Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwa bieguny: powieść Elizy Orzeszkowej. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa bieguny: powieść Elizy Orzeszkowej. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 383 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Utrzy­mu­jesz tedy, ko­chan­ku, że czło­wiek, któ­ry przed chwi­lą ztąd od­szedł, jest dzi­kim. jak po­wie­dzia­łeś? Busz­ma­nem? a tak, busz­ma­nem, bo miał na so­bie sur­dut, przy­po­mi­na­ją­cy epo­kę pra­dzia­dow­ską i gło­śno przy­znał się, że jak żyje nie był na żad­nym rau­cie, nie jadł ostryg i nie tań­czył ko­tyl­jo­na. No, istot­nie, na ran­tach nie by­wać, sma­ku mię­cza­ków nie znać i nie po­sia­dać o ko­tyl­jo­nie no­cyj naj­lżej­szych, to jest coś nad­zwy­czaj­nie dziw­ne­go, coś, co naj­zu­peł­niej do­wo­dzi, że czło­wiek ten jest dzi­kim, a zmu­sza do za­sta­na­wia­nia się nad tem, ja­kim spo­so­bem wplą­tał się on po­śród nas ucy­wi­li­zo­wa­nych, tak do­sko­na­le ucy­wi­li­zo­wa­nych, że nic mó­wiąc już o sur­du­tach, rau­tach, ko­tyl­jo­nach i mię­cza­kach, zna­my się wy­bor­nie na chińsz­czyź­nie, ja­pońsz­czyź­nie, ko­ko­tach, flir­cie, na ka­mie­niach żół­cio­wych, sta­rej por­ce­la­nie, spo­rcie, win­cie, ka­ta­rach wszel­kich ro­dza­jów, pe­sy­mi­zmie, fin de siec­le'u i teo­r­ji grem­jal­ne­go sa­mo­bój­stwa ludz­ko­ści. Tak, tak; ja­kim spo­so­bem ta na­iw­ność i pier­wot­ność zdo­ła­ła wplą­tać się po­mię­dzy na­szą za­wi­kła­ność i sub­tel­ność?

Jed­nak, czy wiesz, ko­chan­ku, przy­cho­dzi mi do gło­wy wąt­pli­wość pew­na, ta mia­no­wi­cie, czy czło­wiek, któ­re­go tak traf­nie na­zwa­łeś busz­ma­nem, nie po­cho­dzi wy­pad­kiem – z pusz­czy. Bo wi­dzisz, "je­że­li po­cho­dzi z pusz­czy… to, kto wie? czy nie po­sia­da pew­ne­go spe­cjal­ne­go ga­tun­ku cy­wi­li­za­cji, że tak po­wiem, pusz­czo­wej, i, czy nie na­le­ża­ło­by, ot tak, dla cie­ka­wo­ści, przy­pa­trzeć się mu zbliz­ka? Bywa nie­kie­dy, że pusz­cze przy­sy­ła­ją wiel­kim mia­stom eg­zem­pla­rze ludz­kie bar­dzo za­baw­ne, po któ­rych jed­nak prze­mknię­ciu, czu­je­my woń ży­wi­cy i tę­sk­no­tę ku mlecz­nym dro­gom. Ży­wi­ca zaś, jak wiesz za­pew­ne, le­czy i roz­sze­rza płu­ca, a mlecz­ne dro­gi, to we­dle po­etów szla­ki na­dziei, roz­cią­gnię­te nad ciem­nem prze­stwo­rzem, dla­te­go, aby lu­dzie nie wie­rzy­li w wiecz­ne trwa­nie ciem­no­ści i mie­li od­wa­gę żyć do rana… Otóż i wpa­dłem w li­ryzm! Za­wsze mi się to przy­tra­fia, ile­kroć przy­po­mnę so­bie tę ko­bie­tę… Ach, była to tak­że busz­man­ka! Ale, czy czu­jesz za­pach so­sno­we­go boru, mię­ty, ma­cie­rzan­ki, pola świe­żo wzru­szo­ne­go płu­giem? Czy nie zda­je ci się, że w ciem­nem prze­stwo­rzu szlak drżą­cej świa­tło­ści po­my­ka kę­dyś, wy­so­ko da­le­ko?

Było to dość nie­daw­no i bar­dzo daw­no temu, bo czas jest rze­czą zu­peł­nie względ­ną i dwa­dzie­ścia kil­ka lat nie wy­star­cza, aby w zwy­kłym po­rząd­ku rze­czy za­pro­wa­dzić mło­dzień­ca do gro­bu, ale zu­peł­nie wy­star­cza, aby mu dać uczuć jego bliz­kość i ko­niecz­ność; gdy zaś raz to uczu­cie w nas po­wsta­nie, Boże wiel­ki! ileż rze­czy przed­sta­wia się nam we wca­le in­nem, ani­że­li przed­tem oświe­tle­niu. Nie uwie­rzysz, ko­chan­ku, ja­kie dzi­wo­lą­gi wy­pra­wia przed oczy­ma ludz­kie­mi świa­tło z do­świad­czeń ży­cia i z bliz­ko­ści gro­bu bi­ją­ce. Spro­wa­dza ono w dzie­dzi­nie idei, za­rów­no jak ludz­ko­ści, prze­wro­ty szcze­gól­ne: kró­lew­ny prze­mie­nia na po­ko­jów­ki, kop­ciusz­ki na księż­nicz­ki.

Było to tedy przed dwu­dzie­stu kil­ku laty. Stryj twój, któ­ry w tej chwi­li z si­wie­ją­cą czu­pry­ną i ocię­ża­łą fi­gu­rą, opo­wia­dać ci za­czy­na tę hi­stor­ję, był pod­ów­czas mło­dzień­cem, od lat kil­ku wy­eman­cy­po­wa­nym z pod fe­ru­ły szkol­nej i wszel­kiej in­nej, a w szko­le ży­cia by­najm­niej nie no­wi­cju­szem. Oh, loin de là! Mia­łem już za sobą kil­ka lat eg­zer­cy­cji w sztu­ce uprzy­jem­nia­nia ży­cia so­bie i in­nym; a tak, nie­tyl­ko so­bie, ale i in­nym tak­że, bo przy­jem­ność po­dzie­lo­na, jest do­pie­ro praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią. Spo­dzie­wam się, że w obec­nej po­wierz­chow­no­ści mo­jej spo­strze­gasz jesz­cze śla­dy tego, że by­łem przy­stoj­nym, he­las, śla­dy tyl­ko, ale nie wy­obra­zisz so­bie jaką nie­zmier­ną wagę, w pew­nym okre­sie ży­cia, mają dla nas wszel­kie śla­dy! Taką wagę one mają, że nie­kie­dy od­da­li­by­śmy resz­tę ży­cia za to, aby były nie­co in­ne­mi. By­łem tak­że do­sko­na­le ucy­wi­li­zo­wa­nym, co nie po­zwa­la­ło mi za­grze­by­wać się na wsi i bu­dzi­ło we mnie cały rzęd po­trzeb nie­prze­par­tych, któ­rym za­dość­uczy­nić mógł tyl­ko kil­ko­mie­sięcz­ny co roku po­byt w wiel­kiem mie­ście. Część po­zo­sta­łych mie­się­cy upły­wa­ła mi w ład­nym ma­jąt­ku, któ­re­go by­łem wy­łącz­nym i nie­za­leż­nym po­sia­da­czem, a część w po­dró­żach, bo wiesz sam, że po­dró­żo­wa­nie na­le­ży do cech nie­ja­ko pier­wo­rod­nych i po­trzeb zu­peł­nie nie­prze­par­tych czło­wie­ka kom­plet­nie ucy­wi­li­zo­wa­ne­go.

Mia­łem przy­ja­ciół i to­wa­rzy­szów z umy­sła­mi i cha­rak­te­ra­mi roz­ma­ite­mi, nie­mniej ze stron wie­lu do sie­bie wza­jem i do mnie po­dob­nych, co zresz­tą jest na­tu­ral­nem po­mię­dzy ludź­mi jed­no­staj­ne­go po­cho­dze­nia, uro­dze­nia i wy­cho­wa­nia. Mogę ci za­rę­czyć, że wszy­scy ra­zem nie sta­no­wi­li­śmy kupy ło­trów, ani głup­ców, owszem, wca­le nie­źli i roz­trop­ni, a już naj­pew­niej bar­dzo przy­jem­ni byli z nas chłop­cy. Ser­ca na­sze nie były zbyt twar­do opan­ce­rzo­ne­mi prze­ciw cier­pie­niom współ­bra­ci, nad któ­re­mi umie­li­śmy się li­to­wać naj­czę­ściej wpraw­dzie w spo­sób bier­ny, cza­sem jed­nak i czyn­ny, bo się­gnię­cie do kie­sze­ni po port­mo­net­kę nie jest prze­cież czem in­nem jak tyl­ko czy­nem, a w gło­wach na­szych mie­ści­ło się spo­ro oświa­ty, zdo­by­tej na ła­wach szkol­nych i uni­wer­sy­tec­kich, za­czerp­nię­tej też z kil­ku li­te­ra­tur, któ­rych by­li­śmy, jak na ama­to­rów, znaw­ca­mi dość bie­gły­mi. Nie na­le­ży też wy­obra­żać so­bie, aby­śmy dni i noce tra­wi­li na ucie­chach do dzie­dzi­ny zoo­lo­gji na­le­żą­cych. By­wa­ło tam nie­kie­dy to i owo w tym ro­dza­ju, lecz za­wsze po­zo­sta­wia­ło w nas nie­smak i nie­za­do­wo­le­nie z sa­mych sie­bie. Na ogół, zwie­rzę­ce in­stynk­ty przy­tłu­miał w nas pe­wien ga­tu­nek wro­dzo­ne­go może ide­ali­zmu, a da­le­ko wię­cej i pew­niej smak do­bry, przez es­te­tycz­ne oto­cze­nie i ar­ty­stycz­ne za­mi­ło­wa­nia wy­kształ­co­ny. Kie­dy się jest znaw­cą i mi­ło­śni­kiem pięk­nych ob­ra­zów, nie­chęt­nie czy­ni się z sa­me­go sie­bie ob­raz szpet­ny. Zna­li­śmy się na ob­ra­zach, po­ezji, po­wie­ściach, odro­bi­necz­kę na­wet na ar­chi­tek­tu­rze, ale pierw­sze miej­sce w upodo­ba­niach na­szych tego rzę­du zaj­mo­wa­ła mu­zy­ka. Prze­pa­da­li­śmy też po­pro­stu za sce­nicz­ne­mi przed­sta­wi­ciel­ka­mi tej sztu­ki i sztuk jej po­krew­nych, co przy­znaj, że ze wzglę­du na pier­wot­ne źró­dło, na­le­ży do naj­szla­chet­niej­szych od­mian ero­ty­zmu. Czy­ty­wa­li­śmy dzien­ni­ki i z nich przedew­szyst­kiem czer­pa­li­śmy wia­do­mo­ści i wy­obra­że­nia o bie­żą­cych po­ję­ciach fi­lo­zo­ficz­nych, spo­łecz­nych, na­uko­wych, tak, że i pod tym wzglę­dem nikt spra­wie­dli­wy ob­sku­ran­ty­zmu za­rzu­cić­by nam nie mógł, owszem, by­li­śmy bar­dzo zdol­ni do po­waż­nej, albo, we­dle oko­licz­no­ści, dow­cip­nej roz­mo­wy o ta­kich np. ide­ach, jak mod­na pod­ów­czas i roz­na­mięt­nia­ją­ca umy­sły dar­wi­now­ska teo­r­ja ewo­lu­cji ga­tun­ków, eman­cy­pa­cja ko­biet i t… p. Szcze­gól­niej na kan­wie tej ostat­niej ha­fto­wa­li­śmy z przy­jem­no­ścią róż­ne esy i flo­re­sy. Była to praw – dzi­wa are­na po­pi­sów dla dow­ci­pu, któ­ry wy­twor­ne­mi drwi­na­mi z tej idei to­wa­rzy­stwo ba­wił i dla wspa­nia­ło­myśl­no­ści, pod któ­rej na­tchnie­niem z ry­cer­ską ga­lan­ter­ją ofia­ro­wy­wa­li­śmy się speł­nić ży­cze­nia płci sła­bej i pięk­nej. Co do po­jęć i dą­żeń już nie ogól­no­ludz­kich, ale wła­sne spo­łe­czeń­stwo na celu ma­ją­cych, wie­dzie­li­śmy bar­dzo do­brze, iż je­ste­śmy po­ko­le­niem, któ­re na dro­gę ży­cia wstę­pu­je w dniu fe­ral­nym, i za­smu­ca­ło to nas nie­wąt­pli­wie, lecz aby ta fe­ral­ność spe­cjal­nie na nas wpły­wać mia­ła, aby wy­ni­ka­ła z niej dla nas po­trze­ba, czy po­win­ność ja­kiej me­ta­mor­fo­zy, to nam po­pro­stu do gło­wy nie przy­cho­dzi­ło. By­li­śmy ta­ki­mi, ja­ki­mi we wszyst­kich ucy­wi­li­zo­wa­nych kra­jach byli mło­dzień­cy ta­kie­go, jak na­sze, uro­dze­nia i wy­cho­wa­nia, i gdy­by kto­kol­wiek po­wie­dział nam, że in­ny­mi być po­win­ni­śmy, albo mo­że­my, roz­śmie­szył­by nas ser­decz­nie. Wo­le­li­by­śmy za­pew­ne, aby po­go­da była ja­śniej­szą, by­li­śmy na­wet zdol­ni do­ko­nać dla po­pra­wie­nia się po­go­dy nie­jed­nej cięż­kiej albo i bo­ha­ter­skiej ofia­ry, gdy­by en­tu­zjazm nasz zo­stał w tym kie­run­ku roz­bu­dzo­ny… bo nie po­zwa­lam to­bie i ni­ko­mu wąt­pić o tem, że po­sia­da­li­śmy w so­bie z krwią oj­ców odzie­dzi­czo­ną zdol­ność do świę­te­go i na bo­ha­ter­skie ofia­ry umie­ją­ce­go zdo­by­wać się en­tu­zja­zmu. Ale en­tu­zja­zmy mają to do sie­bie, że po­trze­bu­ją być roz­bu­dza­ne­mi, że zaś na­sze­go nic w chwi­li owej nie roz­bu­dza­ło, więc drze­mał, a my­śmy nie po­trze­bo­wa­li na­wet re­zy­gno­wać się na to, o czem nor­mal­nie przez dłu­gie dni i ty­go­dnie za­po­mi­na­li­śmy naj­zu­peł­niej. Cóż? mło­dość, do­sta­tek, na­tu­ra ludz­ka, wiel­kie mia­sto, do­sko­na­łe ucy­wi­li­zo­wa­nie i t… d… i t… d., wszyst­ko to zło­ży­ło się na uczy­nie­nie z nas gru­py chłop­ców mi­łych, oświe­co­nych, dość mo­ral­nych, zu­peł­nie es­te­tycz­nych, któ­rzy u po­cząt­ku dnia fe­ral­ne­go, ani my­śląc o wpa­try­wa­niu się w jego głę­bie, prze­pę­dza­li czas bar­dzo we­so­ło i przy­jem­nie.

Ach, mój ko­cha­ny, gdy mło­dość prze­mi­nie, ze wszyst­kich przy­jem­no­ści, któ­re­mi nas ona w po­łą­cze­niu z do­stat­kiem i oświa­tą ob­da­rza­ła, tą, któ­rą czło­wiek dość mo­ral­ny i zu­peł­nie es­te­tycz­ny wspo­mi­na naj­czu­lej, naj­tę­sk­niej, jest flirt. By­łem za­pa­lo­nym wiel­bi­cie­lem i prak­ty­kan­tem tej od­mia­ny ero­ty­zmu, któ­rej z żad­ne­go punk­tu nic za­rzu­cić nie­po­dob­na, bo za­wie­ra w so­bie za­rów­no pier­wiast­ki pięk­na, jak nie­win­no­ści i uży­tecz­no­ści. Sam wiesz bar­dzo do­brze czem jest flirt, ale jako star­szy do­świad­cze­niem, mogę do wie­dzy two­jej do­rzu­cić parę okru­chów. Przede wszyst – kiem, flirt jest dla ze­brań to­wa­rzy­skich tem, czem są tru­fle dla so­sów, wa­nil­ja dla kre­mów. Bez nie­go, prze­ro­bi­ły­by się one na po­sie­dze­nia pe­dan­tów, dys­ku­tu­ją­cych z błę­kit­ne­mi poń­czo­cha­mi o po­kła­dach an­ty­di­luw­jal­nych i mo­ne­tach bi­tych za cza­sów kró­la As­sur­da­ba­be­la. Po­pro­stu, prze­cho­dzi to moje po­ję­cie, w jaki spo­sób przy­jem­ni pa­no­wie i peł­ne wdzię­ku pa­nie prze­sta­wać­by z sobą mo­gli, gdy­by nie było flir­tu. Na­stęp­nie, ma on tę do­brą stro­nę, że nie­tyl­ko nie sze­rzy w świe­cie po­ża­rów mi­ło­ści, ale owszem, przez roz­drab­nia­nie jej na daw­ki mi­ni­mal­ne, dąży do zu­peł­ne­go zni­hi­li­zo­wa­nia jej wpły­wów na or­ga­ni­zmy ludz­kie. A nie je­st­że to wi­docz­nym awan­ta­żem dla świa­ta, je­śli z po­wierzch­ni jego zni­ka­ją stop­nio­wo gmin­ne gru­cha­nia tur­ka­wek i nie­bez­piecz­ne pło­mie­nie wul­ka­nów? Na­ko­niec, flirt to uczy za­sto­so­wy­wa­nia jed­nej z naj­waż­niej­szych re­guł cy­wi­li­za­cji, któ­rą jest, że wszyst­ko czy­nić moż­na, by­le­by czy­nić pięk­nie, i wy­twa­rza znacz­ną sumę roz­ko­szy, oczysz­czo­nej z naj­drob­niej­szych ato­mów od­po­wie­dzial­no­ści; bo, je­śli w pew­nej ilo­ści wy­pad­ków na­pa­ja du­chy pier­wiast­ka­mi war­to­ści wąt­pli­wej, cia­ła na­to­miast za­wsze i cał­ko­wi­cie nie­win­ne­mi po­zo­sta­wia – a o to tyl­ko idzie!

W po­rze, o któ­rej mó­wi­my, w kół­ku to­wa­rzy­skiem, do któ­re­go na­le­ża­łem, mi­strzy­nią flir­tu, praw­dzi­wie po­świę­co­ną jego ka­płan­ką była ku­zyn­ka moja, Idal­ja, w któ­rej domu spo­tka­łem te dzi­ką…

Był to u ku­zyn­ki Idal­ji, albo po­pro­stu, jak od dzie­ciń­stwa ją na­zy­wa­łem, u Idal­ki, jo­urs fixe , mniej wię­cej po­dob­ny do wszyst­kich prze­szłych i te­raź­niej­szych jo­urs fix'ów , ale bar­dzo ład­ny. Jesz­cze jed­na mała dy­gre­sja. Te jo­urs fix'y są rze­czą nie­zmier­nie po­ży­tecz­ną i przy­jem­ną, zwłasz­cza je­że­li od­by­wa­ją się u ko­bie­ty pod każ­dym wzglę­dem uzdol­nio­nej do za­da­nia, któ­re­go trud­no­ści by­najm­niej lek­ce­wa­żyć nie na­le­ży, bo wy­ma­ga ono wie­lu od­po­wied­nich przy­mio­tów umy­słu i cha­rak­te­ru, jak np. dow­ci­pu, ży­wej wy­obraź­ni, nie­stru­dzo­nej pra­co­wi­to­ści, he­ro­icz­ne­go zno­sze­nia cier­pień fi­zycz­nych i mo­ral­nych, któ­re z jo­urs fiix'ami nie­szczę­śli­wie zbie­gać się mogą i t… d… i… t… d. Je­że­li go­spo­dy­nie domu w do­sta­tecz­nej do­zie przy­mio­ty te po­sia­da­ją, ich jo­urs fix'y mogą być nad­zwy­czaj uży­tecz­ne­mi, bo w pe­wien za­sób za­pro­szeń na nie za­opa­trzo­ny, nie po­trze­bu­jesz su­szyć so­bie gło­wy nad spo­so­ba­mi za­bi­cia cza­su, ani za­bi­jać go w spo­sób be­ne­dyk­tyń­ski, lub zoo­lo­gicz­ny, co przed­sta­wia dwie osta­tecz­no­ści, któ­rych, jak wszel­kich osta­tecz­no­ści, czło­wiek pew­nej sfe­ry to­wa­rzy­skiej i pew­nej ska­li cy­wi­li­za­cyj­nej unik­nąć woli. Tu­taj, tro­chę mu­zy­ki, tro­chę de­kla­ma­cji, tro­chę flir­tu, cza­sem une pe­ti­te sau­te­rie , cza­sem nie­dłu­gi wy­stęp d'un grand , albo d'une gran­de ar­ti­ste , prze­waż­nie zaś roz­mo­wa, taka roz­mo­wa, któ­ra­by w naj­mniej­szym stop­niu umy­słów nie nu­ży­ła, w naj­po­waż­niej­szych na­wet fa­zach swo­ich nie prze­sta­wa­ła być lek­ką, ozdob­ną i broń Boże, nie prze­ry­wa­ła się ani na trzy mi­nu­ty. To ostat­nie jest bar­dzo waż­nem. Se­kun­da prze­rwa­nia się roz­mo­wy i ogól­ne­go mil­cze­nia, to nic jesz­cze, mi­nu­ta, to gru­ba przy­krość dla go­spo­dy­ni, am­ba­ras dla go­ści, ale trzy mi­nu­ty, to już cios, o któ­rym ona z ru­mień­cem wsty­du, a oni z sar­ka­stycz­ne­mi uśmie­cha­mi dłu­go wspo­mi­nać będą. Trze­ba ko­niecz­nie mó­wić, mó­wić, mó­wić, ze wszyst­kich wąt­ków przęść nić roz­mo­wy gła­dziut­ką, błysz­czą­cą, cze­pia­ją­cą się wszyst­kie­go co na nie­bie i zie­mi ist­nie­je, lecz do ni­cze­go nie przy­cze­pia­ją­cą się ani sil­nie, ani dłu­go. Zresz­tą, ubra­nia pań i pa­nów po­win­ny być zu­peł­nie ta­kie­mi, ja­kie­mi, we­dle pa­nu­ją­cej mody, być po­win­ny, i je­że­li moda dyk­tu­je po­da­wa­nie wie­cze­rzy zim­nej, trze­ba po­da­wać zim­ną, je­że­li go­rą­cej, to go­rą­cą, je­że­li

pe­tit four'ów , to pe­tit four'y, a je­że­li ka­na­pek to ka­nap­ki. I wszyst­ko. Zda­je się, ba­ga­te­la, jed­nak, mój ko­cha­ny, jest to pra­ca, mnó­stwo sił zu­ży­wa­ją­ca, ale w tym wy­pad­ku pew­niej, niż w każ­dym in­nym twier­dzić moż­na, że są to siły zu­ży­wa­ne do­brze.

Spóź­ni­łem się nie­co, umyśl­nie dla­te­go, aby ocze­ki­wa­niem po­drę­czyć tro­chę Idal­kę, z któ­rą od kil­ku ty­go­dni za­wzię­cie flir­to­wa­łem. Zna­li­śmy się od dzie­ciń­stwa i łą­czy­ła nas za­wsze tyl­ko po­czci­wa przy­jaźń, ale wte­dy wła­śnie, nie­spo­dzie­wa­nie, uczu­łem dla niej coś ta­kie­go… jak­że to po­wie­dzieć? No, coś ta­kie­go… że gdy­by­śmy byli ja­ski­niow­ca­mi, z ocho­tą po­rwał­bym ją razy parę w ob­ję­cia i z rów­ną ocho­tą zwró­cił­bym praw­ne­mu po­sia­da­czo­wi… któ­ry zresz­tą od paru ty­go­dni był nie­obec­nym, od­da­jąc się kę­dyś ło­wiec­kim tru­dom i ucie­chom. Ze jed­nak ode­szli­śmy od ja­ski­niow­ców na od­le­głość nie­skoń­czo­ną, więc czyn po­wyż­szy roz­drob­ni­łem na okru­szy­ny tak mi­ni­mal­ne i wy­twor­ne, że po­mi­mo wszyst­ko, co dzia­ło się w na­szych sło­wach, spoj­rze­niach, ner­wach, wy­obraź­ni, obo­je mie­li­śmy pra­wo wy­so­ko no­sić przed świa­tem czo­ła nie­win­ne.

Sa­lon, jak sa­lon, opi­sy­wać ci go nie będę, bo naj­przód, masz po­dob­ne u swo­jej mat­ki, sio­stry, przy­ja­ciół­ki, ku­zyn­ki etc… a na­stęp­nie, weź do ręki pierw­szą lep­szą po­wieść fran­cuz­ką, a znaj­dziesz w niej ta­kie opi­sy sa­lo­nów, któ­rym pro­ste sło­wa moje do­rów­nać nie zdo­ła­ją. Wie­le świa­tła i kwia­tów, tro­chę zło­ceń i ma­lo­wi­deł, tu i owdzie dra­per­je z cięż­kich ma­te­ryj, me­ble, me­bel­ki, pa­ra­wa­ni­ki, ekra­ny, al­bu­my, fi­gu­ryn­ki, que sais-je ? frasz­ki i fa­ta­łasz­ki, ale ład­ne i sta­no­wią­ce gu­stow­ną ca­łość, do­ko­ła zaś lam­py, na chiń­skim po­stu­men­cie osa­dzo­nej, rond, zło­żo­ne ze dwu­dzie­stu może osób, sie­dzą­cych na fo­te­lach, pu­lach, ta­bu­re­tach, a po­środ­ku Idal­ka, cała w wil­czych gło­wach, na cza­ro­dziej­skim ko­ło­wrot­ku przę­dzą­ca nić roz­mo­wy. Py­tasz się: jak­to w wil­czych gło­wach? A no tak, że zimy owej mod­ne były ma­ter­je, któ­rych tło ja­skra­we usia­ne było gło­wa­mi wil­cze­mi. Na tle pą­so­wem, wil­cze gło­wy, jak żywe, zęby szcze­rzą, zda się usza­mi strzy­gą, a śle­pia­mi świe­cą. Wcho­dząc do sa­lo­nu, po­my­śla­łem: wil­cze gło­wy! wszyst­ko do­brze! jest w na­stro­ju sen­ty­men­tal­nym i ubie­ra­jąc się my­śla­ła o mnie! Wła­śnie więc dla­te­go, iż mia­łem do­wód, że my­śla­ła o mnie, z wy­ra­fi­no­wa­nym chło­dem do­tkną­łem, przy po­wi­ta­niu, bia­łych jej pa­lusz­ków i nie­zmier­nie obo­jęt­ne spoj­rze­nie prze­su­ną­łem po jej drob­nej, ró­żo­wej twa­rzy, ocie­nio­nej la­sem zło­tych locz­ków. Wy­raz nie­za­do­wo­le­nia, któ­ry prze­mknął w błę­kit­nych jej źre­ni­cach, spra­wił mi przy­jem­ność. Jej ko­kie­ter­ja była ob­ra­żo­ną, moja próż­ność za­do­wo­lo­ną. Od­sze­dłem nie­co na stro­nę i z kil­ku przy­ja­ciół­mi, pra­wie po­środ­ku sa­lo­nu sta­nąw­szy, po­czą­łem lu­stro­wać ze­bra­ne do­ko­ła lam­py to­wa­rzy­stwo. Wszy­scy zna­jo­mi. Jó­zio z ręką za­rzu­co­ną na po­ręcz fan­ta­zyj­ne­go krze­seł­ka i pani Oktaw­ja, sie­dzą­ca na pu­fie, to­czą wiecz­ną swo­ją dys­ku­sję nad za­gad­nie­niem: dla­cze­go męż­czyź­ni oświad­cza­ją się ko­bie­tom, nie zaś ko­bie­ty męż­czy­znom; Ste­fan, tak żywo i dow­cip­nie, jak tyl­ko on umie, opo­wia­da pa­niom He­le­nie i Mar­ji treść no­wej i gło­śnej po­wie­ści fran­cuz­kiej; Leon, Ka­rol, pan­na Zo­fja i jesz­cze ktoś czwar­ty spie­ra­ją się o to: któ­ry ta­niec jest przy­jem­niej­szym, walc czy kon­tre­dans, i o to jesz­cze, czy lan­sier ry­chło wyj­dzie z uży­cia, albo nie­ry­chło; da­lej od­osob­nio­na nie­co para, do­brze mi zresz­tą zna­na, pół­gło­sem roz­ma­wia po an­giel­sku; Idal­ka kró­lu­je nad dzie­się­ciu przy­najm­niej oso­ba­mi, któ­rym opo­wia­da wra­że­nia, dziś na wy­sta­wie sztuk pięk­nych do­zna­ne, przy­czem wy­pla­ta o ma­lar­stwie i rzeź­bie naj­po­ciesz­niej­sze bred­nie, by­le­by roz­mo­wę oży­wić i in­nych do mó­wie­nia wy­zwać. Sama wie o tem, że wy­ga­du­je rze­czy nie­stwo­rzo­ne, ale inni jej za­prze­cza­ją, ktoś utrzy­mu­je, że ona jest pa­ra­dok­sal­ną, co jej się bar­dzo po­do­ba, za­wią­zu­je się lek­ka, lecz żywa dys­ku­sja, roz­mo­wa nie prze­ry­wa się ani na se­kun­dę, a jej wła­śnie tego tyl­ko po­trze­ba. Po­mi­mo oży­wie­nia, z któ­rem pra­wi o ob­ra­zach i sta­tu­ach swo­je pa­ra­dok­sy – czu­je się za­nie­po­ko­jo­ną tem, że ja usu­ną­łem się na stro­nę i po­zor­nie wca­le na nią uwa­gi nie zwra­cam, a ile­kroć szyb­kie jak bły­ska­wi­ca spoj­rze­nie rzu­ca w moją stro­nę, za­wsze w oczach jej prze­le­ci iskra i na pier­si sil­niej za­drga­ją wil­cze gło­wy. Ani na se­kun­dę prze­cież nie wy­pusz­cza z pa­lusz­ków cza­ro­dziej­skiej nici i przę­dzie ją na­wet co­raz żwa­wiej, co­raz świet­niej, z ma­lar­stwa i rzeź­by" na po­ezję, jak mo­tyl z róży na różę prze­la­tu­jąc. Zresz­tą, u po­cząt­ku wie­czo­ru nikt jesz­cze nie miał cza­su znu­dzić się i wszy­scy ba­wią się bar­dzo do­brze; oczy po­bły­sku­ją, usta uśmie­cha­ją się albo i śmie­ją, dow­cip­ne sło­wa jak świet­ne ra­kie­ty prze­la­tu­ją w roz­grze­wa­ją­cej się co­raz at­mos­fe­rze, da­le­ko cich­szy sen­ty­ment kie­dy nie­kie­dy prze­pły­nie po za­du­ma­nych na chwil­kę źre­ni­cach, lub za­drga w szcze­gól­nej in­to­na­cji gło­su, w roz­mo­wę sta­le po pol­sku pro­wa­dzo­ną, niby mu­chy w pa­ję­czy­nę, wpa­da­ją sło­wa fran­cuz­kie, od od­osob­nio­nej nie­co pary za­la­tu­ją też nie­kie­dy i an­giel­skie, Jó­zio, dla pani He­le­ny i dla kil­ku pań in­nych po­praw­ną włosz­czy­zną de­kla­mu­je stro­fę Pe­trar­ki… Ja, z sza­po­kla­kiem pod ra­mie­niem, sto­jąc cią­gle z paru przy­ja­ciół­mi na stro­nie i pro­wa­dząc z nimi pól­gło­śną roz­mo­wę, ba­wię się wy­bor­nie wi­docz­nem dla mnie, ale tyl­ko dla mnie po­draż­nie­niem Idal­ki, któ­re za­czy­na wy­ra­stać w gniew. Jaka to bę­dzie za parę go­dzin zgo­da! Jaka to bę­dzie bo­ska zgo­da!

Wtem, po­mię­dzy wil­cze­mi gło­wa­mi i zło­tą fry­zu­rą Idal­ki, a suk­nią w lil­jo­we dja­go­na­le i ko­ron­ko­wym mo­ty­lem uskrzy­dla­ją­cym wło­sy pani Oktaw­ji, spo­strze­głem ja­kiś punkt ciem­ny, któ­ry do­tąd za próż­nię brać mu­sia­łem, bom go wca­le nie za­uwa­żył, a któ­ry oka­zał się – mło­dą ko­bie­tą. Nic dziw­ne­go, żem jej od­ra­zu nie za­uwa­żył, bo była tak za­ćmio­ną przez swo­je, są­siad­ki, jak lamp­ka przez słoń­ce. Sie­dzia­ła przy­tem na krze­seł­ku, tuż do ścia­ny i do rogu ka­na­py przy­su­nię­tem, w roli tak zu­peł­nie bier­nej, że moż­na­by ją po­czy­tać za or­na­ment sa­lo­nu nie­ży­ją­cy i prze­nie­sio­ny z in­ne­go świa­ta i wie­ku. Była tak ab­so­lut­nie do ota­cza­ją­cych nie­po­dob­ną, że to wła­śnie przy­ku­ło do niej moją uwa­gę. Mło­da, to pew­no, lat 23 lub 24 naj­wię­cej; czy ład­na? Prę­dzej tak, niż nie, bo cho­ciaż ca­łość do­sko­na­łą nie jest, ale szcze­gó­ły są pięk­ne, i gdy­by je od­po­wied­nie-ubra­nie i ja­kie­kol­wiek oży­wie­nie pod­no­si­ło, mo­gły­by ją uczy­nić bar­dzo po­wab­ną. Ład­ny typ wy­smu­kłej sza­tyn­ki z cerą bia­łą i bez ru­mień­ców, z czo­łem niz­kiem a sze­ro­kiem, z du­że­mi oczy­ma, z bar­dzo pięk­nie wy­kro­jo­ne­mi i za­bar­wio­ne­mi usty. Ale była zu­peł­nie nie­ubra­ną, tak da­le­ce nie­ubra­ną, że nie mo­głem na­ra­zie zdać so­bie spra­wy, do ja­kiej sfe­ry to­wa­rzy­skiej na­le­żeć może. Zimy owej pa­no­wa­ła moda bar­dzo krót­kich sta­ni­ków u su­kien, ja­snych ich barw i cia­sne­go spę­ta­nia oko­ło nóg i bio­der. Ko­afiu­ry zno­wu skła­da­ły się po­wszech­nie z mi­ster­nych ko­ków z tyłu gło­wy, a lasu i na­wet, je­że­li po­dob­na, pusz­czy locz­ków u wierz­chu jej i z przo­du. U niej ani śla­du tego wszyst­kie­go. Ciem­no-kasz­ta­no­wa­to wło­sy, jak u pen­sjo­nar­ki gład­ko ucze­sa­ne, jed­nym, gru­bym war­ko­czem zwi­ja­ły się wy­so­ko u wierz­chu czasz­ki, zle­wa­jąc się w ciem­ną ca­łość ze sta­ni­kiem czar­nym, gład­kim, tak dłu­gim, jak mu sam Pan Bóg być przy­ka­zał, aż do kłę­bów się­ga­ją­cym, wte­dy gdy u in­nych dłu­gość jego koń­czy­ła się wca­le nie­wie­le po­ni­żej ra­mion. Zresz­tą bia­ły rą­bek koł­nie­rzy­ka, spię­ty ja­kąś dużą bro­szą, bia­łe rąb­ki man­kie­tów u rąk, spo­koj­nie na ko­la­nach sple­cio­nych. Usta jej, pło­ną­ce po­pro­stu bar­wą ko­ra­la, za­my­ka­ła pie­częć do­sko­na­łe­go mil­cze­nia, a oczy duże, z pod niz­kie­go i sze­ro­kie­go czo­ła, wo­dzi­ły po obec­nych spoj­rze­nie za­my­ślo­ne, uważ­ne, chwi­la­mi głę­bo­ko, ale to głę­bo­ko za­dzi­wio­ne. To za­dzi­wie­nie było pierw­szą rze­czą, któ­ra w wy­ra­zie jej twa­rzy ude­rzy­ła mię i ra­zem ze szcze­gól­niej­szym ubio­rem roz­śmie­szy­ła. Ot ta, to już zu­peł­nie i aż nad­to ory­gi­nal­na! Zkąd Idal­ka zdo­by­ła so­bie tego dzi­wo­lą­ga? Kto to taki być może? Po­chy­lo­ny ku sto­ją­ce­mu obok mnie Sta­sio­wi i ocza­mi wska­zu­jąc nie­zna­jo­mą, szep­ną­łem:

– Czy nie wiesz, kto to? Rów­nie po­ci­chu od­po­wie­dział:

– Ja­kaś pan­na Se­we­ry­na, na­zwi­ska nie pa­mię­tam…

– Gu­wer­nant­ka?

– Nie, he­ry­tje­ra.

– Cno­ty pra­ba­bek?

– I pięk­nych dóbr tak­że… gdzieś tam…

– E, więc kwa­kier­ka?

– Może.

– Zkąd Idal­ka ją wy­pi­sa­ła?

– Z pusz­czy.

Za­śmie­li­śmy się, a w tej­że chwi­li na twa­rzy nie­zna­jo­mej, wciąż z na­tę­żo­ną uwa­gą słu­cha­ją­cej ota­cza­ją­cych roz­mów, od­ma­lo­wa­ło się ta­kie już zdzi­wie­nie, iż zda­wać się mo­gło, że oczom i uszom swo­im nie do­wie­rza, że za­raz uszczyp­nie się za ra­mie, aby na­być prze­świad­cze­nie o tem, czy spi, albo czu­wa.

– Cze­go ona tak dzi­wi się? – szep­ną­łem do Sta­sia.

– Ehe! Żeby cię kto tak prze­niósł na­gle z po­śród lu­dzi po­mię­dzy żu­bry?… po­myśl tyl­ko!

Za­śmie­li­śmy się zno­wu.

W tej chwi­li do sa­lo­nu wcho­dzi­li go­ście nowi: Bro­nek Widz­ki, wca­le uta­len­to­wa­ny po­eta, bę­dą­cy za­ra­zem re­dak­to­rem "Po­ran­ku" i bar­dzo mi­łym, we­so­łym chłop­cem, z Ada­mem Il­skim, któ­re­go ma­lar­ska sła­wa do­tąd prze­trwa­ła, a któ­ry był wte­dy do­brze już pod­ta­tu­sia­łym gru­ba­sem i od nas wszyst­kich tęż­szym wi­we­rem. Było to w gu­ście Idal­ki zbie­rać u sie­bie en­tre au­tres pi­sa­rzy i ar­ty­stów. Po­zo­wa­ła tro­chę na pa­nią Tal­lien i zda­wa­ło się jej, że po rów­nie burz­li­wej chwi­li, w rów­nie krót­kim sta­ni­ku, obo­wiąz­kiem jej jest za­szcze­piać na grun­cie swoj­skim epo­kę i du­cha fran­cuz­kie­go dy­rek­tor­ja­tu. Zresz­tą Widz­ki i Il­ski na­le­że­li zu­peł­nie do na­sze­go to­wa­rzy­stwa-sto­sun­ki swo­je z mu­za­mi za­my­ka­li w sa­cro-san-ctum swo­ich serc i pra­cow­ni, a na sce­nie świa­ta byli ludź­mi przy­zwo­ity­mi, zu­peł­nie ta­ki­mi, jak wszy­scy. W tej sa­mej chwi­li roz­no­szo­no her­ba­tę; Idal­ka, za­ję­ta pusz­cza­niem no­wo­przy­by­łych go­ści na fale to­czą­cej się roz­mo­wy, za­po­mnia­ła wi­dać o przed­sta­wie­niu ich pan­nie Se­we­ry­nie, a może przed­sta­wie­nie to za nie­po­trzeb­ne uwa­ża­ła, bo by­wa­ją cza­sem w to­wa­rzy­stwach ta­kie in­tru­zy, albo efe­me­ry­dy, z któ­re­mi nikt się nie li­czy i któ­rym nikt ni­ko­go nie przed­sta­wia. He­ry­tje­ra wpraw­dzie in­tru­zem być nie może, o ile to jesz­cze praw­da, że ta jest he­ry­tje­rą, ale efe­me­ry­dą zo­sta­nie dla nas naj­pew­niej, bo po­mię­dzy ludź­mi czu­je się tak zde­pe­izo­wa­ną, że wnet za­pra­gnie co­prę­dzej wró­cić do żu­brów. Pani Mar­ja po­etę ku so­bie przy­wo­ły­wa­ła.

– Pa­nie Widz­ki, musi mi pan ko­niecz­nie opo­wie­dzieć o wczo­raj­szym rau­cie… Umie­ram z żalu, że na nim być nie mo­głam…

Za­le­d­wie na­zwi­sko po­ety i re­dak­to­ra wy­szło z ró­żo­wych ustek… jed­nej z naj­przy­jem­niej­szych przy­ja­ció­łek Idal­ki, gdy wy­pad­kiem spoj­rzaw­szy na nie­zna­jo­mą, uj­rza­łem na twa­rzy jej wy­raz nowy i bar­dziej jesz­cze od po­przed­nie­go oso­bli­wy. Przed­tem dzi­wi­ła się, aż do osłu­pie­nia; te­raz, coś ją ucie­szy­ło, aż do wnie­bo­wzię­cia, Była tak wzru­szo­ną, że ko­ra­lo­we war­gi jej drgnę­ły, a z oczu try­snę­ły sno­py świa­teł. Ma foi! wy­da­ła mi się w tej chwi­li zu­peł­nie ład­ną. Pu­ści­łem wzrok w kie­run­ku jej spoj­rze­nia i przed­staw so­bie, spo­strze­głem, że przed­mio­tem, któ­ry obu­dził w niej to za­chwy­ce­nie, to peł­ne cie­ka­wo­ści i czci wzru­sze­nie – był nasz po­czci­wy, ró­żo­wy, okrą­gły – Bro­nek Widz­ki! Ten kar­me­lek – i te utkwio­ne w nie­go oczy ko­bie­ce, za­chwy­co­ne i wiel­bią­ce! Spo­strze­że­niem swo­jem po­dzie­li­łam się ze Sta­siem.

– Mój dro­gi – rzekł – ci po­eci… zda­le­ka…

– Zwłasz­cza dla miesz­ka­nek – pusz­czy!… Gdy­by go zo­ba­czy­ła u Stęp­ka…

– Albo za ku­li­sa­mi…

– Olim­pu….

Za­śmie­li­śmy się, lecz jed­no­cze­śnie nie­zna­jo­ma po­wsta­ła i zbyt po­spiesz­nym ru­chem fi­li­żan­kę z her­ba­tą na sto­le sta­wiąc, ku Idal­ce przy­chy­lo­na, dość gło­śno, aby­śmy usły­szeć mo­gli, wy­mó­wi­ła:

– Moja Idal­ko, przed­staw mię panu Widz­kie­niu!

Tym ra­zem, jak­by ścia­ny sa­lo­nu spa­dły na nas ze Sta­siem i na wszyst­kich, któ­rzy szcze­gól­niej­sze to ode­zwa­nie się usły­sze­li. Ta dama żą­da­ła, aby ją temu męż­czyź­nie przed­sta­wio­no! C'eta­it

re­nver­sant! Kil­ka osób uśmiech­nę­ło się, pani Oktaw­ja, wiel­ka śmiesz­ka, za­śmia­ła się na­wet dość gło­śno, cze­go­bym jej w żad­nej in­nej oko­licz­no­ści nie po­chwa­lił, ale co tym ra­zem prze­ba­czy­łem tem ła­twiej, że sam zwy­cięz­ko wpraw­dzie, lecz nie bez tru­du, ze śmie­chem wal­czy­łem. Po twa­rzy Idal­ki prze­le­ciał fi­glar­ny esik, ale była wy­traw­ną go­spo­dy­nią domu, więc na­tych­miast i naj­na­tu­ral­niej w świe­cie prze­mó­wi­ła:

– Pan Bro­ni­sław Widz­ki, pan­na Se­we­ry­na Zdro­jow­ska, moja krew­na.

Bro­nek z gra­cją po­rwał się z krze­seł­ka, zło­żył przed nie­zna­jo­mą ukłon i orzu­ciw­szy ją nie­zmier­nie po­bież­nem spoj­rze­niem, wró­cił do roz­mo­wy z pa­nią Mar­ja o rau­cie, a w szcze­gól­no­ści o za­gra­nicz­nej ar­ty­st­ce, któ­ra go śpie­wem swym uświet­ni­ła. Na ko­bie­tę, któ­rej przed­sta­wio­ny zo­stał, nie zwró­cił uwa­gi żad­nej, za­pew­ne, jak ja przed chwi­lą, wziąć ją mu­siał za gu­wer­nant­kę. Ale dla mnie na­zwi­sko jej i po­kre­wień­stwo z Idal­ką, było pro­mie­niem świa­tła. Wie­dzia­łem coś o Zdro­jow­skich. Była to ro­dzi­na ma­jęt­na, za­miesz­ka­ła w głę­bo­kim pro­win­cjo­nal­nym za­ką­cie, i o któ­rej za­sły­sza­łem był coś cie­ka­we­go, nie pa­mię­ta­łem do­kład­nie co… ja­kąś hi­stor­ję po­sęp­ną, choć snadź po­spo­li­tą, sko­rom jej nie pa­mię­tał. Pan­na Se­we­ry­na była tedy krew­ną, nie­tyl­ko Idal­ki, lecz i moją, może da­le­ką, za­wsze prze­cież krew­ną. Nic dziw­ne­go, czę­sto się nie zna da­le­kich krew­nych, w od­le­głych stro­nach za­miesz­ka­łych. Ale, oto, co zna­czy głos krwi! Nie da­rem­nie ob­ser­wo­wa­łem ją z ta­kiem za­ję­ciem i po­mi­mo, że śmia­łem się z niej ze Sta­siem, wy­da­wa­ła mi się zaj­mu­ją­cą. Głos krwi! Te­raz uwie­rzy­łem, że może być he­ry­tje­rą, bo na­wet co­raz wy­raź­niej przy­po­mi­na­łem so­bie coś za­sły­sza­ne­go o je­dy­nym jej bra­cie, mło­dym chłop­cu, któ­ry zgasł kę­dyś… Na­gle, szcze­gól­ną grą wy­obraź­ni, uj­rza­łem pło­myk, któ­ry z prze­stwo­rza spadł na roz­łóg twar­de­go śnie­gu i zgasł… Wie­dzia­łem już do­kład­nie, co sta­ło się z jej bra­tem. Spoj­rza­łem na nią zno­wu. Pa­trzy­ła cią­gle na Widz­kie­go i ła­two było do­strzedz, że chci­wem uchem chwy­ta­ła każ­dy wy­raz z ust jego wy­cho­dzą­cy. Cze­go ona chcia­ła, cze­go spo­dzie­wa­ła się od tego au­to­ra ład­nych wier­szy­ków? Pew­nie wy­ma­rzy­ła so­bie w swo­jej pusz­czy ide­ał po­ety, wiesz­cza, po­świę­co­ne­go ka­pła­na muz, i dziw­no jej te­raz, że on z tur­ku­so­we­mi ocza­mi nie­win­ne­go pa­cho­lę­cia i mięk­kie­mi ge­sta­mi pulch­nie­ją­ce­go sma­ko­sza, przy­jem­nie zresz­tą i zręcz­nie drwi z kwe­stji eman­cy­pa­cji ko­bie­cej, któ­rej, w na­wia­sie mó­wiąc, re­da­go­wa­ny przez nie­go "Po­ra­nek" jest wy­mow­nym po­plecz­ni­kiem. Ale jak­że moż­na tego nie ro­zu­mieć? Re­da­gu­je się dzien­nik w ta­kim a ta­kim kie­run­ku dla­te­go, aby zgru­po­wać do­ko­ła nie­go pre­nu­me­ra­to­rów z tym wła­śnie kie­run­kiem my­śle­nia, a może zresz­tą i dla­te­go po czę­ści, że się jest na­praw­dę tak prze­ko­na­nym, ale nie do… tego zno­wu stop­nia i nie z tą siłą prze­ko­na­nym, aby dla prze­ko­na­nia wy­rzec się paru dow­ci­pów i za­in­te­re­so­wa­nia kil­ku pań. Bro­nek był dow­cip­nym, znał to do sie­bie i ani my­ślał wy­rze­kać się tego to­wa­rzy­skie­go awan­ta­żu. "Po­ra­nek" swo­ją dro­gą, a przy­jem­ność i zdo­by­cze to­wa­rzy­skie swo­ją. Ta kwa­kier­ka nie ro­zu­mie tego i ma co­raz bar­dziej po­zór ko­bie­ty dzi­kiej. Bro­nek cy­tu­je ko­me­dję Fre­dry "Gwał­tu co się dzie­je " i prze­ko­micz­nie po­ka­zu­je ge­sta­mi, jak bę­dzie ko­ły­sał dzie­cię i na dru­tach poń­czo­chę ro­bił i jak jed­no­cze­śnie mał­żon­ka jego bro­nić bę­dzie przed są­dem Ri­nal­da, w któ­rym na­ostat­ku za­ko­cha się dla­te­go, że ma on wło­sy jak kru­cze pió­ra, oczy jak żuż­le.

– I bary Atla­sa… – do­da­je gru­by Il­ski – któ­re­go dow­cip jest znacz­nie od Bron­ko­we­go mniej po­praw­ny.

– Pa­nie Il­ski! – z wy­rzu­tem wy­krzy­ku­ją pa­nie – a na dźwięk tego na­zwi­ska pan­na Se­we­ry­na sze­ro­ko roz­war­te i zno­wu pro­mie­nia­mi na­la­ne oczy w sław­ne­go ma­la­rza wle­pia. Eh, ma foi! szko­da tych oczu dla tego nie­wąt­pli­we­go ar­ty­sty, któ­ry jed­nak po­ło­wę ta­len­tu swe­go uto­pił w ku­flach piwa… Niech te ślicz­ne, dzi­kie oczy, na mnie tro­chę po­pa­trzą…

Zbli­ży­łem się do Idal­ki i po­pro­si­łem, aby przed­sta­wi­ła mię pan­nie Zdro­jow­skiej, cze­go ona do­ko­na­ła z uda­nem roz­tar­gnie­niem, niby po­chło­nię­ta roz­mo­wą o de­mo­ra­li­zu­ją­cym wpły­wie, wy­wie­ra­nym na Fran­cję przez chwa­leb­nie pod­ów­czas pa­nu­ją­ce­go nad kra­jem tym Na­po­le­ona III. W grun­cie rze­czy, wszel­kie na świe­cie wpły­wy mo­ra­li­zu­ją­ce i de­mo­ra­li­zu­ją­ce ob­cho­dzi­ły ją tyle, co prze­szło­rocz­ne lato, ale pod­trzy­my­wa­ła roz­mo­wę wszyst­kie­mi na­rzę­dzia­mi, ja­kie pod rękę po­pa­da­ły, to jed­no, a mó­wiąc o po­li­ty­ce, któ­rej nie cier­pia­łem, chcia­ła mi do­ku­czyć, to dru­gie. Nie osią­gnę­ła celu. Owszem, jak praw­dzi­wy ama­tor lu­bo­wa­łem się mi­strzow­stwem, z ja­kiem w cią­gu go­dzi­ny po­tra­fi­ła umie­ścić roz­mo­wę na pięt­na­stym przy­najm­niej z ko­lei punk­cie. Ale ta roz­ma­itość była już dla mnie mo­no­ton­ją, tak się z nią cią­gle spo­ty­ka­łem. Usia­dłem przy pan­nie Zdro­jow­skiej. To przy­najm­niej coś no­we­go. W cza­sie pre­zen­ta­cji, skło­ni­ła mi się lek­ko i tak jak przed chwi­lą Widz­ki na nią, spoj­rza­ła na mnie bar­dzo po­bież­nie. Tknę­ło mię to; prze­cież, jak on ją za gu­wer­nant­kę, ona mnie za fro­te­ra wziąć nie mo­gła. Po­sta­no­wi­łem być przy­jem­nym, ale nie wie­dzia­łem na­ra­zie, jaka roz­mo­wa przy­stęp­ną być mo­gła dla tej pier­wot­nej in­te­li­gen­cji i oby­cza­jo­wo­ści. Mu­sia­ła to być chy­ba roz­mo­wa tak­że bar­dzo pier­wot­na, a że w pusz­czach po­kre­wień­stwa ce­nią się wy­so­ko, po­wie­dzia­łem, że mam za­szczyt i szczę­ście być jej krew­nym. Na chwi­lecz­kę zwró­ci­ła ku mnie oczy i ze sła­bym uśmie­chem, któ­ry wnet znik­nął, od­po­wie­dzia­ła że istot­nie przy­po­mi­na so­bie moje na­zwi­sko, wspo­mi­na­ne w jej domu, jako na­le­żą­ce do krew­nych da­le­kich i da­le­ko miesz­ka­ją­cych. I po wszyst­kiem. Pa­trzy­ła zno­wu na Widz­kie­go, aż w chwi­li wła­śnie gdy on wzbił się na apo­geum dow­ci­pu i całe to­wa­rzy­stwo po­cią­gnął na szczyt we­so­ło­ści, jej brwi ścią­gnę­ły się po­wo­li nad opa­da­ją­ce­mi w dół po­wie­ka­mi i twarz przy­bra­ła wy­raz smut­ne­go za­my­śle­nia. Gło­sem, nad wszel­ki wy­raz me­lo­dyj­nym, za­py­ta­łem, jak daw­no mia­sto na­sze obec­no­ścią swo­ją uszczę­śli­wia. Od­po­wie­dzia­ła z roz­tar­gnie­niem, że od dni paru i zno­wu całą du­szę po­grą­ży­ła w ba­da­niu du­szy zgro­ma­dzo­ne­go to­wa­rzy­stwa. Do roz­ma­wia­nia ze mną w nad – zwy­czaj ma­łym stop­niu uspo­so­bio­ną się oka­zy­wa­ła, nie wie­dzia­łem jed­nak na­pew­no, czy dla­te­go, że roz­mo­wy wo­gó­le nie prak­ty­ku­je, czy dla­te­go, że po­chła­nia­ły ją ze szczę­tem uczu­cia i my­śli jej tyl­ko wia­do­me. Chcąc nie chcąc tedy, ogra­ni­czy­łem się na roli ob­ser­wa­to­ra i po chwi­li mil­czą­ce­go po­dzi­wia­nia jej an­ty­di­luw­jal­nej, czar­nej suk­ni, z dość dro­giej ma­ter­ji, i jej du­żej bro­szy z wło­skiej mo­zaj­ki, w sta­ro­świec­kiej opra­wie, przy­znać mu­sia­łem, że w tym stro­ju, z har­mo­nij­ne­mi kształ­ta­mi ki­bi­ci i do­sko­na­łym spo­ko­jem po­sta­wy, przy­po­mi­na­ła po­tro­szę por­tre­ty mło­dych dam z in­nej epo­ki. Gdy­by wszyst­kie na­sze pa­nie w ten spo­sób po­ubie­ra­ły się i w mil­czą­cej kon­tem­pla­cji po­za­my­ka­ły, świat prze­mie­nił­by się w okrop­ność, ale po­mię­dzy in­ne­mi ta jed­na, taka, za­cie­ka­wia­ła. Da­le­ko prze­cież słab­szy ode­mnie ob­ser­wa­tor bez trud­no­ści za­uwa­żyć mógł­by, że por­tre­to­wy spo­kój jej był zu­peł­nie po­wierz­chow­nym. W grun­cie rze­czy coś ki­pia­ło w tej gło­wie ob­cią­żo­nej gru­bym war­ko­czem i w tej pier­si ocią­gnię­tej gład­kim sta­ni­kiem. Raz jesz­cze spró­bo­wa­łem, czy jest zdol­ną do przy­dłuż­sze­go nie­co mó­wie­nia.

– Jak po­do­ba się pani na­sze mia­sto?

– Mury czy lu­dzie? – wza­jem­nie za­py­ta­ła.

– Jed­no i dru­gie.

– Pierw­sze znam od­daw­na, dru­gich te­raz po­zna­ję i – nie ro­zu­miem.

– Czy w stro­nach pani pa­nu­ją o nas bied­nych tak błęd­ne wy­obra­że­nia?

Po raz pierw­szy dłu­żej nie­co po­pa­trzy­ła na mnie i zci­cha od­po­wie­dzia­ła:

– W mo­ich stro­nach pa­nu­ją róż­ne wy­obra­że­nia… ale ja wy­obra­ża­łam so­bie to­wa­rzy­stwo tu­tej­sze wca­le… in­nem.

Za­ru­mie­ni­ła się i pa­trząc wciąż na mnie wiel­kie­mi, za­dzi­wio­ne­mi ocza­mi, do­da­ła:

– Dla­cze­go pan mówi: "o nas bied­nych?" Wszy­scy tu są tak we­se­li, że ja­kiej­kol­wiek bie­dy do­my­ślać się na­wet nie­po­dob­na!

Staś i Leon, któ­rzy przed chwi­lą obok mnie usie­dli, wmie­sza­li się do roz­mo­wy.

– Mę­dr­cy utrzy­mu­ją – wtrą­cił pierw­szy – że do­bry hu­mor bywa ozna­ką do­bre­go cha­rak­te­ru.

– Pani nie jest zwo­len­nicz­ką we­so­ło­ści? – za­py­tał, dru­gi.

– Owszem – od­po­wie­dzia­ła i po chwi­li wa­ha­nia do­koń­czy­ła – tyl­ko nie przy­pusz­cza­łam, aby tu było jej tyle.

Mó­wi­ła po­praw­nie; w spo­so­bie wy­ma­wia­nia wy­ra­zów mia­ła tro­chę śpiew­ne­go ak­cen­tu swo­jej prow­nie­ji i wie­le sło­dy­czy. Było w niej przy­tem ude­rza­ją­ce po­łą­cze­nie zmie­sza­nia i śmia­ło­ści, skrom­no­ści i nie wie­dzieć zkąd do­by­wa­ją­ce­go się bla­sku. Kil­ka osób: pań i pa­nów przy­bli­ży­ło się lub ob­ró­ci­ło ku nam. Oso­ba przy­by­ła ze stron od­le­głych, ma­jęt­na, mło­da, za­cie­ka­wia za­wsze, tem wię­cej, je­że­li jest dzi­wo­lą­giem. Nie­wi­dzial­ny drut te­le­gra­ficz­ny, wszyst­kim już te­raz za­ko­mu­ni­ko­wał wia­do­mość, że ten dzi­wo­ląg po­sia­da kę­dyś pięk­ne do­bra. Któ­raś z pań rzu­ci­ła py­ta­nie, czy do­bra te da­le­ko ztąd po­ło­żo­ne? Doba po­dró­ży, naj­przód koń­mi, po­tem ko­le­ją. Ach, koń­mi! Więc to na­wet nie przy ko­lei! O, Boże, ja­kiż za­kąt!

– Tak­że pani do­brze zro­bi­ła, że przy­je­cha­ła do nas za­czerp­nąć tro­chę świe­że­go po­wie­trza, roz­ryw­ki!

– Pani Idal­ja za­zna­jo­mi pa­nią ze wszyst­kie­mi uro­ka­mi na­szej Sy­re­ny…

– Bę­dzie­my usi­ło­wa­li wszy­scy po­ka­zać na­sze mia­sto ze stron jego naj­lep­szych…

– Za­opa­trzyć pa­nią w jak naj­więk­szy za­sób tej we­so­ło­ści, któ­rą pani była ła­ska­wą w nas za­uwa­żyć.

– Czy pani dłu­go tu za­ba­wi?

– Zda­je się, że tej zimy mieć bę­dzie­my zno­śniej­szą niż zwy­kle ope­rę…

– Kar­na­wał za­po­wia­da się świet­nie…

– Dziś już ośmie­lam się pro­sić pa­nią o pierw­szy kon­tre­dans, na pierw­szej za­ba­wie tań­cu­ją­cej, w któ­rej będę miał za­szczyt brać udział ra­zem z pa­nią….

By­li­śmy bar­dzo uprzej­mi. Rzecz to zresz­tą wia­do­ma, że nikt nie po­tra­fi być wię­cej od nas uprzej­mym i go­ścin­nym. Pan­na Zdro­jow­ska była na­szym go­ściem i zna­li­śmy do­brze obo­wiąz­ki swo­je wzglę­dem tej oso­by, któ­ra do na­szej sfe­ry na­le­ża­ła – po­mi­mo idy­licz­ne­go war­ko­cza i an­ty­dy­luw­jal­nej suk­ni. Ją ta na­sza uprzej­mość i go­ścin­ność nie roz­rzew­nia­ła wpraw­dzie, ale wi­docz­nie uj­mo­wa­ła. Z uprzej­mym uśmie­chem do­brze wy­cho­wa­nej ko­bie­ty wy­słu­cha­ła wszyst­kich za­pro­szeń i oświad­czeń, po­czem, znacz­nie już z to­wa­rzy­stwem wie­lu na­raz osób oswo­jo­na, tro­chę jed­nak ru­mie­niąc się, rze­kła:

– Mia­łam in­te­re­sy w tem mie­ście do za­ła­twie­nia, ale naj­waż­niej­szą przy­czy­ną, któ­ra mię spro­wa­dzi­ła do tego ogni­ska na­szej oświa­ty i zbio­ro­wej pra­cy, była wiel­ka po­trze­ba za­czerp­nię­cia w niem świa­teł, wia­do­mo­ści, wska­zó­wek. Oko­li­ca moja, przez ostat­nie wy­pad­ki ogo­ło­co­ną zo­sta­ła z lu­dzi, u któ­rych mo­gła­bym zna­leźć mo­ral­ną po­moc i radę…

Sło­wa te wy­po­wie­dzia­ła z na­tu­ral­no­ścią nad­zwy­czaj­ną, ale w nas obu­dzi­ły one żar­to­bli­wość, nie­zbyt zło­śli­wą zresz­tą, owszem, bar­dzo milą. Pierw­szy Widz­ki dał jej uj­ście, ze swe­go sta­no­wi­ska re­dak­tor­skie­go, w spo­sób grzecz­ny i po­waż­ny za­py­tu­jąc:

– Ła­ska­wa pani ma za­miar pi­sać do dru­ku? Parę osób uśmiech­nę­ło się nie­znacz­nie. Staś za ple­ca­mi memi szep­nął:

– Może idzie o ko­lo­ni­stów do wy­trze­bia­nia pusz­czy…

Ale ona zda­wa­ła się uszczę­śli­wio­ną tem, że Widz­ki bez­po­śred­nio zwra­cał się do niej i z po­śpie­chem od­po­wie­dzia­ła:

– O, nie! Nig­dy nie my­śla­łam o pi­sa­niu do dru­ku i za­da­nie moje jest wca­le in­nem. Przed trze­ma laty mia­łam nie­szczę­ście stra­cić bra­ta… wkrót­ce po­tem ojca… i sta­łam się je­dy­ną wła­ści­ciel­ką znacz­ne­go ma­jąt­ku, z któ­re­go pra­gnę­ła­bym zro­bić jak naj­lep­szy uży­tek, tem bar­dziej… że uwa­żam go nie za wła­sność, lecz za de­po­zyt…

Cie­ka­wo­ści, za­dzi­wie­nia, na­wet zgor­sze­nia, któ­rych wy­ra­zy prze­mknę­ły po twa­rzach obec­nych, albo i trwa­le na nich osia­dły, opo­wie­dzieć nie­po­dob­na. Mia­ła znacz­ny ma­ją­tek! Chcia­ła z nie­go zro­bić jak naj­lep­szy uży­tek! Uwa­ża­ła go za de­po­zyt! Jak­że moż­na od­zy­wać się z czemś po­dob­nem! Idal­ka pró­bo­wa­ła wpro­wa­dzić roz­mo­wę na tor inny, ale to­wa­rzy­stwo nie po­zwo­li­ło po­zba­wić sie­bie za­ba­wy ory­gi­nal­nej. Oso­bę, tak w świe­cie nową, do­pro­wa­dzić do pu­blicz­nych zwie­rzeń; wznie­ci­ło am­bi­cję wie­lu na­raz umy­słów. Jó­zio, syn sław­ne­go praw­ni­ka i… któ­ry wraz ze mną uczęsz­czał był, co praw­da nie­zbyt czę­sto, na praw­ny wy­dział uni­wer­sy­te­tu, z uro­czy­stą pra­wie po­wa­gą za­py­tał:

– Pani nie po­sia­da do­brze ure­gu­lo­wa­ne­go pra­wa wła­sno­ści?

Pan­na Zdro­jow­ska, wi­dząc po­waż­ne uspo­so­bie­nie obec­nych, oży­wi­ła się znacz­nie.

– Owszem, po­sia­dam je jak naj­le­piej ure­gu­lo­wa­ne pod wzglę­dem praw­nym – od­po­wie­dzia­ła.

– Więc zką­dże myśl o de­po­zy­cie?

– Bo po­sia­da­czem tego ma­jąt­ku był­by brat mój, gdy­by żył…

– Ale po­nie­waż umarł… – z me­lan­cho­lij­nem roz­po­star­ciem rąk za­uwa­żył Widz­ki.

– Więc po­win­nam ob­ró­cić go na jak naj­więk­szą ko­rzyść tego… co on ko­chał…

Było to już tak gór­ne, że po­pro­stu za­mie­ni­ło nas w głą­by. Ta­ke­śmy się za­dzi­wi­li, że za­po­mnie­li­śmy o żar­to­wa­niu. Pa­nie, za wa­chla­rza­mi, tro­chę uśmie­cha­ły się, tro­chę za­czy­na­ły szep­tać po­mię­dzy sobą, ale pan­na Zdro­jow­ska sta­nę­ła wi­dać na ta­kim grun­cie i zna­la­zła się pod ta­kim wpły­wem, wo­bec któ­rych nie­śmia­łość jej zni­kła i po­zo­sta­ła tyl­ko chęć wy­po­wie­dze­nia naj­droż­szych uczuć i my­śli. Nie ru­mie­ni­ła się już, owszem, tro­chę po­bla­dła i z pło­mie­niem w oczach rze­kła:

– Tak ma­rzy­łam, tak pra­gnę­łam zna­leźć się tu, po­znać tych, któ­rzy spo­łe­czeń­stwu na­sze­mu prze­wod­ni­czą, usły­szeć ich zda­nia, za­czerp­nąć od nich świa­teł, wska­zó­wek…

Kil­ku z po­mię­dzy nas ukło­ni­ło się głę­bo­ko.

– Pani! czem tyl­ko sła­be siły na­sze słu­żyć mogą!

– Ja­kich mia­no­wi­cie świa­teł i wska­zó­wek? Cała w pro­mie­niach i pło­mie­niach, ner­wo­wym ru­chem ręki mnąc fał­dę suk­ni i, jak mi się zda­wa­ło, drżąc nie­co, mó­wić za­czę­ła:

– Idzie mi o to, czy w poj­mo­wa­niu za­da­nia nie po­peł­niam błę­du. Zda­je mi się, że dla tych, któ­rzy mają szczę­ście po­sia­dać zie­mię i żyć po­śród ludu, nic nie ma waż­niej­sze­go nad udo­sko­na­la­nie zie­mi i ludu. Pra­ca oko­ło roli dla pod­nie­sie­nia jej pro­duk­cyj­no­ści i oko­ło dusz ludz­kich dla ich uszla­chet­nie­nia… to są za­ry­sy głów­ne… ale szcze­gó­ły, spo­so­by…

– Szczyt­ne uczu­cia! – za­de­kla­ro­wa­ło parę gło­sów męz­kich, a je­den ko­bie­cy za­uwa­żył:

– Ależ te rze­czy mu­szą być strasz­nie trud­ne i – nud­ne!

Widz­ki zaś ła­god­nie i współ­czu­ją­co wtrą­cił:

– Czy nie za wiel­ki cię­żar dla sił nie­wie­ścich?

Pod­nio­sła na nie­go tro­chę prze­ni­kli­we, a tro­chę smut­ne oczy.

– "Po­ra­nek" in­a­czej o si­łach nie­wie­ścich utrzy­mu­je – zci­cha wy­mó­wi­ła.

Widz­ki zmie­szał się nie­co.

– Pani ła­ska­wa – za­czął – teo­r­ja… a prak­ty­ka… rze­czy róż­ne…

Po raz pierw­szy na nie­go i wo­gó­le po raz pierw­szy pod­nio­sła gło­wę i spoj­rza­ła tro­chę z wy­so­ka.

– Spo­strze­gać za­czy­nam, że tak bywa… Zda­wa­ło mi się, że w tej chwi­li spo­strze­gać też za­czy­na­ła w roz­mo­wie ład­nie uta­jo­ną pod­szew­kę żar­tu, ale spo­strze­że­nia tego nie była jesz­cze pew­ną.

– A ja­bym tu miał do za­rzu­ce­nia – z wiel­ką ze­wnętrz­ną po­wa­gą za­czął Jó­zio – że ta­kie poj­mo­wa­nie ży­cia jest zbyt su­ro­wem… zbyt od­da­lo­ne od źró­deł i wzo­rów cy­wi­li­za­cji, aby przez ko­go­kol­wiek, bez osta­tecz­nej ko­niecz­no­ści, ak­cep­to­wa­ne być mo­gło.

Ze­lek­try­zo­wa­ło to ją zno­wu tak bar­dzo, że o spo­strze­że­niu, czy po­dej­rze­niu swo­jem zu­peł­nie za­po­mnia­ła.

– A mnie się zda­wa­ło – za­czę­ła – pew­ną na­wet by­łam, że w ta­kich oko­licz­no­ściach wszy­scy su­ro­wo poj­mu­je­my ży­cie, że tu szcze­gól­niej, w ogni­sku na­szej oświa­ty, na­szych dą­żeń i ide­ałów, ta­kie po­ję­cie o ży­ciu jest pa­nu­ją­cem, wska­zy­wa­nem… Zresz­tą, nie wiem do­praw­dy, czy wo­gó­le po­dob­na być szczę­śli­wym, nie ma­jąc ja­kie­goś celu, za­da­nia, szcze­gól­niej tak na­tu­ral­ne­go i ko­niecz­ne­go…

Istot­nie, to co mó­wi­ła wy­da­wa­ło się jej tak na­tu­ral­nem i ko­niecz­nem, jak samo mó­wie­nie o tem i zaj­mo­wa­nie tem – wszyst­kich wo­gó­le, a prze­wod­ni­ków spo­łe­czeń­stwa w szcze­gól­no­ści. Zresz­tą w za­sa­dzie, wszy­scy by­li­śmy tego sa­me­go, co ona, zda­nia, tyl­ko nie do­świad­cza­li­śmy pa­lą­cej ocho­ty sto­so­wa­nia go do sie­bie i ra­zi­ła nas ogrom­nie for­ma, w któ­rej wy­po­wie­dzia­nem zo­sta­ło. Il­ski szcze­gól­niej z sze­ro­ko otwar­te­mi i wle­pio­ne­mi w nią oczy­ma, wy­glą­dał prze­ko­micz­nie.

– O cóż więc wła­ści­wie ła­ska­wej pani idzie? – ze szcze­rem zdzi­wie­niem za­py­tał.

– Pra­gnę­łam usły­szeć zda­nie lu­dzi, spo­łe­czeń­stwu prze­wod­ni­czą­cych, o obo­wiąz­kach, któ­re w tej chwi­li naj­waż­niej­sze­mi są dla po­sia­da­czy więk­szych wła­sno­ści ziem­skich… i o tem tak­że, ja­kie­mi spo­so­ba­mi te obo­wiąz­ki naj­le­piej speł­nić moż­na…

Na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia ogól­ne­go, kil­ka osób po­ro­zu­mie­wa­ło się spoj­rze­nia­mi, wszy­scy przy­bra­li po­sta­wy i miny po­waż­ne. Uzna­wa­no, że w tem, co pan­na Zdro­jow­ska po­wie­dzia­ła, ma­ter­ji do żar­tów nie ma, ale za­ra­zem uczu­wa­no ogrom­ną ocho­tę do żar­to­wa­nia… Na ka­te­drze, na am­bo­nie, w książ­ce zresz­tą, to bar­dzo do­bre, ale w to­wa­rzy­stwie jest po­pro­stu śmiesz­nem. Jed­nak, z dru­giej stro­ny, otrzy­ma­na god­ność prze­wod­ni­ków spo­łe­czeń­stwa, obo­wią­zy­wa­ła i nikt nie chciał oka­zać przed tą ko­bie­tą, bądź co bądź, mło­dą i bo­ga­tą, że mu zbyt wiel­ki za­szczyt wy­rzą­dzi­ła. Widz­ki pierw­szy prze­rwał uciąż­li­we dla wszyst­kich mil­cze­nie.

– Je­że­li idzie o pod­nie­sie­nie kul­tu­ry rol­nej – rzekł – po­sia­da­my parę pism spe­cjal­nych, któ­rych ty­tu­ła­mi i ad­re­sa­mi bar­dzo chęt­nie słu­żyć pani będę.

– A je­że­li o oświa­tę lu­do­wą – wtrą­cił Jó­zio – wąt­pię, czy na tej dro­dze co­kol­wiek da się zro­bić; lud nasz jest tak pier­wot­nym, że trud­no po­mię­dzy nim a nami zna­leźć ja­ki­kol­wiek punkt… ko­ja­rzą­cy…

– Mnie się zda­je – pierw­sza z ko­biet ozwa­ła się pani Mar­ja – że bar­dzo waż­nem za­da­niem dla lu­dzi miesz­ka­ją­cych na wsi, jest oży­wia­nie tam ży­cia to­wa­rzy­skie­go, któ­re znaj­du­je się te­raz w wiel­kim upad­ku…

– Zu­peł­nie słusz­nie – pra­wie z za­pa­łem po­twier­dził Leon – przy­ozdo­bić dom dzie­ła­mi sztu­ki, otwo­rzyć go dla są­sia­dów, uczy­nić z nie­go przy­by­tek do­bre­go sma­ku i uszla­chet­nia­ją­cych wra­żeń…

– Mó­wisz tak, jak gdy­byś był ad­wo­ka­tem pana Ada­ma Il­skie­go i chciał mu za­pew­nić sprze­daż paru ob­ra­zów.

Był to pierw­szy żart, któ­ry in­nym tamę otwo­rzył.

– Przedew­szyst­kiem – śmie­jąc się za­wo­ła­ła Idal­ka – nie trze­ba ro­bić z sie­bie mnisz­ki!

– Broń Boże! bo po pierw­sze jest to ana­chro­ni­zmem, a po­wtó­re sa­mo­bój­stwem…

– We­dług mnie, ko­bie­ta pięk­na i wy­kształ­co­na jest zja­wi­skiem tak cu­dow­nem i do­bro­czyn­nem, że przez samo już ist­nie­nie swe na zie­mi speł­nia za­da­nie naj­wspa­nial­sze…

– A je­że­li idzie o bez­po­śred­nie słu­że­nie ogó­ło­wi, dro­ga tu ja­sno wy­tknię­ta: ro­dzi­na, ma­cie­rzyń­stwo!

– Uszczę­śli­wie­nie jed­ne­go z sy­nów spo­łe­czeń­stwa…

– Wy­cho­wa­nie dla spo­łe­czeń­stwa no­wych fi­la­rów.

Ste­fan, zde­cy­do­wa­ny pe­sy­mi­sta, utrzy­my­wał, że nie war­to wy­kre­ślać so­bie żad­nych dróg i za­dań, bo wszyst­kie do ni­cze­go nie pro­wa­dzą. Ludz­kość z na­tu­ry swo­jej jest opor­ną udo­sko­na­le­niu i naj­ro­zum­niej czy­ni ten, kto ni­cze­mu nie ufa i ni­cze­go nie spo­dzie­wa się od sie­bie i świa­ta. Leon za­py­tał pan­nę Zdro­jow­ską, czy zna dzie­ło De­ge­ran­da, o do­sko­na­le­niu się mo­ral­nem, któ­re mat­ka jego bar­dzo chwa­li i pil­nie czy­tu­je.

Jed­na z pań z prze­ję­ciem rze­kła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: