- promocja
Duma Jareda - ebook
Duma Jareda - ebook
Jared MacKade odnosi sukcesy jako ceniony prawnik, natomiast nie wiedzie mu się najlepiej w życiu prywatnym. Z nową sąsiadką, Savannah Morningstar, spotyka się z powodów zawodowych, związanych z testamentem jej ojca. Savannah, utalentowana ilustratorka książek dla dzieci, sama wychowuje syna i trzyma się z dala od gwaru miasteczka. Jared jest coraz bardziej zachwycony jej urodą i siłą charakteru. Wkrótce przekona się, jak mało o niej wie…
W cyklu Bracia Mac Kade ukazały się następujące tytuły: Miłość Shane`a, Powrót Rafe`a, Serce Devina, Duma Jareda.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9953-2 |
Rozmiar pliku: | 653 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od rana żołnierze toczyli zacięty bój. Po lesie niosły się odgłosy walki, huk wystrzałów, szczęk bagnetów, krzyki i jęki rannych.
Trup słał się gęsto. Ci, którzy mieli siłę walczyć, łaknęli zemsty na wrogu.
Mimo że nastał wrzesień, liście jeszcze nie opadły z drzew. Tworzyły zielony baldachim, przez który z trudem przedzierały się promienie słońca. W gorącym, przesyconym wilgocią powietrzu czuć było zapach ziemi, runa leśnego, zwierząt.
Jared MacKade uwielbiał to miejsce.
Był oficerem armii Unii. Kapitanem. Ogłosił się nim, bo jako najstarszy, dwunastoletni, miał do tego prawo. Oddział, którym dowodził, składał się z jego młodszego o dwa lata brata, kaprala Devina.
Cel walki był jasno określony: zlikwidować wroga, czyli żołnierzy Konfederacji.
Ponieważ wojna to sprawa poważna, Jared starannie opracował strategię. Wybrał Devina z dwóch powodów: po pierwsze, Devin wykonywał rozkazy, po drugie, miał łeb na karku. I podobnie jak on, nie lubił brać jeńców.
Rafe i Shane, pozostali z czwórki braci, walczyli równie zaciekle, ale częściej kierowali się instynktem niż rozumem. Tak jak teraz: biegli przez las, wydzierając się wniebogłosy, podczas gdy Jared z Devinem tkwili przyczajeni w krzakach.
– Zaraz się rozdzielą – szepnął Jared i splunął z pogardą; plucie wydawało mu się czymś dorosłym. – Rafe liczy, że wciągnie nas w zasadzkę. Nie myśli jak wojskowy.
– A Shane w ogóle nie myśli – mruknął Devin.
Dwóch chłopców o czarnych potarganych włosach i ładnych, choć nieludzko umorusanych twarzach uśmiechnęło się porozumiewawczo. Jared potoczył zielonymi oczami po lesie. Znał tu każdy kamień, każdy korzeń, każdą dróżkę. Często przychodził tu sam – posiedzieć, połazić albo posłuchać szumu wiatru, szelestu wiewiórek, zawodzenia duchów.
Wiedział wszystko o wojnie secesyjnej, o bitwie nad potokiem Antietam. O tym, że tu, w tym lesie, walczyli i ginęli żołnierze. Nic dziwnego, że bitwa, uznawana za najkrwawszą w tej wojnie, zapłodniła wyobraźnię młodego chłopca. Razem z braćmi przeczesywał ziemię, na której toczyły się walki, strzelał i padał trupem, ganiał po czarnym, spalonym w ogniu wojny polu kukurydzy.
Często w nocy zastanawiał się, co czuli bracia walczący po przeciwnych stronach. I jaką rolę on by odegrał, gdyby żył w tamtych czasach.
Najbardziej fascynowało go, że ludzie umierali dla sprawy. Matka wielokrotnie powtarzała, że w życiu liczy się cel, wiara i duma. A potem, wichrząc mu czuprynę, dodawała ze śmiechem, że o jego dumę nie musi się martwić. Miał jej w nadmiarze.
Zawsze chciał być najlepszy, najszybszy, najsilniejszy, najmądrzejszy. Nie było to proste; jego bracia byli równie zdeterminowani. Jednak on bardziej się starał, żeby osiągnąć cel: dłużej ślęczał nad książkami, walczył z większą zawziętością, pracował z większym poświęceniem.
Jared MacKade nie uznawał porażek.
– Idą – poinformował szeptem brata.
Devin skinął głową. Uważnie wsłuchiwał się w odgłosy.
– Rafe nadchodzi z prawej, Shane z lewej.
– Dobra, ja się zajmę Rafe'em. Ty czekaj ukryty. Jak nadbiegnie Shane, atakuj.
Bracia uścisnęli sobie ręce.
– Zwycięstwo albo śmierć.
Niebieska koszula wroga mignęła Jaredowi przed oczami. Jared nie drgnął. Uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał na odpowiedni moment. Wreszcie, wydając z siebie dziki okrzyk, rzucił się do boju.
Turlając się po ziemi, żołnierze wylądowali w kolczastych jeżynach. Jared nie łudził się, że to koniec. Rafe, co mogły poświadczyć wszystkie dzieciaki z miejscowej podstawówki, był zażartym przeciwnikiem. Walka sprawiała mu frajdę.
Jared świetnie to rozumiał. Czyż może być większa przyjemność niż zabawa w wojnę? Kolce czepiały się ubrań, raniły skórę. Ale kto by się tym przejmował? Żołnierze poderwali się na nogi i z zapałem walczyli dalej. Nieopodal toczyła się druga walka; słychać było sapanie, przekleństwa, szelest suchych liści.
Bracia byli w swoim żywiole.
– Nie żyjesz, śmierdzący Rebeliancie! – krzyknął Jared, uwięziwszy pod pachą głowę Rafe'a.
– Zaciągnę cię do piekła, podły Jankesie!
Po chwili padli na ziemię, brudni, zdyszani, roześmiani. Ocierając krew z rozciętej wargi, Jared obrócił się, by sprawdzić, jak jego oddział sobie radzi. Devin miał podbite oko, a Shane rozdarte spodnie, za które wszyscy solidarnie oberwą od mamy.
Westchnąwszy z zadowoleniem, wyciągnął się na wznak i popatrzył na słońce przeświecające przez liście.
– Nie przerwiesz im? – spytał obojętnym tonem Rafe.
– Po co? – Jared ponownie starł krew. – Już prawie skończyli.
– Idę do miasta. – Dźwignąwszy się z ziemi, Rafe otrzepał spodnie. Roznosiła go energia. – Może zajrzę do kawiarni Ed.
Devin poderwał głowę.
– Masz forsę?
Uśmiechając się szeroko, Rafe poklepał się po kieszeni. Zabrzęczały monety.
– Może mam, może nie – odparł i rzucił się przed siebie.
Takiemu wyzwaniu ani Devin, ani Shane nie potrafili się oprzeć. Chwycić Rafe'a za nogi i potrząsnąć nim tak, żeby forsa wypadła mu z kieszeni... Ile sił w nogach pognali za bratem.
– Chodź z nami, Jare! – krzyknął przez ramię Shane.
– Dojdę później – obiecał Jared.
Ale nie ruszył się z miejsca. Spoglądając na promienie słońca przeświecające przez liście, rozmyślał o bitwie, która toczyła się tu ponad sto pięćdziesiąt lat temu. Słyszał huk moździerzy, krzyki rannych i umierających. A po chwili, gdzieś w pobliżu, urywane oddechy tych, co się zgubili i wędrowali przerażeni.
Zamknął oczy. Zbyt dobrze znał tutejsze duchy, aby się ich bać. Żałował, że nie może z nimi porozmawiać, spytać, jakie to uczucie, gdy człowiek dla idei naraża własne życie.
On sam mógłby zginąć w obronie swoich najbliższych: rodziców i braci. Ale umrzeć dla sprawy?
Przysiągł sobie, że któregoś dnia dokona czegoś ważnego, co będzie miało wpływ na życie innych. Tak, by patrząc na niego, ludzie mówili: oto Jared MacKade, człowiek szlachetny i nieustraszony, który nie cofa się przed niczym.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Marzył o zimnym piwie. Niemal czuł, jak gorzki złocisty płyn spływa mu do gardła, pozwalając zapomnieć o ciężkim dniu w sądzie, o sędzi-kretynie i o klientce, która swoim zachowaniem doprowadzała go do białej gorączki.
Nie dlatego, że brała udział w serii drobnych kradzieży w zachodniej dzielnicy Hagerstown, a on musi jej bronić. Bronił, bo na tym polegała jego praca. Złościło go, że kobieta próbowała go uwieść.
