Duma i wstyd. O historii i potrzebie pamiętania - ebook
Duma i wstyd. O historii i potrzebie pamiętania - ebook
Wywiad rzeka z jednym z najwybitniejszych historyków zajmujących się II wojną światową, niemiecką okupacją Polski i ruchem oporu, relacjami polsko-niemieckimi.
W opowieści prof. Szaroty historia Europy XX wieku przenika się z historią jego rodziny, związanej przed wojną z Berlinem, Paryżem i Warszawą. Tomasz Szarota urodził się kilka tygodni po tym, jak Niemcy zamordowali jego ojca, katolickiego publicystę o żydowskich korzeniach. Matka, wychowana w kulturze niemieckiej i francuskiej, była profesorką i autorką licznych podręczników.
„Miejsce Polski jest w Europie i nie powinno to być miejsce na widowni” – przekonuje prof. Szarota.
Rozmowa wiedzie również przez historię PRL-u i relacje polsko-niemieckie, oglądane także z perspektywy narodowych stereotypów. Bodaj najgorętsza dyskusja dotyczy zbrodni w Jedwabnem.
Bohaterami tej książki są postaci najważniejsze dla historii naszego kraju w XX wieku – od Stefana Starzyńskiego, przez Irenę Sendlerową, Stefana „Grota” Roweckiego, Mariana Turskiego, po aktorów polskiej polityki najnowszej.
Duma i wstyd. O historii i potrzebie pamiętania – wywiad przeprowadzony przez Emila Marata i Michała Wójcika dowodzi, że możemy rozmawiać w zgodzie, a historia jest dziedziną, która powinna nas łączyć, a nie dzielić.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Wywiad |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0344-9 |
| Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Duma i wstyd. Choć nie ja wymyśliłem ten tytuł, zgodziłem się nań bez zastrzeżeń, spodziewając się, że może przyciągnąć uwagę, gdy książka zostanie w księgarniach wyłożona jako nowość. Może dzięki nieco prowokacyjnemu tytułowi pojawią się omówienia w mediach, dyskusje i polemiki?
Gdy mowa o polskiej dumie i polskim wstydzie, czuję, że mam szczególną legitymację, by zabrać głos. Należę do nielicznego grona polskich historyków, którzy pisali i wypowiadali się publicznie zarówno o powodach, dla których my, Polacy, mamy prawo być dumni, jak i o powodach do wstydu, o czarnych kartach naszej historii. Jestem autorem książek poświęconych „Grotowi” – dowódcy Armii Krajowej generałowi Stefanowi Roweckiemu – i bohaterskiemu prezydentowi Warszawy Stefanowi Starzyńskiemu. Odnalazłem w konspiracyjnej broszurce i opublikowałem proroctwo zapowiadające pontyfikat papieża Polaka, pisałem o Warszawie jako stolicy Polskiego Państwa Podziemnego. Zarazem jednak mówiłem, chyba jako pierwszy, o polskich kolaborantach w „kraju bez Quislinga” i opisałem zajścia antyżydowskie w Warszawie w Wielkanoc roku 1940.
Jako historyk zajmowałem się również problemem narodowych stereotypów, badałem obraz Polski i Polaków w Niemczech od końca XVIII wieku niemal po dzień dzisiejszy, jednocześnie śledziłem wyniki sondaży dotyczących polskiego autostereotypu, czyli naszej samooceny. Negatywne opinie o nas pogłębiały tylko kompleks niższości, którego Polacy właściwie do dzisiaj nie mogą się pozbyć. Remedium mającym pomóc przezwyciężyć ów kompleks stała się dla niektórych z nas megalomania, prowadząca do lekceważenia innych nacji, a nawet pogardzania nimi. Zarazem jednak trudno zaprzeczyć, że polityka historyczna czy kształtowanie świadomości historycznej Polaków polegające na ustawicznym przypominaniu im wydarzeń niechlubnych, a niekiedy wręcz haniebnych, z odległej lub niedawnej przeszłości nie sprzyja pozbywaniu się przez nich kompleksów. Oczywiście nie powinno się o tych wydarzeniach zapominać, traktować ich jako niebyłe lub nieważne, ale w pamięci zbiorowej polskiego społeczeństwa nie może dominować poczucie wstydu. Tym bardziej że w gruncie rzeczy nie funkcjonuje w niej wiele z naszych niedawnych przecież dokonań, osiągnięć, sukcesów. Wymienię tu choćby tempo dźwignięcia naszego kraju z ruin po II wojnie światowej, wzbudzające podziw na całym świecie, włączenie „ziem uzyskanych” do polskiego organizmu państwowego, dokonanie zmiany ustroju w 1989 roku bez krwawej wojny domowej, istotne przyczynienie się do zjednoczenia Niemiec i pojednanie się z tym, zdawało się, „odwiecznym wrogiem”, wejście do NATO i Unii Europejskiej.
Moje kompetencje do zabrania głosu na temat dumy i wstydu Polaków wiążą się też z tym, że jako historyk jestem, a właściwie bywam, też komparatystą. Jeśli zajmowanie się stereotypami narodowymi pozwalało mi wniknąć w przyczyny naszego kompleksu niższości, to z kolei badania porównawcze pokazują potrzebę zwalczania polskiej megalomanii. W książce Życie codzienne w stolicach okupowanej Europy starałem się pokazać, że ciała ludzi zmarłych z głodu znajdowano nie tylko w warszawskim getcie, ale także w Atenach i Amsterdamie. W innej książce, omawiającej znaki i symbole, a także patriotyczne manifestacje walczącej Europy, przekazywałem Polakom informacje, że nie tylko my przeciwstawialiśmy się ciemiężcy – hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy. Natomiast jako członek międzynarodowego kolegium programowego w powstającym w Gdańsku Muzeum II Wojny Światowej postulowałem uwzględnienie doświadczeń nie tylko naszego narodu.
Zaproponowane mi przez Emila Marata i Michała Wójcika nagranie i spisanie przeprowadzonych ze mną rozmów przyjąłem z radością i wdzięcznością. Miałem zaufanie do ich profesjonalizmu, bo znałem chyba wszystkie opublikowane przez nich wcześniej książki. Były wśród nich wywiady rzeki ze Stanisławem Aronsonem i Stanisławem Likiernikiem (ten ostatni wywiad uzupełniony i ze wstępem Marcina Napiórkowskiego ukazał się w nowym wydaniu w 2024 roku). Propozycja była dla mnie okazją nie tylko do pozostawienia śladu własnego istnienia, ale także przypomnienia członków mojej najbliższej rodziny. Na kartach tej książki pojawią się więc posiadający swe życiorysy w Polskim słowniku biograficznym: moja Matka Elida Maria Szarota oraz jej rodzice, a moi dziadkowie Eleonora Kalkowska i Marceli Szarota, mój Ojciec Rafał Marceli Blüth, zamordowany przez Niemców, nim się urodziłem. Pojawi się też mój syn Piotr, autor kilku cieszących się powodzeniem książek, z którego jestem ogromnie dumny, a także moja od przeszło już 60 lat żona, bez której mojego życia w ogóle nie mogę sobie wyobrazić.
Wywiad rzeka daje też możliwość przypomnienia o mym szkolnym koledze z Kołłątaja Bohdanie Paczyńskim, który jako wybitny astrofizyk był kandydatem do Nagrody Nobla, o koledze ze studiów Karolu Modzelewskim, o zatrudnionych tak jak ja w Instytucie Historii PAN Krystynie Kersten i Bronisławie Geremku (od 1994 Instytut nosi imię swego twórcy profesora Tadeusza Manteuffla), o mym mistrzu profesorze Stefanie Kieniewiczu, o tych, z którymi znajomość była dla mnie zaszczytem. Wymienię tu Władysława Bartoszewskiego, Annę Jakubowską „Paulinkę”, Kazimierza Leskiego, Stanisława Likiernika, Eryka Lipińskiego, Wacława Micutę, Stanisława Roweckiego, Józefa Rybickiego, Henryka Samsonowicza, Irenę Sendlerową. Ich wszystkich już wśród nas nie ma.
Wśród żyjących zaszczytem jest dla mnie znajomość z trzema osobami. Są to dwaj Adamowie – Strzembosz i Michnik, z obydwoma jestem po imieniu i obu uważam za bardzo dla Polski zasłużonych patriotów. Trzecim jest Stach Aronson. Ostatni raz rozmawiałem z nim, gdy ten 99-letni wówczas człowiek przyleciał z Izraela do Warszawy na 80-lecie Powstania Warszawskiego jako jego uczestnik.
Ten wstęp rozpocząłem od zaaprobowania nie przeze mnie wymyślonego tytułu. Również z podtytułem książki się zgodziłem, gdyż opowiadam się za potrzebą pamiętania zarówno o powodach naszej, Polaków, dumy, jak i naszego wstydu. Zastanawiałem się jednak, czy nie powinniśmy w tym podtytule dodać odważnie, a tym samym prowokacyjnie, także potrzeby przebaczania lub wybaczania. Jeśli się nie mylę, nikt nie badał, jak długo trwała w Polsce pamięć o dokonanych przez Szwedów podczas potopu zbrodniach. Zdaję sobie sprawę, że słynne orędzie naszych biskupów z 1965 roku, otwierające drogę do naszego pojednania z Niemcami, uzyskało wówczas zrozumienie i poparcie tylko niewielkiej części naszego społeczeństwa. Dziś na pewno jest z tym znacznie lepiej, warto byłoby zrobić na ten temat sondaż opinii publicznej.
Jednakże im częściej w Niemczech będą się odzywały głosy, by świat zapomniał o zbrodniach popełnionych przez ich rodaków podczas II wojny światowej, tym częściej my, Polacy, będziemy te zbrodnie przypominać. Aktualna staje się dziś także sprawa rzetelnego spojrzenia na historię stosunków polsko-ukraińskich.
Nie spodziewałem się, że Emilowi i Michałowi – od dawna mówię im po imieniu – uda się stworzyć z naszych rozmów aż tak – moim zdaniem – ciekawą książkę! Musieli najpierw nagranie przetworzyć w tekst, a następnie z owego tekstu wybrać fragmenty, z których powstała książka. Było to nie tylko czasochłonne, ale przede wszystkim wymagało posiadania umiejętności i talentu. Mogę tylko wyrazić podziękowanie za to, że się tego podjęli, i za to, jaki jest efekt naszej rozmowy. I jeszcze jedna ich zasługa – zrobienie przypisów, jakże wiele ja sam się z nich dowiedziałem!
Uważny czytelnik bez trudu zauważy, że nasze poglądy, opinie i oceny pewnych wydarzeń, ale także ludzi, bynajmniej nie są identyczne, czasem dochodzi między nami wręcz do ostrej wymiany zdań. To chyba dobrze, że nie jesteśmy jednomyślni, książka na tym tylko zyskuje.
Tomasz SzarotaCZĘŚĆ I
DWIE HISTORIE
1.
DEFILADA
Wiem, od czego chcecie zacząć, jeśli się przygotowaliście. Domyślam się.
Chcieliśmy pana choć trochę zaskoczyć.
I?
Według naukowców i lekarzy płód od szóstego miesiąca zaczyna słyszeć dochodzące z zewnątrz dźwięki – słyszeć, nie tylko odczuwać jako drgania. Płyn owodniowy chroni przed hałasem, ale jednocześnie przewodzi fale – odgłosy. Zmniejsza amplitudę, ogranicza częstotliwość, nadając dźwiękom niższy ton. Na pewno pan słyszał to stukanie.
Jakie stukanie?
Za oknem. 4 października 1939 roku. Dokładnie naprzeciw okien mieszkania pańskich rodziców w Alejach Ujazdowskich Niemcy zbijali z desek trybunę honorową dla Adolfa Hitlera. Następnego dnia miał na niej stać zadowolony i dumny i odbierać defiladę zwycięstwa w zdobytej Warszawie. Pańska matka była w szóstym miesiącu ciąży, na pewno spoglądała przez okno. Te dźwięki młotków uderzających w gwoździe musiały wydawać się płodowi w jej łonie niższe, jakby ktoś pukał do masywnych drzwi.
I to historia się do mnie dobijała? Wiedziałem, że mogę na was liczyć – ładny początek, powiedzmy: brawurowy, ale, jak się domyślacie, nie pamiętam. Może słyszałem, ale przecież nie pamiętam!
O pamięci ma być ta książka, panie profesorze. O pamięci, niepamięci i o Historii. Właściwie o dwóch historiach, małej i tej dużej. Ta duża przyszła do pana jeszcze przed narodzinami. I ten dzień, 4 października, to może symboliczny moment narodzin Tomasza Szaroty – historyka stosunków polsko-niemieckich.
Ale pierwsza była ta mała historia. Prywatna. Zacznijmy od niej, jeśli pozwolicie, niech to będzie, przynajmniej na starcie, pogodna opowieść. Powiem o ślubie moich rodziców, o samej uroczystości ślubnej. W porządku? No to... w imię Boże.
W imię Boże?
Kwestia wiary to sprawa prywatna, u mnie bardzo skomplikowana, wrócimy do tego. Zatem mówię o ślubie Rafała Marcelego Blütha z Elidą Marią Szarotą. To była środa, 7 grudnia 1938 roku, warszawski kościół Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży. Mój przyszły ojciec, czyli pan młody, nie był już taki młody. Miał 47 lat. To nawet jak na ówczesne standardy był wiek, w którym myślało się o wielu rzeczach, ale raczej nie o ślubie. Na małżeństwo zdecydował się tak późno... Potem, gdy już się o nim sporo dowiedziałem, nurtowało mnie, dlaczego dopiero wtedy.
Ustalił pan coś?
Tylko same poszlaki. Z urodzenia był warszawiakiem. W owym czasie – tak chyba mogę powiedzieć – był gwiazdą publicystyki katolickiej i literaturoznawcą. Jego wielką miłością był Józef Conrad-Korzeniowski. Napisał o nim wiele tekstów krytycznych. Jednocześnie był już wtedy dość uznanym sowietologiem. Jako jeden z pierwszych wnikliwie pisał o zbrodniach reżimu stalinowskiego, o procesach moskiewskich, o tym, jak szybko ten reżim zapomniał o wzniosłych ideach Lenina. No i interesował się także drugą stroną – pisał o brunatnym totalitaryzmie. Dość dokładnie poznał ideę zniewolenia i terroru Trzeciej Rzeszy.
No właśnie zauważyliśmy, że to zainteresowanie Conradem szło w parze z antytotalitarnymi przekonaniami pana ojca. W szkicu Powrót żeglarza postawił oryginalną tezę, że na nacjonalizm i rasizm chorują tylko szczury lądowe, a ludzie morza, czyli umysły otwarte – już nie. I dlatego, sugerował, Conrad nigdy nie stał się dla Polaków wzorem pisarza patriotycznego, jak Sienkiewicz.
On moim zdaniem dopiero odkrywał Conrada dla Polaków. To jeszcze nie był czas dla tego pisarza. Ale zacytuję ojca: „Czyż może istnieć patriotyzm, i to patriotyzm czynny, dynamiczny, bohaterski, bez nienawistnej czujności wobec obcych, bez nienawistnej pasji wobec wrogów? Conrad pragnie nas przekonać, że może”. Tak, to droczenie się z nacjonalizmami czy totalitaryzmami – to był jego znak rozpoznawczy. Ale nie tylko tym się zajmował, analizując Conrada.
Jego przyjaciel Wiktor Weintraub napisał, że Rafał Marceli miał rzadki dar wyczytywania z sowieckiej prasy więcej, niż jest tam napisane. Powiedział o nim nawet: „Blüth wyczytywał za dużo”.
Dla historyka to może być komplement.
A panna młoda?
Elida Maria Szarota... Była paryżanką. Do Polski przyjechała na stałe dopiero w 1937 roku. Wcześniej długo mieszkała w Niemczech. Gdy brali ślub, była nauczycielką języków obcych w warszawskich gimnazjach. Uczyła między innymi córki państwa Piłsudskich. I pan młody, i panna młoda mieli już na koncie tytuły doktora. Mówię o tym, bo to nie jest częsty wypadek w kraju, który liczył wtedy 35 milionów mieszkańców, a według szacunków było w nim tylko 100 tysięcy ludzi z wyższym wykształceniem. Ja uczciwie muszę powiedzieć, że rodzice mojej żony też mieli doktoraty. To może dodatkowo pokazuje, skąd ja jestem.
Aż strach się teraz, w dobie mody na ludowe korzenie, do tego przyznawać.
Może nie powinienem się do tego odwoływać, wiem o tym. No ale z chłopskimi babkami w naszych rodzinach jest kłopot i nic na to nie poradzę. Nie wpiszemy się tą książką w modę, trudno. Ale z panną młodą był też inny problem. Ona miała 34 lata. Była sporo młodsza od męża, niemniej mówienie o niej jako pannie młodej to też jednak duży skrót myślowy.
To z kolei, panie profesorze, zabrzmiało staroświecko. Po prostu byli ludźmi dojrzałymi.
Niech będzie. Jeszcze jedna ważna informacja. Ślubu udzielał im ksiądz Władysław Korniłowicz, jeden z twórców Domu Dzieci Ociemniałych w Laskach. Ta instytucja istnieje do dziś, a kiedyś była nie tylko ośrodkiem zdrowia czy lokum dla dzieci, ale też ważnym centrum kulturalnym. W moim przeświadczeniu ksiądz Korniłowicz był jedną z najwspanialszych postaci polskiego katolicyzmu. I znał mojego ojca od dawna – ochrzcił go, gdy ojciec miał 30 lat. To było w 1921 roku.
Późno...
Zaraz to wyjaśnię. Wracajmy do ślubu. Chcieliście „obrazków”. Ale nic z tego. Jaką tego dnia moja mama miała suknię, w co był ubrany mój ojciec, ilu było gości w kościele, gdzie potem było wesele – nic na ten temat nie wiem. Niestety, mama mi tego nie przekazała, a ja nie pytałem.
7 grudnia 1938 roku. Plac Trzech Krzyży. Olbrzymie kamienice, kościół – tak jak dzisiaj – na środku placu, może śnieg, para z ust osób wchodzących do wnętrza... Zdjęcia?
Nie ma zdjęć. Ale są pamiątki: każde z małżonków od księdza Korniłowicza dostało prezent z dedykacją – mszał rzymski. Egzemplarz mojej matki, książeczkę w pięknej skórzanej oprawie, mam do dziś, jest gdzieś tutaj. Ten drugi, ojca, też ocalał. Matka znalazła go po wojnie w ruinach naszego wypalonego mieszkania na Ochocie. Jest zniszczony, nie ma okładki, karty tytułowej... Ktoś ją ewidentnie oderwał, skóra była wtedy cenna... A może ktoś wyłożył sobie nią buty, idąc pieszo do obozu w Pruszkowie? W tym egzemplarzu niestety brak dedykacji. Szkoda. No i jeszcze coś ocalało. Coś ważnego – obrączka. Ocalała, można powiedzieć – czasowo, bo i znalazła się, i zgubiła dopiero później.
Zatem gdy pana rodzice się pobierali, byli już ludźmi dojrzałymi.
Ale kiedy, jak i gdzie się poznali, tego nie wiem... Zdaje się, że po raz pierwszy zobaczyli się w Paryżu. Ta znajomość była wtedy zupełnie niezobowiązująca, po prostu wpadli na siebie u wspólnych znajomych. Potem widzieli się dopiero w Warszawie. Elida Maria przyjechała tu, bo w Szwajcarii zmarła jej matka – Eleonora Kalkowska. Mama miała polskie obywatelstwo i doktorat zrobiony w Trzeciej Rzeszy, ale nic więcej. W Niemczech utrzymywała się z tego, że uczyła niemieckie dzieci francuskiego. Po dojściu Hitlera do władzy chciała wyjechać do Francji, potem może do Stanów Zjednoczonych. Ale chyba się spóźniła – po 1933 roku w Paryżu było już tylu Niemców, że jeśli ktoś chciał się uczyć niemieckiego, to przecież nie brałby lekcji u Polki, choćby ta mówiła lepiej niż większość Niemek. Nie pojechała też do Ameryki. Pojawiła się za to tutaj, w Warszawie, w 1937 roku, miała tu przecież ojca. Ale żadnych przyjaciół – nie studiowała tu wcześniej ani nie chodziła do gimnazjum, słowem – żadnego zaczepienia towarzyskiego... To nie był dla niej powrót do ojczyzny, raczej emigracja do ojczyzny, jeśli można użyć takiego oksymoronu. I pewnego razu spotkała tu starego znajomego z Paryża, czyli Rafała Marcelego Blütha. I zapewne to ona doszła do wniosku, że to dla niej może być... jakaś szansa. Albo po prostu czuła się samotna. Ale skąd pomysł, żeby od razu wychodzić za mąż? Nie wiem.
Jest jeszcze coś takiego, panie profesorze, jak miłość.
W tym przypadku całkowicie w to wątpię, mówiąc szczerze. Poza tym ona nie miała zielonego pojęcia, kim Blüth tu był, jaką miał pozycję, jak był postrzegany. Przecież nie miała żadnego rozeznania ani w gronie jego przyjaciół, ani rodziny. Towarzyski background żaden, kompletnie. Nigdy z nią o jej wcześniejszych związkach nie rozmawiałem, ale śmiem przypuszczać, że tak jak on dla niej był pierwszym mężczyzną, tak ona dla Blütha pierwszą kobietą. To bardzo prawdopodobne. To nie był, jak mawiają Francuzi, coup de foudre. Mimo to widocznie oboje doszli do wniosku, że razem będzie im lepiej.
Lepiej?
Może przewidywali, że zaraz wybuchnie wojna i świat się zmieni? Przeczuwali to na pewno. Czytając publicystykę ojca, dochodzę do wniosku, że to prawdopodobne.
Ale przeczytaliśmy gdzieś również, że pod koniec lat 30. Rafał Marceli Blüth nosił się z zamiarem emigracji.
Dowiedziałem się o tym stosunkowo niedawno. Przyznam, że byłem w szoku – mama nigdy mi o tym nie mówiła. Ale podobno rzeczywiście miał taki zamiar. Widocznie, gdy się poznali, porzucił tę myśl. Wybrał małżeństwo zamiast wyjazdu. W sumie to też podróż, mówiąc górnolotnie.
Jego przyjaciel historyk literatury Wiktor Weintraub wspominał, że był piekielnie inteligentnym i przy tym niezwykle dowcipnym człowiekiem. Najdowcipniejszym, jakiego znał. Z kolei polonistka, która też go świetnie znała – Zofia Szmydtowa – mówiła, że nawet jeśli przez chwilę był poważny, to długo w takim stanie nie potrafił wytrzymać. Na to samo zwracał uwagę pisarz i dramaturg Roman Brandstaetter; napisał: „Pamiętam jego skośne oczy i złośliwy uśmiech na brzydkiej, ale fascynującej twarzy”.
Szczerze mówiąc – nie mam najmniejszego pojęcia o poczuciu humoru ojca. Z jego tekstów to chyba nie wynika. Wyłania się z nich wiele innych rzeczy, rysują się jakieś inne cechy, ale ten humor, ten dowcip – nie, raczej nie... Intuicja mi podpowiada, że nawet jeśli on był taki pogodny i wesoły, to małżeństwo rodziców nie było najlepiej dobrane. Więcej powiem: ja nawet nie mam pewności, czy ono przetrwałoby próbę czasu. Mówię szczerze. Przecież mama po swoim wybitnym doktoracie obronionym w 1934 roku pewnie chciała zrobić u profesora Stanisława Wędkiewicza karierę naukową jako romanistka. Była poliglotką, osobą ambitną, chciała się rozwijać. A trafiła do Warszawy. Tutaj to nie był dobry czas dla tak niezależnych kobiet. Popatrzcie: to jest książka mojej mamy, którą wydała, mając... 83 lata! To monografia o kobiecych postaciach w teatrze XVII wieku. Tytuł brzmi: Siło, niech twoim imieniem będzie kobieta. To czytelna polemika z innym bardzo znanym twórcą, nieco bardziej rozpoznawalnym niż moja matka – z niejakim Szekspirem. Tytuł tej książki to parafraza zdania z Hamleta: „Słabości, twe imię kobieta”. Przypomnę, że także u naszego wieszcza w Dziadach Gustaw mówi: „Kobieto! puchu marny! ty wietrzna istoto!”. Elida Maria Szarota była w gruncie rzeczy polską prekursorką gender studies.
I była jedną z pierwszych polskich feministek. No ale w 1939 roku wszystkie jej ambicje i jego plany wzięły w łeb. We wrześniu, kiedy zaczęła się wojna, zamieszkali w podnajętym od pewnego Szweda, dyrektora banku, pięknym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 17. Dom istnieje do dziś – to chyba najwyższa kamienica na całej ulicy. Mówiąc szczerze, pojęcia nie mam, skąd oni mieli pieniądze, aby tak luksusowe mieszkanie podnająć. I to właśnie w Alejach, najbardziej ekskluzywnej ulicy w Warszawie. W jakiś sposób zabawne jest to, że to było mieszkanie „eksterytorialne”. Gdy już było jasne, że Niemcy wejdą do Warszawy, rodzice umieścili nawet napis na drzwiach – w dwóch językach (nie chcieli po niemiecku), po francusku i po polsku, że mieszkanie to własność obywatela Szwecji. Uznali, że takie coś się przyda, że będzie ich jakoś chronić.
Zadziałało?
I tak, i nie. Z przewagą „nie”. Rzecz dramaturgicznie (dosłownie i w przenośni) kluczowa dla tej opowieści: zaraz po wybuchu wojny pan Rafał Marceli Blüth dostał pewne zlecenie od znajomego. Otóż Stefan Jaracz, wówczas dyrektor Teatru Ateneum, zamówił u niego tłumaczenie sztuki Eleonory Kalkowskiej pod tytułem Sprawa Jakubowskiego. Jaracz oczywiście wiedział, że mój ojciec jest już mężem pani Elidy, a ta jest córką Kalkowskiej, autorki tej sztuki. Miał już także tę sztukę przetłumaczoną, była nawet 10 lat wcześniej wystawiana w Polsce. Tyle tylko, że – jak uznał Jaracz – było to tłumaczenie złe, a chciał, aby nowa inscenizacja uświetniła rychły koniec wojny i kres Trzeciej Rzeszy. Bo przecież wszyscy tak myśleli na początku września – że to się szybko skończy. Już, zaraz... Zamówił zatem nową wersję tego tekstu, bo wymarzył sobie taką premierę w wolnej Polsce.
A Sprawa Jakubowskiego to historia prawdziwa. Józef Jakubowski to był młody polski robotnik rolny, który w Republice Weimarskiej został skazany na karę śmierci za zamordowanie dziecka. Mimo że był całkowicie niewinny, było dużo wątpliwości, wyrok wykonano – został ścięty toporem. Taka trochę weimarska sprawa Dreyfusa, pisały o niej niemieckie gazety. Moja babka napisała o tym sztukę zaangażowaną, o wyraźnym odcieniu antyniemieckim. Pikanterii dodaje fakt, że sama była Polką, ale jej matka to już była rodowita Niemka – Maria von Spitzbarth, która wyszła za stuprocentowego Polaka Emila Kalkowskiego. Emil dość szybko umarł, zatem Eleonorę wychowywała matka, całkowicie po niemiecku i zapewne po części w duchu niemieckim (i to skutecznie, bo inna jej sztuka opowiadała o carycy Katarzynie II, która dla nas, Polaków, jest okropną postacią, a dla mojej babki, jak się okazuje, była wspaniałą monarchinią i kobietą).
Ale Sprawa Jakubowskiego była na pewno antyniemiecka i bardzo w Niemczech głośna. No więc Jaracz prosi moich rodziców o nowe tłumaczenie. I oni w tym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich zaczynają nad tekstem pracować. Siedzą sobie w tym mieszkaniu, tłumaczą tę sztukę, nastroje pewnie słabe, bo Niemcy w Warszawie, i pewnego dnia – 4 października – puk, puk do drzwi. Otwierają, a w progu dwóch policjantów. Jako historyk okupowanej Warszawy identyfikuję, że to jeszcze nie było gestapo, ale raczej funkcjonariusze grupy operacyjnej Einsatzgruppen 4. Mieli za zadanie – tak jak dzisiaj Służba Ochrony Państwa czy inne secret service – skontrolować mieszkania od strony Alej Ujazdowskich przed ważną wizytą. Następnego dnia – jak wiemy – naprzeciwko miał na trybunie przyjmować defiladę Adolf Hitler i jego akolici.
Co rzeczywiście się odbyło i co zresztą sfilmowała ku chwale Führera Leni Riefenstahl...
...a co spuentować miał nieopodal – na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu – pułkownik Niepokólczycki, wysadzając auto Hitlera w powietrze. Do zamachu, jak wiadomo, nie doszło, choć podobno był przygotowywany. No więc ci policjanci weszli do mieszkania, obejrzeli pokoje i kuchnię, pokręcili się, wydali kategoryczny zakaz wyglądania czy nawet zbliżania się do okien następnego dnia. I oczywiście los – przypadek – fatum...
Sprawa Jakubowskiego!?
Jako historyk z takimi wypadkami – sytuacjami determinowanymi przez całkowity przypadek – spotykam się bardzo często. W zasadzie historia to ciąg takich ślepych trafień losu... Tak. Na biurku Niemcy zobaczyli maszynę do pisania, a obok tekst sztuki mojej babci. Dowodzący oficer mógł już tę sztukę w Berlinie czy innym mieście widzieć. Albo kiedyś o niej czytać. Nie wykluczam tego. Jak wspomniałem, to była w Niemczech w 1929 roku bardzo popularna, głośna rzecz. Tekst Kalkowskiej uznawany był za antyniemiecki, po dojściu nazistów do władzy był już oczywiście na indeksie... Oficer wykazał się refleksem i nakazał przeprowadzenie rewizji. Plonem przeszukania były dwie maski przeciwgazowe. Ale już sam maszynopis wystarczył, żeby nałożyć areszt domowy. Czyli dość grzecznie, może ze względu na tę „szwedzką proweniencję” mieszkania. Na dole stanął wartownik. A naprzeciwko postawiono trybunę dla Hitlera.
Wiem od matki, że nawet chciała w nocy uciekać, ale ojciec – znawca reżimów totalitarnych – powiedział, że ucieczka skończy się umieszczeniem w aktach znanej mu formułki: „Zastrzelony podczas próby ucieczki”. Zostali. Czy następnego dnia zza firanki oglądali defiladę i Führera? Nie sądzę. Skądinąd wiecie równie dobrze jak ja, że to była koszmarnie symboliczna i upokarzająca dla Polaków manifestacja – te szeregi Wehrmachtu i pęczniejący z dumy Hitler na trybunie.
Zwłaszcza dla młodych ludzi, dla tego pierwszego pokolenia wychowanego w wolnej Polsce i nasiąkniętego mocarstwową retoryką Wrzesień to był szok. Poeci Gajcy, Stroiński, pisarka i dramaturżka Ewa Pohoska i wielu, wielu innych – oni długo nie mogli się z tego pozbierać. A niemiecka defilada w Warszawie była takim dobijającym akcentem. Przyszły autor Kolumbów Roman Bratny swój pierwszy opublikowany wiersz, jeszcze pod nazwiskiem Mularczyk, właśnie temu poświęcił: „Trąb błysk – »über alles«/ rozbraja ciszę werbli seria/ postarzały o mgnienie tego widoku wiem/ zwycięską pieśń przegrali”. Defiladę pod oknami pańskich rodziców można uznać za jakąś cezurę w historii Polski w XX wieku.
Pierwszy krótki rozdział mojego Okupowanej Warszawy dnia powszedniego – może pamiętacie – mówi o sytuacji po kapitulacji (decyzję o poddaniu Warszawy podjęto 26 września, a generał Kutrzeba podpisał akt dwa dni później), a ostatnia część książki o nastrojach Polaków. Jesienią 1939 roku one były oczywiście dość podłe, ale wciąż powszechnie wierzono w Anglików i Francuzów, że będzie jakaś odsiecz z Zachodu. Stefan Starzyński wezwał warszawiaków do udziału w odbudowie zniszczonych fragmentów miasta. A niemiecki komendant oznajmił, że jego zadaniem jest „przywrócić na powrót bezpieczeństwo, spokój i ład w mieście”.
Okazało się, że moi rodzice i ich broń – czyli dwie maski przeciwgazowe i jeden maszynopis – najwyraźniej temu ładowi zagrażają: 6 października, dzień po defiladzie, znowu rozległ się dzwonek do drzwi. Oboje zostali odprowadzeni przez niemiecki patrol policyjny kilkaset metrów dalej – na Szucha.
Już na początku października była tam siedziba policji bezpieczeństwa?
Szucha była już TĄ aleją Szucha. Na pewno dla Einsatzgruppen. W sprawie zięcia postanowił interweniować mój dziadek – Marceli Szarota. Czyli mąż Eleonory Kalkowskiej, autorki Sprawy Jakubowskiego, co sprawia, że pomysł był zupełnie szalony. Wziął do ręki odznaczenie Legii Honorowej, również jakieś wysokie odznaczenie rumuńskie (przecież był dyplomatą) i poszedł na Szucha. I tam doszło do takiej sceny: stanął przed jakimś niemieckim dowódcą, powiedział, z czym przychodzi, a Niemiec wytrącił mu te ordery czy medale z rąk i je podeptał. I tu znowu włącza się moja wyobraźnia, to musiał być dla dziadka absolutny szok. Tak się nigdy w jego towarzystwie żaden dżentelmen nie zachował, ba, tak się nigdy żaden Niemiec nie zachował. Jak to? Niemiecki oficer? Wciąż miał w głowie Niemców z poprzedniej epoki... Po przesłuchaniu rodziców podjęto decyzję, że kobietę w zaawansowanej ciąży wypuszczą. Zwolniono ją do domu. Ojciec tam został.
2.
CZARNE KONFETTI
Podejrzewam, że to niemiecka administracja nakazała matce zaraz potem opuścić luksusowe mieszkanie w Alejach. Przeniosła się na Kopińską 36. Urodziła mnie jednak gdzie indziej – przyszedłem na świat 2 stycznia 1940 roku w mieszkaniu jej ojca, wspomnianego Marcelego Szaroty, przy ulicy Ursynowskiej. Jeśli znowu zapytacie – to nie, nie pamiętam dnia porodu. Tak samo jak nie pamiętam początku września tegoż roku, gdy matka, trzymając mnie przy piersi, znowu usłyszała łomotanie do drzwi.
Gestapo? 11 miesięcy wcześniej Niemcy puścili pańską matkę, teraz po nią przyszli?
Biurokracja krzepła. Na progu stanęło dwóch gestapowców. Tak – przyszli aresztować matkę. Zrządzeniem losu akurat tego dnia i w tym momencie była u nas pani Maria Obszańska, matka Krystyny, jednej z uczennic mojej mamy. Przyszła usprawiedliwić nieobecność córki na lekcji francuskiego. Czysty przypadek. Znowu! I gdy ci Niemcy wyprowadzali moją matkę, ona wręczyła mnie – dziewięciomiesięczne dziecko – tej kobiecie z prośbą o opiekę.
Tak po prostu, tak jak się wręcza paczkę?
Co innego miała zrobić? To było spontaniczne, wymóg chwili. I błaganie. Żeby się mną zaopiekowała. Teraz, natychmiast. I pani Obszańska to zrobiła.
Czy był pan już wówczas ochrzczony?
Mama nie była osobą wierzącą, a ojca – gorliwego katolika neofity – nie było. Pani Obszańska stała się moją matką chrzestną. Dziś to może mało znaczy, ale wtedy to było tak, jakby nabyła pewne prawa wobec mnie. I muszę to tutaj również powiedzieć: aż do śmierci w 1995 roku ona była nie tylko moją matką chrzestną, ale po prostu była matką. Stała się nią. Ja ją tak traktowałem całe życie – to była moja druga mama. I gdy w 1966 roku urodził się mój syn, to poszedłem do niej i też poprosiłem, uklęknąłem i poprosiłem: „Mamo, zaopiekuj się także Piotrusiem, proszę”.
Wracajmy do 1940 roku. Obszańska bierze mnie na ręce i zabiera „na wychowanie”, a moja matka ląduje na Pawiaku. I tu coś wam przeczytam, przygotowałem się... To fragment wspomnień Anny Czuperskiej-Śliwickiej, lekarki, która od 1940 do 1944 roku, będąc więźniarką, pracowała na Pawiaku: „Elida Maria Blüth-Szarota, aresztowana we wrześniu 1940, gdy na skutek nalegań towarzyszek z celi ujawniła w kwietniu 1941 świetną znajomość języka niemieckiego, niejednokrotnie występując odważnie w ich obronie wobec gestapowców, została przez komendanta więzienia Untersturmführera Spenglera zatrudniona w jego kancelarii w charakterze tłumaczki; korzystała z każdej okazji, aby wpłynąć na stosunek komendanta do więźniów i w ten sposób ulżyć ich doli. Spengler w ciągu swej kilkumiesięcznej kadencji na Pawiaku zabronił bicia więźniów”.
To jest koniec cytatu, ale początek opowieści. Otóż po śmierci mojej matki, w 1994 roku, w przywiezionych z Niemiec papierach niespodziewanie znalazłem maszynopis jej wspomnień. Tekst nosi tytuł Sechzig Jahre erlebter Zeitgeschichte (1930-1990) i jak widać, napisany jest po niemiecku, z myślą o niemieckim czytelniku. Bardzo skrupulatnie przeczytałem ten tekst. Okazuje się, że Spengler naprawdę okazał się jednym z tych tak zwanych dobrych Niemców. Bez cudzysłowu.
Oto, co się wydarzyło. Na Wielkanoc 1941 roku – po siedmiu miesiącach pobytu matki na Pawiaku – strażnik, wiedząc już, że ona mówi jak rodowita Niemka, zapytał ją, czy mogłaby zostać tłumaczką nowego komendanta Pawiaka (bo poprzednia więzienna tłumaczka wzięła urlop). Zgodziła się. Wspomina, że nie tylko została jego tłumaczką, ale – w zasadzie od razu – sekretarką. Mało tego: ich współpraca z miejsca ułożyła się doskonale. Już pierwszego dnia nowy komendant kazał się oprowadzić po kobiecej części Pawiaka, a potem, gdy dowiedział się, że moja matka pisze na maszynie, podyktował jej nowy regulamin. Głównym punktem było to, że „nie wolno bić żadnego więźnia”. I to nie koniec cudów. Pewnego dnia zamknęli się razem w gabinecie i słuchali BBC po niemiecku! Głos wolnego świata w samym sercu piekła, na Pawiaku! Ktoś to musiał zauważyć, bo po pewnym czasie do matki, pod nieobecność Spenglera, przyszło trzech gestapowców i zapewne myśląc, że mają do czynienia z Niemką, w dodatku lojalną obywatelką Trzeciej Rzeszy, zapytali ją, czy szef jest aby prawdziwym narodowym socjalistą. Czy jest zwolennikiem Hitlera? „Oczywiście”, odparła. „A czy to prawda, że słucha BBC?”, „Skąd!”, „Czy ujawnił komuś, że Niemcy będą mieć wojnę z Rosjanami?”, „Nigdy!”.
A prawda była taka, że rzeczywiście jej to powiedział i jeszcze dodał, że Hitler, wszczynając wojnę ze Stalinem, podzieli los Napoleona. Najbardziej zdumiewające było to, co wydarzyło się w maju 1941 roku. Moja matka zdobyła się wtedy na odwagę i zapytała Spenglera wprost, czy mógłby ją zwolnić z Pawiaka na dwie, trzy godziny, bo chciałaby wziąć udział w chrzcie syna.
Odmówił.
Właśnie nie! „Może pani pójść do kościoła z moim adiutantem, a potem wrócicie na Pawiak” – powiedział. Dopiero następnego dnia się zreflektował, wezwał ją do gabinetu i powiedział, że jednak to przemyślał i dla jej dobra nie puści jej na ten chrzest. Bo to byłoby dla niej niebezpieczne, bo... straciłaby reputację w oczach Polaków! Pokazywać się w kościele w towarzystwie Niemca... Przyznała mu rację. Kilkanaście dni później strażnicy wywołali ją z celi i okazało się, że odzyskuje wolność. Gdy ucieszona poszła do gabinetu komendanta i mu o tym powiedziała, ten nie wyglądał na zaskoczonego. „Nie musi mi pani tego mówić” – powiedział, bo przecież to on stał za tą decyzją. I to była ich ostatnia rozmowa. 3 czerwca gestapo wezwało ją na Szucha. Funkcjonariusze nie mogli ukryć zdumienia, że wychodzi na wolność. Powiedzieli jej: „Pani mąż został przecież aresztowany za posiadanie broni”. Matka zrozumiała wówczas, że to było równoznaczne z wyrokiem śmierci, że mój ojciec już nie żyje.
Untersturmführer to dość niski stopień (podporucznik). To może nie jest istotne. Ale na pewno ważne jest to, że ów Spengler we wspomnieniach pani Czuperskiej-Śliwickiej został wymieniony bez imienia. Nawet Władysław Bartoszewski, autor książki Warszawski pierścień śmierci, jego imienia nie ustalił. W indeksie przedstawicieli terroru na końcu swojej książki podał tylko nazwisko. Co to mogło znaczyć? Przez kilkadziesiąt lat starałem się to wyjaśnić. Na próżno, nigdzie nie znalazłem choćby wzmianki o tym nietypowym esesmanie. Prosiłem nawet o pomoc historyka Sebastiana Fikusa, który prowadził kwerendę w niemieckich archiwach. Również na próżno.
Spengler został całkowicie wygumkowany z historii. W każdym razie z taką świadomością żyłem przez lata, a przecież to dzięki temu człowiekowi (dobre słowo: człowiekowi) moja matka wyszła z Pawiaka. I teraz najlepsze: niedawno spotkałem Mateusza Dallalego, który – jak się okazało – od kilkunastu lat zbiera materiały dotyczące niemieckiego aparatu terroru w okupowanej Polsce. Romanista, historyk, pasjonat. Odkrył, że w aktach prowadzonego w Hamburgu śledztwa dotyczącego Ludwika Hahna są informacje, które stawiają Spenglera w rzędzie „porządnych” czy „sprawiedliwych” Niemców.
SS-Untersturmführer Karl Spengler, urodzony w 1893 roku w Brombergu (naszej Bydgoszczy), był z wykształcenia prawnikiem. Po służbie na Pawiaku jesienią 1941 roku został skierowany do Lwowa, gdzie tworzono obsadę policyjną w nowym dystrykcie włączonym do Generalnego Gubernatorstwa. Miał objąć stanowisko komendanta gestapowskiego więzienia w Tarnopolu. Ale był dla swoich bardzo podejrzany (może dlatego nie awansował – mimo dojrzałego wieku i pełnienia ważnych funkcji administracyjno-zarządczych, jak wspominałem, miał niski stopień). W jego sprawie toczyło się wewnętrzne śledztwo, zapewne dotyczące między innymi owego słuchania BBC. Nigdy nie zostało zakończone. Śmierć miał niezwykłą jak na czasy wojny: 4 października 1941 roku Karl Spengler zmarł po zjedzeniu trujących grzybów.
Dlaczego mama rzadko panu o nim wspominała?
To jest pytanie, na które nie uzyskam już odpowiedzi.
Jak sobie radziła po wyjściu z Pawiaka?
Nie miała z czego żyć. W okupowanej Warszawie została nauczycielką francuskiego i niemieckiego. Uczyła między innymi w szkole zawodowej przy Bagateli. Prowadziła tajne komplety. W 2017 roku, kilkadziesiąt lat po wojnie, dostałem z Budapesztu list od Heleny Pałygi-Révész, jednej z jej uczennic. Napisała, że do dziś pamięta moją matkę i nadal potrafi cytować wiersze Goethego czy Heinego z pamięci. Bo mama uczyła te dziewczyny języka na niemieckiej poezji. W środku okupacji czytała z nimi Goethego. Nie widziała żadnego związku pomiędzy tą wspaniałą poezją a tym, co działo się wokół.
Jakieś pierwsze zapamiętane obrazy? Dziecięce powidoki...?
Z lat okupacji właściwie nie mam wspomnień, czyli matka i pani Obszańska dbały, bym nie miał żadnych traum, bo jakieś dramatyczne wydarzenia na pewno by się w mojej pamięci zapisały. Jest jeden obrazek, dopiero po latach ułożyło mi się, że to zapewne było tuż po wybuchu powstania. Otóż jeszcze w lipcu matka ucieka ze mną do swojej ciotki Eugenii Bieleckiej z domu Spitzbarth (siostry zamordowanego w Charkowie architekta Artura Jerzego Spitzbartha i aktora Karola Bendy) do majątku Gnojna koło Mszczonowa. W prostej linii to około 50 kilometrów od Warszawy. I oto w zasadzie moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, choć... jestem historykiem pamięci i wiem, że to równie dobrze może być przeżycie mojej mamy, która mi je przekazała, opowiedziała, a ja uznałem je za własne. To możliwe. Niemniej... – to już był sierpień 1944 roku. Jesteśmy z mamą na spacerze. Były tam jakieś stawy czy niewielkie jeziora, las dookoła. Nagle w powietrzu pojawiły się czarne skrawki spopielałego papieru. To wyglądało tak, jakby zaczął padać czarny śnieg, takie ciężkie czarne płatki.
Czarne konfetti, czarne latawce. Jak u Miłosza. Choć u niego te płatki nadlatywały znad płonącego getta.
I wtedy moja matka powiedziała, tak trochę patetycznie: Tomusiu (tak się do mnie zwracała), to płonie nasza Warszawa. Miałem cztery i pół roku.
A Warszawa? Obrazki z wyzwolonej już Warszawy?
Ruiny. Wszędzie ruiny. Obraz dla mnie zupełnie naturalny. Zdjęcia Warszawy z tego okresu są czarno-białe, może dlatego ja tego brunatnego koloru cegieł czy ruin już nie pamiętam. W 1947 roku poszedłem do szkoły podstawowej im. Kołłątaja przy ulicy Opaczewskiej na warszawskiej Ochocie. Z tego okresu pamiętam już, rzecz jasna, więcej. Szkoła mieściła się na końcu – tak można powiedzieć – Warszawy. Dalej w stronę Okęcia były już tylko pola, gdzieś tam po drodze zabudowania Rakowca. Nie zapuszczałem się tam. Szkołę za to pamiętam doskonale. Matematyki uczył mnie pan Makulec, mój wcielony koszmar. Co klasówka, to dwója. Ciągle musiałem coś poprawiać. Pewnego razu oddał mi sprawdzian czy pracę domową z najgorszą oceną (chyba chodziło o rozwiązywanie zadań z treścią słowną) i z adnotacją „terminologia kucharki”.
W 1947-1948 roku? Błąd! Co z szacunkiem do klasy robotniczej?
Zagalopował się, to prawda, rok, dwa lata później to już mogłoby być dla niego rzeczywiście groźne. Ale ja naprawdę nie byłem orłem, nie zapowiadałem się nawet na średniaka na scenie polskiej nauki. Co innego mój kolega z klasy Bohdan Paczyński, w późniejszych latach jeden z najwybitniejszych polskich i europejskich astrofizyków, zgłoszony do Nagrody Nobla. Mój rówieśnik. Zmarł jako profesor w Princeton.
W pierwszej klasie mama wysłała mnie na parę miesięcy do Otwocka. Mieszkał tam mój dziadek i tam też ja – Tomuś Szarota – poszedłem do pierwszej komunii. To było bardzo charakterystyczne, że towarzyszki partyjne wysyłały dzieci do pierwszej komunii nie w Warszawie, bo to niebezpieczne, tylko gdzieś dalej, poza zasięgiem wzroku reszty towarzyszy.
Mama była w partii?
Od 1947 roku w PPS, potem była członkinią PZPR. No, niestety. Ale na jej usprawiedliwienie dodam, że przez całe życie naprawdę była po stronie lewicy. Tak jak moja babka Eleonora Kalkowska. Przecież ona po berlińskim parku Tiergarten chodziła z Anatolijem Łunaczarskim, późniejszym twórcą bolszewickiego systemu oświaty w ZSRR.
Trocki powiedział o nim: bolszewik wśród intelektualistów, inteligent wśród bolszewików.
A żona Łunaczarskiego tłumaczyła jakiś dramat mojej babci. Więc takie miała znajomości moja babcia i to po wojnie mógł być w życiorysie mojej mamy duży plus. Nie ukrywajmy. Zresztą, żeby uczyć w Szkole Głównej Służby Zagranicznej, musiała być w PZPR.
Z tego okresu pamiętam batalię – bitwę z analfabetyzmem. To była wielka akcja na ogólnopolską skalę. Władze chciały pokonać analfabetyzm w kilka lat. Zatem wszystkie ręce na pokład: sam, mając około 10 lat, uczyłem pisać i czytać woźną z tej szkoły. Przychodziła do nas do domu i ja, w ramach prac społecznych „zleconych” przez mamę, wyciągałem ją z analfabetyzmu. Dołożyłem zatem małą cegiełkę do rozwoju socjalistycznej Ojczyzny. 1 września 1953 roku, czyli już po śmierci Stalina, zdałem do liceum im. Klementa Gottwalda na Nowowiejskiej. Jako Tomasz Szarota, już nie Szarota-Blüth. To była decyzja mamy. Ona też zmieniła nazwisko. Odtąd była już panią Szarotą.
Dlaczego?
Miała dosyć. Chyba ze względu na mnie. Bo może zbyt często słyszała, nie wiem... „Żydek, Żydek”. Chciała, żebym wreszcie był takim samym Polakiem jak Kowalski. Ja też te docinki z podstawówki dobrze pamiętam, ale czy one mnie bolały? Nie. Pamiętam, że kiedyś bawiłem się na podwórku z kolegą i w pewnym momencie on do mnie: „Ty Żydku”. A ja na to: „I co z tego?”. A on wzruszył ramionami. Nic się nie stało, bawiliśmy się dalej. I muszę powiedzieć, że naprawdę nie odbierałem tego jako chęci zrobienia mi krzywdy, „Żyd/Żydek” to dla mnie nie było pejoratywne określenie. Ale dla mojej matki już tak. Ona czuła wtedy więcej. I mocniej. To naturalne. I normalne, że chciała mnie chronić... Jak każda matka swoje dziecko.
Mamie mogło też chodzić o de facto antystalinowskie przedwojenne teksty pana ojca, podpisywane przecież jego nazwiskiem.
To też niewykluczone. A ja w pewnym momencie zacząłem nawet chodzić do kościoła. Starałem się udowodnić, że jestem taki sam jak moi koledzy. Jak mówiłem – byłem u pierwszej komunii. A w Gottwaldzie uprawiałem sporty: grałem w piłkę, byłem reprezentantem szkoły w gimnastyce. Na maturze miałem trzy piątki: z historii, z astronomii i z wuefu.
Pamięta pan dzień śmierci Stalina?
Odnotowałem, że dla mojej mamy to był cios: wielki człowiek umarł, nie wiadomo co dalej, pojawia się niepewność. Choć o kulcie Stalina w naszym domu nie mogę mówić. Nie było go. Strachu, tego wielkiego strachu jak u Stryjkowskiego, też nie. Nikt z moich bliskich nie siedział w więzieniu.
Pamiętam inne wydarzenie 1953 roku: dwa miesiące po śmierci Stalina w Warszawie były rozgrywane mistrzostwa Europy w boksie. Oczywiście nie byłem w hali Gwardii, chyba nie mieliśmy też radia, żeby słuchać transmisji. Ale nasze okna wychodziły na ulicę Mochnackiego, wprost na okna wielkiego akademika, który jest w tym miejscu do dziś. I tam już ktoś relacji na żywo słuchał. To nie były krzyki radości, to był ochrypły, radosny wrzask! Studenci darli się, jakbyśmy wojnę wygrali. Pięć złotych medali! Ruscy pokonani. Zresztą nazwiska złotych medalistów znam do dziś: Kukier, Stefaniuk, Kruża, Drogosz, Chychła. Po latach poznałem tego Chychłę. Gdy wyprowadzaliśmy się z Mianowskiego, to on nam meble wynosił. Był już tragarzem.
Z kolei w marcu 1956 roku umarł Bolesław Bierut. Tę śmierć pamiętam nieco lepiej. Wszystkich uczniów mojej szkoły uformowano w pochód i skierowano, tak jak bodaj prawie całą warszawską młodzież szkolną, na dziedziniec Domu Partii, bo tam był wystawiony katafalk z trumną prezydenta. Pamiętam, że godzinami maszerowaliśmy ulicami Warszawy, szliśmy, szliśmy, ale do Domu Partii nie dotarliśmy. Pamiętam jakieś ognisko, śpiewy, tańce. Wagary.
PRZYPISY
W ten sposób razem z Krystyną Kerstenową postanowiliśmy nazywać tak zwane Ziemie Odzyskane wbrew temu fałszywemu przecież i nacechowanemu propagandowo powszechnie używanemu określeniu .
Rafał Marceli Blüth, Powrót żeglarza. Zagadnienie narodowe w Korsarzu Josepha Conrada, Rafał Marceli Blüth, Conradiana, opracował i wstępem opatrzył Stefan Zabierowski, Warszawa 2017, s. 166-195.
Ks. Władysław Korniłowicz (1884-1946) – kapelan wojskowy, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej. Kierownik duchowy środowiska Dzieła Lasek. Mentor Stefana Wyszyńskiego.
Miłość od pierwszego wejrzenia.
Stanisław Wędkiewicz (1888-1963) – filolog romański. Od 1922 do 1939 r. redaktor naczelny „Przeglądu Współczesnego”, w którym publikowali najlepsi krytycy literaccy w Polsce.
William Szekspir, Hamlet, akt I , przeł. Józef Paszkowski, Gdańsk 2000, s. 16.
Adam Mickiewicz, Dziady wileńsko-kowieńskie (cz. IV), Warszawa 1948, s. 113 (w. 960).
Franciszek Niepokólczycki (1900-1974) – pułkownik Wojska Polskiego. Żołnierz AK, jeden z organizatorów akcji „Wieniec”, a potem Kedywu. Zastępca płk. Augusta Fieldorfa. Uczestnik Powstania Warszawskiego, po wojnie prezes Zarządu Głównego WiN i więzień polityczny w okresie stalinowskim.
Roman Bratny, Kolumna, w tomiku Pogarda, Warszawa 1943 (wydanie konspiracyjne).
Anna Czuperska-Śliwicka, Cztery lata ostrego dyżuru, Warszawa 1968, s. 358-359.
Władysław Bartoszewski (1922-2015) – historyk, polityk i dyplomata. Żołnierz AK i pracownik Delegatury Rządu na Kraj, członek prezydium Żegoty. Więzień okresu stalinowskiego. Autor wielu prac o okupowanej Warszawie. Działacz opozycji demokratycznej. Minister spraw zagranicznych w roku 1995 oraz w latach 2000-2001.
Ludwig Hermann Karl Hahn (1908-1986) – wysoki oficer SS, w latach wojny szef policji bezpieczeństwa na dystrykty Kraków i Warszawa, zbrodniarz wojenny; odpowiedzialny za deportacje Żydów i Polaków do obozów zagłady i koncentracyjnych. W 1975 r. skazany w Niemczech na dożywocie.
Nawiązanie do tytułu wydanego w 1986 r. w Bibliotece „Więzi” zbioru wspomnień o spotkaniach Polaków z dobrymi Niemcami (bez cudzysłowu) – Dziesięciu sprawiedliwych. Wspomnienia okupacyjne w opracowaniu autorstwa Jana Turnaua (ur. 1933), katolickiego publicysty, wieloletniego współpracownika „Gazety Wyborczej”.
List od Heleny Pałygi-Révész kończy się słowami: „Do dziś cytuję sobie strofy Goethego, Heinego i widzę jej twarz”, Magdalena Bajer, Rody uczone. Kreski do szkicu, t. 2, rozdział W środku Europy, Toruń 2019, s. 343.
Bohdan Paczyński (1940-2007) – astronom i astrofizyk. Od 1982 r. w Stanach Zjednoczonych. Do końca życia związany z Uniwersytetem w Princeton. Pochowany w Laskach.
Szkoła Główna Służby Zagranicznej w 1950 r. przejęła funkcje wcześniejszej Akademii Nauk Politycznych – uczelni, która formalnie powstała... 1 września 1939 r. po przekształceniu istniejącej od 1915 r. Szkoły Nauk Politycznych. ANP funkcjonowała do 1950 r. (z przerwą okupacyjną; w 1946 r. przekształcona w państwową szkołę akademicką). Miała kształcić (i przez kilka lat kształciła) kadry administracyjne, dyplomatyczne i dziennikarskie. Po wojnie wśród jej wykładowców byli przedwojenni profesorowie, a wśród absolwentów m.in.: Andrzej Miłosz, Irena Rybczyńska, Dominik Horodyński, Roman Mularczyk (Bratny), Jadwiga Stańczakowa.