Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Duma o hetmanie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Duma o hetmanie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 238 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

W śnia­dym dy­mie i w chmu­rach po­nad mo­rzem wy­ro­słych je­sien­ne słoń­ce po­ły­ska.

W gę­stej ku­rza­wie, wy­rzu­co­nej ze ste­pu stra­to­wa­ne­go przez ko­py­ta ta­tar­skich koni, mdłe świa­tło gore.

Nie­zli­czo­na ćma kru­ków, le­cą­ca niby skrzy­dła czar­ne­go anio­ła, na­peł­ni­ła sze­ro­kość nie­bie­ską i nad dzi­kim krą­ży po­lem.

Głu­chy tę­tent od­da­je zie­mia su­cha.

Da­le­ki zgiełk nio­są wia­try.

Pra­wi­ca naj­ja­śniej­sze­go, naj­wiel­moż­niej­sze­go Osma­na, Mek­ki i Me­dy­ny ce­sa­rza, sie­dem mo­nar­chii i czte­ry kąty świa­ta trzy­ma­ją­ca, pod­nio­sła cho­rą­giew w stro­nach da­le­kich.

Wrzask trą­by za­grzmiał nad mo­rzem, mię­dzy lą­da­mi. Ciem­no­li­ce, po­sęp­no­okie ludy rzu­ci­ły Eu­fra­tes, Nil, Du­naj. Nad Ar­chi­pe­la­gu zie­lo­ne mo­rze, mię­dzy Tra­cją i Azji wy­brze­żem, po­nad Cy­kla­dy, Spo­ra­dy, Sa­la­mi­nę, Eu­beę i Sa­mo­tra­ce pa­dło ha­sło. Z Kan­dii, Lem­nos, Sa­mos, Chios i Ro­dos ude­rzy­li we wio­sła ga­ler grec­cy że­gla­rze, ku Bos­fo­ru dą­żąc cie­śni­nie.

Z czar­nej Ke­nii, znad kwie­ci­stych grzęd Egip­tu wy­ru­szył Mu­rzyn, fel­lach i Kopt.

Ze epic­kiej, ska­li­stej pu­sty­ni, z su­chych wą­wo­zów pusz­czy li­bij­skiej ciem­ny Arab po­my­ka.

Zza na­gich gór, z ło­żysk wi­chru, spod bez­chmur­ne­go nie­ba, z okrę­gów su­szy wiecz­nie pło­ną­cej wy­biegł Be­du­in, sze­ro­ko-bia­łym osło­nio­ny bur­nu­sem.

Ze stron, któ­rych deszcz nie na­wie­dza, brnie pod bar­wi­stym cię­ża­rem gar­ba­ty wiel­błąd, po­ro­ży­sty ba­wół i pra­co­wi­ty muł.

Se­ci­ny wo­łów cią­gną szczę­ka­ją­cą ar­ma­tę.

Nie­do­ści­gły ru­mak pu­sty­ni, co cie­nia drzew nie wi­du­je, dep­ce pach­ną­cy mrok w bu­ko­wych la­sach serb­skiej pła­ni­ny, pła­wi się w zim­nych nur­tach Du­na­ju, roz­wie­ra noz­drza, wcią­ga­jąc je­sien­ny wiatr zza Dnie­stru, i w mięk­kich łę­gach Pru­tu lę­kli­we sta­wia ko­py­to.

Lśni nad po­cho­dem ple­mion py­łem okry­tych po­łysk zło­te­go pro­por­ca.

Rów­ny­mi kor­pu­sy dążą upie­rzo­ne od­ża­gi jan­cza­rów. Bły­ska grot włócz­ni Per­sa, Kur­da i Or­mia­ni­na.

Al­bań­czyk, Buł­gar, Bo­śniak i Serb ści­ska w mści­wej dło­ni rusz­ni­cę, we­cu­je po nocy ja­ta­gan, han­dżar go­tu­je do cio­su.

Szep­cąc mo­dli­twę ku czci Al­la­cha, za­przy­się­ga ku więk­szej jego chwa­le prze­szy­wać strza­łą ser­ca dzie­ci, z dy­mem pusz­czać ru­skie i pol­skie wsie i do pod­wa­lin wy­ła­my­wać zam­ki po gó­rach.

Sto kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy cię­ciw cze­ka na strza­łę.

Po­żą­da krwi za­krzy­wio­na sza­bla, dże­ryd-spi­sa, wiel­ka włócz­nia i hak.

W pu­st­ce noc­nej za­no­si się da­le­ko me­lo­dia dzi­ka. Śmie­je się w dal sur­ma – ko­tły takt biją – żą­dzę mor­du pod­ju­dza to­łum­bas, brzę­ka­dło, żele i flet.

Na­stą­pił dzień, gdy zsia­dły się zgęst­nia­łe chmu­ry. Na pa­śmie gór, co od pół­no­cy, za­cho­du i po­łu­dnia okrą­ża­ją bło­nia ce­cor­skie, za­dy­mił się obóz tu­rec­ki. Po pra­wej stro­nie mo­gi­ły od­wiecz­nej sta­nął buń­czuk we­zy­ra Iskien­der-pa­szy, rząd­cy Sy­li­strii i ser­da­ra Moł­da­wii.

Przed­nią stra­żą jaz­dy suł­tań­skiej do­wo­dzi Chy­zyr-pa­sza sta­ry, Sa­rim­sak, ła­kom­ca na czo­snek.

Na pra­wym skrzy­dle za­tknął znak Jus­suf-pa­sza, Ru­me­lii bej­ler­bej – Hus­se­in-pa­sza – Mu­ham­med, zwa­ny Te­ria­ki, opiu­mo­żer­ca, wład­ca san­dża­ku Ni­ko­po­li­su.

Na le­wym skrzy­dle, po zbo­czach gór pa­nu­ją­cych nad Dęli do­li­ną, za­wi­sła sześć­dzie­się­cio­ty­sięcz­na na­wał­ni­ca rwa­czów ta­tar­skich, któ­rej roz­kaz wy­da­je chan Kry­mu, Dża­ni­beg-Gi­raj.

Brat przy nim Kał­gaj-suł­tan, na­miest­nik chań­ski. Diw­let-Gi­raj, po­to­mek szcze­pu Dżyn­gis – cha­na – ksią­żę przy nim Ne­brie-Gi­raj z ple­mie­nia Man­su­ro­gli i - strasz­li­wy Kan­te­mir-mi­rza, Krwa­we Że­la­zo, do sło­nia wście­kłe­go przy­rów­ny­wa­ny.

Dwa ol­brzy­mie ra­mio­na we sto kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy żoł­nie­rza po­pod zło­wiesz­czy­mi skrzy­dła­mi kru­ków roz­war­ły się do uści­sku.

Prze­ciw nim pol­skie­go ry­cer­stwa nie­speł­na sie­dem ty­się­cy.

W za­szczy­cie daw­nych, tak dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nich szań­ców i prze­ko­pów Za­moy­skie­go het­ma­na za­cza­jo­ne błysz­czą cho­rą­gwie.

Sta­ni­sław Ko­niec­pol­ski, het­man po­lny, czy­ni w obo­zie rząd dzien­ny i dys­po­nu­je szyk w polu. On ma pod sobą skrzy­dło pra­we.

Na cze­le wszyst­kiej siły skrzy­dła le­we­go trzy­ma do­wódz­twa buz­dy­gan Sa­mu­el ksią­żę

Ko­rec­kie, Po­goń od­wiecz­ną na tar­czy no­szą­cy – w ser­cu nie­zga­słą żą­dzę tro­nu, He­re­mia Mo­hi­ły, ho­spo­da­rów mul­tań­skich zięć. Pa­nie nie­ustra­szo­ne – ów, co bez Rze­czy­po­spo­li­tej ze­zwo­le­nia wła­sną swą, ko­rec­ką woj­nę ot­to­mań­skiej po­tę­dze wy­da­wał – nie pol­skim, lecz Mi­cha­ła Wisz­nio­wiec­kim, Ste­fa­na Po­toc­kim, Jana Prze­ręb­skim huf­com het­ma­nił – dzie­siąt­ka­mi ty­się­cy tru­pa mu­zuł­mań­skie­go we dwu­dzie­stu ba­ta­liach za­ście­lał wo­ło­skie pola – ho­spo­da­ra Alek­san­drzy­ka, Do­mny Halż­bie­ty Mo­hi­ło­wej wdo­wy sy­nacz­ka, sa­dzał na tron – poj­ma­ny w boju ko­nał nie­ustra­sze­nie w lo­chu stam­bul­skim – ju­nac­ko ucho­dził przez Ra­gu­zę, Sy­cy­lię, Ne­apol, Rzym…

Za­ku­ty w że­la­zo, ol­brzy­mi – czar­ne dzi­wo­wi­sko – pio­run tu­rec­ki – wy­wle­kał zno­wu miecz na pół­księ­życ.

Nad kor­ne­ta­mi nie­miec­kiej raj­ta­rii prze­wo­dzi Her­man Den­hof mło­do­cia­ny.

Roty pie­sze cu­dzo­ziem­skie spra­wia dzi­ki, nie­sfor­ny inf­lanc­ki krze­czot-bia­ło­zor, Wol­mar Fa­rens­bach, wiel­kie­go Je­rze­go, pusz­ka­rzów syn.

Wy­szły na od­wa­gę wo­jen­ną siły kró­le­wiąt.

Ste­fan Chmie­lec­ki – po­strach ta­tar­ski – z sy­na­mi: Ada­mem i Łu­ka­szem pro­wa­dził ukra­in­nych pan­cer­ne­go zna­ku osiem­set to­wa­rzy­sza.

Wa­len­ty Alek­san­der Ka­li­now­ski, ka­mie­niec­ki sta­ro­sta, wiódł czte­ry peł­ne cho­rą­gwie.

Mi­ko­łaj z Ko­ma­ro­wa Struś ha­lic­ki – Mo­skwy na­jezd­nik i krwio­żer­ca – sta­nął we trzy­sta ko­pij.

Mą­dry w ra­dzie, męż­ny w boju, wy­trwa­ły w nie­do­li Mar­cin Ka­za­now­ski, po­dol­ski wo­je­wo­da, czte­ry hu­sar­skie cho­rą­gwie spra­wia.

W ob­le­cze­niu go­rą­co zło­co­nych blach har­cu­je przed swo­imi wo­je­wo­dzie bra­cław­ski, Mi­ko­łaj Po­toc­ki mło­dy.

Ja­nusz ze Snia­ty­na Tysz­kie­wicz czte­ry­sta sza­bel ma pod sobą.

Sta­nę­li w strze­mio­nach sław­ni rot­mi­strze. Jest An­drzej Kar­wic­ki i Jan Wą­so­wicz, Mi­ko­łaj Sie­nień­ski i Mi­ko­łaj Ma­liń­ski – po­nu­ry, mil­czą­cy, zły Od­rzy­wol­ski Jan – si­łacz na­dob­ny,Alek­san­der Morsz­tyn, Alek­san­der Cet­ner i Jan Ma­lec­ki.

Z pra­wej ręki, da­le­ko za wa­ła­mi po­nad rze­ką Ży­ży­ją i błot­ny­mi szu­wa­ry po­ło­żył się obo­zo­wi­skiem, a stra­że na pra­wo i na lewo wy­su­nął Wa­len­ty Ro­gaw­ski z trzy­na­sto­ma sto­kon­ny­mi ro­ta­mi li­sow­skich stra­ceń­ców.

Że­la­za na nich nie uj­rzeć, chy­ba pod koń­ski­mi ko­py­ty, u le­we­go boku i na ra­mie­niu. Wy­so­kie z ich łbów go­lo­nych zwi­sa­ją czap­ki, płasz­cze opię­te z sze­ro­kim koł­nie­rzem chro­nią od dżdżu. Cia­sne na nich, wie­lo­barw­ne, na zie­miach da­le­kich wdzie­wa­ne ubio­ry, juch­to­we, moc­no pod­ku­te buty.

Po­kła­da­jąc się na krót­kim sio­dle pusz­cza­ją w ja­skół­czy harc zwin­ne, lot­ne i rą­cze swe ko­nie. A gdy raz czwa­łać po­czną, ocie­ka krwią krzy­wa sza­bla, dzwo­ni cię­ci­wa łuku, dymi się dłu­ga rusz­ni­ca.

Twa­rze ich zgo­rza­łe od wi­chru, co je chło­stał mię­dzy Lo­do­wa­tym i Ka­spij­skim Mo­rzem, mię­dzy ural­ski­mi i al­pej­ski­mi lodo zwa­ła­mi w ty­siącu bo­jów pro­chem ody­mio­ne, wy­chu­dłe w po­cho­dach przez Wę­gry, Cze­chy, Niem­ce, Lo­ta­ryn­gią, Szam­pa­nią, aż po Pa­ryż.

W tyle obo­zu nad rze­ką sto­ją ko­sze ko­zac­kie wo­lon­ta­riu­szów za­po­ro­skich mło­de­go Chmiel­ni­czen­ki Boh­da­na. A Boh­dan Chmiel­ni­czen­ko po­glą­da z dala, za­du­ma­ny, w pa­nów pol­skich zbro­je, w ciu­rów obóz zgieł­kli­wy… Po­ły­sku­ją jego mo­łoj­ców ar­ka­bu­zy, gul­dyn­ki i to­ruń­skie musz­kie­ty, jan­czar­ki w po­lach nad­mor­skich zdo­by­te, ban­do­le­ty i no­śne sa­mo­pa­ły. Dzwo­nią w jego obo­zie śpiew­ne ba­ła­baj­ki. Tę­sk­nią do lotu strzał y w saj­da­ku. Rów­no z czo­łem pan­cer­ne­go szy­ku z pra­wej i le­wej stro­ny czy­ha­ją za­sło­ny ar­ma­ty zło­żo­nej z fal­ko­ne­tów, z ha­kow­nic, śmi­gow­nic i wo­zów.

Mia­ła iść w bój z ta­bo­ra­mi wszyst­ka ar­ma­ta. W każ­dym ta­bo­rze pięć­dzie­siąt wo­zów we czte­ry rzę­dy. Mię­dzy rzę­da­mi ka­pi­ta­na Trze­bu­chow­skie­go pie­cho­ta po kil­ka­set żoł­nie­rza i dra­by pod ka­pi­ta­nem Al­ma­dy. W czo­le każ­de­go ta­bo­ru, w tyle i z bo­ków od pola po czte­ry dzia­ła. Cały re­gi­ment ar­ma­ty dla stry­cho­wa­nia pola boju miał pod spra­wą zim­ny, su­mien­ny a pra­wy Teo­fil Szem­berg.

W głę­bi obo­zu tło­czy­ły się zbio­ro­wi­ska ciu­rów, wiel­ka licz­ba cze­la­dzi, pa­choł­ków pań­skich, haj­duc­twa strze­gą­ce­go luź­nych i jucz­nych kani, dra­bów od ju­ków i ko­las, służ­by hu­sar­skich cho­rą­gwi i włó­czę­gów idą­cych za woj­ną.

W po­środ­ku woj­ska, mię­dzy sy­nem Ja­nem, hru­bie­szow­skim sta­ro­stą, sy­now­cem Łu­ka­szem ka­łu­skim a Alek­san­drem Bał­ła­ba­nem win­nic­kim, sio­strzeń­cem z żół­kiew­skiej krwi – orzeł – mo­gil­nik, Rze­czy­po­spo­li­tej wo­jen i rada – Ste­fa­na kró­la żoł­nierz – het­man i kanc­lerz, sła­wy pol­skiej pia­stun, na oczu wszyst­kich w wy­so­kiej ce­cor­skiej krze­pi… Koł­pak na nim cia­sny z cza­plim pie­rzem, znacz­nie wy­da­nym.

Wiatr pie­rze mu­ska.

Lam­par­cia zwi­sa skó­ra z twar­dych kar­wa­szów zło­cą­cych ra­mio­na. Nie­ru­cho­ma bu­ła­wa – znak chwa­ły pol­skiej, cno­ty mę­skiej, prze­la­nej od wie­ków krwi – na łęku sio­dła spo­czy­wa. Grze­je się koń i nie­po­koi pod ka­na­fa­co­wym cza­pra­kiem, pod sio­dłem srebr­no­strze­mien­nym, w zło­to opraw­nym, dro­gi­mi wy­sa­dzo­nym ka­mień­mi. Wy­cią­ga gib­ką szy­ję het­mań­ski koń, co po dzie­dziń­cu knia­zia Groź­ne­go Iwa­na, po Łob­nem miej­scu Bo­ry­sa, u wrót dwu­ra­mien­nej cer­kwi Bła­żen­ne­go Wa­sy­la srebr­ną dzwo­nił pod­ko­wą. Czuj­ny­mi chra­py wcią­ga wiatr z obo­zo­wisk Skin­der­ba­szy­nych le­cą­cy…

Do­stoj­ne czo­ło het­mań­skie, ozdo­ba rasy, sze­dzi­wy­mi ople­cio­ne pro­mień­mi, na za­ło­gę bez­pie­czeń­stwa oj­czy­zny z gra­nic jej wy­nie­sio­ne, duma nad spra­wą. Ma­je­stat i pięk­no twa­rzy tej, skry­te w niej su­mie­nie szla­chec­kie­go Pol­ski gmi­nu – wła­da tłu­mem. Uśmiech, ża­ło­sna mą­drość, szy­dzą­cy i mi­ło­ści­wy na ustach siadł i nie scho­dzi.

Czuj­ne oczu spoj­rze­nie w dal po­le­cia­ło ku ol­brzy­mie­mu wro­go­wi – i nie wra­ca, ja­ko­by ów pod­jazd sza­lo­ny Od­rzy­wol­skie­go Jana, co po­cwa­ło­wał or­lo­szu­mią­cy skrzy­dła­mi w pasz­czę­kę nie­przy­ja­ciel­ską – i nie wra­ca.

Po­wiał z da­le­kich ko­szów Gał­gi, z czat Kan­te­mi­ra gwar, zgieł­ku echo, po­ryk by­dła, rże­nie koni.

Wzmógł się uśmiech od głę­bo­kiej het­mań­skiej dumy.

Ścią­gnie się w prze­strzeń bia­ła dłoń.

Po­my­ka z oczu przy­mru­żo­nych w dal wy­zwa­nie:

"Nie cie­bie się boję – nie cie­bie się boję, o wro­gu! Nie cie­bie się boję, ze­wnętrz­na po­tę­go, na­wal­no­ści jan­czar­ska, co mię strasz­ny­mi chcesz ogar­nąć skrzy­dła­mi – góry ka­mien­ne na pier­si me dźwi­gasz i kra­czesz nad ser­cem zło­wiesz­czych wron chmu­rą. Nie wo­bec cie­bie trwo­ży się ser­ce moje, gdy zstę­pu­jesz nie­przej­rza­nym ob­ło­kiem na tę gar­stecz­kę szla­chec­kiej krwi – gdy bły­skasz włócz­nią se­tek ty­się­cy i Go­lia­ta wy­wle­kasz miecz. Da­wi­dzie mój!… "

Zwró­ci­ły się oczy het­mań­skie na za­stęp sied­mio­ty­sięcz­ny i szły po cho­rą­gwiach ko­le­ją, ko­le­ją, ko­le­ją. Pa­trzą w de­mesz­ko­wa­ne szy­sza­ki pan­cer­nych Ko­ro­ny, na ko­pi­je la­sem sto­ją­ce z po­wiew­nym jak we­lon pro­por­cem i gro­tem błysz­czą­cym – na pan­ce­rze ru­skich wo­je­wództw sre­brem na­bi­ja­ne i zło­tem – na li­tew­skich pe­ty­hor­ców pocz­ty przy­bra­ne w brzesz­czo­to­we ko­szu­le i gię­te kol­czu­gi. Obej­mu­ją gło­wy mi­siur­ka­mi okry­te, har­tu­ją mie­cze u boku sze­ro­kie i dłu­gie, utwier­dza­ją drze­wa ko­pii ol­brzy­miej, przy­wią­za­ne do łok­cia sznu­rem z je­dwa­biu.

W po­środ­ku mię­dzy ta­bo­ra­mi, na cze­le tro­istym szy­kiem w pół­ko­le, we sto dwa­dzie­ścia koni każ­da, hu­sar­skie cza­tu­ją cho­rą­gwie het­ma­nów.

Roz­kosz oczu ry­cer­skich, po­cie­cha du­cha twar­de­go!

Tar­cze z ro­do­wy­mi lśnią zna­ki.

Ry­ce­rze i ko­nie ob­le­cze­ni w ki­rys. U boku ich – kon­ce­rze. Pod pra­wą nogą u sio­dła – ra­pier do ści­na­nia wro­ga dzie­więć­łok­cio­wą zwa­lo­ne­go na zie­mię ko­pi­ją. Na łęku młot sze­ścio­fun­to­wy do miaż­dże­nia szy­sza­ków albo Duma…

Ber­dysz dwu­bro­dy do pła­ta­nia na poły pan­ce­rza. Skó­ry lam­par­tów i lwów, czar­nych albo bia­łych niedź­wie­dzi i wil­ków na ba­rach. Z przy­łbic strze­la­ją cza­ple kity, pió­ra żu­ra­wie, in­dy­cze i bo­cia­nie. Za­ra­mien­ne skrzy­dła w kunsz­tow­nej opra­wie zro­sły się w las, w pusz­czę mło­dą, po któ­rej strze­li­stych pió­rach sła­wa sze­lesz­czę. Dłu­gie, ze zło­ty­mi krzy­ża­mi, żół­te i bia­łe, czer­wo­ne i błę­kit­ne wie­ją pro­por­ce. Het­mań­ski na cze­le znak, drze­wo z wpra­wio­nym w nie skrzy­dłem roz­po­star­tym or­ło­wym.

Przed cho­rą­gwia­mi rot­mi­strze. Na cze­le – puł­kow­ni­cy. Przy zna­kach pan­cer­nych trę­ba­cze z sur­mą przy ustach na sy­gnał cze­ka­ją. W po­go­to­wiu pał­ki trzy­ma bę­be­ni­sta.

Po­nad nimi wszyst­ki­mi, jako ża­ło­sny pol­ski bia­ły ptak, po­la­ta myśl het­mań­ska, wszyst­ko nie­ulę­kłym roz­są­dza­ją­ca ba­cze­niem:

"Cie­bie się nie tyl­ko boję, lecz lę­kam, o wol­na, a kre­su nie zna­ją­ca du­szo pol­ska! Przed tobą drżę, ty nie­łac­na, krnąbr­na, sama sie­bie sza­leń­stwem chłosz­czą­ca, ty sa­mej so­bie nie zna­na i ni­ko­mu nie­wia­do­ma… Wi­dzia­łem cię w krwa­wych bi­twach.

Gdy­śmy się sie­kli w pa­ła­sze z Ko­za­ki i wo­je­wo­dą Mi­cha­łem, pod Rew­lem z Ka­ro­lu­sem, pod To­rop­cem z Mo­skiew­skie­go Ta­ta­ry, u bram nie­złom­ne­go Po­łoc­ka, pod ty­na­mi pło­ną­cy­mi Wiel­kich Łuk, we trzy­dzie­stu no­gaj­skich za­go­nach, w inf­lanc­kich i mul­tań­skich po­trze­bach, w kłu­szyń­skich opłot­kach i na wiel­kiej mo­skiew­skiej dro­dze, gdy­śmy w dzie­sięć ty­się­cy szli na kraj świa­ta po Mo­no­ma­cha czap­kę sza­fi­ro­wą dla kró­lew­skie­go pol­skiej skro­ni dzie­cię­cia…

Wi­dzia­łem cię w by­czyń­skiej opre­sji, gdy w Dia­bła Łań­cuc­kie­go ku­dła­ty łeb przy­szło ci­snąć sie­kie­rą – i pod Gu­zo­wem, gdy po ra­mię i po ko­la­na trze­ba się było ubro­czyć w ro­dzo­nej krwi…

Och, pol­skie­go wy­uz­da­nia du­chu, wro­sły w ser­ce, oj­cow­ski, wła­sny – a obcy, ro­dzi­my – a wro­gi! Nie przed na­jeźdź­cą drży moje ser­ce, lecz przed wami, o so­bie­pa­ny!

Każ­dy z osob­na wódz, każ­dy król. Pan Je­rzy Mni­szek – król so­bie, Wisz­nio­wiec­ki – so­bie, Sa­pie­ha – so­bie, Ro­żyń­ski – so­bie, Sa­mu­el Tysz­kie­wicz i Mo­hi­ło­wi zię­cio­wie. Każ­dy za­le­ży tyl­ko od Boga i od swej woli. Z kim chce, z tym za­wie­ra przy­mie­rze, z kim chce – pro­wa­dzi woj­nę, i gdzie chce – szu­ka oj­czy­zny. Dia­beł Stad­nic­ki i Lu­dwik Po­nia­tow­ski zdo­by­wa­ją zam­ki i dwo­ry, palą wsie i łu­pią mia­sta w oj­czyź­nie. Krzysz­tof Zbo­row­ski wła­sne pań­stwo zbo­row­skie za­kła­da, prze­ciw­ko Pol­sce zma­wia się z Mo­skiew­skim i Ra­ku­sza­ni­nem. Sa­mu­el ba­ni­ta prak­ty­ku­je Ko­za­ki prze­ciw oj­czyź­nie. Ze­brzy­dow­ski zgro­ma­dzi sto­ty­sięcz­ną ar­mię prze­ciw­ko pa­nu­ją­ce­mu kró­lo­wi. Li­sow­ski w kil­ka ty­się­cy urwa­ne­go od szu­bie­ni­cy czło­wie­ka roz­bi­je ogrom­ne puł­ki je­dy­no­wład­ców Pół­no­cy pod Zam­kiem Bie­ło­zier­skim, u Wiel­kiej Soli, pod błot­ni­stym Suz­da­lem, zdo­bę­dzie nie­zmier­ną kra­inę dla im­po­sto­ra Dy­mi­tra i Ma­ry­ny. Oleś Zbo­row­ski Sa­mu­elów oświad­czy, że Pol­ski za oj­czy­znę mieć nie chce, je­śli król Zyg­munt w jego spra­wy, w jego zam­ki na mo­skiew­skim bu­do­wa­ne lo­dzie ze­chce za­glą­dać. Ksią­żę Ko­rec­kie we dwu­dzie­stu bi­twach po­gro­mi sto­ty­sięcz­ne hor­dy na tym wo­ło­skim pa­le­ni­sku, wiecz­nie krwią pol­ską ga­szo­nym.

A je­śli swa­wol­ni­cy zię­cio­wie pro­wa­dząc te­ścia ho­spo­da­ra na mul­tań­ski tron pod­pał pod całą Rzecz­po­spo­li­tą wznie­cą – sko­ro li­sow­czy­cy, wspie­ra­jąc ce­sa­rza w za­pa­sach z Be­th­le­nem Ga­bo­rem, roz­ju­szą suł­ta­na do tyła, że ogniem wiel­kiej woj­ny w Pol­skę wy­buch­nie – kie­dy przyj­dzie wszyst­kie­go od­ża­ło­wać, nie­przy­ja­cie­la ode­pchnąć stos, gołe gra­ni­ce za­sta­wić od na­wa­ły – wte­dy nie lżą!

Ze wszyst­kiej, z Naj­ja­śniej­szej Rze­czy­po­spo­li­tej nie znaj­dziesz, nie wy­ści­skasz z ko­lan, nie wy­sto­isz u drzwi prze­moż­nych, nie wy­pi­szesz ty­sią­cem li­stów, nie wy­że­brzesz przez ru­mor uni­wer­sa­łów – sied­miu ty­się­cy żoł­nie­rza!

Gdy­by nie syn, nie sio­strze­niec, nie bra­ta­nek – gdy­by nie ko­li­ga­ci spod Kar­pat pod­nó­ża, co na sło­wo naj­święt­sze za­klę­ci sku­pią kil­ka rot w na­głym cza­sie i dla są­siedz­kiej wyj­dą przy­jaź­ni – iluż by ze mną było?

Dar­mo w gnu­śnej próż­ni, wśród zie­wa­nia du­cha, wpo­śród mów a szum­nych od­po­wie­dzi, w zim­nym kole skom­leć, gdzie w po­śmie­wi­sko ob­ra­ca­ją uni­wer­sał – żeby War­neń­czy­ko­wą strza­łę woli na cię­ci­wę Ste­fa­na kró­la zu­chwa­łej rady po­ło­żyć – nie za­sła­niać dziś od na­wa­ły na­gich ścian kra­ju, bo tu u wę­głów śmierć się wa­łę­sa i w wy­wa­lo­nych cze­ka drzwiach, lecz w nie­przy­ja­cie­la śle­pie iść, na­jeż­dżać go w jego kra­ju, sko­ro z le­go­wisk swo­ich wy­szedł, żeby przy­ćmić Eu­ro­py oświa­tę i na kar­ku pol­skich lu­dzi wol­nych po­sta­wić nogę.

Lecz któż w płyt­kie ser­ce lu­dzi wol­nych tchnie, żeby w so­bie jed­no uczci­li Pra­wo, nim się zwią­za­li, zbu­dzi­li wolę, wznio­słość i za­chwyt wiel­ki?

Je­śli nie sko­czyć z tym za­stę­pem sam na dwu­dzie­stu nie­przy­ja­cie­la, za­rzu­cą w tył znie­wa­gi – idąc na swą pi­ja­ty­kę – me głów­ne imię, z nie­dba­łą sar­mac­ką py­chą, z nie­wdzięcz­ną pol­ską fan­ta­zją, jako wy­lot kon­tu­sza. A je­śli sko­czyć i prze­grać, uka­mie­nu­ją ob­łud­nym szlo­chem mą pa­mięć, unu­rza­ją moje imię wo­jen­ne w bło­cie ob­mo­wisk i jaw­ne­go oszczer­stwa, ci­sną je w po­mie­tle po­spól­ne­go sądu, w śmie­chu swym bez­ro­zum­nym za­grze­bią i przy­pną mi nad wiecz­nym mym heł­mem kitę prze­kleń­stwa ".

Da­le­ko w po­lach wzbi­ły się py­łów ob­ło­ki. Wrza­wa od­le­gła… Ta­tar­ski na­gły krzyk. Pod­jazd niósł bi­twę. Z ci­cha wy­szep­tał kanc­ler­ski syn głu­chą radę: – Mac­te!

Mgła za­sło­ni­ła oj­cow­skie źre­ni­ce.

Wzmógł się het­man głę­bo­kim wes­tchnie­niem: "Ze­stąp się i zro­śnij w jed­no, o roz­szar­pa­ny pol­ski du­chu! Stań się Moc! "

Twar­dym spoj­rze­niem po­ru­szył buz­dy­ga­ny wo­dzów. Dźwi­gnął na­gle bu­ła­wę. Wiel­kim za­ma­chem dał znak. Za­wrza­sły lar­mo trą­by. Ude­rzył bę­ben. Szczęk­ną na­tych­miast za­sło­ny wo­zów wraz z "ko­by­ła­mi " ar­ma­ty. Za­dzwo­nią łań­cu­chy.

Drgnę­ły usar­skie cho­rą­gwie ko­łem na cze­le sto­ją­ce. Za­ko­ły­sał się pan­cer­nych szyk za szy­kiem. Nim z łuku strze­lić – ol­brzy­mi nie­przy­ja­ciół ob­łok wy­wi­nie się zza kur­ha­nu, pę­dząc za cia­sną pol­ską ko­lum­ną pod­jaz­du.

Ta­tar­ski wrzask roz­ju­szo­ny kę­dyś na ty­łach obo­zu za­głu­szył strza­ły ar­ma­ty Szem­ber­ga.

Ru­nie z pę­dem nie­złom­nym w środ­ko­wą na­wa­łę tu­rec­ką Chy­zy­ra-pa­szy, z drze­wem pod pa­chą, ja­sna broń kanc­le­rzo­wej cho­rą­gwi. Wparł że­leź­ca w boki bie­gu­nów hu­sar­ski po­lne­go het­ma­na szyk. Kłę­by dy­mią­cej ku­rza­wy za­sło­ni­ły pole. Wszyst­ka na­wał­ni­ca wie­lo­ty­sięcz­ne­go gmi­nu nie­przy­ja­ciół pę­dem ude­rzy­ła w pierś le­cą­cych z ko­py­ta. Śmi­ga w bój, pa­ląc z rusz­nic, li­sow­ski pułk. Po­kła­dli się jeźdź­cy li­sow­scy na ko­niach, sza­ble w ich ręku błysz­czą. Sro­gi ich krzyk prze­szył po­wie­trze.

W dali, poza obo­zem, idą w śmier­tel­ne z Ta­ta­ra­mi za­pa­sy ku­rze­nie ko­zac­kie. Z dzi­kim stę­ka­niem, rżąc bo­le­śnie, ru­nę­ły na się pier­sia­mi – le­cą­ce, roz­hu­ka­ne ko­nie. Spię­ły się na za­dach, sta­nę­ły dęba i wza­jem się py­ska­mi ką­sa­ją.

Nie masz w cie­śni tej miej­sca na zło­że­nie gład­ką ko­pi­ją.

Biel­ma śle­piów w biel­ma zaj­rza­ły ja­ko­by w ot­chłań śmier­ci. Wpie­ra się ko­la­no w ko­la­no. Brzesz­czot wprost w brzesz­czot strze­la, kord pra­ska w kord. Obuch gru­cho­ta przy­łbi­cę – ja­ta­gan spodnim szty­chem brzuch roz­dzie­ra – kon­cerz pła­ta, jako szwy su­kien­ne, sta­lo­ne nity kol­czu­gi, a że­la­zna rę­ka­wi­ca wy­ry­wa z ol­stra wro­gie­go pi­sto­let albo do­się­gnąw­szy gar­dzie­li wy­du­sza z niej po­tęż­nym uści­skiem ostat­ni dech.

Śmi­ga w nie­ulę­kłe twa­rze czar­nych strzał za­wie­ja.

Sta­je w spra­wie i w bój idzie ru­cho­ma gro­bla pra­we­go ta­bo­ru Dro­go­nia, Le­wi­kow­skie­go, Ochy­ja.

Grzmo­cą w twarz tu­rec­ką spi­żo­we ciel­ska Szem­ber­ga, po­ko­tem tru­pów za­ście­la­jąc ce­cor­skie pole. Nie­ulę­kłym kro­kiem, pa­ląc raz w raz z gwin­to­wa­nych gul­dy­nek, z rusz­nic tar­czo­wych i no­śnych sa­mo­pa­łów, po­stę­pu­ją sa­bo­ty ka­pi­ta­na Al­ma­dy.

Opóź­nił krok ta­bor lewy ar­mat­ni.

Od­sło­nił czo­ło i bok woj­ska. Wstrzy­mał tyl­ne sze­re­gi.

Nie mają pla­cu wol­ne­go na­stę­pu­ją­ce cho­rą­gwie pan­cer­ne. Po­czną, sko­kiem pole mi­ja­jąc, ude­rzać w tyły le­we­go ta­bo­ru – od­py­chać go da­lej a da­lej…

Tak się lewe skrzy­dło bo­jo­we­go rzę­du od­sło­ni i zmie­sza. Ude­rza w tę lukę wróg.

Trzy­ma­ją na pier­siach na­wal­ność usar­scy rot­mi­strze.

Skrę­ca się w miej­scu jaz­da, wi­rem ogrom­nym za­ta­cza, i wiel­kie koło włócz­nia­ne ob­ra­ca się w po­wo­dzi wro­ga.

Po­strze­gli za­mie­sza­nie wo­dzo­wie.

Sa­mu­el ksią­żę Ko­rec­kie na cze­le swo­ich cho­rą­gwi po­si­łecz­nym huf­cem prze­drze się ku wo­jo­wi­sku.

Pa­ru­je do spra­wy zgnie­cio­ne sze­re­gi. Dys­po­nu­je szyk sta­ły.

Uj­rze­li wro­go­wie i swo­ja­cy ka­dłub jego ol­brzy­mi na ko­niu za­ku­tym w stal, gdy w pra­wo i w lewo mio­tać się po­czął od cio­sów wiel­kie­go kon­ce­rza.

Na­no­śna stal przy­łbi­cy, jak skrzy­wio­ny a roz­war­ty dziób sępa, zda się ja­do­wi­cie ki­wać tru­chło pa­da­ją­ce. Obu­rącz wo­jen rą­bie z ra­mie­nia. Szty­chem bły­ska­wi­co­wym na wskroś prze­bi­ja. Dzi­kie oczy w szcze­li­nach ma­ski go­re­ją­ce ga­szą pier­wej ży­wo­ty, nim strasz­li­we ra­mię śmierć zada. Pot krwa­wy są­czy się szpa­ra­mi że­la­znych rę­ka­wic i ści­ska spod szy­sza­ka. Głu­che stę­ka­nie rwie się z pier­si oku­tej – ni to ro­bot­ny po­mruk drwa­la, co ści­na pień od­wiecz­ne­go buka, nie – po­ło­ma dla hal­nych wi­chrów w ta­trzań­skiej pusz­czy. Zmy­dlo­ny koń, zło­tem od bez­cen­ne­go rzę­du mi­ga­ją­cy, ska­cze su­sa­mi w pu­ste uli­ce ludz­kie­go prze­ra­że­nia, rży dzi­ko, wy­krę­ca­jąc się wo­kół na za­dzie ta­nem bo­jo­wym w okrą­głych po­rę­bach śmier­ci.

W pra­wym szy­ku Her­man Den­hof jak strza­ła wbił się w skrzy­dła jan­czar­skie. W za­gon spa­hi­sów się wo­rał. Dwie cho­rą­gwie raj­ta­rii, w ło­sie kur­ty za­szy­te, wcio­sa­ły się pod jego roz­ka­zem i utkwi­ły w cze­le wro­ga jak cze­kan nie­ugię­tą ci­śnię­ty pra­wi­cą. Z nie wy­rwa­ny­mi z pier­si strza­ła­mi, bia­ły od uszłej krwi, a z ob­li­czem, któ­re już śmierć ca­łu­je i ra­mie­niem ota­cza, idzie na wy­trwa­ną do mety swej puł­kow­nik mło­dy. Krzyk jego śmier­tel­ny, śmiech jego do­no­śny nad zgieł­kiem bi­twy lata, umie­ra­ją­cym wa­le­ta, męż­nym poz dro­wie­nie:

– Za po­ko­cha­ną oj­czy­znę! My, któ­rzy nie ucho­dzim!

Każ­dy raj­tar wal­czą­cy u boku do­wód­cy bije się z dwu­dzie­sto­ma wro­ga­mi. Ile­kroć wódz poza sie­bie okiem ci­śnie, wi­dzi dziu­ry w rzę­dach, zdy­cha­ją­ce ru­ma­ki, sio­dła bez jeźdź­ców i grzy­wy sa­mo­pas pę­dzą­ce w prze­zro­czy­stym polu. A po sze­ściu go­dzi­nach boju, gdy ze dwu­stu to­wa­rzy­sza pięt­na­stu zo­sta­nie w strze­mio­nach, wy­nio­są wier­ne ręce żoł­nier­skie spod ko­pyt ta­tar­skich koni stra­to­wa­ną, sza­lo­ną wo­dza gło­weń­kę…

Wspo­mniał Mar­cin Ka­za­now­ski – nig­dy nie zga­słe ser­ce – to­ro­piec­kie pola, noc­ne z Mar­kiem So­bie­skim, Sa­mu­elem-ba­ni­tą i wa­lecz­nym z Żół­kwie ry­ce­rzem wy­ciecz­ki w ta­tar­ski kosz. Zda mu się, ja­ko­by kró­la wiel­ko­du­cha na­miot jesz­cze miał za sobą w obo­zie. Śni się daw­ny sen… Ude­rza jego cho­rą­giew w sze­re­gi tu­rec­kie, sto­kroć za sze­re­ga­mi wy­stę­pu­ją­ce, jak gdy­by ka­ta­pul­ty mie­dzia­na gło­wi­ca w nie­złom­ny mur.

Klę­ka­ją i o zie­mię się walą ko­nie ja­ta­ga­nem za­rżnię­te. Ry­ce­rze ważą się na­przód i w tył od dzie­siąt­ków pie­sze­go żoł­nie­rza zmo­że­ni. Ze­pchnię­ci z łęku w ciż­bie jan­czar­skiej – oj­czyź­nie z prze­bi­te­go ser­ca od­da­ją krew.

Spa­da z na­tar­czy­wej ręki Jana Wą­so­wi­cza nie­po­chwyt­ny dla oka cios mie­cza w chło­py z puszcz i z nad mo­rza. W nie za­kry­te brzu­chy, w czasz­ki osło­nio­ne jeno zwo­ja­mi kasz­mi­ru rą­bie rota Alek­san­dra Cet­ne­ra. Idą nań ławą, któ­ra że­la­za pan­cer­nych prze­bić nie może, uciec nie ma gdzie przed cio­sa­mi, więc przez je­dwab­ne ka­fta­ny i wzo­rzy­ste szy­te ko­szu­le ści­na­na wy­la­tu­je ze strze­mion i po­mo­stem się ście­le. Zwar­tą idąc gro­ma­dą bie­rze wro­ga na sztych, roz­bi­ja i tar­ga jego sze­re­gi Wol­ma­ra Fa­rens­ba­cha pie­cho­ta, od krwi pod kur­ty spły­wa­ją­cej prze­mo­kła. Jęk nie do­bi­tych ze śli­skiej tam woła zie­mi, gdy się wła­mu­ją w nie­przej­rza­ną gę­stwę. Pu­ste tam po­jeż­dża­ją sio­dła i luź­ne strze­mio­na na grzbie­cie zbe­stwio­nych ru­me­lij­skich ogie­rów.

Zwa­lił Tur­czyn krót­kim cze­ka­nem w na­czel­nik Morsz­ty­no­we­go ko­nia i krwa­wy od­szczep łba wy­łu­pał. Padł na pier­si koń bo­jo­wy. Wy­rwał Alek­san­der Morsz­tyn nogi ze strze­mion ł spie­szo­ny, w zbroi kwit­ną­cej od krwi, po­szedł mię­dzy sę­pie skrzy­dła, kity i czu­by ich wo­dzów, mię­dzy po­ły­ski ja­ta­ga­nów. Rwą pió­ro jego szy­sza­ka strza­ły nie­chyb­ne, dzwo­ni w jego pier­si dzi­ryt rzu­co­ny, ale umy­ka przed nim miecz. Na gro­blach tru­pów, zwa­lo­nych w tym miej­scu ar­ma­tą Szem­ber­ga, sta­je ry­cerz sa­mot­ny, kur­han tam za­kła­da swój…

Raz w raz do­oko­ła każ­dej szczyp­ty ry­cer­skiej za­ta­cza się pół­księ­życ bur­nu­sów, usi­łu­jąc róg swój z ro­giem złą­czyć a wal­czą­cych za­wrzeć w śmier­ci ko­li­sku.

Po­la­cy wy­rą­bu­ją dziu­ry w ciż­bie zra­sta­ją­cej się pół­księ­ży­ca ro­ga­mi, otwie­ra­ją dro­gę od­wo­du i co­fa­ją się z wol­na ku szań­com, żeby nie uto­nąć w na­wa­le.

Z ar­mat­nie­go dymu wy­nu­rza­ją się tam i sam sie­nień­czy­cy. Ja­nu­sza Tysz­kie­wi­cza to­wa­rzy­stwo, Stru­siów po­kru­szo­ny odłam… Zgi­nę­li za­rą­ba­ni od po­tur­czeń­ców lu­dzie męż­ni: Wrzeszcz, Ko­wal­kow­ski, Go­ślic­ki…

W cho­rą­gwi kanc­le­rza, co całą wagę nie­przy­ja­cie­la na się wzię­ła i naj­wście­klej­szy jego cios w swe pier­si skie­ro­wa­ła, strze­mię w strze­mię wal­czą dwaj przy­ja­cie­le, bra­cia stry­jecz­ni, Żół­kiew­scy – Łu­kasz i Jan. Strza­ły po nich ska­czą chy­że, od krat lica kry­ją­cych pry­ska­ją, od york­skiej od­ska­ku­ją kol­czu­gi. Kule wo­ko­ło głów nucą. Łu­kasz Żół­kiew­ski osła­nia bra­ta ran­ne­go. Mie­czem ocie­kłym koło nie­do­stęp­ne przed nim pi­sze, mło­tem to­ru­je dro­gę. Rze­cze wśród tru­du Jan:

– Je­że­li tu sko­nam, bra­cie, za­nieś ojcu ostat­nie moje ode­tchnie­nie. Tar­czą go osłoń i mie­czem szla­chet­nym. Radą go w chwi­li złej po­de­przyj, gdy sta­ra jego gło­wa upad­nie w tru­dzie.

Rze­cze Łu­kasz:

– Je­że­li ja zgi­nę, bra­cie, wody na­czerp­nij w hełm i za­wieź mu, gdyż za woj­sko het­man czu­wać musi, gdy woj­sko pada.

Wbi­ją zno­wu ostro­gi w boki koń­skie i sko­czą w jan­czar­skie gę­stwi­ny. Gro­ty spis wo­ko­ło nich na­chy­lo­ne. Strasz­ne oczy spo­glą­da­ją. Ty­siąc ra­mion na­cią­ga łuk. Świst strzał. Przez tłok wro­ga osa­cze­ni, wy­rą­bu­ją się sa­mo­wtór. Cofa się z na­sta­niem wie­czo­ra do po­ło­wy wy­rą­ba­na kanc­ler­ska cho­rą­giew, sa­me­go ze sobą uno­sząc z pola.

Czte­ry­kroć prze­bie­gał Ko­niec­pol­ski – po­lny – przed po­tłu­czo­ny­mi ku­pa­mi żoł­nie­rza, rząd w nim czy­niąc i ser­ce. Gdy wła­sny jego za­stęp scho­dził z pla­cu skrwa­wio­ne­go, stał po­lny w sze­re­gu, do­da­wał ra­mie­nia i po­tęż­ny­mi cio­sa­mi na­cisk od­trą­cał.

Na­pływ wciąż no­wych sze­re­gów pra­wy ta­bor ogar­nął. Ze wszech stron ogar­nię­ci, krzy­kiem gmi­nu nie­prze­li­czo­ne­go ogłu­sze­ni, w ter­ro­rze pa­nicz­nym wy­przę­gli ciu­ro­wie ko­nie od ar­mat. Jed­ni póki pora ucie­ka­li z pla­cu, inni, pod ko­la­sy scho­wa­ni, ko­na­li od ra­zów dzi­ry­ta. Wozy wgnie­cio­ne na dzia­ła za­ta­mo­wa­ły po­rzą­dek od­wro­tu.

Wy­cię­ta nie­mal do nogi Al­ma­dy­ego pie­cho­ta. On sam, strze­la­jąc się w osa­cze­niu, trza­skiem musz­kie­tów oto­czo­ny, z cięż­ki­mi ra­na­mi, we dwu­dzie­stu czło­wie­ka przedarł się do oko­pu. Uszły za­le­d­wie trzy ha­kow­ni­ce, dwa lek­kie fal­ko­ne­ty i wo­zów kil­ka. Rzu­cił się żoł­nierz tu­rec­ki na ko­la­sy z chci­wo­ścią, ro­zu­mie­jąc, że klej­no­ty w nich znaj­dzie. Lecz zna­lazł tyl­ko koń­ski gnój…

Pada słoń­ce za­cho­du na po­ła­ma­ne skrzy­dła, po­szar­pa­ne zbro­je, rude od krwi – na pa­ła­sze w dło­niach pęk­nię­te – na wy­krzy­wio­ne od roz­pa­czy lica i oczy śle­pe z wście­kło­ści. Rżą i stę­ka­ją z trwo­gi ko­nie, gdy zbyw­szy jeźdź­ców wbie­ga­ją w okop het­mań­ski.

W zmiaż­dżo­nym do cna szy­ku, w hu­fiech po­sie­ka­nych, w klą­twach, wzdy­cha­niu, ję­kach, groź­bach, w obłą­ka­nym śmie­chu i zło­wro­gim po­mru­ku – pły­nie ścier­pła od mę­czeń­skie­go za­chwy­tu het­ma­na twarz. Ja­ko­by świa­tło mie­sięcz­ne, unie­sie­nie na niej za­sty­gło. Uśmiech zgu­bio­ny nie scho­dzi z warg. Że­la­zny spo­kój i męż­na cier­pli­wość, za­war­te w oczach da­le­ko pa­trzą­cych, za­ta­pia­ją się nie w bie­żą­cą, lecz w na­stęp­ną chwi­lę. Oczy zga­słe mie­rzą nie do­ko­na­ny już nie­szczę­ścia akt, lecz to, co jest w nie­szczę­ściu naj­gor­sze, dru­gi, jesz­cze nie wi­docz­ny jego w mro­ku sto­pień śli­ski, ju­trzej­sze­go ta­jem­ni­cę dnia…

Za­le­d­wie zdła­wio­ne sze­re­gi, wbi­te na się i peł­ne ran, same so­bie za­szczy­tem być prze­sta­ły, w obo­zie się zna­la­zł­szy poza osło­ną ziem­ne­go wału, roz­prysł się ska­li­sty ich opór. Nie­spra­wa pa­dła w nie jak gdy­by taj­na po­ku­sa sza­ta­na.

Nowo za­cięż­ni i osi­wia­li świad­ko­wie wy­praw gdań­skich, inf­lanc­kich, mo­skiew­skich i wło­skich – szlach­ta kon­na i po­spo­li­te pie­sze żoł­nier­stwo wy­brań­ców – ro­do­wi­ci ziom­ko­wie i cu­dzo­ziem­scy żoł­da­cy – roz­ka­zo­daw­cy i ciu­rów zbio­ro­wi­sko – nade wszyst­ko zaś lek­ka obo­zo­wa ha­ła­stra, pa­cho­ły, służ­ba, pod­jezd­ki – wszy­scy – dali się ogar­nąć sza­leń­stwu roz­pa­czy i trwo­dze. Jęk po­wszech­ny: ucie­kać! – wio­nął w szep­cie warg odrę­twia­łych, za­pa­lił się w bły­ska­niu źre­nic i pę­dził bez­ład­ne gro­ma­dy z krań­ca w kra­niec obo­zo­wi­ska. Lu­dzie nie po­zna­wa­li twa­rzy naj­bar­dziej zna­jo­mych, brnę­li to na­przód, to w tył z krzy­kiem sza­lo­nym i groź­bą.

Stru­dzo­na pra­wi­ca oręż wy­ry­wa­ła co chwi­la i co prę­dzej pod­no­si­ła do cio­su, za­nim czło­wiek oba­czył, kogo po­ra­zi.

Prze­jeż­dża przez obóz Ka­li­now­ski Wa­len­ty, sku­pia swe roty, usta­wia, a w tłum gło­śne, okrut­ne mio­ta znie­wa­gi na sta­rą het­ma­na gło­wę.

Rzu­cił w ciż­bę radę szep­ta­ną Gra­cjan ho­spo­dar, żeby przez męt­ny Prut za­raz ucho­dzić, a po­tem jemu tyl­ko zna­ny­mi prze­smy­ki, Bu­ko­wi­ną, Po­kuc­kim ką­tem. Każ­de jego sło­wo sku­pia or­szak. Rada two­rzy rotę. Brną za nim w noc.

Pę­dzi na ko­niu kanc­lerz sta­ry.

Za­gro­dził dro­gę.

Za­kli­na, żeby obo­zu nie rzu­cać. Sta­nął u wy­lo­tu obo­zo­wi­ska. Chwy­ta w ra­mio­na ga­da­ją­cych bez­ład­nie, szep­ce za­pew­nie­nia – przy­się­ga. Sza­blę wy­rwał i za­sta­wia dro­gę umy­ka­ją­cym ci­cha­czem. Sko­ro sta­ną, oświad­cza, że od­pro­wa­dzi wsze woj­sko do dnie­stro­we­go brze­gu na Mo­hy­lów, by­le­by swor­ność za­cho­wać. Obie­cu­je stru­chla­łym na­tych­miast roz­po­cząć z we­zy­rem trak­ta­ty o za­wie­sze­nie na­pa­ści. Wtem upadł w tłum z czy­ichś ust po­szept inny:

– Za­my­śla­ją het­ma­ni woj­sko wro­go­wi na roz­sie­ka­nie zo­sta­wić, ze Skien­de­rem pak­to­wać, w rze­czy ta­jem­nie ucie­kać.

Głu­chą po­gło­skę mię­dzy za­trzy­ma­ny­mi ku­pa­mi po­nio­sła w obóz roz­pacz skost­nia­ła. Za­sta­wił het­man stra­ża­mi wyj­ście obo­zu. Lecz o ciem­nej nocy uciekł z obo­zu Gra­cjan ho­spo­dar.

Uciekł z obo­zu Wa­len­ty Ka­li­now­ski, sta­ro­sta, upro­wa­dza­jąc ze sobą ty­siąc pięć­set pod­ju­dzo­ne­go żoł­nie­rza. Uciekł męż­ny Jan Od­rzy­wol­ski z cho­rą­gwią. Uciekł Ste­fan Chmie­lec­ki z cho­rą­gwią. Uciekł w noc ciem­ną pio­run na Tur­ki, Sa­mu­el ksią­żę Ko­rec­kie.

Uciekł Ja­nusz Tysz­kie­wicz ze swo­imi. Uciekł Mo­skwy na­jezd­nik i krwio­żer­ca Mi­ko­łaj z Ko­ma­ro­wa Struś ha­lic­ki.

Jed­ni uszli zdro­wo i w cwał do­pa­dli do­mo­we­go pro­ga. A inni zgi­nę­li w dro­dze nie­sław­nej, na­pad­nię­ci od ordy za­cza­jo­nej na tam­tym brze­gu pru­to­wym. Wy­ska­ku­jąc z wody, nie mo­gli roz­po­znać nie­przy­ja­ciół, szli tedy pod miecz albo w łyka.

Po­chwy­cił Prut jak le­wia­tan ka­mie­niec­kie­go sta­ro­stę w swe kłę­by, w skrę­ty, w prze­gu­by. Wy­rwał go ze strze­mion i po­niósł w dół. Rzu­ca go nurt po ja­mach, poi wodą w głę­bi swej, prze­wra­ca, ostro­ga­mi sta­wia w górę, a nie­ska­zi­tel­nym pió­ro­pu­szem za­ra­mien­nych skrzy­deł, co sła­we żoł­nie­rzom szu­mia­ły, za­mia­ta piach ni­skie­go dna.

Jak zde­chłą rybę, brzu­chem ku nie­bu ciem­ne­mu, wy­rzu­ca Prut ze sie­bie tru­pa i huś­ta go na chi­cho­cie fali. Opił się Wa­len­ty Ka­li­now­ski rzecz­ne­go od­mę­tu i po­pły­nął, po­pły­nął z roz­krzy­żo­wa­ny­mi rę­ka­mi, z roz­dzia­wio­ną od krzy­ku gębą w da­le­ką dro­gę, ku czar­ne­mu Hel­le­spon­tu mo­rzu. W głę­bo­kich bło­tach li­ma­nu tru­pa swe­go za­grze­bie. Za­ry­je w ił ostro­gi ry­cer­skie i wsz­cze­pi rę­ka­wi­ce. Raki mor­skie wy­klu­ją mu oczy, wy­ssą ser­ce wod­ne żmi­je. Pan­cerz jego spla­mio­ny, nie­sław­ny hełm szlam na­peł­ni zgni­ły, a muł na wie­ki za lepi.

Sko­czy­li w nur­ty pru­to­we Ko­rec­ki, Tysz­kie­wicz, Struś, lecz na tam­ten ska­li­sty brzeg jego nie mo­gąc wy­chy­nąć, wró­ci­li. Ocie­ka­ją­cy wodą, z za­kry­ty­mi kra­tą przy­łbic twa­rza­mi sta­nę­li zno­wu w obo­zie, wrza­sko­wi­sku pol­skim.

A w obo­zie pol­skim już żoł­nierz na­mio­ty pod­pa­lał. Z la­ta­ją­cym jak pło­mień po­chod­ni po­mru­kiem mo­tłoch roz­dzie­la za­sło­ny na­mio­tów, któ­re opu­ści­li rot­mi­strze i puł­kow­ni­cy. Oczy­ma sza­le­ją­cy­mi z wście­kło­ści bada wnę­trze każ­de­go na­mio­tu. A sko­ro próż­nię uj­rzy, jak gdy­by grób uj­rzał otwar­ty, jak gdy­by wy­wa­lo­ną trum­nę. Ciż­ba wy­da­je krzyk zło­wro­gi. Oglą­da sta­no­wi­ska wy­dep­ta­ne od Chmie­lec­kie­go koni, pu­ste gro­dzę po pół łok­cia na koń, gdzie Od­rzy­wol­skie­go by­to­wa­ła cho­rą­giew, maca pło­mie­niem po­chod­ni i go­re­ją­cy­mi oczy­ma zie­mię stra­to­wa­ną śla­da­mi ku Pru­to­wi – i jako wilk wyje.

Cze­ladź w kupę stra­chem i żą­dzą złą­czo­na, broń przez ran­nych po­rzu­co­ną chwy­ta­jąc, ob­cho­dzi po wtó­re pu­ste na­mio­ty i za­bie­ra na wła­sność, co znaj­dzie. A ob­szedł­szy pu­ste na­mio­ty, po­cznie za­glą­dać do każ­de­go z ko­lei. Gdzie leży cięż­ko ran­ny, ci­cha­czem skró­ci mu bóle dla ła­twiej­sze­go ra­bun­ku. Na­miot het­ma­na po­lne­go, na­miot Ka­za­now­skie­go Mar­ci­na,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: