- W empik go
Dwa bieguny - ebook
Dwa bieguny - ebook
Wspaniała, aktualna w swej wymowie powieść.
Narratorem jest pochodzący z warszawskich elit dekadent, który poznaje „dziką” (taki zresztą powieść pierwotnie miała tytuł), młodą kobietę, Sewerynę. Przyjechała do Warszawy po dobre rady – przekonana, że zamieszkujący stolicę pisarze i dziennikarze staną się dla niej drogowskazem. Chce wiedzieć, jak prowadzić, realizując cele dobra publicznego, majątek, który otrzymała po śmierci brata (zginął – w domyśle – w powstaniu styczniowym). Okazuje się jednak, że elity intelektualne czas spędzają głównie na zabawach salonowych. Nie w głowie im praca od podstaw, a tym bardziej ograniczanie własnego życia. Narrator coraz bardziej fascynuje się Seweryną, ale są przecież tak odlegli, jak dwa bieguny. Przyciągają się i odpychają jednocześnie.
Powieść ta jest w prozie Orzeszkowej wyjątkowa. Autorka chlaszcze wielkomiejską inteligencję ironią subtelną, ale celną. Ówczesne emancypantki (wcale nieodległe w myśleniu od dzisiejszych feministek) to w jej opisie najwartościowsza część narodu. Tylko one potrafią zmienić otaczający je świat, co uważają za swoją misję i powinność.
Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją „czującym sercem epoki”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-543-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Utrzymujesz tedy, kochanku, że człowiek, który przed chwilą stąd odszedł, jest dzikim… jak powiedziałeś? Buszmanem? A tak, buszmanem, bo miał na sobie surdut przypominający epokę pradziadowską i głośno przyznał się, że jak żyje, nie był na żadnym raucie, nie jadł ostryg i nie tańczył kotyliona. No, istotnie, na rautach nie bywać, smaku mięczaków nie znać i nie posiadać o kotylionie pojęcia najlżejszego, to jest coś nadzwyczajnie dziwnego, coś, co najzupełniej dowodzi, że człowiek ten jest dziki, a zmusza do zastanawiania się nad tym, jakim sposobem wplątał się on pośród nas ucywilizowanych, tak doskonale ucywilizowanych, że nie mówiąc już o surdutach, rautach, kotylionach i mięczakach, znamy się wybornie na chińszczyźnie, japońszczyźnie, kokotach, flircie, na kamieniach żółciowych, starej porcelanie, sporcie, wincie, katarach wszelkich rodzajów, pesymizmie, fin de siècle’u i teorii gremialnego samobójstwa ludzkości. Tak, tak; jakim sposobem ta naiwność i pierwotność zdołała wplątać się pomiędzy naszą zawikłaność i subtelność?
Jednak, czy wiesz, kochanku, przychodzi mi do głowy wątpliwość pewna, ta mianowicie, czy człowiek, którego tak trafnie nazwałeś buszmanem, nie pochodzi przypadkiem z puszczy. Bo widzisz, jeżeli pochodzi z puszczy… to, kto wie? Czy nie posiada pewnego specjalnego gatunku cywilizacji, że tak powiem, puszczowej, i, czy nie należałoby, ot tak, dla ciekawości, przypatrzeć się mu z bliska? Bywa niekiedy, że puszcze przysyłają wielkim miastom egzemplarze ludzkie bardzo zabawne, po których jednak przemknięciu czujemy woń żywicy i tęsknotę ku mlecznym drogom. Żywica zaś, jak wiesz zapewne, leczy i rozszerza płuca, a mleczne drogi to wedle poetów szlaki nadziei, rozciągnięte nad ciemnym przestworzem, dlatego, aby ludzie nie wierzyli w wieczne trwanie ciemności i mieli odwagę żyć do rana… Otóż i wpadłem w liryzm! Zawsze mi się to przytrafia, ilekroć przypomnę sobie tę kobietę… Ach, była to także buszmanka! Ale, czy czujesz zapach sosnowego boru, mięty, macierzanki, pola świeżo wzruszonego pługiem? Czy nie zdaje ci się, że w ciemnym przestworzu szlak drżącej światłości pomyka kędyś, wysoko daleko?
Było to dość niedawno i bardzo dawno temu, bo czas jest rzeczą zupełnie względną i dwadzieścia kilka lat nie wystarcza, aby w zwykłym porządku rzeczy zaprowadzić młodzieńca do grobu, ale zupełnie wystarcza, aby mu dać uczuć jego bliskość i konieczność; gdy zaś raz to uczucie w nas powstanie, Boże wielki! Ileż rzeczy przedstawia się nam we wcale innym aniżeli przedtem oświetleniu. Nie uwierzysz, kochanku, jakie dziwolągi wyprawia przed oczyma ludzkimi światło z doświadczeń życia i z bliskości grobu bijące. Sprowadza ono w dziedzinie idei, zarówno jak ludzkości, przewroty szczególne: królewny przemienia na pokojówki, kopciuszki na księżniczki.
Było to zatem przed dwudziestu kilku laty. Stryj twój, który w tej chwili z siwiejącą czupryną i ociężałą figurą opowiadać ci zaczyna tę historię, był wówczas młodzieńcem, od lat kilku wyemancypowanym spod reguły szkolnej i wszelkiej innej, a w szkole życia bynajmniej nie nowicjuszem. Oh, loin de là! Miałem już za sobą kilka lat ćwiczenia w sztuce uprzyjemniania życia sobie i innym; a tak, nie tylko sobie, ale i innym także, bo przyjemność podzielona jest dopiero prawdziwą przyjemnością. Spodziewam się, że w obecnej powierzchowności mojej spostrzegasz jeszcze ślady tego, że byłem przystojnym, hèlas, ślady tylko, ale nie wyobrazisz sobie, jaką niezmierną wagę, w pewnym okresie życia, mają dla nas wszelkie ślady! Taką wagę one mają, że niekiedy oddalibyśmy resztę życia za to, aby były nieco innymi. Byłem także doskonale ucywilizowanym, co nie pozwalało mi zagrzebywać się na wsi i budziło we mnie cały rząd potrzeb nieprzepartych, którym zadośćuczynić mógł tylko kilkumiesięczny co roku pobyt w wielkim mieście. Część pozostałych miesięcy upływała mi w ładnym majątku, którego byłem wyłącznym i niezależnym posiadaczem, a część w podróżach, bo wiesz sam, że podróżowanie należy do cech niejako pierworodnych i potrzeb zupełnie nieprzepartych człowieka kompletnie ucywilizowanego.
Miałem przyjaciół i towarzyszy z umysłami i charakterami rozmaitymi, niemniej ze stron wielu do siebie nawzajem i do mnie podobnych, co zresztą jest naturalnym pomiędzy ludźmi jednostajnego pochodzenia, urodzenia i wychowania. Mogę ci zaręczyć, że wszyscy razem nie stanowiliśmy kupy łotrów ani głupców, owszem, wcale nieźli i roztropni, a już najpewniej bardzo przyjemni byli z nas chłopcy. Serca nasze nie były zbyt twardo opancerzonymi przeciw cierpieniom współbraci, nad którymi umieliśmy się litować najczęściej wprawdzie w sposób bierny, czasem jednak i czynny, bo sięgnięcie do kieszeni po portmonetkę nie jest przecież czym innym jak tylko czynem, a w głowach naszych mieściło się sporo oświaty, zdobytej na ławach szkolnych i uniwersyteckich, zaczerpniętej też z kilku literatur, których byliśmy, jak na amatorów, znawcami dość biegłymi. Nie należy też wyobrażać sobie, abyśmy dni i noce trawili na uciechach do dziedziny zoologii należących. Bywało tam niekiedy to i owo w tym rodzaju, lecz zawsze pozostawiało w nas niesmak i niezadowolenie z samych siebie. Na ogół zwierzęce instynkty przytłumiał w nas pewien gatunek wrodzonego może idealizmu, a daleko więcej i pewniej smak dobry, przez estetyczne otoczenie i artystyczne zamiłowania wykształcony. Kiedy się jest znawcą i miłośnikiem pięknych obrazów, niechętnie czyni się z samego siebie obraz szpetny. Znaliśmy się na obrazach, poezji, powieściach, odrobineczkę nawet na architekturze, ale pierwsze miejsce w upodobaniach naszych tego rzędu zajmowała muzyka. Przepadaliśmy też po prostu za scenicznymi przedstawicielkami tej sztuki i sztuk jej pokrewnych, co przyznaj, że ze względu na pierwotne źródło należy do najszlachetniejszych odmian erotyzmu. Czytywaliśmy dzienniki i z nich przede wszystkim czerpaliśmy wiadomości i wyobrażenia o bieżących pojęciach filozoficznych, społecznych, naukowych, tak że i pod tym względem nikt sprawiedliwy obskurantyzmu zarzucić by nam nie mógł, owszem, byliśmy bardzo zdolni do poważnej albo, wedle okoliczności, dowcipnej rozmowy o takich np. ideach, jak modna podówczas i roznamiętniająca umysły darwinowska teoria ewolucji gatunków, emancypacja kobiet itp. Szczególnie na kanwie tej ostatniej haftowaliśmy z przyjemnością różne esy i floresy. Była to prawdziwa arena popisów dla dowcipu, który wytwornymi drwinami z tej idei towarzystwo bawił i dla wspaniałomyślności, pod której natchnieniem z rycerską galanterią ofiarowywaliśmy się spełnić życzenia płci słabej i pięknej. Co do pojęć i dążeń już nie ogólnoludzkich, ale własne społeczeństwo na celu mających, wiedzieliśmy bardzo dobrze, iż jesteśmy pokoleniem, które na drogę życia wstępuje w dniu feralnym, i zasmucało to nas niewątpliwie, lecz aby ta feralność specjalnie na nas wpływać miała, aby wynikała z niej dla nas potrzeba czy powinność jakiejś metamorfozy, to nam po prostu do głowy nie przychodziło. Byliśmy takimi, jakimi we wszystkich ucywilizowanych krajach byli młodzieńcy takiego, jak nasze, urodzenia i wychowania, i gdyby ktokolwiek powiedział nam, że innymi być powinniśmy, albo możemy, rozśmieszyłby nas serdecznie. Wolelibyśmy zapewne, aby pogoda była jaśniejsza, byliśmy nawet zdolni dokonać dla poprawienia się pogody niejednej ciężkiej albo i bohaterskiej ofiary, gdyby entuzjazm nasz został w tym kierunku rozbudzony… bo nie pozwalam tobie i nikomu wątpić w to, że posiadaliśmy w sobie z krwią ojców odziedziczoną zdolność do świętego i na bohaterskie ofiary umiejącego zdobywać się entuzjazmu. Ale entuzjazmy mają to do siebie, że potrzebują być rozbudzanymi, że zaś naszego nic w chwili owej nie rozbudzało, więc drzemał, a myśmy nie potrzebowali nawet rezygnować z tego, o czym normalnie przez długie dni i tygodnie zapominaliśmy najzupełniej. Cóż? Młodość, dostatek, natura ludzka, wielkie miasto, doskonałe ucywilizowanie itd., itd., wszystko to złożyło się na uczynienie z nas grupy chłopców miłych, oświeconych, dość moralnych, zupełnie estetycznych, którzy u początku dnia feralnego, ani myśląc o wpatrywaniu się w jego głębie, przepędzali czas bardzo wesoło i przyjemnie.
Ach, mój kochany, gdy młodość przeminie, ze wszystkich przyjemności, którymi nas ona w połączeniu z dostatkiem i oświatą obdarzała, tą, którą człowiek dość moralny i zupełnie estetyczny wspomina najczulej, najtęskniej, jest flirt. Byłem zapalonym wielbicielem i praktykantem tej odmiany erotyzmu, której z żadnego punktu nic zarzucić niepodobna, bo zawiera w sobie zarówno pierwiastki piękna, jak niewinności i użyteczności. Sam wiesz bardzo dobrze, czym jest flirt, ale jako starszy doświadczeniem mogę do wiedzy twojej dorzucić parę okruchów. Przede wszystkim flirt jest dla zebrań towarzyskich tym, czym są trufle dla sosów, wanilia dla kremów. Bez niego przerobiłyby się one na posiedzenia pedantów, dyskutujących z błękitnymi pończochami o pokładach antydiluwialnych i monetach bitych za czasów króla Assurdababela. Po prostu przechodzi to moje pojęcie, w jaki sposób przyjemni panowie i pełne wdzięku panie przestawać by z sobą mogli, gdyby nie było flirtu. Następnie ma on tę dobrą stronę, że nie tylko nie szerzy w świecie pożarów miłości, ale owszem, przez rozdrabnianie jej na dawki minimalne dąży do zupełnego znihilizowania jej wpływów na organizmy ludzkie. A nie jest że to widocznym awantażem dla świata, jeśli z powierzchni jego znikają stopniowo gminne gruchania turkawek i niebezpieczne płomienie wulkanów? Na koniec, flirt uczy zastosowywania jednej z najważniejszych reguł cywilizacji, którą jest, że wszystko czynić można, byleby czynić pięknie, i wytwarza znaczną sumę rozkoszy, oczyszczonej z najdrobniejszych atomów odpowiedzialności; bo, jeśli w pewnej ilości wypadków napaja duchy pierwiastkami wartości wątpliwej, ciała natomiast zawsze i całkowicie niewinnymi pozostawia – a o to tylko idzie!
W porze, o której mówimy, w kółku towarzyskim, do którego należałem, mistrzynią flirtu, prawdziwie poświęconą jego kapłanką była kuzynka moja, Idalia, w której domu spotkałem tę dziką…
Był to u kuzynki Idalii, albo po prostu, jak od dzieciństwa ją nazywałem, u Idalki, jours fixe, mniej więcej podobny do wszystkich przeszłych i teraźniejszych jours fixów, ale bardzo ładny. Jeszcze jedna mała dygresja. Te jours fixy są rzeczą niezmiernie pożyteczną i przyjemną, zwłaszcza jeżeli odbywają się u kobiety pod każdym względem uzdolnionej do zadania, którego trudności bynajmniej lekceważyć nie należy, bo wymaga ono wielu odpowiednich przymiotów umysłu i charakteru, jak np. dowcipu, żywej wyobraźni, niestrudzonej pracowitości, heroicznego znoszenia cierpień fizycznych i moralnych, które z jours fixami nieszczęśliwie zbiegać się mogą itd., itd. Jeżeli gospodynie domu w dostatecznej dozie przymioty te posiadają, ich jours fixy mogą być nadzwyczaj użytecznymi, bo w pewien zasób zaproszeń na nie zaopatrzony, nie potrzebujesz suszyć sobie głowy nad sposobami zabicia czasu ani zabijać go w sposób benedyktyński lub zoologiczny, co przedstawia dwie ostateczności, których, jak wszelkich ostateczności, człowiek pewnej sfery towarzyskiej i pewnej skali cywilizacyjnej uniknąć woli. Tutaj trochę muzyki, trochę deklamacji, trochę flirtu, czasem une petite sauterie, czasem niedługi występ d’un grand, albo d’une grande artiste, przeważnie zaś rozmowa, taka rozmowa, która by w najmniejszym stopniu umysłów nie nużyła, w najpoważniejszych nawet fazach swoich nie przestawała być lekką, ozdobną i broń Boże nie przerywała się ani na trzy minuty. To ostatnie jest bardzo ważne. Sekunda przerwania się rozmowy i ogólnego milczenia to nic jeszcze, minuta – to gruba przykrość dla gospodyni, ambaras dla gości, ale trzy minuty – to już cios, o którym ona z rumieńcem wstydu, a oni z sarkastycznymi uśmiechami długo wspominać będą. Trzeba koniecznie mówić, mówić, mówić, ze wszystkich wątków prząść nić rozmowy gładziutką, błyszczącą, czepiającą się wszystkiego, co na niebie i ziemi istnieje, lecz do niczego nie przyczepiającą się ani silnie, ani długo. Zresztą ubrania pań i panów powinny być zupełnie takimi, jakimi, wedle panującej mody, być powinny, i jeżeli moda dyktuje podawanie wieczerzy zimnej, trzeba podawać zimną, jeżeli gorącej, to gorącą, jeżeli petit fourów, to petit foury, a jeżeli kanapek, to kanapki. I wszystko. Zdaje się, bagatela, jednak, mój kochany, jest to praca mnóstwo sił zużywająca, ale w tym wypadku pewniej niż w każdym innym twierdzić można, że są to siły zużywane dobrze.
Spóźniłem się nieco, umyślnie dlatego, aby oczekiwaniem podręczyć trochę Idalkę, z którą od kilku tygodni zawzięcie flirtowałem. Znaliśmy się od dzieciństwa i łączyła nas zawsze tylko poczciwa przyjaźń, ale wtedy właśnie, niespodziewanie, uczułem dla niej coś takiego… jakże to powiedzieć? No, coś takiego… że gdybyśmy byli jaskiniowcami, z ochotą porwałbym ją razy parę w objęcia i z równą ochotą zwróciłbym prawnemu posiadaczowi… który zresztą od paru tygodni był nieobecny, oddając się kędyś łowieckim trudom i uciechom. Że jednak odeszliśmy od jaskiniowców na odległość nieskończoną, więc czyn powyższy rozdrobniłem na okruszyny tak minimalne i wytworne, że pomimo wszystko, co działo się w naszych słowach, spojrzeniach, nerwach, wyobraźni, oboje mieliśmy prawo wysoko nosić przed światem czoła niewinne.
Salon jak salon, opisywać ci go nie będę, bo najprzód, masz podobne u swojej matki, siostry, przyjaciółki, kuzynki etc., a następnie weź do ręki pierwszą lepszą powieść francuską, a znajdziesz w niej takie opisy salonów, którym proste słowa moje dorównać nie zdołają. Wiele światła i kwiatów, trochę złoceń i malowideł, tu i ówdzie draperie z ciężkich materii, meble, mebelki, parawaniki, ekrany, albumy, figurynki, que sais-je? Fraszki i fatałaszki, ale ładne i stanowiące gustowną całość, dokoła zaś lampy, na chińskim postumencie osadzonej, towarzystwo złożone z dwudziestu może osób, siedzących na fotelach, pufach, taboretach, a pośrodku Idalka, cała w wilczych głowach, na czarodziejskim kołowrotku przędząca nić rozmowy. Pytasz się: jak to w wilczych głowach? Ano tak, że zimy owej modne były materie, których tło jaskrawe usiane było głowami wilczymi. Na tle pąsowym wilcze głowy, jak żywe, zęby szczerzą, zda się uszami strzygą, a ślepiami świecą. Wchodząc do salonu, pomyślałem: wilcze głowy! wszystko dobrze! jest w nastroju sentymentalnym i ubierając się, myślała o mnie! Właśnie więc dlatego, iż miałem dowód, że myślała o mnie, z wyrafinowanym chłodem dotknąłem przy powitaniu białych jej paluszków i niezmiernie obojętne spojrzenie przesunąłem po jej drobnej, różowej twarzy, ocienionej lasem złotych loczków. Wyraz niezadowolenia, który przemknął w błękitnych jej źrenicach, sprawił mi przyjemność. Jej kokieteria była obrażona, moja próżność zadowolona. Odszedłem nieco na stronę i z kilku przyjaciółmi, prawie pośrodku salonu stanąwszy, począłem lustrować zebrane dokoła lampy towarzystwo. Wszyscy znajomi. Józio z ręką zarzuconą na poręcz fantazyjnego krzesełka i pani Oktawia, siedząca na pufie, toczą wieczną swoją dyskusję nad zagadnieniem: dlaczego mężczyźni oświadczają się kobietom, nie zaś kobiety mężczyznom; Stefan, tak żywo i dowcipnie, jak tylko on umie, opowiada paniom Helenie i Marii treść nowej i głośnej powieści francuskiej; Leon, Karol, panna Zofia i jeszcze ktoś czwarty spierają się o to: który taniec jest przyjemniejszy, walc czy kontredans, i o to jeszcze, czy lansier rychło wyjdzie z użycia, albo nierychło; dalej odosobniona nieco para, dobrze mi zresztą znana, półgłosem rozmawia po angielsku; Idalka króluje nad dziesięciu przynajmniej osobami, którym opowiada wrażenia dziś na wystawie sztuk pięknych doznane, przy czym wyplata o malarstwie i rzeźbie najpocieszniejsze brednie, byleby rozmowę ożywić i innych do mówienia wyzwać. Sama wie o tym, że wygaduje rzeczy niestworzone, ale inni jej zaprzeczają, ktoś utrzymuje, że ona jest paradoksalna, co jej się bardzo podoba, zawiązuje się lekka, lecz żywa dyskusja, rozmowa nie przerywa się ani na sekundę, a jej właśnie tego tylko potrzeba. Pomimo ożywienia, z którym prawi o obrazach i statuach swoje paradoksy – czuje się zaniepokojona tym, że ja usunąłem się na stronę i pozornie wcale na nią uwagi nie zwracam, a ilekroć szybkie jak błyskawica spojrzenie rzuca w moją stronę, zawsze w oczach jej przeleci iskra i na piersi silniej zadrgają wilcze głowy. Ani na sekundę przecież nie wypuszcza z paluszków czarodziejskiej nici i przędzie ją nawet coraz żwawiej, coraz świetniej, z malarstwa i rzeźby na poezję, jak motyl z róży na różę przelatując. Zresztą u początku wieczoru nikt jeszcze nie miał czasu znudzić się i wszyscy bawią się bardzo dobrze; oczy pobłyskują, usta uśmiechają się albo i śmieją, dowcipne słowa jak świetne rakiety przelatują w rozgrzewającej się coraz atmosferze, daleko cichszy sentyment niekiedy przepłynie po zadumanych na chwilkę źrenicach lub zadrga w szczególnej intonacji głosu, w rozmowę stale po polsku prowadzoną, niby muchy w pajęczynę, wpadają słowa francuskie, od odosobnionej nieco pary zalatują też niekiedy i angielskie, Józio, dla pani Heleny i dla kilku pań innych poprawną włoszczyzną deklamuje strofę Petrarki… Ja, z szapoklakiem pod ramieniem, stojąc ciągle z paru przyjaciółmi na stronie i prowadząc z nimi półgłośną rozmowę, bawię się wybornie widocznym dla mnie, ale tylko dla mnie podrażnieniem Idalki, które zaczyna wyrastać w gniew. Jaka to będzie za parę godzin zgoda! Jaka to będzie boska zgoda!
Wtem, pomiędzy wilczymi głowami i złotą fryzurą Idalki a suknią w liliowe diagonale i koronkowym motylem uskrzydlającym włosy pani Oktawii, spostrzegłem jakiś punkt ciemny, który dotąd za próżnię brać musiałem, bo go wcale nie zauważyłem, a który okazał się – młodą kobietą. Nic dziwnego, że jej od razu nie zauważyłem, bo była tak zaćmiona przez swoje sąsiadki, jak lampka przez słońce. Siedziała przy tym na krzesełku, tuż do ściany i do rogu kanapy przysuniętym, w roli tak zupełnie biernej, że można by ją poczytać za ornament salonu nieżyjący i przeniesiony z innego świata i wieku. Była tak absolutnie do otaczających ją niepodobna, że to właśnie przykuło moją uwagę. Młoda, to pewno, lat dwadzieścia trzy lub dwadzieścia cztery najwięcej; czy ładna? Prędzej tak niż nie, bo chociaż całość doskonała nie jest, ale szczegóły piękne, i gdyby je odpowiednie ubranie i jakiekolwiek ożywienie podnosiło, mogłyby ją uczynić bardzo powabną. Ładny typ wysmukłej szatynki z cerą białą i bez rumieńców, z czołem niskim a szerokim, z dużymi oczyma, z bardzo pięknie wykrojonymi i zabarwionymi ustami. Ale była zupełnie nieubrana, tak dalece nieubrana, że nie mogłem na razie zdać sobie sprawy, do jakiej sfery towarzyskiej należeć może. Zimy owej panowała moda bardzo krótkich staników u sukien, jasnych ich barw i ciasnego spętania około nóg i bioder. Koafiury znowu składały się powszechnie z misternych koków z tyłu głowy, a lasu i nawet, jeżeli podobna, puszczy loczków u wierzchu jej i z przodu. U niej ani śladu tego wszystkiego. Ciemnokasztanowate włosy, jak u pensjonarki gładko uczesane, jednym grubym warkoczem zwijały się wysoko u wierzchu czaszki, zlewając się w ciemną całość ze stanikiem czarnym, gładkim, tak długim, jak mu sam Pan Bóg być przykazał, aż do kłębów sięgającym, wtedy gdy u innych długość jego kończyła się wcale niewiele poniżej ramion. Zresztą biały rąbek kołnierzyka, spięty jakąś dużą broszą, białe rąbki mankietów u rąk, spokojnie na kolanach splecionych. Usta jej, płonące po prostu barwą koralu, zamykała pieczęć doskonałego milczenia, a oczy duże, spod niskiego i szerokiego czoła, wodziły po obecnych spojrzenie zamyślone, uważne, chwilami głęboko, ale to głęboko zadziwione. To zadziwienie było pierwszą rzeczą, która w wyrazie jej twarzy uderzyła mnie i razem ze szczególniejszym ubiorem rozśmieszyła. Ot ta, to już zupełnie i aż nadto oryginalna! Skąd Idalka zdobyła sobie tego dziwoląga? Kto to być może? Pochylony ku stojącemu obok mnie Stasiowi i oczami wskazując nieznajomą, szepnąłem:
– Czy nie wiesz, kto to?
Równie po cichu odpowiedział:
– Jakaś panna Seweryna, nazwiska nie pamiętam…
– Guwernantka?
– Nie, herytiera.
– Cnoty prababek?
– I pięknych dóbr także… gdzieś tam…
– E, więc kwakierka?
– Może.
– Skąd Idalka ją wypisała?
– Z puszczy.
Zaśmialiśmy się, a w tejże chwili na twarzy nieznajomej, wciąż z natężoną uwagą słuchającej otaczających rozmów, odmalowało się takie już zdziwienie, iż zdawać się mogło, że oczom i uszom swoim nie dowierza, że zaraz uszczypnie się w ramię, aby nabyć przeświadczenia o tym, czy śpi albo czuwa.
– Czego ona tak dziwi się? – szepnąłem do Stasia.
– Ehe! Żeby cię kto tak przeniósł nagle spośród ludzi pomiędzy żubry?… pomyśl tylko!
Zaśmialiśmy się znowu.
W tej chwili do salonu wchodzili nowi goście: Bronek Widzki, wcale utalentowany poeta, będący zarazem redaktorem „Poranku” i bardzo miłym, wesołym chłopcem, z Adamem Ilskim, którego malarska sława dotąd przetrwała, a który był wtedy dobrze już podtatusiałym grubasem i od nas wszystkich tęższym wiwerem. Było to w guście Idalki zbierać u siebie entre autres pisarzy i artystów. Pozowała trochę na panią Tallien i zdawało się jej, że po równie burzliwej chwili, w równie krótkim staniku, obowiązkiem jej jest zaszczepiać na gruncie swojskim epokę i ducha francuskiego dyrektoriatu. Zresztą Widzki i Ilski należeli zupełnie do naszego towarzystwa: stosunki swoje z muzami zamykali w sacro-sanctum swoich serc i pracowni, a na scenie świata byli ludźmi przyzwoitymi, zupełnie takimi jak wszyscy. W tej samej chwili roznoszono herbatę; Idalka, zajęta puszczaniem nowo przybyłych gości na fale toczącej się rozmowy, zapomniała widać o przedstawieniu ich pannie Sewerynie, a może przedstawienie to za niepotrzebne uważała, bo bywają czasem w towarzystwach takie intruzy albo efemerydy, z którymi nikt się nie liczy i którym nikt nikogo nie przedstawia. Herytiera wprawdzie intruzem być nie może, o ile to jeszcze prawda, że ta jest herytierą, ale efemerydą zostanie dla nas najpewniej, bo pomiędzy ludźmi czuje się tak zdepeizowaną, że wnet zapragnie co prędzej wrócić do żubrów… Pani Maria poetę ku sobie przywoływała.
– Panie Widzki, musi mi pan koniecznie opowiedzieć o wczorajszym raucie… Umieram z żalu, że na nim być nie mogłam…
Zaledwie nazwisko poety i redaktora wyszło z różowych ustek jednej z najprzyjemniejszych przyjaciółek Idalki, gdy przypadkiem spojrzawszy na nieznajomą, ujrzałem na twarzy jej wyraz nowy i bardziej jeszcze od poprzedniego osobliwy. Przedtem dziwiła się, aż do osłupienia; teraz coś ją ucieszyło, aż do wniebowzięcia. Była tak wzruszona, że koralowe wargi jej drgnęły, a z oczu trysnęły snopy świateł. Ma foi! wydała mi się w tej chwili zupełnie ładna. Puściłem wzrok w kierunku jej spojrzenia i przedstaw sobie, spostrzegłem, że przedmiotem, który obudził w niej to zachwycenie, to pełne ciekawości i czci wzruszenie – był nasz poczciwy, różowy, okrągły – Bronek Widzki! Ten karmelek – i te utkwione w niego oczy kobiece, zachwycone i wielbiące! Spostrzeżeniem swoim podzieliłam się ze Stasiem.
– Mój drogi – rzekł – ci poeci… z daleka…
– Zwłaszcza dla mieszkanek… puszczy!… Gdyby go zobaczyła u Stępka…
– Albo za kulisami…
– Olimpu…
Zaśmialiśmy się, lecz jednocześnie nieznajoma powstała i zbyt pospiesznym ruchem filiżankę z herbatą na stole stawiając, ku Idalce przychylona, dość głośno, abyśmy usłyszeć mogli, wymówiła:
– Moja Idalko, przedstaw mnie panu Widzkiemu!
Tym razem jakby ściany salonu spadły na nas ze Stasiem i na wszystkich, którzy szczególniejsze to odezwanie się usłyszeli. Ta dama żądała, aby ją temu mężczyźnie przedstawiono! C’était renversant! Kilka osób uśmiechnęło się, pani Oktawia, wielka śmieszka, zaśmiała się nawet dość głośno, czego bym jej w żadnej innej okoliczności nie pochwalił, ale co tym razem przebaczyłem tym łatwiej, że sam zwycięsko wprawdzie, lecz nie bez trudu, ze śmiechem walczyłem. Po twarzy Idalki przeleciał figlarny esik, ale była wytrawną gospodynią domu, więc natychmiast i najnaturalniej w świecie przemówiła:
– Pan Bronisław Widzki, panna Seweryna Zdrojowska, moja krewna.
Bronek z gracją porwał się z krzesełka, złożył przed nieznajomą ukłon i obrzuciwszy ją niezmiernie pobieżnym spojrzeniem, wrócił do rozmowy z panią Marią o raucie, a w szczególności o zagranicznej artystce, która uświetniła go swym śpiewem. Na kobietę, której przedstawiony został, nie zwrócił żadnej uwagi, zapewne, jak ja przed chwilą, musiał ją wziąć za guwernantkę. Ale dla mnie nazwisko jej i pokrewieństwo z Idalką było promieniem światła. Wiedziałem coś o Zdrojowskich. Była to rodzina majętna, zamieszkała w głębokim prowincjonalnym zakącie, o której słyszałem niegdyś coś ciekawego, nie pamiętałem dokładnie co… jakąś historię posępną, choć snadź pospolitą, skoro jej nie pamiętałem. Panna Seweryna była zatem krewną, nie tylko Idalki, lecz i moją, może daleką, przecież jednak krewną. Nic dziwnego, często się nie zna dalekich krewnych, w odległych stronach zamieszkałych. Ale, oto, co znaczy głos krwi! Niedaremnie obserwowałem ją z takim zajęciem i pomimo że śmiałem się z niej ze Stasiem, wydawała mi się zajmującą. Głos krwi! Teraz uwierzyłem, że może być herytierą, bo nawet coraz wyraźniej przypominałem sobie coś zasłyszanego o jedynym jej bracie, młodym chłopcu, który zgasł kędyś… Nagle, szczególną grą wyobraźni, ujrzałem płomyk, który z przestworza spadł na rozłóg twardego śniegu i zgasł… Wiedziałem już dokładnie, co stało się z jej bratem. Spojrzałem na nią znowu. Patrzyła ciągle na Widzkiego i łatwo było dostrzec, że chciwym uchem chwytała każdy wyraz z ust jego wychodzący. Czego ona chciała, czego spodziewała się od tego autora ładnych wierszyków? Pewnie wymarzyła sobie w swojej puszczy ideał poety, wieszcza, poświęconego kapłana muz, i dziwi ją teraz, że on z turkusowymi oczami niewinnego pacholęcia i miękkimi gestami pulchniejącego smakosza, przyjemnie zresztą i zręcznie drwi z kwestii emancypacji kobiecej, której, nawiasem mówiąc, redagowany przez niego „Poranek” jest wymownym poplecznikiem. Ale jakże można tego nie rozumieć? Redaguje się dziennik w takim a takim kierunku, aby zgrupować dokoła niego prenumeratorów o tym właśnie kierunku myślenia, a może zresztą i dlatego po części, że się jest naprawdę tak przekonanym, ale nie do tego znowu stopnia i nie z tą siłą przekonanym, aby dla przekonania wyrzec się paru dowcipów i zainteresowania kilku pań. Bronek był dowcipny, wiedział że jest i ani myślał wyrzekać się tej towarzyskiej przewagi. „Poranek” swoją drogą, a przyjemność i zdobycze towarzyskie swoją. Ta kwakierka nie rozumie tego i ma coraz bardziej pozór kobiety dzikiej. Bronek cytuje komedię Fredry Gwałtu, co się dzieje! i przekomicznie pokazuje gestami, jak będzie kołysał dziecię i na drutach pończochę robił i jak jednocześnie małżonka jego bronić będzie przed sądem Rinalda, w którym na ostatku zakocha się dlatego, że ma on włosy jak krucze pióra, oczy jak żużle.
– I bary Atlasa… – dodaje gruby Ilski, którego dowcip jest znacznie od Bronkowego mniej poprawny.
– Panie Ilski! – z wyrzutem wykrzykują panie, a na dźwięk tego nazwiska panna Seweryna szeroko rozwarte i znowu promieniami nalane oczy w sławnego malarza wlepia. Eh, ma foi!, szkoda tych oczu dla tego niewątpliwego artysty, który jednak połowę swego talentu utopił w kuflach piwa… Niech te śliczne, dzikie oczy na mnie trochę popatrzą…
Zbliżyłem się do Idalki i poprosiłem, aby przedstawiła mnie pannie Zdrojowskiej, czego ona dokonała z udanym roztargnieniem, niby pochłonięta rozmową o demoralizującym wpływie wywieranym na Francję przez chwalebnie podówczas panującego nad krajem tym Napoleona III. W gruncie rzeczy wszelkie na świecie wpływy moralizujące i demoralizujące obchodziły ją tyle, co zeszłoroczne lato, ale podtrzymywała rozmowę wszystkimi narzędziami, jakie pod rękę popadały, to jedno, a mówiąc o polityce, której nie cierpiałem, chciała mi dokuczyć, to drugie. Nie osiągnęła celu. Owszem, jak prawdziwy amator lubowałem się mistrzostwem, z jakim w ciągu godziny potrafiła umieścić rozmowę na piętnastym przynajmniej z kolei punkcie. Ale ta rozmaitość była już dla mnie monotonią, tak się z nią ciągle spotykałem. Usiadłem przy pannie Zdrojowskiej. To przynajmniej coś nowego. W czasie prezentacji skłoniła mi się lekko i tak jak przed chwilą Widzki na nią, spojrzała na mnie bardzo pobieżnie. Dotknęło mnie to; przecież, jak on ją za guwernantkę, ona mnie za frotera wziąć nie mogła. Postanowiłem być przyjemny, ale nie wiedziałem na razie, jaka rozmowa odpowiednia być mogła dla tej pierwotnej inteligencji i obyczajowości. Musiała to być chyba rozmowa także bardzo pierwotna, a że w puszczach pokrewieństwa cenią się wysoko, powiedziałem, że mam zaszczyt i szczęście być jej krewnym. Na chwileczkę zwróciła ku mnie oczy i ze słabym uśmiechem, który wnet zniknął, odpowiedziała, że istotnie przypomina sobie moje nazwisko, wspominane w jej domu jako należące do krewnych dalekich i daleko mieszkających. I po wszystkim. Patrzyła znowu na Widzkiego, aż w chwili właśnie gdy on wzbił się na apogeum dowcipu i całe towarzystwo pociągnął na szczyt wesołości, jej brwi ściągnęły się powoli nad opadającymi w dół powiekami i twarz przybrała wyraz smutnego zamyślenia. Głosem, nad wszelki wyraz melodyjnym, zapytałem, jak dawno miasto nasze obecnością swoją uszczęśliwia. Odpowiedziała z roztargnieniem, że od dni paru i znowu całą duszę pogrążyła w badaniu duszy zgromadzonego towarzystwa. Do rozmawiania ze mną w nadzwyczaj małym stopniu usposobiona się okazywała, nie wiedziałem jednak na pewno, czy dlatego, że rozmowy w ogóle nie praktykuje, czy dlatego, że pochłaniały ją ze szczętem uczucia i myśli jej tylko wiadome. Chcąc nie chcąc, ograniczyłem się do roli obserwatora i po chwili milczącego podziwiania jej czarnej sukni, z dość drogiej materii, i dużej broszy z włoskiej mozaiki, w staroświeckiej oprawie, przyznać musiałem, że w tym stroju, z harmonijnymi kształtami kibici i doskonałym spokojem postawy, przypominała po troszę portrety młodych dam z innej epoki. Gdyby wszystkie nasze panie w ten sposób poubierały się i w milczącej kontemplacji pozamykały, świat przemieniłby się w okropność, ale pomiędzy innymi ta jedna taka zaciekawiała. Daleko przecież słabszy ode mnie obserwator bez trudności zauważyć mógłby, że portretowy spokój jej był zupełnie powierzchowny. W gruncie rzeczy coś kipiało w tej głowie obciążonej grubym warkoczem i w tej piersi obciągniętej gładkim stanikiem. Raz jeszcze spróbowałem, czy jest zdolna do przydłuższego nieco mówienia.
– Jak podoba się pani nasze miasto?
– Mury czy ludzie? – wzajemnie zapytała.
– Jedno i drugie.
– Pierwsze znam od dawna, drugich teraz poznaję i… nie rozumiem.
– Czy w stronach pani panują o nas biednych tak błędne wyobrażenia?
Po raz pierwszy dłużej nieco popatrzyła na mnie i z cicha odpowiedziała:
– W moich stronach panują różne wyobrażenia… ale ja wyobrażałam sobie towarzystwo tutejsze zupełnie… inne.
Zarumieniła się i patrząc wciąż na mnie wielkimi, zadziwionymi oczami, dodała:
– Dlaczego pan mówi: „o nas biednych”? Wszyscy tu są tak weseli, że jakiejkolwiek biedy domyślać się nawet niepodobna!
Staś i Leon, którzy przed chwilą obok mnie usiedli, wmieszali się do rozmowy.
– Mędrcy utrzymują – wtrącił pierwszy – że dobry humor bywa oznaką dobrego charakteru.
– Pani nie jest zwolenniczką wesołości? – zapytał drugi.
– Owszem – odpowiedziała i po chwili wahania dokończyła – tylko nie przypuszczałam, aby tu było jej tyle.
Mówiła poprawnie; w sposobie wymawiania wyrazów miała trochę śpiewnego akcentu swojej prowincji i wiele słodyczy. Było w niej przy tym uderzające połączenie zmieszania i śmiałości, skromności i nie wiedzieć skąd dobywającego się blasku. Kilka osób: pań i panów przybliżyło się lub obróciło ku nam. Osoba przybyła ze stron odległych, majętna, młoda, zaciekawia zawsze, tym więcej, jeżeli jest dziwolągiem. Niewidzialny drut telegraficzny wszystkim już teraz zakomunikował wiadomość, że ten dziwoląg posiada gdzieś piękne dobra. Któraś z pań rzuciła pytanie, czy dobra te daleko stąd położone? Doba podróży, najprzód końmi, potem koleją. Ach, końmi! Więc to nawet nie przy kolei! O Boże, jakaż prowincja!
– Jakże pani dobrze zrobiła, że przyjechała do nas zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, rozrywki!
– Pani Idalia pozna panią ze wszystkimi urokami naszej Syreny…
– Będziemy usiłowali wszyscy pokazać nasze miasto ze stron jego najlepszych…
– Zaopatrzyć panią w jak największy zasób tej wesołości, którą pani była łaskawą w nas zauważyć.
– Czy długo pani tu zabawi?
– Zdaje się, że tej zimy mieć będziemy znośniejszą niż zwykle operę…
– Karnawał zapowiada się świetnie…
– Dziś już ośmielam się prosić panią o pierwszy kontredans, na pierwszej zabawie tańcującej, w której będę miał zaszczyt brać udział razem z panią…
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Francuskie określenie „końca wieku” lub „końca pewnej ery”. Związane jest z pesymistyczną wizją schyłku, dekadenckimi tendencjami końca XIX wieku. Określenie to w kulturze europejskiej, także polskiej w mniejszym stopniu, odnosi się do zjawisk światopoglądowych lub literackich, w większym zaś do stylu, kultury i obyczaju.
(fr.) wręcz przeciwnie
(fr.) niestety
korzyścią, zaletą, przewagą
(fr.) ustalony dzień (bywania gości)
(fr.) małe przyjątko
(fr.) wielkiego
(fr.) wielkiej artystki
(fr.) małe francuskie słodycze podawane na koniec posiłku (najczęściej do kawy) lub jako jeden z elementów deseru
(fr.) co ja wiem
(z fr.) dziedziczka fortuny
(fr.) między innymi
Teresa Tallien, gwiazda życia towarzyskiego czasów Rewolucji Francuskiej i Dyrektoriatu, w której salonie spotykały się paryskie elity. Była czołową trendsetterką przełomu XVIII i XIX w., lansując z sukcesem zwiewne, muślinowe sukienki, wzorowane na antycznych strojach, które więcej odsłaniały, niż zasłaniały.
(łac.) świętym sanktuarium
(fr.) na Boga!
(fr.) To było niesłychane!
Człowiek zajmujący się zawodowo froterowaniem posadzek, w przenośni łażeniem po salonach.