczyny zmienia się: czarne, wygięte niczym tureckie szable brwi uniosła ku nasadzie włosów, wytrzeszczyła oczy, a usta otworzyła szeroko.
– Co… co to jest? – wyjęczała ledwo słyszalnie.
– Wodorosty – odrzekł student, niewiele myśląc. Dopiero potem spojrzał tam, gdzie dziewczyna.
– Nie. To nie są wodorosty, Lothar. Ja widzę włosy!
– Co ty opowiadasz?
– To… to są przecież kobiece włosy…
Kilkanaście minut wcześniej student nazwiskiem Koschiniak, chłopak ładny, ale trochę chuchro, nie potrafił wyswobodzić się z uścisku robiących sobie żarty kamratów. Na szczęście teraz zdążył w porę pochwycić tracącą przytomność Agnes. Zbliżający się już do mostku na Schloss-Teichu Kozłowski i Steiner aż zagwizdali z podziwem na ten widok. Ich kolega, choć wcześniej na wieży miał niezłego pietra, teraz najwyraźniej nie zasypiał gruszek w popiele!
------------------------------------------------------------------------
1 Przekład Mieczysław Jastrun.2
Do trafiki mieszczącej się przy Victoriastrasse niedaleko Dworca Wschodniego wszedł kolejny klient. Stojący za drewnianym kontuarem Samuel Cohen, właściciel sklepu, lat około pięćdziesięciu, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że dzwonek u drzwi obwieścił przybycie gościa wyjątkowo głośno. I nerwowo.
Szczupły, czarniawy kupiec przełknął ślinę, przestąpił z nogi na nogę. Wciąż nie potrafił zapomnieć przykrego incydentu sprzed zaledwie paru tygodni, kiedy odwiedzili go dwaj mężczyźni. Bynajmniej nie po to, by zostawić u niego pieniądze, lecz by je zabrać! I kto wie, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie pomoc jednego z klientów, który nie bacząc na niebezpieczeństwo, rzucił się na rabusiów i zlał obu na kwaśne jabłko!
Ten osobnik nie wyglądał jednak na rzezimieszka. Wręcz przeciwnie: był to niezwykle elegancki, dystyngowany pan z podkręconym, wypomadowanym wąsem, ubrany w paltot w zielono-czarną kratę. W ręku dzierżył laskę zakończoną srebrną, świerkową szyszką. Melonik na jego głowie wyglądał na nowy i leżał idealnie.
– Dzień dobry, szanownemu panu. – Cohen ukłonił się nieco tylko później, niż gdyby do trafiki wszedł ktoś dobrze mu znany.
– Uszanowanie – rzucił przybysz, rozglądając się po półkach, na których prezentowano towar: kilkadziesiąt rodzajów fajek, akcesoria do tychże i popielniczki, tytoń, różnej wielkości pudełka z cygarami i najzwyklejszymi, najtańszymi papierosami.
– Mogę w czymś pomóc? – drążył z uśmiechem pan Samuel. – Może doradzić?
W odróżnieniu od swych braci, gotowych wcisnąć klientowi sto jeden rzeczy nie dość, że niepotrzebnych, to jeszcze niewartych swej ceny, pan Cohen nigdy nie był nachalny. Służył radą i pomocą, ale dbał też o to, by klient czuł się w jego sklepie komfortowo.
– Tak – odparł przybysz, dotknąwszy machinalnie ronda melonika. – Szukam cygar.
– Jakiej marki?
– Palę tylko jedną i, uważa pan, w ostatnim czasie nie mogę jej nigdzie dostać. Szukałem wszędzie, dosłownie wszędzie!
Właściciel trafiki przy Victoriastrasse szeroko rozłożył ręce.
– Niestety, nie pomogę – rzekł, uśmiechając się przepraszająco.
Przez twarz eleganta przebiegł krótki skurcz.
– Nie? – jęknął żałośnie.
– Nie. Jeśli szanowny pan… nie powie mi, co to za marka.
Klient wykonał ruch ręką, jakby chciał klasnąć otwartą dłonią w czoło. Przed wykonaniem tego powszechnie znanego gestu wszystkich zapominalskich lub roztargnionych powstrzymał go tkwiący wciąż nienagannie na jego głowie melonik.
– Ma pan całkowitą rację – wysapał. – Oczywiście chodzi mi o El Rey del Mundo.
– El Rey del Mundo – powtórzył jak echo sklepikarz.
– Jeśli pan mnie nie uratuje, będę musiał chyba jechać aż do Berlina. Skończyły mi się zapasy. Myślałem, że dostanę w swojej trafice na Knipawie, a tam nic!
– Nic.
– Właściciel nie potrafił mi wytłumaczyć, co może być tego przyczyną. Przyznam panu, że pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło…
Znów rozległ się dzwonek u drzwi i do trafiki wszedł kolejny klient. Był to staruszek z długą siwą brodą i w surduciku pamiętającym z pewnością wojnę prusko-austriacką. Na głowie miał wyblakły mocno kapelusz myśliwski z rudym piórkiem. Bąknął pod nosem niewyraźne pozdrowienie, po czym jął z zainteresowaniem przyglądać się glinianym fajkom prezentowanym w oszklonej witrynie stojącej niedaleko drzwi.
– To jak? Ma pan te cygara? – W głosie eleganta wyraźnie zagrało zniecierpliwienie, choć na Samuela Cohena spojrzał błagalnie.
– Ma pan dziś szczęście, po prostu wielkie szczęście! – rzekł z triumfem właściciel trafiki.
– Naprawdę?
– Owszem. Zostały mi dwa pudełka.
Cohen obrócił się, schylił, otworzył jakąś szafkę, by po chwil położyć na kontuarze dwa pudełka z postacią w koronie na głowie, siedzącą w powozie ciągniętym przez dzikie zwierzęta.
– Życie mi pan ratuje. – Człowiek w meloniku splótł przed sobą palce dłoni.
– To tylko moja praca – odrzekł na to Cohen, skromnie spuściwszy wzrok.
– A jednak zostanę przy swoim zdaniu. To dla mnie bardzo ważne.
– Zawsze do usług.
Kilka chwil później amator cygar marki El Rey del Mundo, kto wie, czy nie najszczęśliwszy w tym momencie człowiek w mieście nad rzeką Pregel, a może nawet w całej rejencji, opuszczał niewielką trafikę przy Victoriastrasse ze swą zdobyczą, zapakowaną pięknie w papier przewiązany czerwonym sznurkiem. Przed wyjściem obiecał jeszcze Cohenowi, że odtąd będzie kupował tylko u niego.
– Zapraszam i miłego dnia życzę! – zawołał za nim handlarz.
Dzwonek u drzwi wybrzmiał i zrobiło się cicho. Spojrzenia Samuela i dziadka, który wciąż stał przy witrynie z glinianymi fajkami, spotkały się.
– Nareszcie – rzucił ten drugi głosem zupełnie niepasującym do aparycji, po czym zadziwiająco szparko jak na swój wiek skoczył do drzwi i wybiegł na ulicę.
– Niech pan na siebie uważa… – jęknął jeszcze Cohen, ale tamten nie mógł go już usłyszeć.
Klient w meloniku właśnie wsiadał do eleganckiego landa. Chwilę wcześniej ktoś, kto siedział w środku, odebrał od niego cenną paczuszkę. Widząc to, staruszek ruszył w stronę powozu, najwyraźniej z zamiarem zajrzenia do środka. Ot, nazbyt ciekawski emeryt, znudzony bezczynnością. Nikt nie miałby mu chyba tego za złe, nawet gdyby uczynił to niezbyt dyskretnie.
Ale lando już ruszyło w stronę Kaiserstrasse i rzeki.
– Cholera – zaklął mężczyzna i zaczął bezradnie rozglądać się na boki.
Jednak tego dnia nie tylko palaczowi w meloniku sprzyjało szczęście. Oto bowiem z przeciwnej strony dobiegło znajome kląskanie. Od strony szpitala św. Jerzego zbliżała się dorożka. Posiadacz długiej, siwej brody podniósł rękę, by przywołać fiakra, i dla pewności gwizdnął, wprawiając tym w nie lada osłupienie parę przechodniów. Mężczyzna sięgnął aż po pince-nez, a towarzysząca mu dama mocniej zacisnęła dłoń na jego ramieniu.
– Za tamtym landem, byle szybko! – krzyknął staruszek, wskakując do dryndy.
Siedzący na koźle dorożkarz strzelił z bata nad głową karego perszerona, a dopiero potem splunął na bok flegmą z przeżutym tytoniem i rzekł:
– Się wie, panie profesorze.
Żwawy staruszek zdjął z głowy myśliwski kapelusz i rękawem otarł pot z czoła. Szczęściem nikt go w tej chwili nie oglądał, bo widok nie należał ani do codziennych, ani do zbyt przyjemnych; wraz z nakryciem głowy osobnik mężczyzna ściskał w dłoni… długie siwe pasma, powiewające w miejscu, gdzie wewnętrzna taśma łączyła się z rondkiem. Jego prawdziwe włosy miały kolor dojrzałego zboża.
– Są? – Wychylił się nieco, aby sprawdzić, czy pościg przebiega pomyślnie. Wyglądało to niewinnie, ot, jakby pasażer chciał tylko sprawdzić, czy nie widać już aby celu podróży i nie pora sięgać po pugilares.
– Są, profesorze – odrzekł półgębkiem mężczyzna siedzący na koźle i znów lekko smagnął biczykiem koński zad.
Wszystko wskazywało na to, że lando z amatorem cygar El Rey del Mundo, którym nie wiadomo dlaczego zainteresował się pasjonat glinianych fajek, zmierza na północ, na wyspę o nazwie Knipawa. Oznaczało to, że jest tylko jedna rzecz, która może udaremnić pościg. Zwodzony Zielony Most. Wszystkie pojazdy poruszające się jedną z najważniejszych miejskich arterii, włącznie z od niedawna jeżdżącymi po Königsbergu tramwajami elektrycznymi, można było podzielić na dwie kategorie: te, którym udało się przejechać przed podniesieniem mostu, i te, które utknęły w kolejce.
Pasażer wychylił się tym razem na prawo, by spojrzeć mimo fiakra i konia. Niestety, w stronę portu w Piławie i morza zmierzał jakiś duży statek, więc lada chwila można było się spodziewać zamknięcia przeprawy…
– Daję pół marki, jeśli przeskoczymy! – zawołał.
Fiakrowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Pasażera aż rzuciło na oparcie siedzenia od nagłego wierzgnięcia, zaraz jednak znów się wychylił, bo nie mógł stracić landa z oczu.
Szaleniec albo Polak – pomyślał wozak.
Po chwili omal nie zdmuchnęli czapki z głowy człowieka, który stanął na skraju Zielonego Mostu z zamiarem zatrzymania ruchu. Kilka sekund później drynda jako ostatnia wjechała na wyspę.
– Dobra robota – pochwalił pasażer, nałożywszy na głowę swój dziwaczny kapelusz.
Jeszcze przez kilka minut jechali za landem, aż opuścili Knipawę. Wreszcie śledzony powóz zatrzymał się na trójkątnym placu Gesekusa.
– Niech pan tutaj stanie – polecił fiakrowi mężczyzna nazwany profesorem, po czym sięgnął w zanadrze, skąd wydobył pieniądze. – Dziękuję.
Dorożkarz przyjął zapłatę z nabożną powagą. Odprowadził wzrokiem dziwnego pasażera; dziwnego, bo jeszcze przed kilkunastoma minutami wskakiwał w biegu do dryndy, a teraz szedł powoli, zgarbiony, a nawet utykał!
Otworzyły się też drzwiczki landa. Na chodnik wyszedł amator cygar El Rey del Mundo. Spod budy zaś wysunęła się kobieca dłoń w białej, koronkowej rękawiczce i podała mu cenną paczuszkę. On jednak nie zdołał jej chwycić. Wszystko przez przechodnia, który nieoczekiwanie wpadł na niego z impetem – pijany, a może tylko się zagapił? Szczęściem obu udało się zachować równowagę.
– O, przepraszam, bardzo pana przepraszam – powiedział kapcan starczym dyszkantem.
– Nic się nie stało. – Pan w meloniku ze stoickim spokojem zdjął z siebie ręce nieznajomego.
Ten jednak nie ustępował:
– Pokornie proszę o wybaczenie. Nie wiem, jak to się mogło stać. Starość nie radość… – biadolił i jednocześnie rzucał ciekawskie spojrzenia pod budę landa.
– To ja przepraszam – warknął mężczyzna, usiłując własnym ciałem zasłonić widok intruzowi.
Staruszek z gęstą siwą brodą, ubrany w stary surducik i wyblakły myśliwski kapelusz, ostatni raz skinął głową melonikowi z landa, po czym skierował kroki w stronę przestanku tramwajowego przy zamku. Już nie utykał.3
Ludwig Schatzki patrzył w okno. Nic ciekawego za nim nie było, ten sam widok co wczoraj. Za nic jednak nie chciał spojrzeć na gazetę leżącą na długim dębowym stole, przy którym zawsze odbywały się narady. Już się naoglądał od rana. Podtykali mu ją pod nos wszyscy: począwszy od stróża kamienicy, w której mieszkał, skończywszy na chłopakach pełniących służbę w Prezydium policji na rogu Junkerstrasse i Münzstrasse. Jakby był jakimś pieprzonym aktorem albo politykiem, drugim Bismarckiem! Ech, że też dał się złapać dziennikarzom i temu człowiekowi z aparatem. Chwila nieuwagi. Przez dziesięć lat służby szczęśliwie udawało mu się tego uniknąć. Aż do wczoraj…
Wiedział bardzo dobrze, że egzemplarz „Königer Zeitung” zostawiono tutaj, w gabinecie szefa wydziału zabójstw policji, gdzie za chwilę miała się odbyć kolejna odprawa, nieprzypadkowo. Nie był tylko pewny, czy zrobił to sam gospodarz, inspektor Franz Winckler czy ktoś inny. Może nowy partner Schatzkiego?
O, ten właśnie wszedł. Ludwig był tego pewien, mimo że nie ruszył się z miejsca. Po nieco ponad tygodniu wspólnej służby potrafił rozpoznać nie tylko jego chód i charakterystyczne sapanie, lecz także zapach. Klaus Tyl, bo tak się ów nowy policjant, ściągnięty do Königsberga z Tylży, nazywał, używał wody kolońskiej z wyraźną nutą cedru. Pachnidło nie zawsze jednak było w stanie zamaskować mocną woń cebuli, którą Tyl jadał codziennie. Do nozdrzy Schatzkiego właśnie dotarła ta niepowtarzalna mieszanka zapachowa.
– Już jesteś? – rzucił od progu Klaus.
– Jak widać – odparł Schatzki, wciąż nie patrząc na przybysza. miłe to nie było, ale miał to gdzieś.
Nowy z ciężkim westchnięciem klapnął na krześle obok. Schatzki bał się, że za chwilę nachyli się nad nim, jak często czynił, i zacznie perorę. Na przykład, że tramwaje nadto hałasują i budzą go przed czasem. W takich chwilach Ludwig tęsknił za człowiekiem, z którym pracował wcześniej. Niestety, Herbert Mischke zginął na służbie kilka miesięcy temu, kiedy rozwiązywali sprawę podwójnego zabójstwa w podziemiach gmachu giełdy. Pamiątką po tamtych wydarzeniach było kilka blizn na ciele Schatzkiego. A z przyjemniejszych rzeczy – awans. Polizeirat Ludwig Schatzki. To brzmiało dumnie!
Po chwili do gabinetu wkroczył inspektor Franz Winckler. Był to mężczyzna już dobrze po pięćdziesiątce, siwy, wąsaty, zawsze z fajką w ustach i pince-nez na nosie. Tym razem jednak dwaj policjanci zwrócili uwagę tylko na jedno – jego srogą minę!
Podnieśli się jak na komendę, zgodnie ze zwyczajem.
– Siadajcie – rozkazał Winckler.
Sam stanął przy biurku. Przez chwilę mierzył wzrokiem podwładnych, opierając się o biurko na wyprostowanych rękach i rozcapierzonych palcach. Zwiastowało to trudne pytanie.
– Czy udało wam się już ustalić, kim jest ofiara?
Jako że padło słowo „wam”, nowy poczuł się w obowiązku odpowiedzieć na pytanie przełożonego. Poruszył się na krześle, odchrząknął i rzekł:
– Pracujemy nad tym, panie inspektorze.
Franz Winckler zasiadł wreszcie za solidnym dębowym biurkiem. Sięgnął po leżący na podorędziu kapciuch i w milczeniu zaczął nabijać fajkę. Po chwili ją zapalił. Ręka z zapałką jak zwykle się trzęsła. Ludwig Schatzki odetchnął z ulgą, bowiem dym skutecznie niwelował cebulową woń. Przede wszystkim jednak działał uspokajająco na szefa.
– Zawsze jest ktoś, kto znajdzie zwłoki – westchnął Winckler. – Jakiś pijaczek, ciekawskie dziecko, które wlazło tam, gdzie nie powinno wleźć. Z tym się trzeba pogodzić…
Zgodzili się milcząco.
– Tylko jakim sposobem nad Schloss-Teichem tak szybko znaleźli się dziennikarze?! Ktoś mi to łaskawie wyjaśni? – zagrzmiał przełożony.
Żaden z podwładnych nie odpowiedział na pytanie. Obaj za to gorliwie wertowali kartki: Ludwig w swoim grubym służbowym notatniku, Klaus Tyl zaś – luźne arkusze podobnej wielkości, pokryte nie tylko odręcznymi notatkami, ale też jakimiś rysunkami. Schatzki wciąż uczył się swego nowego partnera, ale nauka szła mu dość opornie.
– W takim razie proszę mi łaskawie powiedzieć, co wiemy – poprosił inspektor.
Tym razem odezwał się starszy stopniem.
– Kobieta lat około dwudziestu, pięć i pół stopy wzrostu, brak cech szczególnych – referował Schatzki wypranym z emocji głosem. – Na ciele ofiary nie znaleziono żadnych ran, które mogły spowodować śmierć, ani śladów walki. Przyczyną śmierci mogło więc być utonięcie. Ciało znajdowało się dokładnie pod mostem przerzuconym przez akwen.
– Gwałt?
– Lekarz, który był na miejscu, jak już wspominałem, nie stwierdził śladów walki ani penetracji.
– Ładna?
– Co? – zapytali policjanci jednocześnie, jak na partnerów przystało.
Franz Winckler wypuścił z ust kolejną porcję dymu
– Ta topielica. Czy ładna była?
Minęła niemal doba, od kiedy czworo młodych ludzi znalazło ciało kobiety pod mostkiem na Schloss-Teichu, jedno z nich pobiegło na najbliższy posterunek, Ludwig Schatzki został sfotografowany i trafił na pierwszą stronę „Königer Zeitung”. Ale dopiero teraz serce policjanta ścisnął żalu. Tak, dziewczyna, której życie dobiegło końca, ledwo się zaczęło, była ładna. Nawet bardzo.
– Tak. Myślę, że tak. – Chrząknął, by zamaskować zmieszanie.
Zaraz też uświadomił sobie, że jego szef nigdy wcześniej nie zadał takiego pytania, choć przecież wiele razy mieli do czynienia z trupami kobiet. Na szczęście stary nie drążył już tematu. Może uznał, że jest bez znaczenia dla śledztwa, albo postanowił, że sam sobie trupa obejrzy i oceni, a może myślami był już gdzie indziej. Włożył na nos pince-nez. Szkła błysnęły groźnie.
– Do roboty, panowie – rzekł tonem oficjalnym, jakby w gabinecie był ktoś jeszcze. Ktoś ważny.
– Tak jest – odpowiedział gorliwie Tyl, a Schatzki tylko nieznacznie skinął głową.
W tej samej chwili w fajce Wincklera zabulgotało.
– Oczekuję od was zdecydowanych działań – rzekł jeszcze, by dodać, nieco innym tonem: – Zresztą chyba nie tylko ja…
To powiedziawszy, spojrzał na leżący na dębowym stole egzemplarz „Königer Zeitung”, a przez jego twarzy przemknął krótki ni to grymas, ni to uśmieszek. Ludwig Schatzki zacisnął zęby. Wiedział, że ten szczękościsk będzie go trzymał długo, uniemożliwiając rozmowy, dajmy na to z Klausem Tylem. Ale może i dobrze, choć stary wspomniał o zdecydowanych działaniach.
Na szczęście Schatzki wiedział też, jak sobie z tym poradzić.1
W pierwszej chwili zamierzał plasnąć kopertą o blat biurka, jakby chciał zabić łażącą po nim muchę. Im głośniej, tym lepiej, a że coś by przy okazji sfrunęło na podłogę, to nic. Taki gest, po trosze knajacki, po trosze sarmacki, zawsze miał dwa zadania. Przede wszystkim utwierdzić zleceniodawcę w przekonaniu, że stoi przed nim fachowiec. W każdym calu! Człowiek pewny siebie, na którego można liczyć i który – po wtóre – wykonał właśnie swoją robotę. Rzucić tą nieszczęsną kopertą i nic przy tym nie mówić. W milczeniu i nie bez satysfakcji przypatrywać się reakcji człowieka siedzącego po drugiej stronie.
Kiedy jednak ujrzał jego twarz pełną bólu i cierpienia, usta pod siwiejącym wąsem zaciśnięte w wąską, siną kreskę i czoło poorane poziomymi, głębokimi bruzdami, a w jego oczach dostrzegł dziwne błyski – w jednej chwili i bez żalu porzucił swój zamiar.
– Czy to jest to, o czym myślę? – siedzący za biurkiem odezwał się jako pierwszy.
– Tak, panie Hoffmann – potwierdził przybysz.
Zleceniodawca pokiwał głową z uznaniem.
– Szybko – ocenił. – W tym, co o panu mówią, nie ma krzty przesady, panie Berg…
Przybysz nie odpowiedział. A jako że tamten nie wyciągał ręki po przesyłkę, położył ją wreszcie na blacie, między kałamarzem a dzisiejszym wydaniem „Königer Zeitung”.
– Mam nadzieję, że te dowody pozwolą panu szybko i z korzyścią dla siebie zakończyć tę przykrą sprawę – jednym tchem wyrzucił z siebie Stach.
Cofnął się o krok, jakby w obawie przed reakcją tamtego. Wiedział, że zdradzany mąż jest zdolny do wszystkiego, włącznie ze skierowaniem całego gniewu na posłańca. Hoffmann drgnął. Podniósł nieprzytomny wzrok na gościa, następnie wlepił spojrzenie w leżącą przed nim przesyłkę. Nie trzeba było być wielkim znawcą ludzkiej natury, by stwierdzić, że wolałby nie oglądać zawartości koperty.
Stanisław Berg chrząknął i rzekł:
– Pójdę już, panie konsulu. Jesteśmy rozliczeni, więc…
Wtedy Hoffmann niespodziewanie zerwał się z fotela.
– Nie. Proszę zostać. Niech pan siada! – Wskazał krzesło stojące przy biurku, które najpewniej zajmowali na co dzień współpracownicy bądź interesanci. – Być może będę miał jakieś pytania.
Nie ufa mi – skonkludował Berg.
– Napije się pan czegoś? – zapytał Hoffmann. – Kawy, herbaty, może czegoś mocniejszego? Na frasunek dobry trunek, jak to mówią. No tak, ale to przecie ja mam ambaras, a nie pan. Tylko że milej się pije w towarzystwie, prawda?
Chwilę jeszcze machał rękami niemal przed nosem gościa, jakby chciał przepędzić natrętne muchy, i uśmiechał się niezbyt rozumnie. Była to reakcja obronna, tak naprawdę bowiem człowiek ten znajdował się na krawędzi rozpaczy.
– Poproszę o herbatę, jeśli to nie byłby wielki problem – rzekł ze spokojem Stanisław Berg, zajmując wskazane miejsce.
– Jak u siebie w Anglii? – Hoffmann zmusił się do uśmiechu.
– W rzeczy samej, panie konsulu. Jak w Anglii.
Kilka chwil później na biurku pojawiły się, wniesione na tacy przez służącą, dwie piękne, ręcznie malowane filiżanki. Obok nich stały dzbanek z herbatą i mniejszy – z mlekiem. Na talerzyku, który oczywiście nie mógł nie należeć do serwisu, pachniały apetycznie wyglądające ciasteczka. W ogóle wszystko w gabinecie konsula Georga Hoffmanna było ładne, z niezwykłą starannością skomponowane, począwszy od koloru zasłon w oknach, przez obicia mebli, po przedstawiające okręty sztychy wiszące na ścianach.
Takie też było do niedawna jego życie. Niestety, kilka miesięcy temu konsul zaczął podejrzewać, że jego żona, młodsza od niego o lat niemal piętnaście Eleonora, oddala się od niego. O tym, że nie jest mu wierna, jeszcze wtedy nie myślał. Właściwie to nawet bałby się to zrobić. Pochłonięty bez reszty interesami, nie za bardzo wiedział, jak się do sprawy zabrać. Za namową przyjaciół zaczął od prezentów. Najpierw podarował ukochanej przepiękny pierścionek ze szmaragdem, potem sznur pereł. Poprawa, owszem, była, ale na krótko. Eleonora znów zamykała się na całe dnie w swoim pokoju, a gdy przyszło do spełniania małżeńskich powinności, coraz częściej wymawiała się niedyspozycją, z bólem głowy na czele.
„Nora przyprawia mi rogi, to pewne!” – wyrzucił z siebie któregoś wieczora, a stało się to po wypiciu sporej dawki koniaku w wąskim gronie zaufanych konsulów.
Wtedy z pomocą przyszedł konsul Heinrich Kastner, wszak od czego są dobrzy przyjaciele. Kastner zaledwie kilka tygodni wcześniej miał bardzo poważne kłopoty ze swoją córką, Leni. Sprawa była świeża, emocje jeszcze nie ostygły, łzy nie wyschły, a sińce nie zniknęły. Nie o wszystkim zresztą Kastner opowiedział i przypuszczali nawet, że nie zrobi tego nigdy, nawet w gronie tak bliskim.
„Jest jeden taki, który bardzo mi pomógł. Kto wie, może i na twój kłopot znajdzie jakieś rozwiązanie” – powiedział.
Wtedy Georg Hoffmann po raz pierwszy usłyszał o Stanisławie Bergu, prywatnym detektywie legitymującym się wystawioną w Londynie licencją numer sto trzydzieści pięć. Kastner radził jednak przyjacielowi, aby się pospieszył, bowiem człowiek ten po rozwiązaniu sprawy Leni miał wyjechać z miasta. Jeśli jeszcze tego nie zrobił.
Do trafiki przy Victoriastrasse, w której przyjmował detektyw – co, jak mówiono, nie było przypadkiem – Hoffmann jechał bez przekonania. Przeczucie go nie zawiodło, bowiem na dźwięk nazwiska „Berg” sklepikarz tylko bezradnie rozłożył ręce. Konsul zamierzał już wrócić do domu i palnąć sobie w łeb, co pewnie dawno zrobiłby na jego miejscu niejeden rogacz, gdy w progu pojawił się rzeczony Stanisław Berg. Konsul, mimo że ujrzał w jego ręku sakwojaż, zapytał po prostu, czy przyjmie, tak w drodze wyjątku, jeszcze jedno zlecenie. Może zrobił to po to, by przy spotkaniu ze Stwórcą mieć czyste sumienie. A gdy Berg się zgodził, Hoffmann omal nie rzucił mu się na szyję. Taki był szczęśliwy!
A teraz leżały przed nim efekty pracy detektywa. Jeszcze zamknięte w kopercie, niegroźne niczym dzikie zwierzę, od którego oddzielają człowieka metalowe kraty. Georg Hoffmann podniósł do ust filiżankę, ale nie wypił ani łyka. Spojrzał na kopertę, potem na siedzącego naprzeciwko sympatycznego detektywa. Drżały mu ręce.
– Powinienem? – zapytał nieco enigmatycznie.
– To od pana zależy – odparł szybko Berg.
– W mojej rodzinie nigdy nie było rozwodów. Boże, ja naprawdę nie wiedziałem, że to się tak skończy…
– Tego nikt nie wie.
– Ale przecież ostrzegali mnie: ona jest młodsza, uważaj, bo nim się obejrzysz, znajdzie się przy niej jaki jurny byczek. A ja nie słuchałem. Może gdybyśmy mieli dzieci…
– To zależy tylko od pana – powtórzył z mocą detektyw, odstawiając filiżankę na spodek. Całość zaś odsunął przezornie jak najdalej od przyniesionych przez siebie materiałów; jakoś zawsze szkoda mu było rozbitej porcelany. – Możemy zrobić jeszcze inaczej.
– O czym pan mówi?
– Możemy… spalić tę kopertę bez otwierania.
– Co?
– Miejsca w pańskiej popielnicy, jak widzę, jest dość. Nie będzie znaku…
– Nie, to absolutnie nie wchodzi w grę! – Georg Hoffmann najwyraźniej się przestraszył, by zaraz sapnąć. – Dobra, raz kozie śmierć, jak to mówią.
Zdecydowanym gestem sięgnął po kopertę, otworzył ją, po czym wydobył z niej fotografie; ledwo jednak spojrzał na pierwszą, wypuścił ją z rąk, jakby papier już płonął i parzył.
– O Boże, Boże jedyny… – jęknął.
Najpierw posłał Stachowi nienawistne spojrzenie, a gdy ten nijak na to nie zareagował, ukrył twarz w dłoniach, na których zaczynały się już pojawiać plamki wątrobowe. Za chwilę można było się spodziewać stłumionego szlochu. O, to chyba to.
– Za co, Boże miłościwy, za co… – Dało się zrozumieć kolejną skargę do Najwyższego.
Stanisław Berg westchnął ciężko. Dobrze wiedział, że tak się to skończy. Potarł z zakłopotaniem policzek, zbierając przy okazji grudki kleju, który kilka godzin wcześniej trzymał na miejscu długą siwą brodę staruszka.
Zanim przyjął zlecenie, a stało się to dokładnie osiem dni temu, przeprowadził z konsulem Hoffmannem poważną rozmowę. Jak zwykle chciał się dowiedzieć możliwie najwięcej o istocie sprawy. Jednocześnie ostrzegał zleceniodawcę, że na tym etapie prawda może być dla niego bardzo przykra i bolesna. Konsul zdawał się jednak przekonany co do słuszności swych działań. A gdy przyszło do uzgadniania ceny za usługi, nawet nie mrugnął.
„Miarka się przebrała. Złap pan sukę i przyciągnij do mnie za włosy” – jak to ujął.
Stanisław Berg oczywiście daleki był od stosowania takich metod, przynajmniej na razie, ale działać zaczął. Pierwsze efekty pojawiły się, jak już wspomnieliśmy, po nieco ponad tygodniu. Przez cały ten czas nie kontaktował się ze zleceniodawcą. A kiedy już się to stało, konsul Hoffmann był szczerze zaskoczony i zszokowany – z początku tempem pracy detektywa, a następnie kompromitującymi fotografiami. Emocje zranionego małżonka szybko ustąpiły jednak miejsca zwykłej ludzkiej ciekawości.
– Ja nie muszę oglądać tych bezeceństw, to sprawa dla sądu – burknął, energicznie odsuwając od siebie kopertę. Nieco łagodniejszym tonem poprosił: – Proszę mi lepiej o wszystkim opowiedzieć.
– O czym, panie konsulu?
– Jak się panu w ogóle udało do tego dojść? Jeśli to nie tajemnica…
– Właściwie to ma pan rację, tajemnica – odparł sucho detektyw.
Hoffmann był jednak nie w ciemię bity. Nie z takimi siadał do gry, a i na zaszczytny tytuł zasługiwał jak chyba mało który konsul w tym mieście.
– Może cygaro? – Sięgnął do szuflady biurka.
– Z przyjemnością.
Chwilę później głowy obu mężczyzn otoczyły chmury gęstego dymu.
– Znakomite – ocenił Stach, przyglądając się żarowi. – To Ramon Allones?
– Zgadza się – potwierdził Georg Hoffmann. – Innych nie palę.
– Wiedziałem o tym.
– Chyba już to panu mówiłem.
– Mówił pan. Podczas naszej pierwszej rozmowy u pana w domu. Dlatego zdziwiło mnie, kiedy wychodząc, w jednej z popielnic znalazłem niedopałek cygara. Całkiem długi. Ktoś musiał nagle przerwać palenie, w dodatku nie pozbył się opaski z nazwą marki.
– Co pan mówi…
– Wolałem jednak poczekać i sprawdzić, czy mój pomysł, _nomen omen_, wypali. Z tego, co wiem, cygara El Rey del Mundo to dość rzadka marka. Jak pan wie, współpracuję z handlarzem tytoniem.
– Tam przecież pana znalazłem, panie Berg.
– Z Samuelem Cohenem połączył nas przypadek i nie ma potrzeby szerzej o tym opowiadać. Ważne jest to, że kiedy zająłem się pańską sprawą, przyjaźń kogoś takiego okazała się niezwykle przydatna.
– Może pan mówić jaśniej, panie Berg?
– Oczywiście, właściwie to już kończę – uśmiechnął się detektyw. – Wystarczyło, że udałem się do portu i znalazłem pewien statek, który właśnie do niego wpłynął, w jego ładowniach zaś kilka skrzynek El Rey del Mundo.
– Sprytne – ocenił konsul.
– Niestety, w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, choć ze zrozumiałych względów nie chciałbym się tutaj wdawać w szczegóły, skrzynki nie dotarły tam, dokąd miały dotrzeć. Wcześniej wykupiliśmy cały zapas tych cygar ze wszystkich trafik w Königsbergu. Z kilkoma zaprzyjaźnionymi udało nam się dogadać, by przez jakiś czas zapomnieli, że mają tę markę w sprzedaży.
– Sprytne!
– Prawda? Wystarczyło poczekać, aż nałogowca przyprze. Oczywiście istniało ryzyko, że był to ktoś przyjezdny albo po prostu przypadkowy gość. Albo że rzeczone El Rey del Mundo zapalił tylko raz. Ale dziś przed południem ptaszek wpadł w pułapkę, a konkretniej: do trafiki mojego przyjaciela. Pojechałem za podejrzanym. W powozie była pańska żona.
Skurcz przebiegł przez twarz Hoffmanna. Nic już jednak nie powiedział.
– Bez trudu udało mi się ustalić numer mieszkania, do którego weszli – ciągnął Stach. – Wtedy sprowadziłem zaprzyjaźnionego fotografa. Resztę już pan zna. Niestety, tylko takie zdjęcia udało nam się wykonać, z daleka, no i przez okno…
Konsul spojrzał smutno na kopertę z dowodami zdrady małżonki i westchnął ciężko. Wiedział już, że nie ucieknie od tematu.
– Jeśli jeszcze mógłbym czymś służyć, panie konsulu… – powiedział Stanisław Berg.
– Nie. To już wszystko. Dziękuję – sapnął z rezygnacją Hoffmann i ponownie sięgnął po kopertę; zrobił to jednak tak niezdarnie, że strącił na ziemię leżący na biurku świeży egzemplarz „Königer Zeitung”.
– O Boże, Boże jedyny… – jęknął znów konsul Georg Hoffmann, łapiąc się za głowę.
Stach podniósł gazetę. Zanim jednak odłożył ją na miejsce, omiótł jednym spojrzeniem pierwszą stronę. Jego wzrok zatrzymał się na fotografii przedstawiającej most nad wodą. I znajomą postać…OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH
MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
POLECAMY
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387