Miała spaczone pojęcie o relacjach łączących prawnika z klientem. Wyjaśnił jej w sposób stanowczy i jednoznaczny, że jeśli jeszcze raz pozwoli sobie na zbytnią poufałość, to może sobie szukać nowego obrońcy.
W innych okolicznościach może by nie zareagował tak ostro, może nawet by się roześmiał, ale ostatnio miał zbyt wiele spraw na głowie, żeby tolerować takie zachowanie.
Zniecierpliwionym gestem wsunął płytę do odtwarzacza. Po chwili wnętrze samochodu wypełniły dźwięki muzyki Mozarta.
W drodze do domu – i do lodówki, w której czekało zimne piwo – musiał jeszcze zatrzymać się w jednym miejscu. Musiał, bo Savannah Morningstar, do której wydzwaniał przez cały dzień, nie raczyła oddzwonić.
Poruszył ramionami, żeby rozładować napięcie, poprawił ciemne okulary i wcisnął pedał gazu; czasem lubił przekraczać dozwoloną prędkość. Jechał szybko, nie zwracając uwagi na budzącą się do życia przyrodę.
Zahamował ostro, żeby nie rozjechać zająca, potem znów przyśpieszył i wyprzedził jadącą w stronę Antietam furgonetkę. Miał nadzieję, że Shane zaczął już szykować kolację. Do diabła! Przypomniał sobie, że dziś przypada jego, nie Shane'a, dyżur przy garach.
Mógł się podobać z tym zachmurzonym czołem, lekko zniekształconym, bo w przeszłości dwukrotnie złamanym nosem, wydatną szczęką, czarnymi brwiami i zielonymi oczami. Wysoki, o szerokich ramionach i wąskich biodrach, doskonale prezentował się w białej wykrochmalonej koszuli i garniturze.
Na sali sądowej przykuwał wzrok. Ale w sądzie nie był Jaredem MacKade'em, urodzonym rozrabiaką i czarującym utrapieńcem, który wraz z braćmi siał postrach w okolicy. W sądzie był poważnym, szanowanym panem mecenasem.
Kilometr czy dwa przed miasteczkiem zerknął na dom stojący na szczycie wzgórza. Stary dom Barlowów kupił po powrocie w rodzinne strony jego młodszy brat Rafe; zamierzał urządzić w nim pensjonat.
Widząc na podjeździe znajomy samochód, Jared zawahał się. Kusiło go, by machnąć ręką na obowiązki i wstąpić do brata na piwo. Podejrzewał jednak, że Rafe ciężko pracuje, by do jesieni zakończyć remont. A jeśli nie pracuje, to z utęsknieniem czeka na swoją świeżo poślubioną żonę.
Jared wciąż nie mógł uwierzyć, że największy ladaco z ich czwórki został niedawno mężem.
Minąwszy wzgórze, skręcił w lewo, w drogę prowadzącą na farmę MacKade'ów i do sąsiadującej z nią niedużej posiadłości. Według informacji, jakie zdobył, Savannah Morningstar kupiła domek na skraju lasu zaledwie dwa miesiące temu. Mieszkała w nim z synem i, jako że miejscowi plotkarze nic nie wiedzieli na jej temat, najwyraźniej stroniła od ludzi.
Zdaniem Jareda, kobieta była albo mało rozgarnięta, albo źle wychowana. Nie miał ochoty składać jej wizyty, mimo że głos na sekretarce brzmiał nisko, zmysłowo. Psiakrew, zwykła uprzejmość nakazuje oddzwonić, gdy ktoś zostawia wiadomość!
Kątem oka dojrzał między drzewami skromny dom. Właściwie chatę, do której parę lat temu dobudowano pięterko. Przy skrzynce pocztowej z nazwiskiem Morningstar skręcił i zwolnił, żeby na głębokich wybojach nie uszkodzić resorów.
Pamiętał, że chatę zbudował jakiś lekarz z miasta, który chciał spędzać urlopy na łonie natury. Mieszczuchom często marzy się odpoczynek na wsi, dopóki go nie zakosztują. Oczywiście lekarzowi łono natury szybko się znudziło.
Ziemia przed domem, do niedawna pełna głazów i chwastów, była obsiana trawą. Kamienie nie znikły; oczyszczone i wyeksponowane stanowiły część krajobrazu; pomiędzy nimi ktoś posadził kwiatki.
A właściwie sadził, sądząc po klęczącej na ziemi postaci. Jared zaparkował obok wiekowego autka, wziął z siedzenia teczkę i wysiadł. Gdy Savannah Morningstar podniosła się z kolan, ucieszył się, że nie zdjął z nosa ciemnych okularów.
Wysoka, pewnie z metr siedemdziesiąt siedem, niesamowicie zgrabna, o niebotycznie długich nogach, ubrana była w bawełnianą koszulkę i dżinsowe szorty, które ledwo zasłaniały pośladki. Ręce i kolana miała usmarowane ziemią.
Jej gęste, czarne włosy lśniły w słońcu. Nosiła je splecione w luźny, pojedynczy warkocz. Oczy, podobnie jak Jareda, zasłaniały okulary słoneczne.
– Savannah Morningstar?
– Tak, to ja.
To był ten sam niski, zmysłowy głos, co na sekretarce. Idealnie pasował do tej kobiety.
– Jestem Jared MacKade.
Przekrzywiła w bok głowę.
– Wygląda pan na prawnika. Ale ja żadnego nie potrzebuję.
– A ja nie jeżdżę od domu do domu, szukając klientów. Zostawiłem kilka wiadomości na pani sekretarce.
– Wiem. – Kucnąwszy, dokończyła sadzenie fioletowego floksa. – Urok sekretarki polega na tym, że nie trzeba rozmawiać z każdym, kto dzwoni. – Przyklepała ręką ziemię. – Najwyraźniej nie miałam ochoty na rozmowę z panem, mecenasie MacKade.
– Czyli nie mało rozgarnięta, lecz źle wychowana – mruknął Jared.
Uśmiechnęła się.
– Zgadł pan. Ale skoro już pan przyjechał, niech pan powie, o co chodzi.
– Znajomy prawnik z Oklahomy skontaktował się ze mną, kiedy odkrył, gdzie pani mieszka.
Poczuła ukłucie w żołądku. Sięgnęła po kolejną sadzonkę i nieśpiesznie odgarnęła łopatką ziemię.
– Wyjechałam z Oklahomy prawie dziesięć lat temu. Nie przypominam sobie, żebym złamała tam prawo.
– Znajomy wypełnia zlecenie pani ojca.
Straciła zapał do ogrodnictwa. Nie chcąc wyrządzić roślinom krzywdy, wstała i wytarła ręce o szorty.
– Nie interesuje mnie mój ojciec. Może pan to przekazać swojemu znajomemu.
– Pani ojciec nie żyje.
Zamierzał powiedzieć to inaczej. Łagodniej. Specjalnie nie wspominał o niczym przez telefon. Wciąż pamiętał, jak bardzo sam cierpiał po śmierci rodziców.
Nie wybuchnęła płaczem. Przyjęła wiadomość spokojnie, niemal obojętnie. Kiedyś kochała ojca, kiedyś go potrzebowała. Teraz nie czuła nic.
– Kiedy umarł?
– Siedem miesięcy temu. Przykro mi. Trochę trwało, zanim...
– Jak? – przerwała mu.
– Miał wypadek. Z tego, co się orientuję, występował na rodeo. Podczas zawodów upadł i uderzył głową w ziemię. Na chwilę stracił przytomność. Odmówił pójścia do szpitala na prześwietlenie. Skontaktował się jednak z moim znajomym i wydał mu polecenia. Tydzień później nastąpił zator.
Stała bez ruchu. Oczami wyobraźni widziała człowieka, którego kiedyś znała i kochała. Widziała go, jak siedzi na wierzgającym mustangu, z ręką uniesioną wysoko do góry. Widziała go roześmianego i pijanego. Widziała go, jak czule szepcze do schorowanej klaczy. I widziała, jak wściekły ze wstydu wyrzuca z domu swoje jedyne dziecko, swoją córkę. Ale nie potrafiła zobaczyć go martwego.
– Dziękuję, panie MacKade. – Obróciwszy się na pięcie, skierowała się do domu.
– Pani Morningstar... – Gdyby słyszał rozpacz w jej głosie, zostawiłby ją w spokoju. Ale niczego takiego nie słyszał.
– Pić mi się chce – oznajmiła, zatrzaskując za sobą siatkowe drzwi.
Ogarnęła go wściekłość. Jemu też chciało się pić! Zamierzał wyświadczyć przysługę znajomemu, a potem pojechać na farmę, gdzie w lodówce czekało zimne piwo. Nie pukając, wszedł za kobietą do domu.
Nieduży salon umeblowany był z myślą o wygodzie mieszkańców: kanapa, miękkie fotele, solidny stół, na którym można oprzeć nogi. Beż ścian idealnie zlewał się z jasnym brązem sosnowej podłogi. Spokojny ton mebli i koloryt ścian ożywiały obrazy na ścianach, barwne poduchy, jaskrawy dywan i porozrzucane na nim zabawki. No tak, Savannah Morningstar ma przecież dziecko.
Przeszedł dalej, do kuchni o lśniących białych szafkach i połyskującej w słońcu sosnowej podłodze, identycznej jak ta w salonie. Kobieta szorowała ręce. Nie odzywając się, wytarła je ręcznikiem, po czym wyjęła z lodówki dzban lemoniady.
– Podobnie jak pani, ja też chciałbym jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.
Westchnąwszy głośno, zdjęła okulary i cisnęła je na blat. Facet nie jest niczemu winien, przemknęło jej przez myśl.
– Napije się pan?
Nie czekając na odpowiedź, nalała mu lemoniady do szklanki, sięgnęła po szklankę dla siebie.
– Dziękuję.
– Jeśli przyjechał mnie pan poinformować, że mój ojciec miał długi, które muszę spłacić, to oświadczam, że nie mam takiego zamiaru. – Kłucie w żołądku już prawie ustało. Znacznie spokojniejsza niż parę minut temu, oparła się o kuchenny blat. – Pieniądze, które posiadam, zarobiłam ciężką pracą i nie zamierzam się ich pozbywać.
– Ojciec zostawił pani w spadku siedem tysięcy osiemset dwadzieścia pięć dolarów. I kilka centów.
Ręka ze szklanką na moment znieruchomiała. Po chwili kobieta wypiła łyk.
– Skąd wziął siedem tysięcy dolców?
– Nie mam pojęcia. Leżą na specjalnym koncie w banku w Tulsie. – Jared otworzył teczkę. – Musi mi pani tylko pokazać dokument ze zdjęciem i podpisać papiery, które przyniosłem. Za kilka dni otrzyma pani czek.
Kobieta odstawiła z hukiem szklankę.
– Nie chcę jego pieniędzy!
Jared położył papiery na stole.
– Należą się pani.
– Powiedziałam, że nie chcę.
Zdobywając się na cierpliwość, Jared zdjął okulary i wsunął je do kieszeni.
– Rozumiem, że nie utrzymywali państwo z sobą kontaktów...
– Niczego pan nie rozumie – warknęła. – Ale to nieważne. Niech pan schowa papiery do swojej ślicznej teczuszki i zostawi mnie w spokoju.
Przyzwyczajony do różnych zachowań, Jared nie dał się wyprowadzić z równowagi.
– Pani ojciec wydał instrukcje, że gdyby pani odmówiła przyjęcia spadku, pieniądze mają przypaść dziecku.
Oczy jej się zaszkliły.
– Proszę nie mieszać do tego mojego syna.
– Prawo...
– Nie obchodzi mnie. To jest mój syn. I ja o nim decyduję. Nie potrzebujemy tej forsy.
– Zrobi pani, jak zechce. Oczywiście może pani zrezygnować ze spadku, ale wtedy sprawa trafi do sądu. Po co komplikować sobie życie? Czy nie lepiej wziąć pieniądze, przegrać je w ruletkę, oddać na cele dobroczynne albo wsadzić do puszki i zakopać w ogrodzie?
Z całej siły starała się zachować spokój; nie było to łatwe.
– Już powiedziałam. Nie chcę tych pieniędzy. – Słysząc trzaśnięcie drzwiami, poderwała głowę, po czym rzuciła Jaredowi ostrzegawcze spojrzenie. – Syn wrócił. Proszę przy nim nie wspominać o spadku.
– Hej, mamo! Connor i ja...
Wysoki, chudy chłopiec o potarganych czarnych włosach przygniecionych czapką z daszkiem stanął w progu i zmierzył Jareda wzrokiem, w którym ciekawość mieszała się z nieufnością.
– Kto to?
Nie tylko oczy odziedziczył po matce, pomyślał Jared; również złe maniery.
– Jestem Jared MacKade, wasz sąsiad.
– Brat Shane'a? – Chłopiec wszedł do kuchni i jednym haustem opróżnił szklankę lemoniady. – Shane jest fajny – poinformował matkę. – Właśnie stamtąd wracamy, Connor i ja. Z farmy MacKade'ów. Ich wielka ruda kocica miała małe.
– Co, znów? – zdziwił się Jared. – Tym razem osobiście zawiozę ją do weterynarza i każę wysterylizować. – Zerknął na chłopca. – Twój kolega to Connor Dolin?
– Tak. Bo co?
– Nic. Jego mama to moja stara kumpela.
Savannah położyła rękę na ramieniu syna.
– Bryan, leć się umyj, a ja zacznę szykować kolację.
– Dobra.
– Miło było cię poznać, Bryan.
Chłopiec uśmiechnął się szeroko, po czym wybiegł z kuchni.
– Jest bardzo do pani podobny.
– To prawda. – Głośny tupot nóg na schodach sprawił, że kobieta wzniosła oczy do nieba. – Zastanawiam się nad zainstalowaniem jakiejś izolacji akustycznej.
– A ja próbuję sobie wyobrazić Bryana bawiącego się z Connorem.
W jej oczach pojawiły się iskry gniewu.
– Coś się panu nie podoba?
– Jeden to żywe srebro, a drugi jest cichy i nieśmiały. Dzieci tak pełne temperamentu jak Bryan rzadko zaprzyjaźniają się z tymi cichymi.
– Polubili się. – Gniew wyparował jej z twarzy. – Bryan nie miał dotąd okazji nawiązać prawdziwej przyjaźni. Ciągle byliśmy w ruchu. Teraz to się zmieniło.
– Można spytać, dlaczego zdecydowała się pani tu osiąść?
– Stwierdziłam, że... – urwała. – Dobra, dobra, usiłuje mnie pan zmiękczyć, żeby pozbyć się problemu ze spadkiem. Nic z tego. – Otworzywszy lodówkę, wyjęła paczkę kurzych piersi.
– Siedem tysięcy piechotą nie chodzi. Jeśli pani je mądrze ulokuje, może starczy na opłacenie Bryanowi studiów.
– Jeśli Bryan zechce studiować, sama opłacę mu studia.
– Proszę mi wierzyć, wiem, co to jest upór i duma. Błagam, niech się pani nimi nie kieruje.
Przyjrzała mu się uważnie.
– Gdzie się pan uchował, panie MacKade? W dzisiejszych czasach nie spotyka się ludzi tak cierpliwych i szlachetnych.
Jego uśmiech niemal ją oślepił. Zamrugała.
– Rzadko bywa pani w miasteczku, prawda? Tam usłyszałaby pani całkiem inną opinię na mój temat. Swoją drogą niech pani kiedyś spyta mamę Connora o MacKade'ów. Zostawię pani te papiery. – Ponownie wsunął na nos okulary. – Proszę sobie wszystko przemyśleć i zadzwonić do mnie. Znajdzie pani mój numer w książce telefonicznej.
Po chwili silnik zawarczał i samochód odjechał. Savannah stała zamyślona. Słysząc kroki syna na schodach, zgarnęła pozostawione przez Jareda dokumenty i schowała do szuflady.
– Po co tu był? – spytał chłopiec. – Dlaczego miał na sobie garnitur?
– Wielu mężczyzn nosi garnitury. – Czasem na pytania syna udzielała wymijających odpowiedzi, ale nigdy go nie okłamywała. – Nie szukaj niczego w lodówce, Bry. Już robię kolację.
– Ale ja jestem głodny. Nie wytrzymam do kolacji.
Savannah rzuciła synowi jabłko.
– Shane pozwolił mnie i Connorowi, żebyśmy jutro po szkole zajrzeli do kociaków. Fajna jest ta farma, mamo. Powinnaś ją zobaczyć.
– Widziałam w życiu kilka farm.
– Ale nie tę. Shane ma również dwa psy, Freda i Ethel.
– Freda i... – Roześmiała się.
– A ze strychu w stodole widać miasto. I wiesz, co Connor mówi? Że na tych polach za domem toczyła się jedna z najważniejszych bitew wojny secesyjnej. Pewnie wszędzie wkoło leżą trupy.
– Fascynujące.
Chłopiec wbił zęby w jabłko.
– Pomyślałem sobie, że może chciałabyś zobaczyć kociaki.
– Tak sobie pomyślałeś?
– Tak. Bo pewnie za jakiś czas Shane będzie szukał dla nich domów. I może byś chciała wziąć jednego.
Włożyła kawałki kurczaka do rondla.
– Wziąć jednego?
– Do towarzystwa. Żebyś nie czuła się samotna, kiedy jestem w szkole. – Uśmiechnął się rozbrajająco.
– Hm. – Pełna podziwu dla zaradności syna, pokręciła głową. – Ale z ciebie spryciarz, Bry.
Liczył na taką reakcję.
– To co? Możemy wziąć kotka?
Gdyby mogła, dałaby mu cały świat, a nie tylko jedno małe puchate stworzenie.
– Jasne. Ale... – Nie dokończyła, bo z dzikiem okrzykiem radości rzucił się jej na szyję.
Huśtając się na ganku, Savannah wpatrywała się w las. Kolacja była zjedzona, talerze umyte, lekcje odrobione, dziecko – z ukochaną bejsbolówką – położone do łóżka.
Lubiła obserwować, jak słońce zniża się ku zachodowi, jak zapalają się gwiazdy, a niebo przybiera coraz ciemniejszy odcień granatu. Czasem w ciszy słyszała pohukiwanie sowy, czasem dochodzące z pobliskiej farmy muczenie krów, a czasem, zwłaszcza po deszczu, szemranie strumyka.
Nie mogła się doczekać robaczków świętojańskich. Powinny spodobać się Bryanowi. Chciała, żeby jej syn miał szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo: żeby w letnie wieczory ganiał za świetlikami, tulił do piersi ukochanego kotka, nawiązywał przyjaźnie; żeby cudowne wspomnienia towarzyszyły mu przez całe życie.
Żeby miał dzieciństwo, jakiego ona była pozbawiona.
Ponownie wprawiła huśtawkę w ruch. Rozkoszowała się panującą wokół ciszą.
Dziesięć lat trwało, zanim w końcu trafiła tu, na ten ganek, do tego domu. Niczego nie żałowała: ani poświęcenia, ani bólu, ani strachu. Nie żałowała, bo nagrodą za poniesiony trud był jej fantastyczny syn, którego kochała nad życie.
Pokonała przeciwności losu. Dzięki własnej pracy i wytrwałości osiągnęła wymarzony spokój.
Jim Morningstar, mężczyzna niestroniący od alkoholu i uciech... Jak śmiał ofiarować jej pieniądze, skoro nie dał miłości?
A teraz... teraz nie żył. Powinna wylać kilka łez. Powinna być wdzięczna, że przed śmiercią przypomniał sobie o niej i o wnuku, którego nigdy nie widział. Że postanowił wynagrodzić jej krzywdy i upokorzenie paroma tysiącami dolarów.
Do diabła z ojcem, pomyślała. Znużona przymknęła oczy. Nawet za osiem milionów nie byłaby w stanie zapomnieć i wybaczyć. I żaden przystojny, złotousty prawnik w eleganckim garniturze nie zdoła sprawić, by zmieniła zdanie.
Do diabła z Jaredem MacKade'em. Nie miał prawa pojawiać się bez zaproszenia, stać w jej kuchni, popijać lemoniadę, uśmiechać się do Bryana i gadać o jego studiach. Nie miał prawa patrzeć na nią tymi swoimi zielonymi oczami i budzić w niej uśpione żądze.
Było tyle przyjemnych rzeczy, o których wolałaby dumać w ten piękny wiosenny wieczór. Naprawdę nie chciała zastanawiać się nad tym, ile czasu minęło, odkąd kochała się z mężczyzną... Psiakość, dlaczego Jared MacKade zajechał pod jej dom i zburzył spokój, którego tak pragnęła?
Podczas jednej krótkiej wizyty uzmysłowił jej dwie prawdy: że Jim Morningstar nie żyje i że w niej wciąż buzują hormony.
Cóż, obu tym faktom musi stawić czoło. Prędzej czy później Jared znów się pojawi. Spotkanie jest nieuniknione. Należy więc podjąć świadomą decyzję i porozmawiać z synem, poinformować go o śmierci dziadka, a także o testamencie.
Ale dopiero jutro. Dziś nie chciała o niczym myśleć, niczym się martwić, niczego rozważać.
Dopiero po kilku minutach zdała sobie sprawę, że drży na całym ciele, a policzki ma mokre od łez. Podkurczyła nogi i skuliwszy się, przycisnęła twarz do kolan.
– Och, tatusiu...