Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa ognie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa ognie - ebook

I rzekł Lucyfer: „Powstańmy wszyscy przeciwko Niemu i zburzmy mury niebios…”

Jest rok 1348. Thomas, okryty niesławą rycerz, znajduje w wymarłej normandzkiej wiosce młodą dziewczynę, sierotę, której rodzinę zabrała Czarna Śmierć, irytujące wcielenie niewinności. To od niej dowiaduje się, że zaraza stanowi zaledwie jeden z aspektów znacznie większego kataklizmu – upadłe anioły pod wodzą Lucyfera wypowiedziały właśnie drugą wojnę mieszkańcom Nieba, a areną tego konfliktu stał się świat ludzi. Czy za opowieścią dziewczyny stoi obłęd czy może głęboka wiara? Ona sama jest pewna, że odwiedzają ją anioły. Wierzy, że w snach przemawiają do niej zmarli. A teraz przekonała niewiernego Tomasza, by przeprowadził ją przez wyniszczony i zdeprawowany kraj aż do Awinionu. Tam ponoć wiedzie dziewczynę misja. Tam ma zmierzyć się z rujnującym świat złem i przywrócić zdradzonemu rycerzowi utraconą szlachetność i nadzieję na zbawienie. Gdy siły zła rozpętają piekło na ziemi i ujawni się prawdziwa natura dziewczyny, Thomas będzie musiał stanąć do walki na makabrycznym polu bitwy na którym ścierają się siły aniołów, demonów, świętych i wskrzeszonych zmarłych, a stawką tej wojny okaże się skarb najważniejszy – ludzka dusza.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-90-0
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I nastały oto dni, gdy Pan odwró­cił Swe obli­cze od zamętu spraw czło­wie­czych, a anioły, które pozo­stały Mu wierne, powie­działy jeden do dru­giego: teraz my sami musimy się trosz­czyć o los dzieci Adama. Jak zde­cy­do­wały, tak uczy­niły, naj­le­piej, jak potra­fiły.

Tym­cza­sem trze­cia część wszyst­kich anio­łów, te, które już wcze­śniej pod­nio­sły bunt prze­ciwko Panu, spoj­rzały na zie­mię i zoba­czyły, że nie chroni jej teraz Boska ręka; zoba­czyły, jak zimne powie­trze prze­peł­nia czło­wie­cze niziny i jak mroźne stały się mor­skie fale.

Jeden z upa­dłych anio­łów, ten imie­niem Uzziel, rzekł: To z powodu czło­wieka zosta­li­śmy strą­ceni, albo­wiem nie chcie­li­śmy ugiąć przed nim kolan; pod­dajmy więc Pana pró­bie, prze­ko­najmy się, cóż uczyni, jeśli na naj­po­tęż­niej­sze ludz­kie kró­le­stwa ześlemy plagę głodu. To powie­dziaw­szy, anioł wzle­ciał z otchłani na zie­mię poprzez mor­skie wody i spro­wa­dził desz­cze. Rzę­si­ste ulewy zdu­siły kłosy psze­nicy i owsa, które padły w błoto poła­mane bądź uwię­dły i prze­gniły. Bydlęta zaczęły cho­ro­wać i zdy­chać całymi sta­dami, a wów­czas dzieci Adama poznały smak głodu. Czło­wiek zjadł wszystko, co było do zje­dze­nia, a potem nie miał już nic. I liczni spo­śród nich pomarli. I nie­któ­rzy zaczęli nacho­dzić cmen­ta­rze i spo­ży­wać świeżo pocho­wane ciała. A w ustach zro­dzo­nych w tych latach dzie­cią­tek, tych, które wyżyły, wyro­sły jedy­nie dwa­dzie­ścia dwa zęby.

A Pan na to nie odpo­wie­dział.

Wów­czas to inny z upa­dłych, anioł Belie­lem zwany, rzekł: To z powodu ludzi wybu­chła ta wojna w Nie­bie­siech. Pod­dajmy więc czło­wieka pró­bie wojen, niech zwrócą się prze­ciwko sobie jego naj­moż­niej­sze kró­le­stwa. Zstą­pił więc na zie­mię poprzez stud­nie króla potęż­nej wyspy i natchnął go dumą. A kiedy ów władca prze­mó­wił, zaprzy­siągł solen­nie, że już nie­ba­wem ozdobi skroń koroną jesz­cze więk­szej dzie­dziny, którą zagar­nie siłą wła­snego mie­cza. Tak też uczy­nił: przy­był na wybrzeże sąsiada, pro­wa­dząc za sobą zbrojne oddziały pod barw­nymi sztan­da­rami. Monar­cha więk­szego kró­le­stwa, widząc, iż jego wło­ściom zagraża nie­bez­pie­czeń­stwo, posłał prze­ciw najeźdź­com potężne konne hufce, wojow­ni­ków zaku­tych w pan­ce­rze z żelaza i ze sre­bra. Ude­rzyli oni w wyspia­rzy, któ­rzy zasy­pali ich strza­łami prze­szy­wa­ją­cymi naj­grub­sze tar­cze i napier­śniki, i wszyst­kich ich zabili. Tak oto roz­po­częła się ta długa wojna.

A Pan na to nie odpo­wie­dział.

Naon­czas pierw­szy pośród upa­dłych, anioł Lucy­fe­rem zwany, rzekł: Nasz dawny nie­przy­ja­ciel pogrą­żony jest we śnie. Jeśli nie wyko­rzy­stamy tej chwili, nastaną zapo­wie­dziane przez Niego Dni Ostat­nie, kiedy zgi­niemy zmiaż­dżeni Jego sto­pami i znisz­czy nas na zawsze. Powstańmy więc wszy­scy prze­ciwko jego mocy, zburzmy mury Nie­bios i wstrzą­śnijmy duszami spra­wie­dli­wych. Pochwyćmy naszych aniel­skich braci za gar­dła i strąćmy ich do pie­kła, by móc potem żyć, jak żyli­śmy daw­niej, tam na Wyso­ko­ściach.

Nie­któ­rych wszakże zdjął lęk na myśl o potę­dze anio­łów Boga, któ­rych zastępy były licz­niej­sze i któ­rych gene­ra­łami byli Uriel, Gabriel i Michał – ci, któ­rzy prze­trą­cili grzbiet samemu Lucy­fe­rowi i zesłali go mię­dzy roz­grzane węgle, głę­boko w trze­wia ziemi, by poczer­nił obli­cze popio­łem i uznał, iż jest niżej posta­wiony niż Pan.

Inni jesz­cze oba­wiali się, że Bóg ock­nie się z drzemki i poka­rze ich bólem i ogniem tak gorą­cym, do jakiego nawet oni nie przy­wy­kli, bądź znisz­czy ich bez reszty i osta­tecz­nie.

Widząc to, pierw­szy pośród upa­dłych prze­mó­wił. Zmierzmy się z nim – rzekł – jesz­cze ten jeden raz. To z powodu czło­wieka musie­li­śmy ścier­pieć znie­wagę, to ze względu na ludzi zosta­li­śmy prze­gnani, to po to, by oni zaznali pokoju, nas zamu­ro­wano w pod­zie­miu. Prze­bijmy pię­ściami skle­pie­nie Pie­kła i wymor­dujmy pomiot Adama. Albo­wiem jeśli wów­czas Bóg nie powsta­nie, jeśli nie ruszy, by oca­lić naj­ulu­bień­sze ze Swych stwo­rzeń, wie­dzieć będziemy, że sen Jego jest głę­boki i będziemy mogli chwy­cić go za włosy i strą­cić w niziny.

Wtedy to upa­dły noszący imię Azza­zel zapy­tał: Czy zgła­dzimy ich ogniem, czy mro­zem?

A Lucy­fer odpo­wie­dział: Żadną z tych metod.

Jak więc? – spy­tał anioł nik­czemny.

Zabije ich wielka zaraza – odpo­wie­dział Lucy­fer.

Tak się też stało.

Od dnia, w któ­rym Pan zstą­pił i naro­dził się mię­dzy ludźmi, minęło wła­śnie lat tysiąc i trzy­sta czter­dzie­ści osiem.Jeden. Słowo o oślicy

Jeden
Słowo o oślicy

Żoł­nie­rze zna­leźli oślicę w pią­tek. Bydlę było kulawe, a jego żebra dało się poli­czyć bez więk­szego trudu; słabe ciało nie pozwa­lało ucie­kać ani nawet zary­czeć w obro­nie, lecz oślica nie wyda­wała się chora. Była po pro­stu stara.

Oślica spo­glą­dała na ludzi z nadzieją spod wierzby, mach­nię­ciami ogona prze­ga­nia­jąc lepiące się do jej boków muchy. Ten gruby – nikt nie miał poję­cia, jakim cudem zacho­wał w tych cza­sach swą tuszę – chwy­cił swój młot bojowy i chciał zakoń­czyć męki stwo­rze­nia cio­sem w łeb, lecz powstrzy­mał go Tho­mas. Ski­nął na pobli­ską sto­dołę. Roz­sąd­niej będzie zapro­wa­dzić oślicę tam, gdzie dach osłoni ich przed nad­cią­ga­ją­cym desz­czem. Gode­froy potak­nął ski­nie­niem.

Czte­rej męż­czyźni wędro­wali w łach­ma­nach i pordze­wia­łych pan­cer­zach; już od wielu tygo­dni szli bez solid­nego posiłku. Kar­mili się znaj­do­waną po cha­tach zepsutą strawą; jadali zbie­raną w rowach rukiew i pałki wodne, wyszu­ki­wali dżdżow­nice, żuki, robaki, żołę­dzie. Raz pożarli nawet gni­ją­cego kota. Trawy wszy­scy mieli w brzu­chach tyle, że szczali na zie­lono. Zaraza nie oka­zała tej doli­nie lito­ści; zabiła tak wielu chło­pów, że mimo żyznej gleby chleba nie było ni­gdzie. Nie miał kto robić kosą, bra­ko­wało kobiet do zbie­ra­nia i młó­ce­nia plo­nów, ze świecą można było szu­kać mły­na­rzy, co zmie­li­liby ziarno, i pie­ka­rzy, któ­rzy roz­pa­li­liby piece. Cho­roba, przez wielu zwana Wiel­kim Morem, prze­cho­dziła z czło­wieka na czło­wieka w zagad­kowy, acz nie­ubła­gany spo­sób, rów­nie łatwo, jak ludzie wymie­niają się uści­skiem dłoni, jak dziecko wykrzy­kuje imię przy­ja­ciela, jak kobieta znaj­duje inną ukrad­ko­wym spoj­rze­niem. W tych dniach nikt już nie spo­glą­dał na sąsiada, nikt nikogo nie zaga­dy­wał. Plaga doświad­czyła tę część Nor­man­dii tak okrut­nie, że nie spo­sób było grze­bać kolej­nych umar­łych; zrzu­cano ich na stosy pod gołym nie­bem, gdzie odziani w brudne, dłu­gie koszule cuch­nęli w sierp­nio­wym słońcu, nakryci gęstymi rojami much. Zale­gali na dła­wio­nych przez chwa­sty polach żyta i owsa, na które wybie­gli w ostat­nich chwi­lach, zdjęci deli­rium. Padali żało­śnie w cie­niu miej­skich kościo­łów, dokąd doczoł­gi­wali się z nadzieją, iż ten ostatni gest pozwoli skró­cić czas, jaki ich dusze spę­dzą w czyśćcu. Zamie­rali niczym ptaki przy­kle­jone do wapien­nych ścian, o które chło­dzili roz­pa­lone gorączką czoła. Niektó­rzy psuli się we wła­snych domach, gdyż byli ostat­nimi z rodziny i nie było komu ich wynieść. Co bar­dziej zamożni pró­bo­wali zbiec, lecz cho­roba nękała ich i dopa­dała nawet pośród wzgórz, na mokra­dłach oraz w dają­cych złudną ochronę, oto­czo­nych murami posia­dło­ściach.

***

Żoł­nie­rze roz­pa­lili ogień w sto­dole sto­ją­cej w pobliżu wąskiego stru­mie­nia i gorzelni. Drewno było wil­gotne i nie­przy­jem­nie kop­ciło, co doskwie­rało tym bar­dziej, że bra­ko­wało tu komina. Sadza malo­wała ściany na czarno. Wkrótce jed­nak kro­ili już ośle udźce, nadzie­wali pla­stry mięsa na patyki i poże­rali je pra­wie surowe, gdyż nie byli w sta­nie zacze­kać, by ogień zro­bił swoje. Obli­zy­wali uwa­lane we krwi palce i kiwali do sie­bie gło­wami, ponie­waż wypeł­nione po brzegi usta nie pozwa­lały pochwa­lić smacz­nego posiłku sło­wami.

Poma­rań­czowe słońce zacho­dziło z wolna mię­dzy oło­wia­nymi chmu­rami, które chwilę temu splu­nęły desz­czem. Wtem przez drzwi zaj­rzała do sto­doły dziew­czyna.

– Dzień dobry.

Żoł­nie­rze zamarli, prze­stali prze­żu­wać. Wszy­scy z wyjąt­kiem Tho­masa.

Nie­zna­joma była w bar­dzo nie­for­tun­nym wieku na spo­tka­nie z tymi męż­czy­znami; zbyt już doj­rzała, by czuć się bez­piecz­nie, a jed­no­cze­śnie za młoda, by rozu­mieć dla­czego. Lnia­nej barwy włosy, które suche i nie­prze­tłusz­czone byłyby zapewne ładne, kle­iły się jej do karku, a roz­ro­śnięte przed­wcze­śnie stopy dziw­nie nie paso­wały do chu­dych jak patyki nóg.

– Dzień dobry – powtó­rzyła.

– I tobie rów­nież dzień dobry. – Gode­froy nachy­lił ku niej całe swoje smu­kłe ciało, niczym kocur na widok tłu­stego wró­belka.

– Bru­kiew jecie – stwier­dziła rze­czowo.

– Nie. To oślina. Chcesz kawa­łek?

Pro­po­zy­cja zabrzmia­łaby może przy­jaź­nie, lecz skła­da­jąc ją, Gode­froy pokle­pał butwie­jącą belkę, na któ­rej sam sie­dział. Jeśli dziew­czyna ma ochotę na poczę­stu­nek, powinna się do niego przy­siąść.

– Nie. Była uwią­zana w lesie, chcie­li­śmy ją ukryć. Musiała się zerwać. Nazywa się Bru­kiew – rzu­ciła nie­zna­joma.

– Cóż – odparł Tho­mas. – Zna­czy, że uśmiech­nęło się do nas szczę­ście. W pią­tek mięsa jeść nie wolno, ale bru­kwią można paść się do woli.

Jego towa­rzy­sze par­sk­nęli śmie­chem.

– Aleś ty wyga­dany, Tho­mas – zauwa­żył Gode­froy, pod­kre­śla­jąc koń­cowe S, na któ­rego wyma­wia­nie zawsze nale­gała matka Tho­masa, pół Hisz­panka z pocho­dze­nia. – Praw­dziwy, kurwa, pani­czyk.

– Naprawdę mamy dziś pią­tek? – upew­nił się ten gruby, na co Tho­mas i Jacquot, żoł­nierz z leniwą powieką, zgod­nie poki­wali gło­wami.

W tej chwili jadł już tylko Tho­mas. Pozo­stali uważ­nie obser­wo­wali dziew­czynę. Stała w bez­ru­chu.

– Chodź, sia­daj tu ze mną – zachę­cił ponow­nie Gode­froy i raz jesz­cze pokle­pał belkę. Drugą dło­nią odgar­nął z twa­rzy tłu­sty kosmyk czar­nych wło­sów. Nosił biżu­te­rię, co u tak brud­nego męż­czy­zny wyglą­dało dziw­nie nie na miej­scu. Wzrok dziew­czyny spo­czął na jaspi­so­wym krzy­żyku, który koły­sał się na jego szyi na zło­tym łań­cuszku. Takim cac­kiem mogłaby się zdo­bić żona seigneura.

– Potrze­buję pomocy – powie­działa.

– Wejdź i usiądź. Wszystko mi opo­wiesz.

W tych cza­sach nikt nie łak­nął bli­sko­ści obcych; nagle zaświ­tało jej w gło­wie, że ten czło­wiek może mieć bar­dzo nie­czy­ste myśli.

_Gwałt. To się nazywa gwałt. Zgwałci mnie._

Pomy­ślała, że mogłaby się odwró­cić i uciec na swoje drzewo, lecz tych czte­rech wska­zał jej prze­cież anioł, i to on skie­ro­wał ją do sto­doły. Wie­działa, że był anio­łem, ponie­waż miał (a może miała?) uro­czą twarz i kasz­ta­nowe włosy, które nie wil­gły na desz­czu, a także ponie­waż wyglą­dał (wyglą­dała?) jak istota w pół drogi mię­dzy męż­czy­zną a kobietą, za to pięk­niej­sza od każ­dego czło­wieka, jaki cho­dził po świe­cie. Wycią­gnął po pro­stu palec i powie­dział: „Idź, zobacz”. Prze­ma­wia­jące do niej anioły, a spo­tkała już przy­naj­mniej trzy, posłu­gi­wały się tą samą nor­mandzką fran­cusz­czy­zną co ona, i zawsze mocno ją to dzi­wiło. Czy nie powinny mówić z cudzo­ziem­skim akcen­tem?

Zaufała anio­łowi, mimo że zdą­żył już znik­nąć. Tego widy­wała naj­czę­ściej i chęt­nie nazy­wała go w myślach „swoim anio­łem”.

Nie ucie­kła.

– Ktoś musi mi pomóc zło­żyć papę do grobu.

– Głu­pia dziwko, teraz nie ma już gro­bów. I tak wszy­scy jeste­śmy już pogrze­bani. Wyrzuć po pro­stu jego gnaty za próg. Ktoś go w końcu zabie­rze.

– Kto?

– Skąd mam wie­dzieć, u dia­bła? Prze­cież to ty miesz­kasz w tej dziu­rze. Może jakieś wio­skowe zakon­nice, mnisi czy kto inny. Tak czy siak, wszy­scy wyrzu­cają swo­ich na ulice.

– Ale nie dam rady go dźwi­gnąć.

– Cóż, ja go dźwi­gać nie będę. Prze­ży­łem tak długo nie po to, by teraz naba­wić się moru od jakie­goś mar­twego kmiota.

– On nie jest kmio­tem.

– Gówno mnie to obcho­dzi.

– Pro­szę.

– Daj sobie spo­kój, dziew­czyno – rzu­cił Tho­mas. – Wra­caj do domu.

Ten męż­czy­zna był inny; nie bała się go, choć był wśród nich naj­bar­dziej rosły; egzo­tyczny, z dłuż­szymi, ciem­nymi wło­sami; przy­stojny, mimo że na jego nosie wid­niały ślady wię­cej niż jed­nego zła­ma­nia, a poli­czek zna­czyła nie­równa bli­zna. Miał ze wszyst­kich najwię­cej zbroi, stal chro­niła mu barki i nogi. Nosił też długą kol­czugę. Na kap­tur z meta­lo­wych oczek nało­żył jed­nak sze­roki, chłop­ski sło­miany kape­lusz, w któ­rym tkwiła rogowa łyżka. Był w oczy­wi­sty spo­sób nie­bez­pieczny, lecz zara­zem tro­chę też komiczny. Prze­mó­wił do niej może i szorstko, ale takim tonem, jakim doro­sły zwraca się do dziecka, by uchro­nić je przed kło­po­tami.

Spodo­bał się jej.

– Chwi­leczkę – zwró­cił się do dziew­czyny Gode­froy. – Ile ta pomoc jest dla cie­bie warta?

Zbójcy. Tak brzmiało słowo, jakim okre­ślano takich jak oni. Ludzi, któ­rzy przed wojną z Angli­kami byli żoł­nie­rzami, lecz teraz krą­żyli po trak­tach bądź kryli się w leśnych ostę­pach i rabo­wali podróż­nych. Jesz­cze zanim wybu­chła zaraza, papa roz­ma­wiał z sąsia­dami o tym, co począć, jeśli we wsi poja­wią się zbójcy.

A teraz wła­śnie się poja­wili i nikt nie był w sta­nie przyjść jej z pomocą.

Dla­czego anioł znik­nął? Dla­czego posłał ją pro­sto w ręce bandy zło­dziei?

– Mamy garść sre­bra – powie­działa. – I tro­chę ksią­żek.

– Nie chcę sre­bra.

– To bar­dzo dobre książki. Więk­szość jest nowa, pro­sto z pary­skiego uni­wer­sy­tetu.

– Książki nadają się naj­wy­żej do pod­cie­ra­nia dupy. Chcę złota.

– Nie mam złota.

– Ależ oczy­wi­ście, że masz.

Gode­froy wstał z miej­sca, na co Tho­mas prze­stał jeść. Gode­froy pod­szedł do dziew­czyny i wyce­lo­wał dwoma pal­cami dokład­nie tam, gdzie pod brudną sukienką kryło się jej łono.

– O tutaj – rzu­cił. – Myślę, że cho­wasz tam tro­chę złota. Mam rację?

Roze­śmiał się tylko ten gruby, lecz był to pusty śmiech. Żad­nemu z żoł­nie­rzy nie podo­bała się ta cecha herszta: upodo­ba­nie do mocno nie­doj­rza­łych owo­ców. Dziew­czyna wciąż miała deli­katną, drobną budowę dziecka, lecz spoj­rze­nia rzu­cała nie­omal kobiece; musiała być na gra­nicy pierw­szego krwa­wie­nia. Gdyby prze­żyła, w naj­bliż­sze lato byłaby już wysoka.

– Jezu­sie Naza­reń­ski, Gode­froy, zostaw ją – ode­zwał się Tho­mas.

– To zacho­wuję wyłącz­nie dla męża.

– Ha! – szczek­nął Gode­froy, wyraź­nie ucie­szony z tak wyra­fi­no­wa­nego akcentu w roz­mo­wie. – A gdzież on jest teraz?

– Nie wiem.

– Nie powi­nien był zosta­wiać cię samej.

– Ale ja go nawet nie znam. Nikomu mnie jesz­cze nie obie­cano.

– W takim razie ja zostanę twoim mężem.

– Powin­nam już iść.

– Wszy­scy będziemy two­imi mężami. Dobrymi mężami.

– Dziewka może być chora – uprze­dził gruby, który wró­cił już do jedze­nia.

– Lepiej zara­zić się od niej niż od jej papy.

– Zostaw ją – powtó­rzył Tho­mas, i tym razem nie była to prośba. Zdjął z głowy sło­miany kape­lusz i odrzu­cił go na bok. Sta­rał się, by gest wypadł swo­bod­nie, lecz gruby go zauwa­żył i postą­pił rów­nie zapo­bie­gli­wie. Wypluł z ust prze­żu­wany wła­śnie kawał ośliny, a resztę odło­żył na skó­rzaną torbę.

Gode­froy zwró­cił się do Tho­masa.

Dziew­czyna wymknęła się za drzwi.

– A jeśli nie zechcę jej zosta­wić? – syk­nął Gode­froy.

– Prze­cież to mała, wystra­szona dziew­czynka, która mieszka sama w domu peł­nym tru­pów. Albo nosi w sobie zarazę już teraz i tylko ją od niej pod­ła­piesz, albo chroni ją ręka samego Boga. A to skoń­czy­łoby się dla nas jesz­cze gorzej. Jak chcesz się bawić w męża, znajdź sobie jakąś kurwę.

– Kurwy już wyzdy­chały – wtrą­cił Jacquot.

– Na pewno nie wszyst­kie – odparł Tho­mas i spró­bo­wał po raz ostatni: – A jeśli choć jedna kurwa we Fran­cji ma jesz­cze cie­płą _chatte_, Gode­froy nie­chyb­nie ją zwą­cha.

– Dow­cip­niś z cie­bie, Tho­mas – mruk­nął Gode­froy. – Zawsze byłeś zabawny. Ale ja muszę zaru­chać. Idź, przy­pro­wadź mi ją.

– Nie.

Tho­mas wstał. Gode­froy, mimo nomi­nal­nej pozy­cji herszta szajki, cof­nął się o krok. Mię­dzy kosmyki brody Tho­masa zakra­dała się już biel siwi­zny, a na twa­rzy poja­wiły się pierw­sze zmarszczki. Był z całej czwórki naj­star­szy, lecz grube mię­śnie na rękach i karku przy­da­wały mu wyglądu mło­dego byczka. Uda miał twarde jak kro­kwie i stał już w peł­nej goto­wo­ści, na lekko ugię­tych nogach. Wszy­scy brali udział w woj­nie prze­ciwko Angli­kom, lecz tylko on jeden ćwi­czył jak rycerz.

Gode­froy spraw­dził spoj­rze­niem, gdzie jego miecz.

Tho­mas to zauwa­żył. Zaczerp­nął powie­trza głę­boko, z siłą kowal­skiego mie­cha, i wypu­ścił je przez zaci­śnięte zęby. Raz i drugi. Każdy z nich widy­wał to zacho­wa­nie już wcze­śniej, żaden jed­nak nie patrzył mu wtedy pro­sto w oczy.

Po nosie Gode­froya spły­nęła kro­pelka potu.

– Ja po nią pójdę – rzu­cił Jacquot, dumny z oso­bi­ście obmy­ślo­nego kom­pro­misu. Wyczła­pał ze sto­doły na deszcz i nacią­gnął na głowę szorstki, czer­wony kap­tur. Pod­szedł do domu i poczuł bijący ze środka smród. Zasło­nił twarz dłu­gim ogo­nem kap­tura, po czym pchnął drzwi nogą. Słońce znik­nęło już nie­mal za hory­zon­tem, lecz wnę­trze wciąż było nagrzane. Swąd aż ośle­piał. Nikłe świa­tło, sączące się przez cien­kie rogowe płytki w oknach, padało na roz­dęte, zesztyw­niałe ciało męż­czy­zny, spo­czy­wa­jące w ufaj­da­nej pościeli na ster­cie słomy, któ­rej nie spo­sób było już nazwać łóż­kiem: pod koniec musiał się naprawdę mocno sza­mo­tać. Czarna twarz. Podarta koszula. Po tru­pie peł­zały czer­wie, hasały też bez­kar­nie na dwóch kozach i świni, które wla­zły do jedy­nej w cha­cie izby i zna­la­zły w niej śmierć.

Dziew­czyny nie było. Zresztą Jacquot nie­spe­cjal­nie chciał ją zna­leźć, nie miał ochoty dłu­żej tkwić w tym gorą­cym, zapo­mnia­nym przez Boga miej­scu.

Wolałby wró­cić do sto­doły, lecz zawód wpra­wiłby Gode­froya w jesz­cze gor­szy nastrój. Wyszedł więc i prze­szedł za dom, cie­sząc się chłod­niej­szym powie­trzem. Zagwiz­dał, po czym znie­ru­cho­miał i bacz­nie poto­czył spoj­rze­niem dokoła. Jego cier­pli­wość wkrótce została nagro­dzona; zauwa­żył jej łydkę, bie­le­jącą mię­dzy gałę­ziami drzewa. Wystar­czy­łoby dzie­sięć kolej­nych minut, a zapa­da­jący zmierzch zapew­niłby dziew­czy­nie ochronę.

***

Sie­działa na swoim drze­wie i szep­tem pro­siła anioła, by wró­cił. Prawdę powie­dziaw­szy, nie była pewna, czy kto­kol­wiek poza nią mógłby go zoba­czyć, ani czy anioł byłby w sta­nie jej pomóc. Nie wie­działa prze­cież nawet, czy był praw­dziwy. Sama zaczęła widy­wać anioły dopiero z nasta­niem Wiel­kiego Moru.

Była prze­ko­nana, że uka­zują się jej wyłącz­nie anioły pomniej­sze; że te naj­słyn­niej­sze, jak na przy­kład Gabriel, przy­go­to­wują się do Dnia Sądu Osta­tecz­nego, który z całą pew­no­ścią zbli­żał się wiel­kimi kro­kami. Gabriel zadmie w swój róg i wszy­scy Zmarli w Chry­stu­sie powstaną z gro­bów; rozu­miała, że miało z tego wynik­nąć coś dobrego, lecz wizja oży­wa­ją­cych tru­pów była naj­gor­szym, co potra­fiła sobie wyobra­zić; myśl o takim wyda­rze­niu prze­ra­żała ją do tego stop­nia, że cza­sem spę­dzała jej sen z powiek.

Jeśli anioły ist­nieją naprawdę, to dla­czego ją dziś porzu­ciły?

I dla­czego nie poma­gały ludziom, któ­rych dopa­dała cho­roba?

Dla­czego pozwo­liły jej ojcu umrzeć tak strasz­liwą śmier­cią?

A teraz w dodatku zauwa­żył ją męż­czy­zna z leniwą powieką.

Dla­czego anioł nie poka­rał go śle­potą? Prze­cież wła­śnie to spo­tkało grzesz­ni­ków z Sodomy i Gomory.

– Zejdź no, pta­szyno – rzu­cił Jacquot. – Nie zro­bimy ci krzywdy.

– Zro­bi­cie. – Dziew­czyna pod­cią­gnęła nogę i pró­bo­wała okryć ją całą rąb­kiem sukienki.

– No dobrze. Zro­bimy. Ale wcale nie dużą i nie potrwa to długo. Pew­nie wystar­czy nam noc i ranek. A potem sobie pój­dziemy. Albo lepiej. Może zabie­rzemy cię ze sobą. Chcia­ła­byś? Czte­rech sil­nych mężów i szansa na ucieczkę z tej dziury?

– Nie, dzię­kuję.

Wsko­czył na gruby, nisko zwie­sza­jący się konar. Dosię­gnąłby pew­nie jej stopy, lecz wdra­pała się wyżej. Była od niego znacz­nie lżej­sza. W tej grze nie mógł z nią wygrać.

– Nie rób pro­ble­mów – powie­dział.

– Nie gwałć­cie mnie – odparła.

– Jeśli się zgo­dzisz, to nie będzie gwałt.

– Wła­śnie że będzie. Bo zgo­dzę się tylko po to, żeby nie bolało.

– No i sama widzisz. Zgo­dzisz się, żeby nie bolało. Zna­ko­mi­cie. Zejdź albo zro­bię ci krzywdę. – Zesko­czył z powro­tem na zie­mię.

– Nie zro­bisz tego – rzu­ciła.

– Zro­bię.

– Nie jesteś złym czło­wie­kiem. Coś mi mówi, że nie.

– Oba­wiam się, że jestem.

– Ale nie musisz!

– Przy­kro mi. Taki już jestem. Słu­chaj, widzę tam, nad stru­mie­niem, stertę uro­czych kamieni. Co powiesz, jeśli je przy­niosę i zacznę w cie­bie rzu­cać, aż zej­dziesz?

Liście i gałę­zie nie pozwo­li­łyby mu rzu­cać cel­nie. Nie był też pewien, czy w ogóle zdo­byłby się na to, by cisnąć w dziew­czynę kamie­niem, ale zagro­ził jej zde­cy­do­wa­nym tonem. Czuł, że musi ją jak naj­szyb­ciej przy­pro­wa­dzić do sto­doły.

– Nie, pro­szę.

– No to zejdź.

– Bo jest z wami tam­ten taki. To on jest zły. Powiedz mu, że nie mogłeś mnie zna­leźć.

– On bywa poryw­czy.

– Tak jak mój ojciec.

– Twój ojciec nie żyje.

– Nie­prawda, bo żyje.

– Dość tych igra­szek. Złaź albo strącę cię kamie­niami.

Roz­pła­kała się. Jacquot był prze­ko­nany, że dziew­czyna zechce spraw­dzić, czy to może jedy­nie blef, lecz po krót­kiej chwili wycią­gnęła w dół długą, nie­zgrabną stopę i pró­bo­wała sta­nąć na niż­szej gałęzi. Gdy poma­gał jej zejść, wyczuł drże­nie drob­nego ciała. Na myśl o tym, co robi, zebrało mu się na mdło­ści, lecz utwar­dził swe serce. Zarzu­cił sobie dziew­czynę na ramię i ruszył z powro­tem w kie­runku sto­doły. Po dro­dze jed­nak posta­no­wił z nią poroz­ma­wiać.

– Wiem, że to wszystko wydaje ci się straszne, ale tak nie jest. Gdyby Bóg chciał mieć na świe­cie porzą­dek i samo dobro, to nie uczy­niłby naszego życia tak trud­nym. A teraz co? Wszy­scy jeste­śmy tru­pami. Wszy­scy, czy to chłop, czy baba. Bóg zapra­gnął sobie cha­osu i śmierci. I co? Czy mamy coś do gada­nia? Jedyne, co możemy, to zaba­wić się choć tro­chę, zanim upo­mni się o nas kostu­cha. A upo­mni się, wierz mi. Poza tym, jeśli się odprę­żysz i uspo­ko­isz, może nie będzie wcale tak źle.

– Mówisz to wszystko tylko po to, żeby lepiej się poczuć – rzu­ciła dziew­czyna. Oddy­chała płytko, wyraź­nie prze­ra­żona tym, co miało nie­ba­wem nastą­pić.

– Mądra z cie­bie dzie­wuszka. Zbyt mądra. Tylko że to nie jest świat dla mądrych dziew­czyn. No, jeste­śmy na miej­scu. – To powie­dziaw­szy, pchnął wolną dło­nią drzwi sto­doły. – Słodka Mario, Matulu Boska! – jęk­nął.

Gode­froy wyda­wał z sie­bie ostat­nie, chra­pliwe tchnie­nie. Leżał twa­rzą w bło­cie, a w jego gło­wie ziała rana, z któ­rej krew sikała wyso­kim łukiem, niczym wino z dziu­ra­wego bukłaka. Dło­nie lekko mu podry­gi­wały. Gruby sie­dział bez­wład­nie pod ścianą i wyglą­dał wypisz wyma­luj jak dziecko, któ­remu we śnie broda opa­dła na pierś, z tą jed­nak róż­nicą, iż cały ską­pany był we krwi, a jego głowa zwi­sała pod nie­na­tu­ral­nym kątem, jako że trzy­mała się szyi tylko na cien­kim pasku skóry. Dłoń miał gładko uciętą tuż pod ręka­wem kol­czugi. Odrą­bana ręka spo­częła tuż bok, wciąż ści­ska­jąc w mar­twych pal­cach ręko­jeść mor­der­czego młota. Jego zabójca zadał cios z nie­zwy­kłą pre­cy­zją oraz olbrzy­mią siłą.

– Odstaw ją – pole­cił Tho­mas.

– Jasne, zaraz odsta­wię.

Koniu­szek mie­cza trą­cił weł­niany kap­tur Jacqu­ota, prze­je­chał po nim i zatrzy­mał się tuż za uchem. Jacquot wie­dział, że kon­tro­lu­jący ostrze męż­czy­zna jest w sta­nie prze­bić jed­nym pchnię­ciem zarówno tka­ninę, jak i czaszkę. Spra­wi­łoby mu to tyle kło­potu, co roz­cię­cie doj­rza­łego kabaczka.

– Pro­szę, nie zabi­jaj – rzu­cił Jacquot.

– Muszę, ina­czej nie będę mógł tu prze­no­co­wać.

– Pójdę sobie.

– A w nocy wró­cisz i pode­rżniesz mi gar­dło. Z miło­ści do Gode­froya. To w końcu twój kuzyn.

– Ale ze strony matki. A matki nie cier­pia­łem.

– Przy­kro mi, Jacquot.

– To może ty odejdź.

– Zmę­czony jestem. Poza tym zna­la­zł­byś mnie.

– Nie.

– Odstaw ją. Nie chcę jej zro­bić krzywdy.

– Nie.

– Naprawdę chcesz w ostat­nich chwi­lach na tym padole cho­wać się za ple­cami dziew­czyny, którą o mały włos był­byś zgwał­cił?

Jacquot posta­wił ją na kle­pi­sku, po czym zasło­nił oczy dłońmi. Kiedy jed­nak Tho­mas usi­ło­wał zebrać w sobie dość deter­mi­na­cji, by zadać cios, męż­czy­znę osło­niła swym cia­łem dziew­czyna.

– Nie zabi­jaj go – popro­siła.

Spoj­rzała pro­sto na Tho­masa. Zauwa­żył, jak jasne i szare są jej oczy. Barwą przy­po­mi­nały ściany sto­doły, lecz lśniły. Niczym zacią­gnięte niebo, z któ­rego wiatr lada moment prze­pę­dzi chmury.

Tho­mas opu­ścił miecz.

Deszcz ustał.

– Nie zabi­jaj już ni­gdy. Nikogo.Dwa. Słowo o miodzie i o złamanym krucyfiksie

Dwa
Słowo o mio­dzie i o zła­ma­nym kru­cy­fik­sie

Tho­mas i dziew­czyna prze­no­co­wali w sto­dole na oddziel­nych ster­tach prze­gni­łego siana. Męż­czy­zna z opa­da­jącą powieką leżał zwią­zany w zagro­dzie zaj­mo­wa­nej do nie­dawna przez oślicę. Wie­czo­rem nie spra­wiał naj­mniej­szego kło­potu, gdyż wciąż jesz­cze wyraź­nie pamię­tał, że otarł się o śmierć. Nad ranem jed­nak zapo­mniał i obu­dził Tho­masa.

– Co tam? – burk­nął Tho­mas.

– Koszula. Pomo­żesz mi? Wysrać się muszę, a nie chcę jej zafaj­dać.

– A zafaj­daj się.

– Wystar­czy, że mi ją pod­cią­gniesz. Tylko tro­chę.

– A co mnie obcho­dzi, że się obsrasz? Na nic lep­szego nie zasłu­gu­jesz.

– To moja jedyna koszula.

– Tuż obok jest stru­mień. Jezu, w babę żeś się zmie­nił. Stul pysk.

– Czyli co? Odcho­dząc mnie uwol­nisz? Żebym mógł prze­prać koszulę?

– Nie, jeśli się nie zamkniesz.

Męż­czy­zna z leniwą powieką umilkł.

Nie na długo.

– Jak możesz w ogóle spać? Strasz­nie te ptaki jazgo­czą. A w dodatku ci dwaj tak tu leżą. Zamkną­łeś im przy­naj­mniej oczy?

– Nie. Mogliby prze­ga­pić nadej­ście Pana Jezusa.

– Tyle dobrego, że kogut zdechł. A zosta­wisz mi miecz i kuszę?

– Nie wiem.

– Bo jak nie, to zupeł­nie jak­byś mnie zabił.

– Nie, Jacquot. Gdy­bym cię zabił, byłoby tak, że bym cię zabił. Zresztą na­dal mnie korci.

– Mógł­byś ich pocho­wać. Owi­nąć w jakieś szmaty, zako­pać i zosta­wić łopatę. Zanim ich odko­pię, tro­chę zej­dzie. Będziesz już daleko. Albo gdy­byś chciał wię­cej czasu, mógł­byś zła­mać…

Tho­mas wstał z sien­nika.

– Prze­pra­szam. To z ner­wów. Wiesz, że jak się dener­wuję, zaczy­nam gadać. Ale już sie­dzę cicho.

– Za późno.

Pod­szedł do Jacqu­ota i zdzie­lił go w łeb twardą ręka­wicą. Jacquot stra­cił przy­tom­ność i się wypróż­nił.

Smród oka­zał się zbyt przy­kry, więc Tho­mas pod­szedł do drzwi sto­doły i zacią­gnął się poran­nym powie­trzem, chłod­nym i miłym. Na bez­chmur­nym nie­bie migo­tała już tylko garstka gwiazd. Od wschodu nad­cią­gał brzask. Było zbyt jasno, by mógł zoba­czyć kometę, z czego bar­dzo się ucie­szył. Nie chciał w tej chwili mar­twić się niczym innym.

Dziew­czyna zaczęła pomru­ki­wać przez sen. Począt­kowo były to jedy­nie nie­ar­ty­ku­ło­wane dźwięki, lecz potem powie­działa wyraź­niej:

– Papo… Papo… Oni cię widzą. Ci mali chłopcy z obrazu… to dia­bły. Odsuń się.

Tho­mas zło­żył wielką łapę na jej ramie­niu. Potrzą­snął nią, obu­dził.

W pierw­szej chwili zmie­rzyła go nie­uf­nym spoj­rze­niem, lecz zaraz potem roz­po­znała swo­jego obrońcę. A po chwili przy­po­mniała sobie całą resztę i zro­biła taką minę, jakby się miała roz­pła­kać.

– Tylko bez szlo­chów – rzu­cił. – I nie chcę żad­nego gada­nia o dia­błach.

– Dobrze. Spró­buję nie pła­kać – obie­cała. – Ale nie wiem, czy się uda.

– Posta­raj się.

Wstała i wytrze­pała z wło­sów sło­miane źdźbła.

– A kto gadał o dia­błach?

– Ty, przez sen.

– Wiem, że przy­śnił mi się jakiś kosz­mar, ale dia­błów nie pamię­tam.

– Prze­stań powta­rzać to słowo. Kiedy czło­wiek o nich mówi, zwraca ich uwagę.

– Prawda – zgo­dziła się. – Masz rację.

Tho­mas pod­szedł do odrą­ba­nej dłoni gru­basa, na­dal ści­ska­ją­cej kur­czowo bojowy młot. Pró­bo­wał roze­wrzeć zesztyw­niałe palce, lecz po chwili dał za wygraną i zła­pał ręko­jeść tuż nad nimi. Uzbro­jony, skie­ro­wał się w kąt, w któ­rym spo­czy­wała kusza Jacqu­ota. Dziew­czyna była prze­ko­nana, że chce ją roz­trza­skać, lecz Tho­mas znisz­czył tylko leżącą obok korbę.

– A co z resztą? – zdzi­wiła się.

Zer­k­nął na nie­zna­jomą. Przyj­rzał się deli­kat­nym ramio­nom i nogom i pomy­ślał, że to dziwne, że dzieci są takie małe i uznają to za zupeł­nie nor­malne. Oso­bi­ście nie pamię­tał cza­sów, kiedy był mały. Cie­kawe, jak wyglą­dał w jej oczach? Znacz­nie roślej­szy od niej męż­czy­zna, ści­ska­jący w dłoni śmier­tel­nie groźny młot? Jakie to uczu­cie, żyć ze świa­do­mo­ścią, że o twoim być lub nie być decy­dują olbrzymy?

– A kusza? – dopy­tała nieco gło­śniej.

– Zbyt piękna jest, by ją nisz­czyć. Wło­ska robota. Posyła bełty z taką siłą, że prze­bi­jają kol­czugę jak sko­rupkę jaja.

Broń zaiste była pierw­szej urody. Wyko­nane z gła­dzo­nego do poły­sku wiśnio­wego drewna łoże ozdo­bione było płytką z kości sło­nio­wej, na któ­rej nie­znany arty­sta wyrył scenę ostat­niej wie­cze­rzy.

– On cię z tej kuszy zastrzeli.

– Jeśli nawet, to mój pro­blem.

– Mój też.

– Co to miało zna­czyć?

– Pójdę z tobą.

– Gówno tam pój­dziesz.

– Pójdę, zoba­czysz.

– Wró­cimy do tego. A bez korby nawet tej kuszy nie zała­duje. Za słaby jest. Sam nie mam tyle siły. Ech, kurwa, Sam­son by jej nie napiął.

Pode­szła do niego.

– Nie prze­kli­naj.

– Chuja tam. Jak mi się zechce, będę prze­kli­nać do woli.

– Ale to…

– Co?

– Bo to… nie przy­stoi.

– O, widzę, że znamy trudne słówka. Umiesz czy­tać, prawda?

– Tak. Po fran­cu­sku i łaci­nie. Ale greki nie znam.

– Aha. No dobra. Mówi­łaś, że ze mną pój­dziesz?

– Dla­czego nie zabie­rzesz samego łuku?

Łuk byłby rze­czy­wi­ście pomocny w polo­wa­niu, zwłasz­cza gdyby Tho­mas potra­fił z niego strze­lać. Ale nie potra­fił. Wybie­rał się cza­sami na łowy z łukiem bądź kuszą, lecz nie­mal wszyst­kie jele­nie, prze­piórki i kró­liki, do któ­rych mie­rzył, ucho­dziły z życiem. W dodatku nie prze­pa­dał za dobi­ja­niem włócz­nią zapę­dzo­nych przez psy w kozi róg ran­nych zwie­rząt. Przy­jem­ność spra­wiało mu jedy­nie polo­wa­nie na dziki, gdyż tylko dzik był w sta­nie się odwi­nąć i wal­czyć, dopóki nie prze­szyło się go dosta­tecz­nie mocno i głę­boko. A w tej dzie­dzi­nie Tho­mas wyka­zy­wał się nie­po­śled­nim talen­tem.

– Nie przy­stoi zabi­jać z oddali.

– Nasz Pan uczy, że w ogóle nie wolno zabi­jać. Co za róż­nica?

– Nasz Pan uczy rów­nież, by odda­wać cesa­rzowi, co cesar­skie. Mój miecz należy do mojego seigneura. W każ­dym razie nale­żał, dopóki Anglicy nie naszpi­ko­wali go strza­łami pod Crécy. Mnie też naszpi­ko­wali, ale wyży­łem. Bóg, w swej mądro­ści, uczy­nił mnie wojow­ni­kiem.

– A jed­nak wędro­wa­łeś w towa­rzy­stwie czło­wieka, który zabija z oddali. Dla­czego się z nimi zada­jesz?

– Cóż. To już inna histo­ria.

– Pytam.

– Zapy­ta­łaś o łuk i pró­bo­wa­łem ci odpo­wie­dzieć.

– Mógł­byś tę kuszę sprze­dać.

– To jego kusza – odparł Tho­mas, wska­zu­jąc Jacqu­ota. – Jest mu potrzebna. Nie jest zbyt silny.

– Ty naj­wy­raź­niej też nie, skoro z nim wędru­jesz.

– Aleś ty upier­dliwa! Poza wszyst­kim, nie wędruję z nim. Już nie. Przez cie­bie.

Wbiła spoj­rze­nie we wła­sne stopy. Poru­szyła palu­chem i roz­trą­ciła roz­sy­paną na kle­pi­sku słomę.

– Po coś w ogóle nam się poka­zała? Strasz­nie to było głu­pie.

– Potrze­bo­wa­łam…

– Wiem. Mar­twy ojciec. Ale dziew­czyny nie powinny zbli­żać się do żoł­nie­rzy. Teraz już to rozu­miesz. Prawda?

– Teraz rozu­miem.

– I dobrze.

Pod­nio­sła suche źdźbło dwoma pal­cami stopy, zachwiała się, po czym wyło­wiła z kurzu kolejne i roz­po­częła zabawę na nowo.

– Ale gdy­bym się wam nie poka­zała, na­dal była­bym sama.

– Jesteś sama.

– Nie. Bo pójdę z tobą.

– Upier­dliwa! Po trzy­kroć upier­dliwa!

– Nie bluź­nij.

– Do kurwy nędzy! Na rany Chry­stusa, dziew­czynko!

– Pocho­waj mojego ojca.

– Nie.

– Mówił, że jestem jego małym księ­ży­cem.

– Co?

– Tak mnie nazy­wał. Małym księ­ży­cem.

– Prze­cież się zarażę!

– Ja się nie zara­zi­łam. Ty też się nie zara­zisz.

– Zarażę.

W tym momen­cie spoj­rzała mu pro­sto w oczy.

– Może jeśli zara­zisz się, speł­nia­jąc dobry uczy­nek, pój­dziesz w nagrodę do Nieba.

Tho­mas już miał coś odpo­wie­dzieć, lecz zmil­czał.

Zwie­sił głowę i potak­nął.

***

Zada­nie nale­żało do tych bar­dziej odra­ża­ją­cych. Dla­tego zmu­sił do pracy męż­czy­znę z leniwą powieką. Tho­mas stał przed domem z prze­rzu­co­nym przez ramię mie­czem i zaglą­dał do środka, gdzie Jacquot wyła­mał ze stołu nogi, a następ­nie, szar­piąc za leżące pod nie­bosz­czy­kiem prze­ście­ra­dło, ścią­gnął zwłoki na deskę. Strach dopro­wa­dził go na skraj histe­rii. Owi­nął twarz ogo­nem kap­tura i aby uchro­nić się przed moro­wym powie­trzem, wsu­nął za tę pro­wi­zo­ryczną maskę wonną kulkę ugnie­cioną z lawendy i kwia­tów lilii.

– Im te won­no­ści jakoś nie pomo­gły – mruk­nął Jacquot, ukła­da­jąc trupa na stole. Kap­tur i brzę­cze­nie much nie­mal cał­ko­wi­cie tłu­miły jego słowa. – Na Świę­tego Ludwika i jego zafaj­dany dąb. Gdyby te prze­klęte ziółka dzia­łały, ten tutaj tań­czyłby teraz z nami i pił. A tak co? Cuch­nie tak, że sam Pan Bóg go czuje, a czerwi ma w środku tyle, że zaraz pęk­nie. Ja będę następny. Zamor­do­wa­łeś mnie!

– Stul dziób.

Jacquot, głu­cho postę­ku­jąc, prze­cią­gnął swe brze­mię za próg.

– Czyli co? Mar­nu­jemy pół dnia, żeby pogrze­bać obcego, a przy­ja­ciół zosta­wi­li­śmy w lesie? Jak dzi­kie zwie­rzęta?

– Nasi przy­ja­ciele byli zwie­rzę­tami. Robimy to ze względu na dziew­czynę. Zamknij się wresz­cie.

– Bo co mi zro­bisz? Znowu mi przy­wa­lisz? A kto wtedy zatasz­czy dziadka do dziury? Powiem ci, kto. Ty.

– Głowa mnie przez cie­bie roz­bo­lała.

– Cie­bie głowa boli? To nie ty zosta­łeś wie­czo­rem nie­mal pobity na śmierć. Nie ty się obe­sra­łeś, nie ty musia­łeś kopać grób, a potem…

Urwał, gdyż pode­szła do niego dziew­czyna. Ciało było już gotowe i cze­kało tylko, by je zepchnąć do płyt­kiej jamy, lecz ona pochy­liła się nad zmar­łym i wsu­nęła mu w dłoń nie­duży krzy­żyk z wiśnio­wego drewna.

– Wypadł po dro­dze – wyja­śniła pro­sto­li­nij­nie.

A zaraz potem prze­peł­niła serca obu męż­czyzn zdu­mie­niem i grozą. Poca­ło­wała obrzmia­łego trupa w spuch­nięty poli­czek.

– Żegnaj, papo – powie­działa. – O cie­bie zadba teraz mama, a mną zaopie­kuje się ten rycerz.

– Skoń­czy­łaś już? – burk­nął Jacquot.

Potak­nęła ski­nie­niem. Jacquot pode­rwał deskę i papa wpadł do dziury, w któ­rej roz­pęk­nął się niczym zgniły owoc. Dziew­czyna tego nie widziała, patrzyła jed­nak na twarz Jacqu­ota, który zoba­czył bar­dzo dokład­nie.

– To nic – stwier­dziła. – Tak naprawdę to już nie on.

– Co ty nie powiesz? – odparł Jacquot i zaka­słał w pro­wi­zo­ryczną maskę, którą chciał natych­miast zdjąć, lecz uprze­dził go Tho­mas, wska­zu­jąc na kop­czyk ziemi. – No prze­stań. Pozwól czło­wie­kowi odsap­nąć.

– Łap się za łopatę. Potem odpocz­niesz.

***

Kiedy męż­czy­zna z leniwą powieką, pocąc się, zło­rze­cząc i tak dalej, zasy­py­wał wyko­paną za chatą mogiłę, dziew­czyna weszła do środka i po chwili wró­ciła, dźwi­ga­jąc na ramie­niu zwi­nięte w tobół prze­ście­ra­dło, wypchane dobrami, które wyraź­nie zamie­rzała zabrać ze sobą.

– Dokąd idziemy? – zwró­ciła się do Tho­masa.

– Cóż, ja na połu­dnie. Albo może na wschód. Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem.

– A co jest na połu­dniu? Poza papie­żem? – zain­te­re­so­wała się.

– Nie mam poję­cia. Wiem tylko, że nie to, co na zacho­dzie.

– A co jest na zacho­dzie?

– To samo, tylko wię­cej. – Wska­zał ota­cza­jący ich mar­twy, znisz­czony świat.

– Dobrze więc. Niech będzie połu­dnie – rzu­ciła.

– Jedno mia­sto. – Tho­mas wymow­nie uniósł gruby, pokryty odci­skami palec. – Zabiorę cię ze sobą do następ­nego mia­sta, jakie napo­tkamy po dro­dze. Ale jeśli będziesz mi po dro­dze beczeć, maru­dzić albo zrzę­dzić, porzucę cię na trak­cie. Jeżeli będziesz zno­śna, wci­snę cię na kolana pierw­szej żywej prze­ory­szy albo innej zakon­nicy, jaką, kurwa, zoba­czę.

Skrzy­wiła się na wul­ga­ryzm, lecz on wymie­rzył palec pro­sto w jej twarz i dodał:

– I będę prze­kli­nać, kiedy mi przyj­dzie ochota. Na świętą panienkę, na jej zsia­dłe mleko, na wło­sie zde­chłych świń. Będę gadać wszystko, co mi dia­beł do gęby pod­su­nie. A im gło­śniej będziesz się skar­żyć, tym bar­dziej będę bluź­nić.

Skrzy­wiła się z jesz­cze więk­szą nie­chę­cią, co spra­wiło, iż pomy­ślał, że jej papa wycho­wy­wał ją sta­now­czo zbyt lekką ręką.

– Nie rób mi tu min. Lepiej podaj ten swój worek.

– Po co?

– Dla cie­bie jest zbyt ciężki, a konia nie mamy – powie­dział i wyrwał dziew­czy­nie tobół.

– Mogłeś mieć osła.

– Co?

– Zje­dli­ście mojego osła.

Burk­nął coś pod nosem i zaczął wycią­gać z prze­ście­ra­dła kolejne przed­mioty. Na pierw­szy ogień poszedł sek­stet żół­tych, wosko­wych świec.

– Powo­dziło się, widzę – rzu­cił. – Zwy­kli chłopi wosko­wych świec nie palą. Czym się twój papa zaj­mo­wał?

– Jest praw­ni­kiem. I hoduje psz­czoły. To zna­czy hodo­wał. Dostał te świece w zamian za miód w pla­strach. Ale kiedy zaczęli cho­ro­wać pierwsi ludzie, przy­szli do nas _appren­ti­ces_ i spa­lili ule. Powie­dzieli, że to psz­czoły spro­wa­dziły zarazę. Że latają do miast, gdzie panuje mór i gdzie miesz­kają Żydzi. Potem przy­szli raz jesz­cze, umie­rali z głodu i bła­gali o miód. Kiedy papa przy­po­mniał, że spa­lili mu ule, zagro­zili, że go zabiją. Skoń­czyło się na pobi­ciu. Nie ucier­piał za bar­dzo. A tak naprawdę miał tro­chę miodu w zana­drzu.

– Trudno nie zauwa­żyć. – Tho­mas wsa­dził palec do garnca i zli­zał z niego gęsty płyn. Raz i drugi. Zer­k­nął przy tym na Jacqu­ota, który też zdą­żył zauwa­żyć naczy­nie i zbli­żał się żwa­wym kro­kiem, zapo­mi­na­jąc o ści­ska­nej w dłoni łopa­cie.

Tho­mas wypro­sto­wał się i wycią­gnął ku niemu miecz. Jacquot przy­po­mniał sobie o łopa­cie, cisnął ją na bok i padł na kolana, skła­da­jąc przed sobą unie­sione dło­nie. Otwo­rzył usta, jakby szy­ko­wał się przy­jąć komu­nię. Tho­mas stał nad nim z garn­kiem miodu i mie­czem.

– Pro­szę? – jęk­nął Jacquot naj­bar­dziej uni­żo­nym tonem, na jaki potra­fił się zdo­być.

– Dobrze, dobrze, pta­szyno. Prze­stań ćwier­kać. – Tho­mas wsu­nął miecz do pochwy. Nachy­lił gar­nek do warg męż­czy­zny i pozwo­lił, by wypły­nął z niego leniwy stru­mień gęstej bursz­ty­no­wej mazi.

Ukon­ten­to­wany Jacquot mla­snął i prze­łknął z sze­ro­kim uśmie­chem wszystko, co nie pocie­kło mu na brodę. Zaraz potem z wycze­ki­wa­niem roz­dzia­wił usta ponow­nie, lecz dru­giej por­cji nie było.

– Kop.

– Już wyko­pa­łem.

– Pra­wie wyko­pa­łeś. Kop.

***

– Co to jest? – Tho­mas wycią­gnął z tobołka dziew­czyny spo­rych roz­mia­rów księgę.

Odpo­wie­działa jedy­nie zna­czą­cym spoj­rze­niem.

Zmarsz­czył brwi, spoj­rzał na okładkę i lite­ru­jąc, powoli odczy­tał wid­nie­jące na niej słowa.

– Święty Tomasz z Akwinu? Poważ­nie?

Ski­nęła głową.

– Nie umiesz czy­tać? – spy­tała.

– Nie Świę­tego Toma­sza.

– Myśla­łam, że ryce­rze potra­fią czy­tać.

– A kto powie­dział, że jestem ryce­rzem?

– Wyglą­dasz jak rycerz.

– Chyba nie­wielu ryce­rzy widzia­łaś. Więk­szość umie pisać na tyle, by nie musieć się pod­pi­sy­wać rysun­kiem kur­czaka. Ale to nic… uczo­nego.

– Papa uwiel­biał Akwi­natę. Za to, że mógł zostać wiel­kim panem, lecz wyparł się świata. Ja wolę Świę­tego Fran­ciszka.

– Wyda­wało mi się, że Akwi­nata był tłu­ścio­chem.

– Nic o tym nie wiem.

– Był. Był wielki i gruby. Może i wyrzekł się bab­skich cyc­ków, ale potem opy­chał się słod­ko­ściami i wyho­do­wał sobie wła­sne cyce.

– Nie powinno się kpić z wiel­kich ludzi.

– Nawet ta jego książka jest gruba. Ciężka jak cie­lak.

– Sama poniosę.

– Naj­pierw tro­chę ponie­siesz, a skoń­czy się tak, że sam będę musiał ją dźwi­gać. Skoro papa tak bar­dzo go lubił, zostaw tę cegłę jemu. A to? Co to, u dia­bła?

Tho­mas pod­niósł w dłoni nie­wielki, wyko­nany z jele­niej kości instru­ment z cebu­la­stą główką na końcu dłu­giego ust­nika. Dziew­czyna wyjęła mu go z ręki, pode­szła do wia­dra i nabrała do środka nieco wody. Kiedy dmuch­nęła w ust­nik, gwiz­dek wydał z sie­bie przy­jem­nie brzmiący ptasi świer­got.

– Zostaw to. – Wyrwał jej instru­ment z powro­tem i już miał go roz­trza­skać, kiedy ujęła go za prze­gub.

– Dla­czego? Jest lekki jak piórko. I spra­wia mi radość.

– Spra­wia­nie ci rado­ści nie należy do moich obo­wiąz­ków.

– Wiem. Wła­śnie dla­tego chcę wziąć ze sobą ten gwiz­dek.

Tho­mas mruk­nął głu­cho i zwró­cił jej zabawkę.

– Cią­gle tylko bur­czysz i pomru­ku­jesz. Mówić nie umiesz?

Mruk­nął raz jesz­cze.

Odpo­wie­działa dmuch­nię­ciem w gwiz­dek, z któ­rego popły­nęły pro­mienne pta­sie trele. Zdo­łała przy tym przy­brać minę tyleż nie­winną, co buń­czuczną.

– Ale to zosta­wisz. – Wska­zał na wyko­nany z drewna i oło­wiu kru­cy­fiks.

Trele ustały.

– Nie – zaopo­no­wała.

– Prze­cież nawet praw­dziwy krzyż musiał być lżej­szy.

– Dosta­li­śmy go od takiego jed­nego fran­cisz­ka­nina.

– Zapewne za garść srebr­ni­ków i kilka spoj­rzeń na wdzięki twej matki. Znam ja tych fran­cisz­ka­nów.

– Nie mów tak brzydko o mojej matce, pro­szę. Prze­kli­naj sobie, jak już musisz, ale tego nie rób.

– Dobrze. Ale krzyż odpada. – Tho­mas wstał i cisnął kru­cy­fiks w zabło­cone pole.

Dziew­czyna nie cze­kała ani chwili. Pobie­gła na swo­ich paty­ko­wa­tych nogach, wyło­wiła krzyż z grzę­za­wi­ska i przy­ci­snęła go sobie do piersi, dodat­kowo bru­dząc i tak już posza­rzałą sukienkę. Tho­mas wycią­gnął ten skarb z jej pal­ców i raz jesz­cze wyrzu­cił. Znowu pobie­gła.

– Oby cię pokrę­ciło! – fuk­nął, kiedy wró­ciła. Ponow­nie wyszarp­nął jej kru­cy­fiks i tym razem cisnął nim o drzewo. Krzyż pękł na dwoje.

Dziew­czyna spoj­rzała Tho­ma­sowi w oczy, zaszlo­chała i wci­snęła sobie piąstkę do ust.

– No za ciężki był – stwier­dził. – Znaj­dziemy ci jakiś mniej­szy.

Nie prze­stała pła­kać.

– Nie becz za czymś takim. Prze­cież to zwy­kły śmieć.

– Nie przez krzyż pła­czę.

– Chry­ste, to czemu?

– Bo wła­śnie zoba­czy­łam.

– Coś zoba­czyła?

– Twoją duszę.

– Dusze są nie­wi­dzialne.

– Nie zawsze.

– Otóż zawsze. Ale pew­nie nie dla cie­bie, co? Cóż, jak to szło? Rogi i kopytka jak u kozła? Oka­zało się, że jestem dia­błem?

– Nie. Ale dia­beł czyha tuż obok cie­bie. Zawsze jakiś ci towa­rzy­szy. Chcą cię dopaść.

– Wiedźma nor­mal­nie. Na rany Chry­stusa, wybie­ram się w podróż z małą cza­row­nicą.

Otarła łzy z policz­ków wewnętrzną stroną nad­garstka. Wyglą­dała w tej chwili jak mała, dzika, roz­czo­chrana chłopka. Kto taką w ogóle zechce przy­gar­nąć?

– Masz gdzieś w tym worze grze­bień?

– Nie.

– A w domu?

– Tak. Matki.

– Przy­nieś. I może zacznij go uży­wać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: