- W empik go
Duma o hetmanie - ebook
Duma o hetmanie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 238 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W śniadym dymie i w chmurach ponad morzem wyrosłych jesienne słońce połyska.
W gęstej kurzawie, wyrzuconej ze stepu stratowanego przez kopyta tatarskich koni, mdłe światło gore.
Niezliczona ćma kruków, lecąca niby skrzydła czarnego anioła, napełniła szerokość niebieską i nad dzikim krąży polem.
Głuchy tętent oddaje ziemia sucha.
Daleki zgiełk niosą wiatry.
Prawica najjaśniejszego, najwielmożniejszego Osmana, Mekki i Medyny cesarza, siedem monarchii i cztery kąty świata trzymająca, podniosła chorągiew w stronach dalekich.
Wrzask trąby zagrzmiał nad morzem, między lądami. Ciemnolice, posępnookie ludy rzuciły Eufrates, Nil, Dunaj. Nad Archipelagu zielone morze, między Tracją i Azji wybrzeżem, ponad Cyklady, Sporady, Salaminę, Eubeę i Samotrace padło hasło. Z Kandii, Lemnos, Samos, Chios i Rodos uderzyli we wiosła galer greccy żeglarze, ku Bosforu dążąc cieśninie.
Z czarnej Kenii, znad kwiecistych grzęd Egiptu wyruszył Murzyn, fellach i Kopt.
Ze epickiej, skalistej pustyni, z suchych wąwozów puszczy libijskiej ciemny Arab pomyka.
Zza nagich gór, z łożysk wichru, spod bezchmurnego nieba, z okręgów suszy wiecznie płonącej wybiegł Beduin, szeroko-białym osłoniony burnusem.
Ze stron, których deszcz nie nawiedza, brnie pod barwistym ciężarem garbaty wielbłąd, porożysty bawół i pracowity muł.
Seciny wołów ciągną szczękającą armatę.
Niedościgły rumak pustyni, co cienia drzew nie widuje, depce pachnący mrok w bukowych lasach serbskiej płaniny, pławi się w zimnych nurtach Dunaju, rozwiera nozdrza, wciągając jesienny wiatr zza Dniestru, i w miękkich łęgach Prutu lękliwe stawia kopyto.
Lśni nad pochodem plemion pyłem okrytych połysk złotego proporca.
Równymi korpusy dążą upierzone odżagi janczarów. Błyska grot włóczni Persa, Kurda i Ormianina.
Albańczyk, Bułgar, Bośniak i Serb ściska w mściwej dłoni rusznicę, wecuje po nocy jatagan, handżar gotuje do ciosu.
Szepcąc modlitwę ku czci Allacha, zaprzysięga ku większej jego chwale przeszywać strzałą serca dzieci, z dymem puszczać ruskie i polskie wsie i do podwalin wyłamywać zamki po górach.
Sto kilkadziesiąt tysięcy cięciw czeka na strzałę.
Pożąda krwi zakrzywiona szabla, dżeryd-spisa, wielka włócznia i hak.
W pustce nocnej zanosi się daleko melodia dzika. Śmieje się w dal surma – kotły takt biją – żądzę mordu podjudza tołumbas, brzękadło, żele i flet.
Nastąpił dzień, gdy zsiadły się zgęstniałe chmury. Na paśmie gór, co od północy, zachodu i południa okrążają błonia cecorskie, zadymił się obóz turecki. Po prawej stronie mogiły odwiecznej stanął buńczuk wezyra Iskiender-paszy, rządcy Sylistrii i serdara Mołdawii.
Przednią strażą jazdy sułtańskiej dowodzi Chyzyr-pasza stary, Sarimsak, łakomca na czosnek.
Na prawym skrzydle zatknął znak Jussuf-pasza, Rumelii bejlerbej – Hussein-pasza – Muhammed, zwany Teriaki, opiumożerca, władca sandżaku Nikopolisu.
Na lewym skrzydle, po zboczach gór panujących nad Dęli doliną, zawisła sześćdziesięciotysięczna nawałnica rwaczów tatarskich, której rozkaz wydaje chan Krymu, Dżanibeg-Giraj.
Brat przy nim Kałgaj-sułtan, namiestnik chański. Diwlet-Giraj, potomek szczepu Dżyngis – chana – książę przy nim Nebrie-Giraj z plemienia Mansurogli i - straszliwy Kantemir-mirza, Krwawe Żelazo, do słonia wściekłego przyrównywany.
Dwa olbrzymie ramiona we sto kilkadziesiąt tysięcy żołnierza popod złowieszczymi skrzydłami kruków rozwarły się do uścisku.
Przeciw nim polskiego rycerstwa niespełna siedem tysięcy.
W zaszczycie dawnych, tak dwudziestopięcioletnich szańców i przekopów Zamoyskiego hetmana zaczajone błyszczą chorągwie.
Stanisław Koniecpolski, hetman polny, czyni w obozie rząd dzienny i dysponuje szyk w polu. On ma pod sobą skrzydło prawe.
Na czele wszystkiej siły skrzydła lewego trzyma dowództwa buzdygan Samuel książę
Koreckie, Pogoń odwieczną na tarczy noszący – w sercu niezgasłą żądzę tronu, Heremia Mohiły, hospodarów multańskich zięć. Panie nieustraszone – ów, co bez Rzeczypospolitej zezwolenia własną swą, korecką wojnę ottomańskiej potędze wydawał – nie polskim, lecz Michała Wiszniowieckim, Stefana Potockim, Jana Przerębskim hufcom hetmanił – dziesiątkami tysięcy trupa muzułmańskiego we dwudziestu bataliach zaścielał wołoskie pola – hospodara Aleksandrzyka, Domny Halżbiety Mohiłowej wdowy synaczka, sadzał na tron – pojmany w boju konał nieustraszenie w lochu stambulskim – junacko uchodził przez Raguzę, Sycylię, Neapol, Rzym…
Zakuty w żelazo, olbrzymi – czarne dziwowisko – piorun turecki – wywlekał znowu miecz na półksiężyc.
Nad kornetami niemieckiej rajtarii przewodzi Herman Denhof młodociany.
Roty piesze cudzoziemskie sprawia dziki, niesforny inflancki krzeczot-białozor, Wolmar Farensbach, wielkiego Jerzego, puszkarzów syn.
Wyszły na odwagę wojenną siły królewiąt.
Stefan Chmielecki – postrach tatarski – z synami: Adamem i Łukaszem prowadził ukrainnych pancernego znaku osiemset towarzysza.
Walenty Aleksander Kalinowski, kamieniecki starosta, wiódł cztery pełne chorągwie.
Mikołaj z Komarowa Struś halicki – Moskwy najezdnik i krwiożerca – stanął we trzysta kopij.
Mądry w radzie, mężny w boju, wytrwały w niedoli Marcin Kazanowski, podolski wojewoda, cztery husarskie chorągwie sprawia.
W obleczeniu gorąco złoconych blach harcuje przed swoimi wojewodzie bracławski, Mikołaj Potocki młody.
Janusz ze Sniatyna Tyszkiewicz czterysta szabel ma pod sobą.
Stanęli w strzemionach sławni rotmistrze. Jest Andrzej Karwicki i Jan Wąsowicz, Mikołaj Sienieński i Mikołaj Maliński – ponury, milczący, zły Odrzywolski Jan – siłacz nadobny,Aleksander Morsztyn, Aleksander Cetner i Jan Malecki.
Z prawej ręki, daleko za wałami ponad rzeką Żyżyją i błotnymi szuwary położył się obozowiskiem, a straże na prawo i na lewo wysunął Walenty Rogawski z trzynastoma stokonnymi rotami lisowskich straceńców.
Żelaza na nich nie ujrzeć, chyba pod końskimi kopyty, u lewego boku i na ramieniu. Wysokie z ich łbów golonych zwisają czapki, płaszcze opięte z szerokim kołnierzem chronią od dżdżu. Ciasne na nich, wielobarwne, na ziemiach dalekich wdziewane ubiory, juchtowe, mocno podkute buty.
Pokładając się na krótkim siodle puszczają w jaskółczy harc zwinne, lotne i rącze swe konie. A gdy raz czwałać poczną, ocieka krwią krzywa szabla, dzwoni cięciwa łuku, dymi się długa rusznica.
Twarze ich zgorzałe od wichru, co je chłostał między Lodowatym i Kaspijskim Morzem, między uralskimi i alpejskimi lodo zwałami w tysiącu bojów prochem odymione, wychudłe w pochodach przez Węgry, Czechy, Niemce, Lotaryngią, Szampanią, aż po Paryż.
W tyle obozu nad rzeką stoją kosze kozackie wolontariuszów zaporoskich młodego Chmielniczenki Bohdana. A Bohdan Chmielniczenko pogląda z dala, zadumany, w panów polskich zbroje, w ciurów obóz zgiełkliwy… Połyskują jego mołojców arkabuzy, guldynki i toruńskie muszkiety, janczarki w polach nadmorskich zdobyte, bandolety i nośne samopały. Dzwonią w jego obozie śpiewne bałabajki. Tęsknią do lotu strzał y w sajdaku. Równo z czołem pancernego szyku z prawej i lewej strony czyhają zasłony armaty złożonej z falkonetów, z hakownic, śmigownic i wozów.
Miała iść w bój z taborami wszystka armata. W każdym taborze pięćdziesiąt wozów we cztery rzędy. Między rzędami kapitana Trzebuchowskiego piechota po kilkaset żołnierza i draby pod kapitanem Almady. W czole każdego taboru, w tyle i z boków od pola po cztery działa. Cały regiment armaty dla strychowania pola boju miał pod sprawą zimny, sumienny a prawy Teofil Szemberg.
W głębi obozu tłoczyły się zbiorowiska ciurów, wielka liczba czeladzi, pachołków pańskich, hajductwa strzegącego luźnych i jucznych kani, drabów od juków i kolas, służby husarskich chorągwi i włóczęgów idących za wojną.
W pośrodku wojska, między synem Janem, hrubieszowskim starostą, synowcem Łukaszem kałuskim a Aleksandrem Bałłabanem winnickim, siostrzeńcem z żółkiewskiej krwi – orzeł – mogilnik, Rzeczypospolitej wojen i rada – Stefana króla żołnierz – hetman i kanclerz, sławy polskiej piastun, na oczu wszystkich w wysokiej cecorskiej krzepi… Kołpak na nim ciasny z czaplim pierzem, znacznie wydanym.
Wiatr pierze muska.
Lamparcia zwisa skóra z twardych karwaszów złocących ramiona. Nieruchoma buława – znak chwały polskiej, cnoty męskiej, przelanej od wieków krwi – na łęku siodła spoczywa. Grzeje się koń i niepokoi pod kanafacowym czaprakiem, pod siodłem srebrnostrzemiennym, w złoto oprawnym, drogimi wysadzonym kamieńmi. Wyciąga gibką szyję hetmański koń, co po dziedzińcu kniazia Groźnego Iwana, po Łobnem miejscu Borysa, u wrót dwuramiennej cerkwi Błażennego Wasyla srebrną dzwonił podkową. Czujnymi chrapy wciąga wiatr z obozowisk Skinderbaszynych lecący…
Dostojne czoło hetmańskie, ozdoba rasy, szedziwymi oplecione promieńmi, na załogę bezpieczeństwa ojczyzny z granic jej wyniesione, duma nad sprawą. Majestat i piękno twarzy tej, skryte w niej sumienie szlacheckiego Polski gminu – włada tłumem. Uśmiech, żałosna mądrość, szydzący i miłościwy na ustach siadł i nie schodzi.
Czujne oczu spojrzenie w dal poleciało ku olbrzymiemu wrogowi – i nie wraca, jakoby ów podjazd szalony Odrzywolskiego Jana, co pocwałował orloszumiący skrzydłami w paszczękę nieprzyjacielską – i nie wraca.
Powiał z dalekich koszów Gałgi, z czat Kantemira gwar, zgiełku echo, poryk bydła, rżenie koni.
Wzmógł się uśmiech od głębokiej hetmańskiej dumy.
Ściągnie się w przestrzeń biała dłoń.
Pomyka z oczu przymrużonych w dal wyzwanie:
"Nie ciebie się boję – nie ciebie się boję, o wrogu! Nie ciebie się boję, zewnętrzna potęgo, nawalności janczarska, co mię strasznymi chcesz ogarnąć skrzydłami – góry kamienne na piersi me dźwigasz i kraczesz nad sercem złowieszczych wron chmurą. Nie wobec ciebie trwoży się serce moje, gdy zstępujesz nieprzejrzanym obłokiem na tę garsteczkę szlacheckiej krwi – gdy błyskasz włócznią setek tysięcy i Goliata wywlekasz miecz. Dawidzie mój!… "
Zwróciły się oczy hetmańskie na zastęp siedmiotysięczny i szły po chorągwiach koleją, koleją, koleją. Patrzą w demeszkowane szyszaki pancernych Korony, na kopije lasem stojące z powiewnym jak welon proporcem i grotem błyszczącym – na pancerze ruskich województw srebrem nabijane i złotem – na litewskich petyhorców poczty przybrane w brzeszczotowe koszule i gięte kolczugi. Obejmują głowy misiurkami okryte, hartują miecze u boku szerokie i długie, utwierdzają drzewa kopii olbrzymiej, przywiązane do łokcia sznurem z jedwabiu.
W pośrodku między taborami, na czele troistym szykiem w półkole, we sto dwadzieścia koni każda, husarskie czatują chorągwie hetmanów.
Rozkosz oczu rycerskich, pociecha ducha twardego!
Tarcze z rodowymi lśnią znaki.
Rycerze i konie obleczeni w kirys. U boku ich – koncerze. Pod prawą nogą u siodła – rapier do ścinania wroga dziewięćłokciową zwalonego na ziemię kopiją. Na łęku młot sześciofuntowy do miażdżenia szyszaków albo Duma…
Berdysz dwubrody do płatania na poły pancerza. Skóry lampartów i lwów, czarnych albo białych niedźwiedzi i wilków na barach. Z przyłbic strzelają czaple kity, pióra żurawie, indycze i bocianie. Zaramienne skrzydła w kunsztownej oprawie zrosły się w las, w puszczę młodą, po której strzelistych piórach sława szeleszczę. Długie, ze złotymi krzyżami, żółte i białe, czerwone i błękitne wieją proporce. Hetmański na czele znak, drzewo z wprawionym w nie skrzydłem rozpostartym orłowym.
Przed chorągwiami rotmistrze. Na czele – pułkownicy. Przy znakach pancernych trębacze z surmą przy ustach na sygnał czekają. W pogotowiu pałki trzyma bębenista.
Ponad nimi wszystkimi, jako żałosny polski biały ptak, polata myśl hetmańska, wszystko nieulękłym rozsądzająca baczeniem:
"Ciebie się nie tylko boję, lecz lękam, o wolna, a kresu nie znająca duszo polska! Przed tobą drżę, ty niełacna, krnąbrna, sama siebie szaleństwem chłoszcząca, ty samej sobie nie znana i nikomu niewiadoma… Widziałem cię w krwawych bitwach.
Gdyśmy się siekli w pałasze z Kozaki i wojewodą Michałem, pod Rewlem z Karolusem, pod Toropcem z Moskiewskiego Tatary, u bram niezłomnego Połocka, pod tynami płonącymi Wielkich Łuk, we trzydziestu nogajskich zagonach, w inflanckich i multańskich potrzebach, w kłuszyńskich opłotkach i na wielkiej moskiewskiej drodze, gdyśmy w dziesięć tysięcy szli na kraj świata po Monomacha czapkę szafirową dla królewskiego polskiej skroni dziecięcia…
Widziałem cię w byczyńskiej opresji, gdy w Diabła Łańcuckiego kudłaty łeb przyszło cisnąć siekierą – i pod Guzowem, gdy po ramię i po kolana trzeba się było ubroczyć w rodzonej krwi…
Och, polskiego wyuzdania duchu, wrosły w serce, ojcowski, własny – a obcy, rodzimy – a wrogi! Nie przed najeźdźcą drży moje serce, lecz przed wami, o sobiepany!
Każdy z osobna wódz, każdy król. Pan Jerzy Mniszek – król sobie, Wiszniowiecki – sobie, Sapieha – sobie, Rożyński – sobie, Samuel Tyszkiewicz i Mohiłowi zięciowie. Każdy zależy tylko od Boga i od swej woli. Z kim chce, z tym zawiera przymierze, z kim chce – prowadzi wojnę, i gdzie chce – szuka ojczyzny. Diabeł Stadnicki i Ludwik Poniatowski zdobywają zamki i dwory, palą wsie i łupią miasta w ojczyźnie. Krzysztof Zborowski własne państwo zborowskie zakłada, przeciwko Polsce zmawia się z Moskiewskim i Rakuszaninem. Samuel banita praktykuje Kozaki przeciw ojczyźnie. Zebrzydowski zgromadzi stotysięczną armię przeciwko panującemu królowi. Lisowski w kilka tysięcy urwanego od szubienicy człowieka rozbije ogromne pułki jedynowładców Północy pod Zamkiem Biełozierskim, u Wielkiej Soli, pod błotnistym Suzdalem, zdobędzie niezmierną krainę dla impostora Dymitra i Maryny. Oleś Zborowski Samuelów oświadczy, że Polski za ojczyznę mieć nie chce, jeśli król Zygmunt w jego sprawy, w jego zamki na moskiewskim budowane lodzie zechce zaglądać. Książę Koreckie we dwudziestu bitwach pogromi stotysięczne hordy na tym wołoskim palenisku, wiecznie krwią polską gaszonym.
A jeśli swawolnicy zięciowie prowadząc teścia hospodara na multański tron podpał pod całą Rzeczpospolitą wzniecą – skoro lisowczycy, wspierając cesarza w zapasach z Bethlenem Gaborem, rozjuszą sułtana do tyła, że ogniem wielkiej wojny w Polskę wybuchnie – kiedy przyjdzie wszystkiego odżałować, nieprzyjaciela odepchnąć stos, gołe granice zastawić od nawały – wtedy nie lżą!
Ze wszystkiej, z Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie znajdziesz, nie wyściskasz z kolan, nie wystoisz u drzwi przemożnych, nie wypiszesz tysiącem listów, nie wyżebrzesz przez rumor uniwersałów – siedmiu tysięcy żołnierza!
Gdyby nie syn, nie siostrzeniec, nie bratanek – gdyby nie koligaci spod Karpat podnóża, co na słowo najświętsze zaklęci skupią kilka rot w nagłym czasie i dla sąsiedzkiej wyjdą przyjaźni – iluż by ze mną było?
Darmo w gnuśnej próżni, wśród ziewania ducha, wpośród mów a szumnych odpowiedzi, w zimnym kole skomleć, gdzie w pośmiewisko obracają uniwersał – żeby Warneńczykową strzałę woli na cięciwę Stefana króla zuchwałej rady położyć – nie zasłaniać dziś od nawały nagich ścian kraju, bo tu u węgłów śmierć się wałęsa i w wywalonych czeka drzwiach, lecz w nieprzyjaciela ślepie iść, najeżdżać go w jego kraju, skoro z legowisk swoich wyszedł, żeby przyćmić Europy oświatę i na karku polskich ludzi wolnych postawić nogę.
Lecz któż w płytkie serce ludzi wolnych tchnie, żeby w sobie jedno uczcili Prawo, nim się związali, zbudzili wolę, wzniosłość i zachwyt wielki?
Jeśli nie skoczyć z tym zastępem sam na dwudziestu nieprzyjaciela, zarzucą w tył zniewagi – idąc na swą pijatykę – me główne imię, z niedbałą sarmacką pychą, z niewdzięczną polską fantazją, jako wylot kontusza. A jeśli skoczyć i przegrać, ukamienują obłudnym szlochem mą pamięć, unurzają moje imię wojenne w błocie obmowisk i jawnego oszczerstwa, cisną je w pomietle pospólnego sądu, w śmiechu swym bezrozumnym zagrzebią i przypną mi nad wiecznym mym hełmem kitę przekleństwa ".
Daleko w polach wzbiły się pyłów obłoki. Wrzawa odległa… Tatarski nagły krzyk. Podjazd niósł bitwę. Z cicha wyszeptał kanclerski syn głuchą radę: – Macte!
Mgła zasłoniła ojcowskie źrenice.
Wzmógł się hetman głębokim westchnieniem: "Zestąp się i zrośnij w jedno, o rozszarpany polski duchu! Stań się Moc! "
Twardym spojrzeniem poruszył buzdygany wodzów. Dźwignął nagle buławę. Wielkim zamachem dał znak. Zawrzasły larmo trąby. Uderzył bęben. Szczękną natychmiast zasłony wozów wraz z "kobyłami " armaty. Zadzwonią łańcuchy.
Drgnęły usarskie chorągwie kołem na czele stojące. Zakołysał się pancernych szyk za szykiem. Nim z łuku strzelić – olbrzymi nieprzyjaciół obłok wywinie się zza kurhanu, pędząc za ciasną polską kolumną podjazdu.
Tatarski wrzask rozjuszony kędyś na tyłach obozu zagłuszył strzały armaty Szemberga.
Runie z pędem niezłomnym w środkową nawałę turecką Chyzyra-paszy, z drzewem pod pachą, jasna broń kanclerzowej chorągwi. Wparł żeleźca w boki biegunów husarski polnego hetmana szyk. Kłęby dymiącej kurzawy zasłoniły pole. Wszystka nawałnica wielotysięcznego gminu nieprzyjaciół pędem uderzyła w pierś lecących z kopyta. Śmiga w bój, paląc z rusznic, lisowski pułk. Pokładli się jeźdźcy lisowscy na koniach, szable w ich ręku błyszczą. Srogi ich krzyk przeszył powietrze.
W dali, poza obozem, idą w śmiertelne z Tatarami zapasy kurzenie kozackie. Z dzikim stękaniem, rżąc boleśnie, runęły na się piersiami – lecące, rozhukane konie. Spięły się na zadach, stanęły dęba i wzajem się pyskami kąsają.
Nie masz w cieśni tej miejsca na złożenie gładką kopiją.
Bielma ślepiów w bielma zajrzały jakoby w otchłań śmierci. Wpiera się kolano w kolano. Brzeszczot wprost w brzeszczot strzela, kord praska w kord. Obuch gruchota przyłbicę – jatagan spodnim sztychem brzuch rozdziera – koncerz płata, jako szwy sukienne, stalone nity kolczugi, a żelazna rękawica wyrywa z olstra wrogiego pistolet albo dosięgnąwszy gardzieli wydusza z niej potężnym uściskiem ostatni dech.
Śmiga w nieulękłe twarze czarnych strzał zawieja.
Staje w sprawie i w bój idzie ruchoma grobla prawego taboru Drogonia, Lewikowskiego, Ochyja.
Grzmocą w twarz turecką spiżowe cielska Szemberga, pokotem trupów zaścielając cecorskie pole. Nieulękłym krokiem, paląc raz w raz z gwintowanych guldynek, z rusznic tarczowych i nośnych samopałów, postępują saboty kapitana Almady.
Opóźnił krok tabor lewy armatni.
Odsłonił czoło i bok wojska. Wstrzymał tylne szeregi.
Nie mają placu wolnego następujące chorągwie pancerne. Poczną, skokiem pole mijając, uderzać w tyły lewego taboru – odpychać go dalej a dalej…
Tak się lewe skrzydło bojowego rzędu odsłoni i zmiesza. Uderza w tę lukę wróg.
Trzymają na piersiach nawalność usarscy rotmistrze.
Skręca się w miejscu jazda, wirem ogromnym zatacza, i wielkie koło włóczniane obraca się w powodzi wroga.
Postrzegli zamieszanie wodzowie.
Samuel książę Koreckie na czele swoich chorągwi posiłecznym hufcem przedrze się ku wojowisku.
Paruje do sprawy zgniecione szeregi. Dysponuje szyk stały.
Ujrzeli wrogowie i swojacy kadłub jego olbrzymi na koniu zakutym w stal, gdy w prawo i w lewo miotać się począł od ciosów wielkiego koncerza.
Nanośna stal przyłbicy, jak skrzywiony a rozwarty dziób sępa, zda się jadowicie kiwać truchło padające. Oburącz wojen rąbie z ramienia. Sztychem błyskawicowym na wskroś przebija. Dzikie oczy w szczelinach maski gorejące gaszą pierwej żywoty, nim straszliwe ramię śmierć zada. Pot krwawy sączy się szparami żelaznych rękawic i ściska spod szyszaka. Głuche stękanie rwie się z piersi okutej – ni to robotny pomruk drwala, co ścina pień odwiecznego buka, nie – połoma dla halnych wichrów w tatrzańskiej puszczy. Zmydlony koń, złotem od bezcennego rzędu migający, skacze susami w puste ulice ludzkiego przerażenia, rży dziko, wykręcając się wokół na zadzie tanem bojowym w okrągłych porębach śmierci.
W prawym szyku Herman Denhof jak strzała wbił się w skrzydła janczarskie. W zagon spahisów się worał. Dwie chorągwie rajtarii, w łosie kurty zaszyte, wciosały się pod jego rozkazem i utkwiły w czele wroga jak czekan nieugiętą ciśnięty prawicą. Z nie wyrwanymi z piersi strzałami, biały od uszłej krwi, a z obliczem, które już śmierć całuje i ramieniem otacza, idzie na wytrwaną do mety swej pułkownik młody. Krzyk jego śmiertelny, śmiech jego donośny nad zgiełkiem bitwy lata, umierającym waleta, mężnym poz drowienie:
– Za pokochaną ojczyznę! My, którzy nie uchodzim!
Każdy rajtar walczący u boku dowódcy bije się z dwudziestoma wrogami. Ilekroć wódz poza siebie okiem ciśnie, widzi dziury w rzędach, zdychające rumaki, siodła bez jeźdźców i grzywy samopas pędzące w przezroczystym polu. A po sześciu godzinach boju, gdy ze dwustu towarzysza piętnastu zostanie w strzemionach, wyniosą wierne ręce żołnierskie spod kopyt tatarskich koni stratowaną, szaloną wodza głoweńkę…
Wspomniał Marcin Kazanowski – nigdy nie zgasłe serce – toropieckie pola, nocne z Markiem Sobieskim, Samuelem-banitą i walecznym z Żółkwie rycerzem wycieczki w tatarski kosz. Zda mu się, jakoby króla wielkoducha namiot jeszcze miał za sobą w obozie. Śni się dawny sen… Uderza jego chorągiew w szeregi tureckie, stokroć za szeregami występujące, jak gdyby katapulty miedziana głowica w niezłomny mur.
Klękają i o ziemię się walą konie jataganem zarżnięte. Rycerze ważą się naprzód i w tył od dziesiątków pieszego żołnierza zmożeni. Zepchnięci z łęku w ciżbie janczarskiej – ojczyźnie z przebitego serca oddają krew.
Spada z natarczywej ręki Jana Wąsowicza niepochwytny dla oka cios miecza w chłopy z puszcz i z nad morza. W nie zakryte brzuchy, w czaszki osłonione jeno zwojami kaszmiru rąbie rota Aleksandra Cetnera. Idą nań ławą, która żelaza pancernych przebić nie może, uciec nie ma gdzie przed ciosami, więc przez jedwabne kaftany i wzorzyste szyte koszule ścinana wylatuje ze strzemion i pomostem się ściele. Zwartą idąc gromadą bierze wroga na sztych, rozbija i targa jego szeregi Wolmara Farensbacha piechota, od krwi pod kurty spływającej przemokła. Jęk nie dobitych ze śliskiej tam woła ziemi, gdy się włamują w nieprzejrzaną gęstwę. Puste tam pojeżdżają siodła i luźne strzemiona na grzbiecie zbestwionych rumelijskich ogierów.
Zwalił Turczyn krótkim czekanem w naczelnik Morsztynowego konia i krwawy odszczep łba wyłupał. Padł na piersi koń bojowy. Wyrwał Aleksander Morsztyn nogi ze strzemion ł spieszony, w zbroi kwitnącej od krwi, poszedł między sępie skrzydła, kity i czuby ich wodzów, między połyski jataganów. Rwą pióro jego szyszaka strzały niechybne, dzwoni w jego piersi dziryt rzucony, ale umyka przed nim miecz. Na groblach trupów, zwalonych w tym miejscu armatą Szemberga, staje rycerz samotny, kurhan tam zakłada swój…
Raz w raz dookoła każdej szczypty rycerskiej zatacza się półksiężyc burnusów, usiłując róg swój z rogiem złączyć a walczących zawrzeć w śmierci kolisku.
Polacy wyrąbują dziury w ciżbie zrastającej się półksiężyca rogami, otwierają drogę odwodu i cofają się z wolna ku szańcom, żeby nie utonąć w nawale.
Z armatniego dymu wynurzają się tam i sam sienieńczycy. Janusza Tyszkiewicza towarzystwo, Strusiów pokruszony odłam… Zginęli zarąbani od poturczeńców ludzie mężni: Wrzeszcz, Kowalkowski, Goślicki…
W chorągwi kanclerza, co całą wagę nieprzyjaciela na się wzięła i najwścieklejszy jego cios w swe piersi skierowała, strzemię w strzemię walczą dwaj przyjaciele, bracia stryjeczni, Żółkiewscy – Łukasz i Jan. Strzały po nich skaczą chyże, od krat lica kryjących pryskają, od yorkskiej odskakują kolczugi. Kule wokoło głów nucą. Łukasz Żółkiewski osłania brata rannego. Mieczem ociekłym koło niedostępne przed nim pisze, młotem toruje drogę. Rzecze wśród trudu Jan:
– Jeżeli tu skonam, bracie, zanieś ojcu ostatnie moje odetchnienie. Tarczą go osłoń i mieczem szlachetnym. Radą go w chwili złej podeprzyj, gdy stara jego głowa upadnie w trudzie.
Rzecze Łukasz:
– Jeżeli ja zginę, bracie, wody naczerpnij w hełm i zawieź mu, gdyż za wojsko hetman czuwać musi, gdy wojsko pada.
Wbiją znowu ostrogi w boki końskie i skoczą w janczarskie gęstwiny. Groty spis wokoło nich nachylone. Straszne oczy spoglądają. Tysiąc ramion naciąga łuk. Świst strzał. Przez tłok wroga osaczeni, wyrąbują się samowtór. Cofa się z nastaniem wieczora do połowy wyrąbana kanclerska chorągiew, samego ze sobą unosząc z pola.
Czterykroć przebiegał Koniecpolski – polny – przed potłuczonymi kupami żołnierza, rząd w nim czyniąc i serce. Gdy własny jego zastęp schodził z placu skrwawionego, stał polny w szeregu, dodawał ramienia i potężnymi ciosami nacisk odtrącał.
Napływ wciąż nowych szeregów prawy tabor ogarnął. Ze wszech stron ogarnięci, krzykiem gminu nieprzeliczonego ogłuszeni, w terrorze panicznym wyprzęgli ciurowie konie od armat. Jedni póki pora uciekali z placu, inni, pod kolasy schowani, konali od razów dziryta. Wozy wgniecione na działa zatamowały porządek odwrotu.
Wycięta niemal do nogi Almadyego piechota. On sam, strzelając się w osaczeniu, trzaskiem muszkietów otoczony, z ciężkimi ranami, we dwudziestu człowieka przedarł się do okopu. Uszły zaledwie trzy hakownice, dwa lekkie falkonety i wozów kilka. Rzucił się żołnierz turecki na kolasy z chciwością, rozumiejąc, że klejnoty w nich znajdzie. Lecz znalazł tylko koński gnój…
Pada słońce zachodu na połamane skrzydła, poszarpane zbroje, rude od krwi – na pałasze w dłoniach pęknięte – na wykrzywione od rozpaczy lica i oczy ślepe z wściekłości. Rżą i stękają z trwogi konie, gdy zbywszy jeźdźców wbiegają w okop hetmański.
W zmiażdżonym do cna szyku, w hufiech posiekanych, w klątwach, wzdychaniu, jękach, groźbach, w obłąkanym śmiechu i złowrogim pomruku – płynie ścierpła od męczeńskiego zachwytu hetmana twarz. Jakoby światło miesięczne, uniesienie na niej zastygło. Uśmiech zgubiony nie schodzi z warg. Żelazny spokój i mężna cierpliwość, zawarte w oczach daleko patrzących, zatapiają się nie w bieżącą, lecz w następną chwilę. Oczy zgasłe mierzą nie dokonany już nieszczęścia akt, lecz to, co jest w nieszczęściu najgorsze, drugi, jeszcze nie widoczny jego w mroku stopień śliski, jutrzejszego tajemnicę dnia…
Zaledwie zdławione szeregi, wbite na się i pełne ran, same sobie zaszczytem być przestały, w obozie się znalazłszy poza osłoną ziemnego wału, rozprysł się skalisty ich opór. Niesprawa padła w nie jak gdyby tajna pokusa szatana.
Nowo zaciężni i osiwiali świadkowie wypraw gdańskich, inflanckich, moskiewskich i włoskich – szlachta konna i pospolite piesze żołnierstwo wybrańców – rodowici ziomkowie i cudzoziemscy żołdacy – rozkazodawcy i ciurów zbiorowisko – nade wszystko zaś lekka obozowa hałastra, pachoły, służba, podjezdki – wszyscy – dali się ogarnąć szaleństwu rozpaczy i trwodze. Jęk powszechny: uciekać! – wionął w szepcie warg odrętwiałych, zapalił się w błyskaniu źrenic i pędził bezładne gromady z krańca w kraniec obozowiska. Ludzie nie poznawali twarzy najbardziej znajomych, brnęli to naprzód, to w tył z krzykiem szalonym i groźbą.
Strudzona prawica oręż wyrywała co chwila i co prędzej podnosiła do ciosu, zanim człowiek obaczył, kogo porazi.
Przejeżdża przez obóz Kalinowski Walenty, skupia swe roty, ustawia, a w tłum głośne, okrutne miota zniewagi na starą hetmana głowę.
Rzucił w ciżbę radę szeptaną Gracjan hospodar, żeby przez mętny Prut zaraz uchodzić, a potem jemu tylko znanymi przesmyki, Bukowiną, Pokuckim kątem. Każde jego słowo skupia orszak. Rada tworzy rotę. Brną za nim w noc.
Pędzi na koniu kanclerz stary.
Zagrodził drogę.
Zaklina, żeby obozu nie rzucać. Stanął u wylotu obozowiska. Chwyta w ramiona gadających bezładnie, szepce zapewnienia – przysięga. Szablę wyrwał i zastawia drogę umykającym cichaczem. Skoro staną, oświadcza, że odprowadzi wsze wojsko do dniestrowego brzegu na Mohylów, byleby sworność zachować. Obiecuje struchlałym natychmiast rozpocząć z wezyrem traktaty o zawieszenie napaści. Wtem upadł w tłum z czyichś ust poszept inny:
– Zamyślają hetmani wojsko wrogowi na rozsiekanie zostawić, ze Skienderem paktować, w rzeczy tajemnie uciekać.
Głuchą pogłoskę między zatrzymanymi kupami poniosła w obóz rozpacz skostniała. Zastawił hetman strażami wyjście obozu. Lecz o ciemnej nocy uciekł z obozu Gracjan hospodar.
Uciekł z obozu Walenty Kalinowski, starosta, uprowadzając ze sobą tysiąc pięćset podjudzonego żołnierza. Uciekł mężny Jan Odrzywolski z chorągwią. Uciekł Stefan Chmielecki z chorągwią. Uciekł w noc ciemną piorun na Turki, Samuel książę Koreckie.
Uciekł Janusz Tyszkiewicz ze swoimi. Uciekł Moskwy najezdnik i krwiożerca Mikołaj z Komarowa Struś halicki.
Jedni uszli zdrowo i w cwał dopadli domowego proga. A inni zginęli w drodze niesławnej, napadnięci od ordy zaczajonej na tamtym brzegu prutowym. Wyskakując z wody, nie mogli rozpoznać nieprzyjaciół, szli tedy pod miecz albo w łyka.
Pochwycił Prut jak lewiatan kamienieckiego starostę w swe kłęby, w skręty, w przeguby. Wyrwał go ze strzemion i poniósł w dół. Rzuca go nurt po jamach, poi wodą w głębi swej, przewraca, ostrogami stawia w górę, a nieskazitelnym pióropuszem zaramiennych skrzydeł, co sławe żołnierzom szumiały, zamiata piach niskiego dna.
Jak zdechłą rybę, brzuchem ku niebu ciemnemu, wyrzuca Prut ze siebie trupa i huśta go na chichocie fali. Opił się Walenty Kalinowski rzecznego odmętu i popłynął, popłynął z rozkrzyżowanymi rękami, z rozdziawioną od krzyku gębą w daleką drogę, ku czarnemu Hellespontu morzu. W głębokich błotach limanu trupa swego zagrzebie. Zaryje w ił ostrogi rycerskie i wszczepi rękawice. Raki morskie wyklują mu oczy, wyssą serce wodne żmije. Pancerz jego splamiony, niesławny hełm szlam napełni zgniły, a muł na wieki za lepi.
Skoczyli w nurty prutowe Korecki, Tyszkiewicz, Struś, lecz na tamten skalisty brzeg jego nie mogąc wychynąć, wrócili. Ociekający wodą, z zakrytymi kratą przyłbic twarzami stanęli znowu w obozie, wrzaskowisku polskim.
A w obozie polskim już żołnierz namioty podpalał. Z latającym jak płomień pochodni pomrukiem motłoch rozdziela zasłony namiotów, które opuścili rotmistrze i pułkownicy. Oczyma szalejącymi z wściekłości bada wnętrze każdego namiotu. A skoro próżnię ujrzy, jak gdyby grób ujrzał otwarty, jak gdyby wywaloną trumnę. Ciżba wydaje krzyk złowrogi. Ogląda stanowiska wydeptane od Chmieleckiego koni, puste grodzę po pół łokcia na koń, gdzie Odrzywolskiego bytowała chorągiew, maca płomieniem pochodni i gorejącymi oczyma ziemię stratowaną śladami ku Prutowi – i jako wilk wyje.
Czeladź w kupę strachem i żądzą złączona, broń przez rannych porzuconą chwytając, obchodzi po wtóre puste namioty i zabiera na własność, co znajdzie. A obszedłszy puste namioty, pocznie zaglądać do każdego z kolei. Gdzie leży ciężko ranny, cichaczem skróci mu bóle dla łatwiejszego rabunku. Namiot hetmana polnego, namiot Kazanowskiego Marcina,