Dwa brzegi ponad tęczą - ebook
Dwa brzegi ponad tęczą - ebook
„Dwa brzegi ponad tęczą” to zbiór literackich opowiadań o Kazimierzu Dolnym i jego mieszkańcach. To także rozważania o sprawach codziennych, bardziej ogólnych – autorka szereguje wartości, pisze o ludziach, rodzinie, przyjaźni, miłości. O urodzie życia. O przemijaniu.
Ta książka to wyraz miłości do swojej małej ojczyzny. Pisana z humorem, dystansem, niczego nie narzucająca, a dająca do myślenia.
Zapewnia oddech dla duszy i zmęczonego umysłu. Wg krytyków - książka lepsza niż Deprim.
„Kazimierz Ewy Pisuli-Dąbrowskiej, jest najbardziej aktualny i żywy pełen owoców, których nigdzie indziej w świecie próżno szukać. Jest szklaną kulą, którą można obracać, przybliżać i oddalać, a każdy znajdzie w niej to, czego pragnie”.
Zdzisław Skrok
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-066-4 |
Rozmiar pliku: | 933 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KAZIMIERSKA CHOROBA
...czyli całkowite zakochanie, olśnienie i oddanie. Wspomniany w książce Tadeusz Pruszkowski, postać malownicza i artystyczna Kazimierza Dolnego, upatrywał źródeł tej dolegliwości w tajemnym promieniowaniu wapiennych skał, na których położone jest miasteczko. Skały te powstały na dnie rozciągającego się tu przed milionami lat Morza Sarmackiego. Zbudowane są ze szkieletów przedpotopowych organizmów, więc i energia, którą emitują, ma organiczną moc.
Wiedziała coś o tym przywoływana tu również Majka Odorowska, która latem prowadziła przyjaciół do swojego ogrodu, położonego na lessowym zboczu Plebanki. Kazała kłaść się na trawie i czerpać ziemską energię. Ogród nazywał się Raj.
Kazimierskie uwiedzenie, co do którego nie ma wątpliwości, że jest jednostką chorobową, szczególnie ciężko przechodzą ci, którym miasteczko zostało wszczepione w krwiobieg, przekazane tajemnym kodem rodzinnych genów i dziecięcych przeżyć. Tacy są bezbronni.
Choćby odjechali na antypody, do wielkich hałaśliwych metropolii, miasteczko upomni się o nich i wezwie do powrotu, do wierności. Przyćmi ich racjonalny umysł, wzburzy fale uczuć, zniewoli i przykuje. Uwiedzie szaleństwem majowej zieleni i narkotyczną ciszą października.
Taki beznadziejny przypadek kazimierskiej choroby nosi w sobie Ewa Pisula-Dąbrowska. I nie ma dla niej ratunku. Jej przodkowie czule spoglądają z cmentarnej górki i szepczą, że nie mogło być inaczej, że trzeba się poddać temu, co nazywamy losem. I spełnić go należycie. Jej książka jest tego dowodem.
Lektura ta jest jednak tylko dla wybrańców. Tylko tych olśni i zachwyci. Tych, którzy popadli w kazimierską chorobę albo są na dobrej ku niej drodze. A niewtajemniczeni nie mają tu nic do szukania.
Zdzisław Skrok
Wstęp do książki Kazimierz Dolny bezwarunkowe uwiedzenie, którą wchłonęły Dwa brzegi ponad tęczą.TRÓJKĄT BERMUDZKI I PŁOTKA
„Ja też adres na Planecie taki mam
— Gdy sercu źle, gdy chłód szaruga
Ja się nie namyślam długo —
(Ach żeby tak, ach żeby znów, ach Boże mój…)”.
Leszek Długosz, Na Rynku usiąść w Kazimierzu…
Jak wytłumaczyć magnetyzm małego miasteczka?
A jak wytłumaczyć przeskoki czasu w trójkącie bermudzkim?
Jak wytłumaczyć zjawiskową powolność czasu tu występującą? Jak to wyjaśnić choć trochę naukowo? Może nie tłumaczyć, tylko przyjąć?
A może na wesoło spróbować? Dziedzicznie, biologicznie, na przykład pomieszanymi genami. Wszystko można, bo pstra wyobraźnia nie da się niczym ograniczać.
Kto jej zabroni myśleć, że tutejsze przeskoki czasu występują tu przez włoski gen domani?
Domani to wymyślona przeze mnie filozofia życia południowców. To słowo często przez nich używane. Oznacza w skrócie, że wszystko, co trzeba zrobić dziś, zrobi się jutro, potem, później, a może nigdy.
Kiedy ze śmiechem Włosi mówią domani, Hiszpani maniana, Grecy siga, siga, wiadomo, że nie wiadomo, czy w ogóle z tego coś będzie. Może tak, może nie, a może jednak?
Czyżby ten gen południowej filozofii znalazł tu dogodne podłoże?
Może przetrwał przez wieki i okazał się dominujący?
A nie mógł? Skoro przetrwały śródziemnomorskie ciepłolubne rośliny na wzgórzach, mógł też przetrwać i gen. Nawet jeżeli rozrzedzony, to mógł, na pewno mógł.
Wielu architektów, rzemieślników, kupców włoskich osiadło tu i wrosło. Może już wtedy, przed wiekami, rozsiali tu nie tylko urodę, umiłowanie piękna, ale i filozoficzny stosunek do czasu, radości życia i uroków powolności?
Moje kazimierskie nazwisko też jest podobno włoskie (pierwotne brzmiało Pisullo).
Może przez te kilkaset lat gen domani rozpączkował się tu, nie wypłukał z krwiobiegu miasteczka?
Bawię się, szukam odpowiedzi, bo widzę, jak mój rozpędzony warszawski krok zwalnia magicznie, kiedy tu ma pokonywać drogę. Jak dostraja się do tego rytmu.
Ale nie zawsze tak było. Wychowana, wystrugana jak Pinokio, od liceum w Warszawie miałam kiedyś tak, że pierwszy kontakt z ludźmi w miasteczku złościł mnie przez ich powolność, opieszałość, leniwość.
Jadąc prosto z Warszawy w szpilkach, w kostiumie, rozpędzona w myśleniu, prosto z pracy, zatrzymywałam się w kiosku, żeby zrobić zakupy, żeby nie żyć manną z nieba. Złościło mnie, gdy prosiłam o trzy artykuły spożywcze, a sprzedawczyni trzy razy wychodziła na zaplecze.
Bo i po co miała się trudzić i obciążać umysł zapamiętaniem trzech produktów. Lepiej jej było pójść na to zaplecze trzy razy. A ogonek? Niech stoi, przecież tu nikomu się nie spieszy.
Teraz po latach, gdy stoję w tutejszym ogonku, uśmiecham się do swojego odkrycia, które kiedyś spadło na mnie jak objawienie. Uśmiecham się do pryncypiów tego świata.
I jak przychodzi już moja kolej i proszę o te trzy rzeczy, a ona idzie raz, potem jeszcze raz i znów, to myślę sobie, że to znak — żywy chodzący dowód, że jestem w innej czasoprzestrzeni, w innym wymiarze czasu.
Czas zanika. Jest tak jak w trójkącie bermudzkim. Tam też czas skacze jak żaba, dziwnie zwalnia, przenika w istniejące obok rzeczywistości.
Teraz, po latach, stojąc w tym ogonku, już wiem, że to powitanie, preludium.
I dziękuję Bogu, że ta sprzedawczyni na dowożony tu, zwariowany warszawski pośpiech zawsze była odporna. Że i wtedy, i teraz nadal uparcie trzyma miarowy krok na zaplecze.
Bo to właśnie ona przy pierwszym zderzeniu z miasteczkiem dwóch równoległych, nieprzystających do siebie światów jest moim pierwszym stroicielem — przypomnieniem zjawiska spokoju, Buddą.
To ona nieświadoma swej funkcji i roli pokazuje mi sobą tutejszy rytm, stosunek do czasu, jego zaniki i przeskoki. Ten fenomen.
Ona też jest dowodem na to, że oto znalazłam się w innym wymiarze. W trójkącie bermudzkim.
I ja, pracowita pszczoła z zatłoczonych ulic, z pomocą tej sprzedawczyni powracam do rytmu dzieciństwa. Widząc ją i jej niepośpieszny chód na to zaplecze, wiem, na pewno wiem, że znalazłam się w znanym mi, oswojonym świecie.
Wiem też, że za chwilę będę dostrojona.
Zamiast na zegarek popatrzę na słońce. Po jego położeniu z dużą dokładnością określę, która godzina.
Wiem, że zobaczę niebieskie wąwozy. Niebieskie od przylaszczek. Na przednówku kusie, czyli smardze. Potem będą kwitły jabłonie i łąki żółtych mleczy.
Bażanty, kuropatwy, zające szaraki ożyją po zimie.
Ptaki znów uwiją gniazda nad drzwiami. Usłyszę kukułkę, sowę, co straszy, i dzięcioła, co stuka.
Potem pojem zapiaszczone, ciepłe od słońca truskawki. Wiem, że moja krawcowa nic mi nie uszyje przed komuniami i w czasie zbioru malin, więc nie ma po co szycia zanosić, bo i tak będzie leżało.
Wiem, kiedy zerwę zielone orzechy na nalewkę.
W którym miejscu co roku wysiewa się dziki majeranek.
Gdzie rośnie szczaw i czerwone kozaki.
Wiem, że zobaczę niebieskie ptaki, takie, co nie orzą, nie sieją, a żyją.
Zobaczę świat, w którym, jak się sprzeda obraz, to można zapłacić zaległe — na zeszyt — rachunki w spożywczym. Świat ludzi dobrych i wolnych, z pasją tworzenia, czasami głodnych, mistrzów przetrwania, którzy do ubóstwa się nie przyznają, bo wierzą, że przecież kiedyś ktoś kupi. Że los się uśmiecha.
Świat unikalnych drzew i ziół. Berberysu na sok. Malinowych pomidorów. Świat karłowatej wiśni, muszelek z innej ery. Śliwek i aronii, z której zrobimy nalewkę.
I dziewanny, której kwiaty tylko te rozwinięte zbiorę w południe, w słoneczny dzień na syrop według recepty prababci.
Świat brzózek, którymi stroi się ołtarze w Boże Ciało. I zwyczaju, żeby po procesji te poświęcone gałązki włożyć za obraz Matki Boskiej. Dla szczęścia w domu, od uroku, dla urodzaju.
Są tacy, którzy oficjalnie, podpierając się nauką, mówią, że Kazimierz to obszar bermudzki w Polsce (jak profesor Halina Lorenc¹).
Dla mnie to najbardziej normalny i oswojony świat. To świat, w który się zanurzam.
Jak płotka w Wisłę.
¹ Profesor Halina Lorenc z Instytutu i Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie nazywa Kazimierz Dolny obszarem bermudzkim, kiedy bowiem „wszędzie w okolicy pada, tam nie. (...) Trudno wyjaśnić, dlaczego tam akurat nie pada, ale po prostu tak jest” („Rzeczpospolita”, 16.07.2008).KU ODRODZENIU
„Grzechy kurtyzany są w pewnym względzie również jej cnotami”.
Pietro Aretino
Gdyby norbertanki wiedziały, że historia nada Kazimierzowi Wielkiemu pikantny, frywolny przydomek, bo nazwie go Kazimierzem lubieżnym, gdyby wiedziały za co, pewnie nie nazwałyby Wietrznej Góry — Kazimierzem.
A zrobiły tak na cześć pobożnego Kazimierza Sprawiedliwego (1138–1194), swojego dobrodzieja, darczyńcy.
Żaden król ani panujący władca nie wie, jaki przydomek nada mu historia. Zakonne siostrzyczki też nie mogły wiedzieć, że po pobożnym Kazimierzu Sprawiedliwym nastanie za jakiś czas Kazimierz Wielki, ostatni Piast, do którego przylgnie przydomek lubieżny. Skąd mogły też wiedzieć, że nazwa miasteczka kojarzyć się będzie potomnym z legendarnym i lubieżnym królem, który zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną, a nie z pobożnym ich dobrodziejem, Kazimierzem Sprawiedliwym, który ziemie im nadał?
Podobno żeby kogoś oblać z historii, wystarczy zapytać o żony, kochanki i dzieci ostatniego Piasta. Gubią się w tym zawiłym, acz pikantnym, zagadnieniu wszyscy: kronikarze, historycy, znawcy. Temat to trudny, ale przecież królewski, więc ważny.
Ostatni Piast nie ukrywał swoich słabości, skłonności i sekretów alkowy. Wszem, duchowieństwu i papieżowi, wiadomym było, że część królewskich małżeństw ma gliniano-poligamiczne nogi. Żenił się król w taki sposób, gdy wybranka ulec mu nie chciała. Duchownego Marcina Boryczkę, co króla upominał i do życia bez cudzołóstwa wzywał, w przerębli utopić kazał. Potem w ramach pokuty, gdy przychodziło opamiętanie, za te cielesne grzechy kościoły król budował.
Podają, że król miał cztery żony oraz dwie ważne, bo zauważone w źródłach historycznych, kochanki: Cudkę i Esterkę. I tylko te niekoronowane niewiasty powiły mu synów. Ponieważ pochodzili oni z nieprawego łoża, tronu po ojcu objąć nie mogli. A w owych czasach sukcesje córek były zakazane, no i dynastia Piastów pomimo królewskich starań jej odrodzenia wygasła.
Niektórzy mówią, że to kara za lubieżność, uciechy i słabości króla. Inni, że żal, iż w zakresie dziedziczenia król prawa nie zmienił, bo za Jagiellonów córki tron dziedziczyć już mogły.
Zgadzają się wszyscy co do tego, że lubieżnym był król wielce. No i estetą też był, skoro po odkryciu, że żona Czeszka Rokiczyna ma świerzb i jest łysa, do Pragi ją odesłał.
Kronikarz Jan Długosz¹ napisał o królu tak:
„Jawnie i pokątnie żył z nałożnicami, których tłumy, jak jakieś siedliska sromoty, porozmieszczał w Opocznie,
Czchowie, Krzeczowie i wielu innych miejscowościach”.
A podkanclerz króla, Janko z Czarnkowa², pisał tak:
„Kazimierz sam przez się był namiętny”.
Adam Naruszewicz³ w Historyi narodu polskiego (1781) scharakteryzował króla tak:
„Wreszcie lubo Kazimierz był człowiek lubieżny, choć skąd inąd król mądry i prawdziwie wielki”.
Poużywał król, pozażywał, a potem na polowaniu spadł z konia. W wyniku powikłań, którym towarzyszyła gorączka, w wieku 60 lat ducha wyzionął (1370). I choć lubieżność miał w sobie, dynastia Piastów trzasła — bo wygasła.
Dojeżdżając do Kazimierza, po lewej stronie na wzgórzu widzimy ruiny zamku Esterki⁴. Miejscowe legendy wam dopowiedzą, co o tej namiętnej miłości króla wiedzą.
Ach, gdyby pobożne norbertanki „skąd inąd” o królu to wiedziały...?
Czy taką nazwę czyste panny miastu by nadały?
¹ Jan Długosz (1415–1480) — historyk, twórca historiografii europejskiej.
² Janko z Czarnkowa (1320–1387) — kronikarz, podkanclerzy koronny.
³ Adam Naruszewicz (1733–1796) — duchowny, tłumacz, historyk, pisarz.
⁴ O Esterce wspomina żydowskie źródło, kronika Dawida Gansa, Potomstwo Dawida (Praga 1595). Pod datą 1370 r. jest wzmianka o treści: „Casimirus, król Polski, wziął sobie za kochankę młodą Żydówkę imieniem Ester, dziewicę, której urodą nikt nie mógł w całym kraju dorównać. I była jego niewiastą przez wiele lat i przez wzgląd na nią król nadał wielkie przywileje Żydom, a ona otrzymała od króla pisma o łaskach i wolności dla Żydów”.WIELKA DAMA — DYSKRECJA
„Nie ma ziela na babskie wesela”.
(Przysłowie)
Zespołowi Reprezentacyjnemu dedykuję...
Prawie każdy lubi frywolne ploteczki. Tu w Kazimierzu można by wiele takich wystrugać. O tych z kolorowych gazet, co lubią wokół siebie szum medialny, jak i o tych, co szukają tu schronu. No i o miejscowych też by można pikantnie, rozważnie. Drewniany nos raz by się przy tym wydłużał, raz skracał.
Łaskawie tu panująca Pani na Kazimierzu — Dyskrecja — nikomu na to nie pozwala. Otula nasze życie cnotą, obdarza swoją łaską. Przyglądam się tej mądrej damie i myślę: Stworzyła wspólnie z poddanymi osobliwy świat, właściwie rezerwat.
No popatrzcie tylko, niby wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, ale nic nie jest na sprzedaż. Nie wiem do końca, co wyznacza te granice milczenia, ale w omawianym kontekście ploteczek te granice są najciekawsze. W tutejszym rezerwacie panuje specyficzna i surowa konwencja — co można, co wypada, a co nie przystoi. To bardzo ciekawy temat, ale trudny do uchwycenia w sieć. Za każdym razem, gdy chciałam go pokazać, topiłam się.
Ostatniej szarej jesieni zdarzyło się w Kazimierzu coś, co mnie do tego tematu ośmieliło. Spotkałam na koncercie Panią na Kazimierzu, która powiedziała mi tak:
„Dostaniesz zaraz do ręki sieć, właściwie instrument, dzięki któremu wolno ci będzie granice rezerwatu pokazać. Wiem, że tego nie umiesz, że to dla ciebie ryzyko. Jeżeli zrezygnujesz, to jeszcze długo nie ruszysz z tym tematem w drogę”. I dodała: „Nie martw się, koń cię poprowadzi”.
„Jak to koń?”.
„Zwyczajnie, nikt nie jest tak śmiały jak ślepy koń”.
I jeszcze dodała coś, czego nie zrozumiałam: „Ars est celare artem”¹.
Zamknęłam oczy, wzięłam konia za rękę i ruszyliśmy.
W jednej parze. Ja i on.
A było to tak.
Jesień, zimna, deszczowa, taka już bez parasoli na rynku. W miasteczku, w galerii letniej, tuż przy rynku, miał się odbyć koncert. Wiedziałam, że ten gatunek inteligenckiej refleksji mi odpowiada (pasuje) i chciałam na nim być. Wiedziałam, bo kiedyś Grażyna, koleżanka z pracy, zaprosiła nas na ich koncert do warszawskie go klubu. Po jego zakończeniu, gdy przedstawiała nas członkom zespołu, powiedziała: „Jego może znasz, jest związany z Kazimierzem. Właściwie to z kobietą stamtąd”. Nie znałam, ale się do kazimierzanki w myślach uśmiechnęłam.
Minęły dwa, może trzy lata i afisz z zapowiedzią tegoż zespołu pojawił się w Kazimierzu.
— Pusty Kazimierz, późna jesień, bilety kupimy przy wejściu — powiedziała moja przyjaciółka Beata.
Przy wejściu stał miejscowy ochroniarz. Z nieukrywaną, acz grzeczną satysfakcją z gatunku odwetowych, powiedział do Beaty:
— Biletów nie ma.
— A to gnojek, zobacz, znalazł sposób, by choć tak mi się odwinąć, jak nic innego nie może. Jak to nie ma biletów, jak widzę wolne miejsca. Nastawiłam się. Taki szary wieczór, zostaje nam herbata z rumem w Rynkowej — dodała.
Nie lubię herbaty z rumem. Wyjęłam telefon.
— Grażynko, jestem w Kazimierzu. Za parę minut twoi przyjaciele zaczną tu grać, a ja i Beatka nie mamy biletów. Pomożesz?
— Jestem z Marcinem na urlopie w Paryżu. Już dzwonię i zaraz oddzwonię.
Za moment oddzwonił Marcin:
— Mój przyjaciel już po was wychodzi. Gdzie jesteście?
Ochroniarz ukłonił się grzecznie.
Wejściówka via Paryż okazała się warta zachodu. Bo po pierwsze, w kuluarach spotkałam dobrodziejkę, która przyzwoliła mi w ogólnym zarysie temat poruszyć, a po drugie, przydzieliła mi do pomocy konia. Koncert był udany. Konwencja muzyczno-słowna o rzeczach ważnych, poważnych, taka na wesoło rymowana i szarpana ma dla mnie specyficzny, wartościowy urok. Nie wali łomem po głowie. Bez nachalności podprowadza, inspiruje, prowokuje. Śmieszy i cieszy. A w półcieniu robi swoje. Nazywają się Zespół Reprezentacyjny. Ładnie się sami bawią. To widać, słychać i czuć, że grają dla siebie, dla przyjemności. No i ten Gugała ze zniewalającym urokiem.
Z koniem przypadliśmy sobie do gustu od pierwszego wejrzenia. I od razu, zaraz po powrocie, tacy zainspirowani, napisaliśmy piosenkę. Nazwaliśmy ją Korale jak morale. Koń do dziś mi towarzyszy, nie puścił mojej ręki. I mimo że wszyscy wokół mówią: „Zlituj się nad sobą, nad swoją reputacją, tekstem i Częstochową”, odpowiadam: „Mnie i koniowi piosenka się podoba. Napisaliśmy razem utwór literacki i światu razem go odśpiewamy”.
Pani na Kazimierzu jakby nieco rozbawiona (nie wiem czym) od niechcenia powiedziała: „Nic ślepemu po zwierciadle”.
Koniu, zaczynamy. I raz, i dwa, i trzy.
KORALE JAK MORALE
Zwrotka pierwsza — kodeks
Możesz bywać, mieszkać, wpadać. Możesz kostium tu nakładać
Możesz stroić się na krzaka, na bogacza, na żebraka
Możesz sprawdzić, czy się sprawdzasz.
Mierzyć, ważyć możliwości, skalę swojej uczciwości.
Zmieniać role i wcielenia. Swój stosunek do istnienia.
Co po intelekcie chodzi, możesz mówić, tu uchodzi. Zmieniać pozy w dzień, w sezonie.
No i role narzucone.
Refren:
Bez obawy, me kochanie, tu szukanie jest na stanie.
Zwrotka druga — rozumienie
Jak to przyjmą w rezerwacie? A normalnie naturalnie.
Tu przymiarki rzecz codzienna.
I w powietrzu, i na niebie każdy tutaj szuka siebie...
Nie powiedzą, że to wiedzą.
Możesz grać te swoje role.
Dla fastrygi przymierzone (przyłożone).
Zawsze było tu cudacznie, kukiełkowo i pokracznie.
I frywolnie też tu było, ale zawsze tak tu było.
Żyć dowolnie tu przystojnie.
Refren:
Bez obawy, me kochanie, tu szukanie jest na stanie.
Zwrotka trzecia — przestroga
Gdy już poznasz te maniery i polubisz bez bariery
Gdy się wtopisz w rytm zaścianka i powolność o porankach
Nie napiszesz i nie zdradzisz, co w ploteczkę i kto wsadził.
Gdy to zrobisz, pożałujesz. Rzeka szepnie, nie pasujesz.
Nie zawrócisz kijem Wisły. Dowód dasz, że zmysły prysły.
I usłyszysz: O mój Boże, temu nic już nie pomoże.
Może świerszczyk się zlituje, no i wszystko zdementuje.
Może cicho ci podpowie:
Jak chcesz zajrzeć pod pierzynę, najpierw spróbuj, kostium przymierz.
Refren:
Bez obawy, me kochanie, tu szukanie jest na stanie.
Zwrotka czwarta — wnioski jak nioski
Ta dyskrecja w rezerwacie nie przenika w świat dziennika. Chociaż wiedzą, dużo wiedzą, nic medialnie nie powiedzą. Nikt nie widzi, nikt nie szydzi, no bo w lustrze siebie widzi. Więc nie dowiesz się, kochanie, o ploteczkach na śniadanie. Są jak pchełki, redaktorze, nawet milion nie pomoże.
Tu ploteczki, no i role, są dyskrecją osłonione.
Refren:
Bez obawy, me kochanie, tu szukanie jest na stanie.
Zwrotka piąta — na pociechę, na uciechę
Gdy zgłodniejesz i przyjedziesz
Gdy na rynku się pokręcisz, one przyjdą, drogi panie.
Przyjdą same na śniadanie.
Do śmietanki się dodadzą, ale spisać się nie dadzą.
Otulane są w morale, pozwalają na kochanie, przeponowe oddychanie.
Tu morale jak korale.
Jak woalka na kochanie.
Refren:
Bez obawy, me kochanie, tu szukanie jest na stanie.
„Prawda, koniu, że ładne? Udało nam się. Dlaczego nas tak sumitują, że to niby nie w klasie, że poziom utworu nie na tym tarasie, rozumiesz coś z tego, przyjacielu?”.
Pani na Kazimierzu nadal stała w oddali. Patrzyła raz na mnie, raz na konia i nadal dyskretnie się uśmiechała. Nie przywołała do siebie ani konia, ani mnie. Zamknęłam oczy, ścisnęłam konia za rękę i ruszyliśmy. W jednej parze. Ja i on.
„No, wio, koniku, wio. I raz, i dwa, i trzy i zaczynamy...”.
PS: „Kto poetę chce zrozumieć, musi pojechać do jego kraju” (Johann Wolfgang Goethe).
¹ Ars est celare artem (łac.) — Sztuką jest ukrycie sztuki.