- W empik go
Dwa lata wakacji. Tom 2 - ebook
Dwa lata wakacji. Tom 2 - ebook
Kiedy nadeszło lato, Robinsonowie rozpoczęli badania swojej posiadłości i wykorzystywania jej zasobów. Wkrótce rodzi się maleńka kolonia, która wydaje się harmonijnie rozwijać. To piękne porozumienie ulegnie degradacji, ponieważ pod koniec kadencji Gordona, wybór Brianta wywołuje rozłam: Doniphan, rozgoryczony, że nie został wybrany, opuszcza kolonię wraz z trzema rodakami, aby osiedlić się w innej części wyspy.
Rozstanie jest krótkotrwałe, gdyż przybycie łodzi z załogą buntowników pogodzi obie grupy w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa. Dzieci wspomagane przez Evansa i Kate, więźniów zbiegłych z rąk bandytów, stawiają odważny opór i udaje im się zniszczyć agresorów.
Za pomocą łodzi wiosłowej opuszczą swoją małą republikę, która w rzeczywistości jest Wyspą Hanowerską, położoną zaledwie kilkadziesiąt mil od chilijskiego wybrzeża. Wyłowione przez parowiec w Cieśninie Magellana, uczniowie zostają przewiezieni do Auckland, ku wielkiej radości rodziców, którzy stracili nadzieję, że po dwóch latach nieobecności zobaczą je znowu żywe.
Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie ponad 65 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66980-31-0 |
Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Briant niepokoi się o Jacques’a – Budowa zagrody i kurnika – Cukier z klonu – Wytępienie lisów – Nowa wyprawa do Sloughi Bay –Zaprzęg – Masakra fok – Święta Bożego Narodzenia – Niech żyje Briant!
Podczas nieobecności Gordona we French Den wszystko działo się dobrze. Przywódca małej kolonii mógł jedynie pochwalić Brianta, do którego wszyscy malcy bardzo się przywiązali. Gdyby nie wyniosły i zawistny charakter Doniphana, on również musiałby wysoko ocenić prawdziwe zalety swojego towarzysza.
Tak się jednak nie stało, a dzięki wpływowi, jaki miał na Wilcoxa, Webba i Crossa, ci również chętnie popierali Doniphana, gdy chodziło o przeciwstawienie się młodemu Francuzowi, tak różniącemu się charakterem i sposobem bycia od swoich anglosaskich towarzyszy.
Briant zresztą niewiele sobie z tego robił. Wykonywał, co do niego należało, nie zwracając uwagi na to, co inni o nim myślą. Jego największym zmartwieniem było niewytłumaczalne zachowanie jego brata.
Ostatnio znowu zasypywał Jacques’a pytaniami, nie otrzymując na nie odpowiedzi innej niż taka:
– Nie, bracie, nie…! Nic mi nie jest!
– Dlaczego nie chcesz nic powiedzieć, Jacques? – mówił Briant. – Nie masz racji…! To by ci ulżyło, podobnie jak mnie…! Widzę, że stajesz się coraz bardziej smutny i posępny! Posłuchaj…! Jestem twoim starszym bratem! Mam prawo znać przyczynę twego zmartwienia! Co masz sobie do zarzucenia…?
– Bracie! – odpowiedział wreszcie Jacques, jakby nie mógł się już oprzeć jakimś tajemnym wyrzutom sumienia. – To, co zrobiłem…! Ty, być może… ty byś mi wybaczył… podczas gdy inni…
– Inni? Co za inni?! – wykrzyknął Briant. – Co chcesz mi powiedzieć, Jacques?
Z oczu malca pociekły łzy, lecz mimo nalegań brata zdołał tylko wykrztusić:
– Później się wszystkiego dowiesz… Później…!
Taka odpowiedź, co było zrozumiałe, tylko zaniepokoiła Brianta. Co takiego przydarzyło się w przeszłości Jacques’owi? Tego właśnie za wszelką cenę chciał się dowiedzieć. Kiedy tylko Gordon powrócił z wyprawy, Briant podzielił się z nim wszystkim, co udało mu się wydusić z młodszego brata, prosząc go nawet o pomoc w tej sprawie.
– Nie trzeba – odpowiedział mu mądrze Gordon. – Lepiej pozwolić Jacques’owi, by sam to powiedział! Cóż takiego mógł uczynić…? Z pewnością to jakiś mały grzeszek, którego znaczenie przecenia! Poczekajmy, aż sam się wytłumaczy!
Od następnego dnia, czyli od dziewiątego listopada, młodzi osadnicy zabrali się ostro do roboty. Pracy nie brakowało. Na początek należało zaspokoić potrzeby kucharza, którego kredens zaczął świecić pustkami, mimo że sidła zastawione w okolicach French Den funkcjonowały w miarę regularnie. Prawdę mówiąc, brakowało grubszej zwierzyny. Postanowiono więc zbudować dość solidne pułapki, aby mogły w nie wpadać wigonie, pekari i guasuti, by oszczędzić trochę prochu i ołowiu.
Wymagało to podjęcia pracy, której starsi chłopcy poświęcili cały listopad – odpowiadający majowi na półkuli północnej.
Natychmiast po powrocie chłopców z wyprawy gwanaka, samicę wigonia i jej młode umieszczono tymczasowo pod rosnącymi nieopodal French Den drzewami. Tam, przywiązane długimi sznurami, mogły się poruszać w pewnym promieniu. Wystarczało to na całą letnią porę, jednak przed nadejściem zimy należało zorganizować im bardziej odpowiednie schronienie. Dlatego też Gordon zdecydował, że w tym celu u podstawy Auckland Hill, od strony jeziora, nieco poza wejściem do hallu, wybudowane zostaną szopa i zagroda zabezpieczone wysoką palisadą.
Zabrano się do roboty i pod kierownictwem Baxtera zorganizowano prawdziwy plac budowy. Przyjemnie było patrzeć, jak mniej lub bardziej zręcznie, ale gorliwie chłopcy posługiwali się narzędziami znalezionymi w skrzyni okrętowego cieśli ze schoonera – jedni piłami, inni siekierami lub toporkami. Jeżeli czasem coś im się nie udawało, wcale się tym nie zniechęcali. Średniej wielkości drzewa, ścięte u nasady i dobrze ogołocone z gałęzi, dostarczyły odpowiedniej liczby pali potrzebnych do ogrodzenia przestrzeni wystarczająco dużej, aby tuzin zwierząt mógł wygodnie żyć. Pale te, solidnie wkopane w ziemię, połączono poprzecznymi belkami, które powinny się oprzeć wszelkim próbom drapieżnych zwierząt, chcących je przewrócić lub przeskoczyć. Jeśli chodzi o szopę, to została ona zbudowana z desek poszycia „Sloughi”, co zaoszczędziło młodym cieślom trudu cięcia drzew na deski – pracy zbyt ciężkiej w tych warunkach. Następnie dach został pokryty grubą smołowaną plandeką, by mógł się oprzeć wichurom i nawałnicom. Dobra, gruba ściółka, która byłaby często wymieniana, świeża pasza z trawy, mchu i liści, których zebrano obfite zapasy, to było wszystko, czego potrzebowali, aby utrzymać zwierzęta domowe w dobrej kondycji.
Utrzymanie zagrody w należytym stanie powierzono Garnettowi i Service’owi, a ich opieka nad zwierzętami szybko została nagrodzona postępującym z dnia na dzień oswajaniem gwanaka i wigonia. W dodatku zagroda zaczęła przyjmować nowych gości. Najpierw był to jeszcze drugi gwanako, który wpadł do jednej z pułapek w lesie, następnie para wigoni, samiec i samica, złowione przez Baxtera z pomocą Wilcoxa, który także zaczął dość sprawnie rzucać bola. Znalazł się tam nawet nandu, którego zdołał dopaść Phann. Szybko zdano sobie sprawę, że z tym strusiem będzie podobnie jak z pierwszym. Mimo najlepszych chęci Service’a, w dalszym ciągu upierającego się przy swoim, również w tym przypadku nie udało się go oswoić.
Trzeba wspomnieć, że dopóki nie wybudowano szopy, każdego wieczora zamykano gwanako i wigonie w Store Room. Szczekanie szakali, piski lisów i ryki drapieżników rozlegały się tak blisko French Den, że byłoby nieostrożnością pozostawiać zwierzęta na zewnątrz.
Tymczasem, podczas gdy Garnett i Service zajmowali się opieką nad zwierzętami, Wilcox i kilku jego towarzyszy nie przestawało zastawiać sideł i pułapek, które codziennie odwiedzali. Znalazła się również praca dla dwóch malców, Iversona i Jenkinsa. Dropie, bażancice, perliczki i kusacze wymagały bowiem urządzenia kurnika, który Gordon ulokował w jednym z kątów zagrody, a maluchom przypadło zadanie opiekowania się ptactwem – z czego zresztą gorliwie się wywiązywali.
Jak widać, Moko miał teraz do dyspozycji nie tylko mleko wigoni, ale również jaja opierzonego rodu. Bez wątpienia wielokrotnie sporządzałby z nich wymyślone przez siebie desery, gdyby Gordon nie polecił mu oszczędzać cukier. Jedynie w niedziele i niektóre dni świąteczne na stole pojawiały się nadzwyczajne potrawy, którymi delektowali się Dole i Costar.
Chociaż produkcja cukru była niemożliwa, to czy nie można było znaleźć jakiegoś surowca, który mógłby go zastąpić? Service – ze swoim Robinsonem w ręku – utrzymywał, że trzeba tylko uważnie poszukać. Gordon szukał więc, i w końcu udało mu się odkryć w gąszczu Traps Woods grupę drzew, które trzy miesiące później, w pierwszych dniach jesieni, powinny się pokryć pięknym czerwonym listowiem.
– To są klony – stwierdził – drzewa cukrowe1!
– Drzewa z cukru! – wrzasnął Costar.
– Nie, łakomczuchu! Powiedziałem: cukrowe! Zatem schowaj swój język!
Było to jedno z ważniejszych odkryć, jakich dokonali młodzi koloniści od chwili zamieszkania we French Den. Nacinając pnie klonów, Gordon zebrał z nich spływający kropelkami syrop, który gęstniejąc, tworzył słodką masę. Choć był on mniej słodki od otrzymywanego z trzciny czy buraków cukrowych, był nie mniej przydatny do kuchennych potrzeb, a z pewnością lepszy od podobnego soku pozyskiwanego na wiosnę z pni brzóz.
Ponieważ mieli już cukier, wkrótce przystąpili do produkcji likierów. Za radą Gordona Moko wyrabiał je, poddając fermentacji ziarna trulca i algarrobo. Po uprzednim dokładnym rozgnieceniu ich w kadzi ciężkim drewnianym tłuczkiem otrzymał zawierający alkohol płyn, którego smak wystarczał – z braku cukru klonowego – do słodzenia ciepłych napojów. Co do liści zebranych z drzewka herbacianego, uznano, że są one równie cenne jak wonne krzewy chińskiej herbaty. Dlatego podczas wycieczek do lasu poszukiwacze nigdy nie zapominali o zrywaniu ich w dużych ilościach.
Krótko mówiąc, Wyspa Chairmana dostarczała swoim mieszkańcom może nie nadmiaru, lecz przynajmniej tego, co było konieczne do przeżycia. Jedyne, czego naprawdę brakowało – i czego należało żałować – to świeżych jarzyn. Trzeba się było zadowalać warzywami z konserw, których pozostało jeszcze około setki, lecz Gordon starał się bardzo je oszczędzać. Briant usiłował uprawiać zdziczałe ignamy, które francuski rozbitek hodował u podnóża falezy, lecz na próżno. Na szczęście nie zapomniano o selerach, które obficie rosły na brzegach Family Lake, a ponieważ nie musiano ich oszczędzać, z powodzeniem zastępowały inne jarzyny.
Rozumie się samo przez się, że sieci rybackie, rozpięte zimą na lewym brzegu rio, wraz z nadejściem lata przekształcone zostały na sieci myśliwskie. Znajdowano w nich między innymi ptakami małe kuropatwy i bernikle, z pewnością przybywające z lądów leżących daleko od Wyspy Chairmana.
Tymczasem Doniphan bardzo pragnął zbadać rozległe tereny South Moors, leżące po drugiej stronie Rio Zealand. Jednak zbyt ryzykowne było zapuszczanie się na te bagna, zalane w dużej części wodami jeziora, zmieszanymi podczas przypływów z wodami morza.
Wilcox i Webb schwytali również pewną ilość aguti – zwierząt wielkości zajęcy, których białawe, nieco suche mięso przypominało w smaku coś pomiędzy mięsem królika a wieprza. Z pewnością trudno byłoby dopaść te szybkie gryzonie w biegu – nawet przy pomocy Phanna, jednak kiedy kryły się w swoich jamach, wystarczyło lekko zagwizdać, by je wywabić z norek i schwytać. Wielokrotnie też mali myśliwi przynosili skunksy, rosomaki i zorille2, przypominające nieco kuny swoim pięknym, czarnym futrem w białe paski, lecz rozprzestrzeniające cuchnące wonie.
– Jak one mogą znosić taki smród? – zapytał któregoś dnia Iverson.
– Cóż, to kwestia przyzwyczajenia! – odpowiedział mu Service.
Podczas gdy rio dostarczało swój kontyngent galaxias, w Family Lake występowały większe gatunki, między innymi piękne pstrągi, które nawet po upieczeniu nie traciły swojego słonawego posmaku. Prawda, że zawsze można było liczyć na dobry połów pewnego rodzaju dorszy chowających się miriadami między algami i wodorostami Sloughi Bay. Następnie, kiedy wreszcie nadejdzie okres wędrówek łososi w górę nurtu Rio Zealand, Moko liczył na obfite zaopatrzenie spiżarni w mięso tych ryb, które po zasoleniu stanowiło znakomite jedzenie na sezon zimowy.
Właśnie w tym okresie na prośbę Gordona Baxter zajął się wytwarzaniem łuków z elastycznych gałęzi jesionu. Strzały robił z trzcin, uzbrajając je na końcu gwoździem, co pozwalało Wilcoxowi i Crossowi – najbardziej zręcznym po Doniphanie strzelcom – na ubicie od czasu do czasu jakiejś drobnej zwierzyny.
Tymczasem jednak, choć Gordon zawsze był przeciwny zużywaniu amunicji, nastąpiła niespodziewana okoliczność, w której został zmuszony do rezygnacji ze swego zwykłego skąpstwa.
Pewnego dnia – było to siódmego grudnia – Doniphan rzekł mu na boku:
– Gordonie, ciągle jesteśmy napastowani przez szakale i lisy! Przychodzą nocą całymi stadami i niszczą nasze sidła, a nawet porywają złapane w nie zwierzęta…! Musimy z tym raz na zawsze skończyć!
– Nie można założyć na nie pułapek? – zapytał Gordon, doskonale wiedząc, do czego zmierza jego kolega.
– Pułapki…? – odpowiedział Doniphan, który nie stracił nic ze swojej pogardy dla tych wulgarnych metod polowania. – Pułapki…! Może gdyby chodziło jedynie o szakale, na tyle głupie, by od czasu do czasu w nie wpadać. Jeśli jednak chodzi o lisy, to zupełnie coś innego! To zwierzęta zbyt przebiegłe i nie ufają niczemu, mimo ostrożności, jakie podejmuje Wilcox! Którejś nocy przedrą się przez palisadę i nie pozostawią w kurniku ani jednego żywego ptaka!
– No cóż, skoro to konieczne… – odparł Gordon. – Zgadzam się na kilka tuzinów naboi, lecz starajcie się oddawać tylko celne strzały…!
– Dobrze, Gordonie, możesz na nas liczyć! W najbliższą noc ukryjemy się w zasadzce przy ścieżce, którą podążają, i urządzimy im taką masakrę, że długo ich tu nie zobaczymy!
Wytępienie ich było sprawą naglącą. Lisy z tych regionów, a szczególnie te z Ameryki Południowej, wydają się jeszcze bardziej przebiegłe od swoich pobratymców z Europy. W okolicach hacjend dokonują ustawicznie spustoszeń, mając dość inteligencji, by przegryźć skórzane rzemienie, którymi wiąże się na pastwiskach konie lub bydło.
Kiedy nadeszła noc, Doniphan, Briant, Wilcox, Baxter, Cross i Service usadowili się na poboczu covert3 – jak w Zjednoczonym Królestwie nazywa się rozległe tereny pokryte krzakami i zaroślami. Takie covert znajdowało się blisko Traps Woods, od strony jeziora.
Phann nie został zabrany przez myśliwych, gdzie raczej przeszkadzałby, płosząc lisy. Poza tym nie było potrzeby szukania ich tropów. Nawet rozgrzany biegiem lis nie pozostawia za sobą zapachu lub jego emanacje są tak słabe, że najlepsze psy myśliwskie nie są w stanie ich wyczuć.
Było około jedenastej w nocy, gdy Doniphan i jego towarzysze rozłożyli się pomiędzy kępami dzikiego wrzosu porastającego covert.
Noc była niezwykle ciemna.
Panowała głęboka cisza, której nie mącił nawet najlżejszy podmuch wiatru, pozwalając usłyszeć lisy prześlizgujące się pośród wyschniętych traw.
Nieco po północy Doniphan zasygnalizował zbliżanie się stada tych zwierząt, pokonujących covert, by dojść do wodopoju nad jeziorem.
Myśliwi wyczekali nie bez zniecierpliwienia, aż zbierze się ich przynajmniej dwadzieścia sztuk, co trwało jakiś czas, lisy zbliżały się bowiem niezmiernie ostrożnie, jakby wyczuwając zasadzkę. Wreszcie na sygnał Doniphana rozległa się kanonada. Żaden strzał nie chybił celu. Pięć czy sześć lisów potoczyło się po ziemi, podczas gdy pozostałe, przerażone, rzucały się we wszystkie strony, w większości nie unikając śmiertelnych strzałów.
O świcie pomiędzy kępami traw porastających covert znaleziono dziesięć zastrzelonych lisów. Kiedy podczas trzech kolejnych nocy powtórzono taką masakrę, mała kolonia została uwolniona od ich niebezpiecznych wizyt, które zagrażały mieszkańcom zagrody. Ponadto zyskano około pięćdziesięciu pięknych szaro-srebrzystych skór, które, czy to jako dywany, czy jako ubrania, dodawały komfortu French Den.
Piętnastego grudnia przedsięwzięto wielką ekspedycję do Sloughi Bay. Pogoda była piękna, więc Gordon zdecydował, że wezmą w niej udział wszyscy koloniści, co najmłodsi przyjęli wielkimi oznakami radości.
Było bardzo możliwe, że gdyby wyruszyli o świcie, zdążyliby powrócić przed nocą. Gdyby jednak wydarzyło się coś niespodziewanego, będą zmuszeni spędzić jedną noc na pod drzewami.
Głównym celem wyprawy było polowanie na foki odwiedzające Wreck Coast w okresie chłodów. Rzeczywiście, produkty służące do oświetlenia, które zostały w dużej mierze zużyte podczas wieczorów i nocy tej długiej zimy, miały się wkrótce wyczerpać. Z zapasu świec zrobionych przez francuskiego rozbitka pozostały zaledwie dwa lub trzy tuziny. Jeśli chodzi o olej zawarty w baryłkach ze „Sloughi”, który służył do zasilania latarni okrętowych palących się w hallu, zużyto większą jego część, co poważnie niepokoiło przezornego Gordona.
Wprawdzie Moko zaoszczędził sporą ilość tłuszczu, którego dostarczały ustrzelone zwierzęta: przeżuwacze, gryzonie i ptactwo, ale było pewne, że te zapasy szybko zostaną wyczerpane przez codzienne użytkowanie. Otóż czy nie było możliwe uzupełnienie ich substancją, której dostarcza natura w stanie gotowym lub prawie gotowym do użycia? Czy z braku oleju roślinnego koloniści nie mogli sobie zapewnić zapasu, że tak powiem niegraniczonego, czyli oleju pochodzenia zwierzęcego?
Oczywiście, że tak, gdyby myśliwym udało się zabić pewną ilość otarii – tych pokrytych futrem zwierząt z rodziny fokowatych4, które w letniej porze dokazywały na rafach w Sloughi Bay. Należało się spieszyć, ponieważ te amfibie wkrótce miały wyruszyć dalej na południe, w rejony Oceanu Antarktycznego.
Zaplanowana ekspedycja miała zatem wielkie znaczenie i dlatego przygotowania do niej przeprowadzono w sposób gwarantujący jej powodzenie.
Od pewnego czasu Service i Garnett przykładali się, i to z dużym sukcesem, do przygotowania obydwu gwanaków do roli zwierząt pociągowych. Baxter wykonał dla nich z grubego żaglowego płótna chomąta wypełnione trawą, a chociaż nie próbowano jeszcze dosiąść tych zwierząt, to przynajmniej można było je zaprząc do wozu. Było to lepsze niż zaprzęgać siebie samych.
Tego dnia załadowano na wóz amunicję, zapasy żywości i liczne przybory – między innymi wielki rondel i pół tuzina pustych baryłek, które miano nadzieję wypełnić olejem z fok. Rzeczywiście lepiej było ćwiartować zwierzęta na miejscu, niż przywozić je do French Den, gdzie skażono by powietrze niezdrowymi wyziewami.
Wyruszyli o wschodzie słońca i przez pierwsze dwie godziny posuwali się bez większych trudności. Jeżeli fura nie jechała zbyt szybko, to dlatego, że nierówny grunt prawego brzegu Rio Zealand niezbyt się nadawał dla pojazdu zaprzężonego w gwanaki. Ale droga stała się jeszcze trudniejsza, kiedy wyprawa okrążała trzęsawisko Bog Woods i znalazła się między drzewami. Najbardziej odczuły to słabe nogi Dole’a i Costara, dlatego Gordon na prośbę Brianta pozwolił im zająć miejsce na wozie, by mogli odpocząć bez potrzeby przerywania podróży.
Około ósmej, kiedy zaprzęg poruszał się ciężko na granicy trzęsawiska, okrzyki Crossa i Webba, którzy szli nieco z przodu, przywołały najpierw Doniphana, a następnie pozostałych chłopców.
W odległości około stu kroków w mułach Bog Woods tarzało się wielkie zwierzę, które młody myśliwy natychmiast rozpoznał. Był to tłusty, różowy… hipopotam, który na swoje szczęście zniknął pod gęstą gmatwaniną bagiennych roślin, zanim można było oddać strzał. Jaki byłby pożytek z takiego bezużytecznego strzału?
– Co to było za grube zwierzę? – zapytał Dole, dość zaniepokojony już samym faktem, że je zobaczył.
– To hipopotam! – odpowiedział mu Gordon.
– Hipopotam…! Jaka zabawna nazwa!
– To znaczy „koń rzeczny” – powiedział Briant.
– Przecież wcale nie przypomina konia! – zauważył słusznie Costar.
– Jasne, że nie! – krzyknął Service. – Moim zdaniem powinno się go nazywać wieprzopotamem!
Refleksja, której nie brakowało racji, wywołała wybuch śmiechu malców.
Było już trochę po dziesiątej rano, kiedy Gordon z kolegami weszli na plażę Sloughi Bay. Postój wyznaczono blisko brzegu rio, w miejscu, gdzie założyli pierwsze obozowisko podczas rozbiórki jachtu.
Na plaży było około setki fok, które podskakiwały między skałami lub wygrzewały się w słońcu. Niektóre z nich figlowały nawet na piasku przed barierą raf.
Te ziemno-wodne zwierzęta musiały być niezbyt oswojone z obecnością człowieka. Być może nigdy go nawet nie widziały, skoro śmierć francuskiego rozbitka nastąpiła ponad dwadzieścia lat temu. Dlatego też, mimo wrodzonej ostrożności przed ludźmi polującymi na nie w okolicach arktycznych i antarktycznych, nawet najstarsze w stadzie foki nie stały na straży, by czuwać nad bezpieczeństwem innych osobników. Jednak należało się bardzo wystrzegać, by ich przedwcześnie nie wystraszyć, gdyż w kilka chwil opuściłyby to miejsce.
Natychmiast gdy tylko przybyli nad Sloughi Bay, młodzi koloniści przenieśli swoje spojrzenia ku horyzontowi, tak szeroko rozciągającemu się między American Cape a False Sea Point.
Ocean był zupełnie pusty. Stanowiło to kolejny dowód, że ten region wydawał się leżeć daleko od uczęszczanych morskich szlaków.
Tymczasem mogło się jednak zdarzyć, że jakiś statek pojawi się w polu widzenia. W takim przypadku punkt obserwacyjny umieszczony na grzbiecie Auckland Hill lub na szczycie False Sea Point, gdzie zostałoby wciągnięte jedno z dział ze schoonera, byłby lepszy niż maszt sygnałowy, by przyciągnąć uwagę. Wymagałoby jednak trzymania warty w dzień i w nocy daleko od French Den. Gordon uznał więc taki pomysł za niewykonalny. Przyznał mu rację nawet Briant, którego cały czas tak bardzo absorbowała kwestia powrotu do ojczyzny. Chłopcy bardzo żałowali, że French Den nie leżała z tej strony Auckland Hill, gdzie rozciągał się widok na Sloughi Bay.
Po szybkim posiłku, w chwili kiedy południowe słońce zapraszało foki do wygrzewania się na wybrzeżu, Gordon, Briant, Doniphan, Cross, Baxter, Webb, Wilcox, Garnett i Service szykowali się do polowania na nie. W tym czasie Iverson, Jenkins, Jacques, Dole i Costar mieli pozostać w obozowisku pod opieką Moko, podobnie jak Phann, którego nie wolno było wypuścić na stado fok. Ktoś zresztą musiał przypilnować gwanak, które pasły się pod drzewami na skraju lasu.
Na wyprawę zabrano z kolonii całą broń palną, fuzje i rewolwery wraz z amunicją w wystarczającej ilości, a Gordon tym razem się nie targował, gdyż chodziło o wspólny interes.
Przede wszystkim należało odciąć fokom drogę ucieczki do morza. Dowodzenie tą akcją chłopcy chętnie powierzyli Doniphanowi, który postanowił, że przejdą wzdłuż rio aż do jego ujścia, kryjąc się za wyniosłościami brzegu. Stamtąd łatwo będzie się przemieszczać wzdłuż raf i osaczyć foki na plaży.
Plan Doniphana zrealizowano z wielką ostrożnością. Młodzi myśliwi, rozstawieni w odstępach od trzydziestu do czterdziestu kroków jeden od drugiego, utworzyli wkrótce półokrąg pomiędzy piaszczystym wybrzeżem a morzem.
Wówczas na znak dany przez Doniphana wszyscy się zerwali, równocześnie rozległ się huk; każdy strzał był celny.
Te foki, które nie zostały trafione, zerwały się gwałtownie, poruszając ogonami i płetwami. Przestraszone hukiem wystrzałów rzuciły się, podskakując, ku rafom.
Ścigały je kule rewolwerów. Doniphan był w swoim żywiole i dokonywał cudów, podczas gdy jego towarzysze naśladowali go, jak umieli najlepiej.
Masakra trwała zaledwie kilka minut, mimo że amfibie były ścigane aż do ostatniego pierścienia skalistych raf. Pozostałe przy życiu foki zniknęły poza nimi, a na wybrzeżu pozostało około dwudziestu zabitych lub rannych.
Wyprawa była w pełni udana, a myśliwi, powróciwszy do obozowiska, rozłożyli się pod drzewami na najbliższych trzydzieści sześć godzin.
Po południu chłopcy zajęli się pracą, która była dość odrażająca. Było to jednak konieczne, więc przyłączyli się do niej wszyscy, nawet Gordon. Najpierw należało przyciągnąć na plażę wszystkie foki, które padły pomiędzy rafami. Chociaż zwierzęta nie były zbyt wielkie, sprawiło im to sporo trudności.
W tym czasie Moko ustawił na dwóch dużych kamieniach wielki rondel i rozpalił pod nim ognisko. Mięso fok poćwiartowano na pięcio-, sześciofuntowe kawałki i umieszczono w rondlu, napełnionym wcześniej słodką wodą z rio, zaczerpniętą podczas odpływu. Wystarczyło kilka chwil, by na powierzchni wrzątku pojawił się jasny olej, którym sukcesywnie napełniano kolejne baryłki.
Ze względu na rozchodzące się przykre zapachy trudno było wytrzymać w pobliżu ogniska. Chłopcy zatykali sobie nosy, lecz nie uszy, co pozwalało słyszeć żarty, do których prowokowało to nieprzyjemne zajęcie. Nawet delikatny „lord Doniphan” nie wzbraniał się przed tą pracą, którą kontynuowano również następnego dnia.
Pod koniec drugiego dnia Moko miał już kilkaset galonów oleju. Wydawało się, że jest to dostateczna ilość, by zapewnić oświetlenie we French Den na cały czas następnej zimy. Foki zresztą nie powróciły już na skały ani na brzeg i niewątpliwie nie miały się pojawić na wybrzeżu Sloughi Bay do czasu, kiedy zapomną o strachu.
Następnego dnia rano cały obóz już od świtu był na nogach, jak można twierdzić – ku ogólnemu zadowoleniu. Poprzedniego wieczora załadowano na wóz baryłki, wszystkie narzędzia i przybory. Ponieważ wóz w drodze powrotnej był znacznie cięższy, gwanaki nie mogły ciągnąć go zbyt szybko, dodatkowo bowiem teren wznosił się wyraźnie w kierunku Family Lake.
W chwili wyjazdu powietrze ponownie wypełniły ogłuszające krzyki tysięcy drapieżnych ptaków, błotniaków5 i sokołów, nadlatujących z głębi wyspy i zaciekle rzucających się na resztki fok, po których wkrótce nie pozostało ani śladu.
Po oddaniu ostatniego salutu fladze Zjednoczonego Królestwa łopoczącej na szczycie Auckland Hill, po ostatnim rzucie oka na horyzont oceanu mała gromada wyruszyła w drogę powrotną wzdłuż prawego brzegu Rio Zealand.
Powrotu nie zakłócił żaden incydent, a mimo trudnego terenu gwanaki spisały się dzielnie, wspomagane w trudniejszych miejscach ramionami starszych chłopców – wyprawa powróciła więc do French Den przed szóstą wieczorem.
Następny dzień i kolejne zostały poświęcone na zwykłe zajęcia. Olej z fok wypróbowano w lampach latarń okrętowych i choć, jak stwierdzono, dostarczał dość słabego światła, powinno ono wystarczyć do oświetlenia wnętrza hallu i Story Roomu. Nie musieli więc obawiać się ciemności podczas długich zimowych miesięcy.
Tymczasem zbliżało się Christmas, tak radośnie świętowany przez Anglosasów dzień Bożego Narodzenia. Gordon chciał, nie bez powodu, by obchodzono je jak najbardziej uroczyście. Byłoby to jakby wspomnienie skierowane ku utraconej ojczyźnie, jakby przesłanie ich serc ku nieobecnym rodzinom! Ach, gdyby można było usłyszeć wszystkie te dzieci, zdające się wołać: „Jesteśmy tutaj… wszyscy! Żywi… naprawdę żywi! Jeszcze nas zobaczycie…! Bóg nas do was zaprowadzi!”. Tak…! Oni jeszcze zachowywali nadzieję, której nie mieli już ich rodzice gdzieś tam w Auckland – nadzieję, że ujrzą ich pewnego dnia!
Gordon obwieścił więc, że dwudziesty piąty i dwudziesty szósty grudnia będą dniami świątecznymi we French Den. Na te dwa dni zostaną zawieszone wszelkie prace. Pierwsze Christmas na Wyspie Chairmana będą tym, czym są w wielu krajach Europy – najważniejszymi dniami w roku.
Można sobie łatwo wyobrazić, z jaką radością przyjęto propozycję Gordona! Było oczywiste, że dwudziestego piątego grudnia będzie wystawna uczta, na którą Moko obiecywał różne cuda. Obaj z Service’em nie przestawali tajemniczo szeptać o tym, podczas gdy Dole i Costar z góry się oblizując, usiłowali odkryć sekret ich narad. Zresztą kredens był na tyle dobrze zaopatrzony, by dostarczyć składników na uroczysty posiłek.
Nadszedł wielki dzień. Powyżej drzwi do hallu, od zewnątrz, Baxter i Wilcox artystycznie rozmieścili liczne chorągiewki, proporczyki i flagi ze „Sloughi”, co nadało French Den niezwykle świąteczny wygląd.
Wczesnym rankiem głośny wystrzał armatni obudził wesołe echa w Auckland Hill. To było jedno z działek, ustawione w okienku hallu, które odpalił Doniphan na cześć Christmas.
Malcy pospieszyli zaraz do starszych chłopców z życzeniami, które spotkały się z prawie ojcowską reakcją. Były nawet powinszowania dla przywódcy Wyspy Chairmana, które dość zgrabnie wyrecytował Costar.
Na tę okoliczność każdy włożył swoje najlepsze ubranie. Pogoda była wspaniała, więc przed i po śniadaniu był czas na spacery wzdłuż jeziora i różne gry na Sport Terrace, w których wszyscy chcieli brać udział. Na pokład jachtu zabrali przecież sprzęt do wielu gier, tak bardzo popularnych w Anglii: bule, piłki, kije i rakiety do golfa, który polega na trafianiu kauczukowymi piłeczkami do dołków wykopanych w sporych odległościach; do footballu, w którym skórzaną piłkę uderza się nogami; do gry w bowls, w której rzucanym ręcznie drewnianym kulom należy zręcznie nadawać odpowiedni kierunek w związku z ich owalnym kształtem; i wreszcie do gry fives6, która polega na odbijaniu piłki o ścianę.
Dzień był dobrze wypełniony zabawami, którym z wielką radością oddawali się zwłaszcza malcy. Wszyscy bawili się znakomicie. Nie doszło do żadnych sprzeczek czy kłótni. Briant starał się szczególnie zabawiać Dole’a, Costara, Iversona i Jenkinsa, ale nie potrafił spowodować, by przyłączył się do nich jego młodszy brat Jacques. Mimo uwag rozsądnego Gordona odrębną grupę utworzył Doniphan ze swoimi kolegami – Webbem, Crossem i Wilcoxem. Kiedy wreszcie ponowny wystrzał armatni obwieścił porę obiadu, młodzi biesiadnicy radośnie podążyli zająć miejsca w jadalni Store Roomu.
Na wielkim stole przykrytym ładnym białym obrusem centralne miejsce zajmowała choinka ustawiona w dużym garnku, otoczona zielenią i kwiatami. Z jej gałązek zwisały małe chorągiewki w barwach Anglii, Stanów Zjednoczonych i Francji.
Moko przeszedł doprawdy samego siebie w doborze menu i był niezwykle dumny z pochwał prawionych jemu samemu i jego wspaniałemu pomocnikowi Service’owi. Christmas na Wyspie Chairmana uświetniły wspaniałe dania: duszone aguti, potrawka ze smażonych kusaczy, pieczony zając nadziany aromatycznymi ziołami, drop z uniesionymi skrzydłami i dziobem, podany jak bażant, trzy puszki konserwowanych warzyw, pudding, i to jaki pudding! – podany w formie piramidy z korynckimi rodzynkami i owocami algarrobo, które od ponad tygodnia moczyły się w brandy, wreszcie kilka kieliszków claretu i sherry oraz likiery, kawa i herbata do deserów – doprawdy było czym wspaniale świętować rocznicę Bożego Narodzenia na Wyspie Chairmana.
Wtedy Briant wzniósł serdeczny toast na cześć Gordona, który odpowiedział mu, pijąc za zdrowie małej kolonii i za pamięć nieobecnych rodzin.
W końcu – co było bardzo wzruszające – podniósł się Costar i w imieniu najmłodszych podziękował Briantowi za poświęcenie, którego dowody wielokrotnie im dawał.
Briant nie potrafił opanować wzruszenia, kiedy rozbrzmiały gromkie okrzyki „hurra!” na jego cześć – „hurra!”, które nie znalazły oddźwięku jedynie w sercu Doniphana.
1 Klon cukrowy (Acer saccharum) – gatunek z rodziny klonowatych; występuje pospolicie w lasach wschodniej Ameryki Północnej, gdzie jest jednym z najważniejszych drzew w gospodarce leśnej; wydziela słodki sok, z którego otrzymuje się syrop klonowy, a także cukier; syrop można także uzyskać z klonu czerwonego (Acer rubrum) i klonu srebrzystego (Acer saccharinum), lecz żaden gatunek klonów nie rośnie na półkuli południowej.
2 Skunks (tu: skunks patagoński, surillo, Conepatus humboldtii) – drapieżny ssak z rodziny skunksowatych, zamieszkujący południową Argentynę i przyległe tereny Chile; rosomak (grizon, Galictis vittata) – drapieżny ssak z rodziny łasicowatych żyjący w Ameryce Południowej; występuje na otwartych terenach trawiastych i w lasach, często w pobliżu zbiorników wodnych; zorilla (Ictonyx striatus) – drapieżny ssak z rodziny łasicowatych, żyjący w południowej i środkowej Afryce; zagrożony wystrzykuje w kierunku napastnika cuchnącą ciecz, podobną do skunksiej.
3 Covert (ang.) – zagajnik, kryjówka; ukryty, zamaskowany.
4 Otaria (uchatka patagońska, Otaria flavescens) – morski ssak drapieżny z rodziny uchatkowatych, występujący u południowych wybrzeży Ameryki Południowej; fokowate (foki, Phocidae) – dawniej do tej rodziny zaliczano też zwierzęta z rodziny uchatkowatych; wcześniej J. Verne twierdził, że chodzi o kotiki.
5 Błotniaki (Circinae) – podrodzina wędrownych ptaków z rodziny jastrzębiowatych; obejmuje gatunki drapieżne zamieszkujące półkulę północną, Afrykę i Australazję.
6 Fives (ang. „piątki”) – gra podobna zarazem do squasha i tenisa ziemnego, polegająca na odbijaniu piłki o ścianę gołymi rękoma przez dwie lub cztery osoby, popularna w Anglii.