Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwa włosy blond - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa włosy blond - ebook

Pewnego poranka (w początkach lat 60. XX wieku) lokatorzy wielorodzinnej willi na warszawskim Mokotowie znajdują zwłoki swojego sąsiada. Początkowo wygląda to na samobójstwo, jednak wkraczający do akcji kapitan Szczęsny szybko odkrywa, że mamy do czynienia z brutalnym morderstwem.

Sprawie zostaje nadany kryptonim „Dwa włosy blond”, gdyż na chodniku przed willą, w której mieszkał denat, kapitan (awansowany, od poprzedniej powieści Kłodzińskiej ze stopnia porucznika) znajduje mały skrzep krwi zastygłej na dwóch włosach jasnego koloru. Inny ślad, to tajemniczy człowiek w gabardynowym płaszczu, którego widziała przez okno jedna z lokatorek.

Tropy prowadzą do Centralnego Zarządu Dostaw Materiałów Rolnych – miejsca pracy nieboszczyka, gdzie pracował jako kontroler finansowy. A tam – korupcja i niezdrowa rywalizacja o intratne stanowiska. Czy nieboszczyk, człowiek kryształowo uczciwy, mógł być zamieszany w te machlojki? Czy też przypłacił życiem swoją uczciwość?

Pierwsze, papierowe wydanie tej książki ukazało się nakładem Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej (Warszawa 1960) w serii „Labirynt”.

Książka wznowiona w formie elektronicznej przez Wydawnictwo Estymator w ramach serii: Kryminał z myszką – Tom 53.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67562-47-8
Rozmiar pliku: 173 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Zabielski odstawił pustą filiżankę na tacę, otarł usta chusteczką i spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do dziewiątej.

Zapalił giewonta i wyniósł tacę do kuchni. Potem zagapił się bezmyślnie na krzak białego bzu rozkwitający w dole pod oknem kuchennym, tuż obok furtki.

– Tadeusz! – doleciało go z pokoju ciche wołanie.

Drgnął, zgasił pośpiesznie papierosa i zawrócił z powrotem.

– Nie śpisz? – zapytał stając obok tapczanu.

Anna spojrzała na niego uważnie. Twarz miał bladą, jakby zmiętą, pod oczami głębokie cienie. Lewa powieka znowu opadała bezwładnie.

– Tadek, czy coś się stało? – głos jej brzmiał niepewnie. Zawsze była taka niepewna, nieśmiała, usuwająca się każdemu z drogi. I za to właśnie ją kochał.

Przysiadł z westchnieniem na brzegu tapczanu.

– Nie, skądże – mruknął. – A bo co?

– Źle wyglądasz. Nie spałeś w nocy.

– Ząb mnie bolał. Pójdę dziś do dentystki.

– Idź, koniecznie. Może tam się coś robi pod plombą. Pokaż, czy nie spuchłeś? Który to ząb?

– Górny. No, na mnie czas. Pa, kochanie! – ucałował żonę, włożył popielaty gabardynowy płaszcz i wyszedł na korytarz.

Przechodząc obok sąsiednich drzwi, mimo woli ściszył kroki. Ekspedientka Danuta Kretz, drugi lokator na piętrze willi, miała zwyczaj spać do dziewiątej. Znając jej ostry język, wolał nie narażać się na kłótnię od samego rana.

Schodził powoli ze schodów, które z piętra prowadziły do hallu. Dwa pokoje na parterze zajmował Stanisław Okołowicz, kierownik 17 Wydziału Finansowego, sześćdziesięcioletni pan o twardym, surowym spojrzeniu bladoniebieskich oczu.

– W jaskini lwa… – szepnął Zabielski do siebie, cicho stąpając po wytartym, czerwonym dywanie. Przejrzał się w lustrze wiszącym w hallu na ścianie, poprawił kapelusz. W tej samej chwili usłyszał za sobą lekkie kroki żony. Anna schodziła po butelkę z mlekiem.

Nagle ręka, którą Zabielski przesuwał trochę w lewo rondo swego hückla , zastygła w miejscu, a oczy jego rozszerzyły się zdumieniem. W błyszczącej tafli zwierciadła zobaczył uchylone drzwi, wiodące do pokoju na wprost frontowego wejścia.

Od trzech lat, to znaczy od chwili zamieszkania Zabielskich w willi, nie zdarzyło się, aby Okołowicz przed wyjściem do pracy – a wychodził na ósmą rano – nie zamknął starannie na klucz drzwi od swego gabinetu. Nie zdarzyło się również, aby choć raz zachorował, o czym skrycie marzyli niektórzy z jego podwładnych.

A teraz najwidoczniej był w domu.

– Popatrz – powiedział Zabielski do żony – nie poszedł dziś do pracy.

Anna, również zdziwiona, spojrzała na uchylone drzwi, a potem na wiszący w hallu kalendarz.

– Dzisiaj pierwszy czerwca – szepnęła. – Może go przenieśli na emeryturę?

– Myślisz?…

W głosie Zabielskiego było jakieś podniecenie. Postąpił parę kroków w kierunku gabinetu i zajrzał ostrożnie do środka. Potem odwrócił się do żony i rzekł ze zdumieniem:

– Śpi przy biurku. W ubraniu!

– Może zachorował? Podejdź bliżej.

Okno w pokoju było zasłonięte. Zabielski powoli poruszał się w mroku podchodząc do biurka. Nagle krzyknął, cofnął się, potem zawrócił i wybiegł szybko do hallu. Twarz jego była biała ze strachu, oczy wytrzeszczone.

Anna mimo woli przycisnęła dłoń do serca. Biło szybko, nierówno.

– Tadeusz, co się stało?

Zabielski zatrzasnął drzwi do gabinetu.

– On nie żyje – powiedział ochryple. – Zabity. Pełno krwi… Nie wchodź tam, słyszysz?

– Boże mój – szepnęła – nie żyje?

Nagle oboje drgnęli. W gabinecie zadźwięczał telefon. Nie wiadomo dlaczego Zabielski wyobraził sobie, że martwa, zimna dłoń podniesie teraz słuchawkę, a dobrze znany głos powie: – Słucham, Okołowicz…

Zacisnął zęby. Telefon nie przestawał dzwonić.

– Trzeba odebrać – mruknął, wiedząc dobrze, że za nic w świecie nie wejdzie drugi raz do tamtego pokoju.

– To pewnie z jego biura – Anna oparła się o poręcz schodów. Przejęły ją dreszcze.

Gdy dzwonek wreszcie umilkł, jakby zniechęcony, stali jeszcze przez długą chwilę, spoglądając na zamknięte drzwi, za którymi przyczaiła się śmierć. W kuchni na dole zegar wybił dziewiątą.

– Może zbudzić panią Kretz? – spytała Zabielska. Tadeusz spojrzał na nią na wpół przytomnie. Widząc, że nie odpowiada, weszła na górę. Chwilę czekała pod drzwiami pokoju sąsiadki, wreszcie zastukała nieśmiało.

Danuta Kretz nie spała. W jasnobłękitnym szlafroku, wysoka, smukła, czarnowłosa, spojrzała na Annę z lekkim zdziwieniem i Zabielska, po raz nie wiem już który, odczuła bolesny skurcz w sercu na widok jej niepokojąco pięknej twarzy.

– Chciała pani czegoś? – spytała ekspedientka. Poprawiła wysoko upięte włosy i ziewnęła.

– Trzeba… nie wiemy… pan Okołowicz nie żyje – wyjąkała Anna, wyłamując nerwowo swoje drobne, szczupłe palce. Bała się tej dużej, silnej kobiety, bała się właściwie wszystkiego i wszystkich, a w tej chwili przede wszystkim tego, co kryły za sobą zamknięte drzwi gabinetu.

– Co pani plecie? – zdziwiła się Danuta, wychodząc na korytarz. – Mąż już poszedł?

– Jest na dole. Może… chyba… proszę zejść, dobrze?

Sprzedawczyni śmiało otworzyła drzwi, podeszła do biurka i z twarzą ściągniętą grymasem wstrętu przyjrzała się ciału skurczonemu w fotelu. Potem zdecydowanym ruchem sięgnęła po słuchawkę telefonu.

– Jaki numer ma milicja? – rzuciła przez ramię w stronę Zabielskiego.

Ten przełknął ślinę i cofnął się o krok.

– Nie wiem – mruknął. – Tam pewnie leży książka. Chce pani dzwonić na milicję?

– A co pan proponuje lepszego? – spojrzała na niego z zainteresowaniem. – Poćwiartować i spalić w piecu? To trzeba było zrobić od razu.

– Jezus Maria! – krzyknęła Anna. Zrobiło jej się słabo.

– Pani oszalała? – Zabielski rzucił się w stronę ekspedientki, ale rozdzielał ich fotel, na którym leżały zwłoki.

Danuta Kretz, nie czekając na odpowiedź, nakręciła numer Komendy Miasta MO. Zabielski patrzał na nią jak zahipnotyzowany, gdy spokojnie i rzeczowo rozmawiała z dyżurnym oficerem. Patrzał i coś rozważał w duchu.

Milicyjna warszawa z piskiem opon zahamowała przed willą.

– Tutaj – powiedział kierowca. – Numer szósty.

Z wozu wyskoczyło trzech funkcjonariuszy. Mieli ze sobą walizki śledcze, aparat fotograficzny i przyrządy pomiarowe. Ostatni wysiadł szczupły, niewysoki mężczyzna w szarym ubraniu. Miał jasne, prawie białe włosy i śniadą twarz. Jego czarne podłużne oczy obrzuciły szybkim spojrzeniem willę, niewielki ogródek i mężczyzna powiedział do milicjantów:

– Wejdźcie. Za chwilę przyjdę.

Gdy zniknęli w drzwiach, obejrzał bardzo dokładnie furtkę, kwitnący obok krzak białego bzu, a potem chodnik, ułożony z kamiennych płyt, wiodący od furtki do willi i zakończony przy drzwiach paru schodkami.

– Tak… – mruknął do siebie, wyjmując z kieszeni pincetkę. Przyklęknął i ostrożnie chwycił szczypczykami coś, co tkwiło na brzegu jednej, trochę wystającej płyty chodnika. Przyjrzał się temu z zaciekawieniem, a potem schował do maleńkiego pudełeczka, pomiędzy dwie szklane tafelki.

W otwartych drzwiach stanął fotograf.

– No? – zapytał mężczyzna, nie patrząc na niego. Był w tej chwili zajęty oglądaniem krzaka niskopiennej róży rosnącej obok płyty. Krzak pokrywały drobne, bladoróżowe pączki.

– Czekamy na was, kapitanie.

– Wiem.

Z kolca jednej łodyżki zdjął brązową nitkę, zawieszoną tam niczym mikroskopijna chorągiewka. Fotograf wycelował aparat na chodnik. Jeżeli kapitan Szczęsny – Biały Kapitan, jak go w Komendzie nazywano – zajął się wpierw tymi płytami, zamiast iść do trupa, to znaczy, że trzeba zrobić to samo. Zresztą trup nie ucieknie.

– Chodnik, krzak bzu, krzak róży i schodki – powiedział jasnowłosy mężczyzna do fotografa. Podniósł się z klęczek, starannie otrzepał kolana i rozejrzawszy się raz jeszcze dokoła, wszedł do willi.

Sierżant Otoczko zaprowadził już całą trójkę lokatorów do hallu, usadowił na krzesełkach i rozpoczął spisywanie personaliów. Drugi milicjant stał w tej chwili nieruchomo na środku gabinetu, jakby zastanawiając się, od czego zacząć.

Kapitan Szczęsny rzucił krótkie spojrzenie na zebranych i zatrzymał trochę dłużej wzrok na ekspedientce. Bardzo ładna – stwierdził z niechęcią. Bardzo lubił ładne kobiety, ale nie w czasie śledztwa.

Zatrzymał się chwilę na progu gabinetu, potem podszedł do biurka. Jego ręce w cienkich rękawiczkach dotykały ostrożnie zwłok, nie zmieniając ich pozycji. Odchylił lekko głowę zmarłego. Okołowicz miał oczy na wpół przymknięte, a na czole, koło prawej skroni, mały siniec nabiegły krwią.

Kapitan rozejrzał się i ujął w rękę ciężki marmurowy przycisk, który leżał przewrócony na samym brzegu biurka. Stojący przy oficerze milicjant wyjął pudełko z argentoratorem i szybko, zręcznie opylił pędzelkiem marmurową powierzchnię. Pochylili głowy.

– Bardzo wyraźne – powiedział milicjant.

– Mhm – mruknął Szczęsny, przyglądając się odciskom linii papilarnych, które ukazały się na przycisku. – Ale uderzenie było za lekkie, aby mogło być śmiertelne. Przycisk go tylko ogłuszył. A potem… – Z pewnym trudem ściągnął ze sztywnego ciała marynarkę, rozpiął i zsunął zakrwawioną koszulę. Mały otwór wlotowy pocisku znajdował się pod lewą łopatką.

– W samo serce – mruknął, szukając na piersiach zmarłego wylotu pocisku, ale go nie znalazł.

– Siedzi – rzekł milicjant. Podszedł w kierunku drzwi, schylił się i podniósł z dywanu łuskę. Dwie pary oczu obejrzały ją uważnie.

– Siódemka, kapitanie. Browning „FN”.

Szczęsny potrząsnął głową.

– Nie, Sauer-Sohn. Ale ten sam kaliber – 7,65. Wyrzutnik obluzowany. Ciekawe, ten typ pistoletu rzadko się u nas spotyka.

– Strzelił, stojąc gdzieś koło drzwi.

– Tak. W plecy.

Popatrzyli na siebie. Kapitan skrzywił się.

– Najpierw ogłuszył, a potem strzelił z tyłu, pod łopatkę – powiedział.

– Może uderzony się poruszył, a tamten, już odchodząc, zauważył to i „poprawił” z pistoletu?

– Wątpię. Uderzenie było słabe, absolutnie nie mogło być śmiertelne. Zabójca wiedział chyba, co robi. Chociaż, jeżeli uderzyła kobieta… Weźcie zaraz tym trojgu odciski palców.

Milicjant wyszedł. Szczęsny przejrzał pobieżnie rozrzucone na biurku papiery, potem sięgnął do marynarki Okołowicza i wyjął z niej portfel z dokumentami. Odkładał powoli ina bok: dowód osobisty, dwieście złotych, legitymację związkową, legitymację partyjną, bilet miesięczny, notes – ten odłożył oddzielnie. Z jakiejś przegródki wystawał rożek białej, twardej karty. Kapitan przeczytał jej treść i sięgnął znowu do kieszeni marynarki. Ale nie było w nich tego, czego szukał. Nie powinno było zresztą być, takich rzeczy w domu nie nosi się w kieszeni. Odsunął więc ostrożnie ciało wraz z fotelem od biurka i popatrzył na szuflady.

Były otwarte. Przy środkowej wisiał pęk kluczyków z okrągłą, płaską dewizką czy brelokiem. Na metalu dewizki nie było wprawdzie widać żadnych odcisków linii papilarnych, ale nie znaczyło to jeszcze wcale, że ich tam nie było. Szczęsny umieścił klucze w oddzielnym pudełeczku z watą. Potem przeszukał wszystkie szuflady. Nigdzie nie znalazł jednak pistoletu.

– Sierżancie! – zawołał w stronę hallu.

Otoczko wszedł do gabinetu.

– Słucham, kapitanie?

– Zabito go z pistoletu Sauer-Sohn 7,65. Miał w kieszeni pozwolenie na broń. Właśnie na Sauera 7,65. Ale pistoletu nie ma w biurku ani w kieszeniach. Trzeba przeszukać cały dom.

– Wygląda na to, że rąbnięto go z jego własnej broni – powiedział sierżant, rozglądając się po pokoju. – Tam obok jest sypialnia. Ano, poszukamy.

– Jak przyjedzie doktor Stern, dajcie mi znać. Na razie porozmawiam sobie z tą trójką. Przysyłajcie po jednemu do – zawahał się – do tej sypialni.

– Kogo chcecie wpierw?

Szczęsny spojrzał przez otwarte drzwi do hallu.

– Tę małą, co siedzi pod lustrem. Wygląda, jak by miała zaraz zemdleć. Dajcie mi ich personalia i dowody.

Przeszedł do sąsiedniego pokoju. Tapczan, pościelony już, widać przygotowany wczoraj do snu, duża szafa ubraniowa, toaleta, jakieś drobiazgi ze szkła i porcelany poustawiane na półeczkach i potężnie zakurzone… w kącie na wpół uschnięta palma. Okołowicz owdowiał dwa lata temu i w mieszkaniu czuło się brak kobiecej ręki.

Na stoliku przy tapczanie stała szklanka do połowy napełniona wodą, obok niej leżało pudełeczko z luminalem. Kapitan zajrzał do środka. W otworach, powycinanych w tekturze, były już tylko dwie tabletki. Widocznie kierownik cierpiał na bezsenność.

Szczęsny otworzył szufladę stolika. Pigułki na wątrobę, pastylki przeciwko astmie, bellacorn, polopiryna, proszki od bólu głowy. – Istna apteka – mruknął. Poszukał wzrokiem krzesła, wyciągnął notes i pióro, zapalił papierosa. W tej samej chwili Anna Zabielska stanęła w progu pokoju.

– Proszę, niech pani siada – podsunął jej krzesło.

Spojrzał na bladą, drobną twarz, okoloną ciemnymi włosami, na ręce zaciśnięte nerwowo i zapytał:

– Czy pani pali?

– Nie – odparła zdziwiona.

– Nazywa się pani Anna Zabielska, lat 32, z zawodu urzędniczka, obecnie nigdzie nie pracująca, tak?

Potwierdziła ruchem głowy.

– Ciągle choruję – dodała, jakby w formie wyjaśnienia. – Prawie nie wychodzę z domu.

– Proszę mi opowiedzieć, kiedy i jak dowiedziała się pani o śmierci Stanisława Okołowicza.

Wolno, zacinając się i zatrzymując dla nabrania pełnego oddechu, zaczęła opowiadać, jak mąż rano wstał do pracy, jak zeszedł ze schodów, a ona wyszła za nim, aby odebrać mleko, które mleczarka codziennie rano stawia na schodkach pod drzwiami… jak potem mąż wszedł do gabinetu i zobaczył zwłoki.

– Czy pani też wchodziła?

– Nie. Och nie! – wstrząsnęła się ze strachu.

– Kiedy ostatni raz widziała pani Okołowicza?

– Wczoraj po południu, kiedy wracałam ze sprawunkami, spotkałam go w hallu.

– Rozmawialiście?

– Tak, parę słów… Pytał, jak się czuję.

– Czy był taki sam, jak zawsze?

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

– Okołowicz?

Błyskawiczny refleks i myśli kapitana zrobiły nagły skok.

– Nie, pytam przecież o pani męża.

Zobaczył, jak twarz jej pokrywa nagły rumieniec. Milczała, znów nerwowo wyłamując palce.

– Nie wiem… myślę, że… chyba… Każdy ma czasem jakieś kłopoty. W nocy bolał go ząb, nie mógł spać…

– Czytał w łóżku wieczorem i nie dał pani zasnąć, prawda?

Blady uśmiech przeminął po jej nie umalowanych wargach.

– Ja nigdy nie zasypiam przed północą – odparła. – A wczoraj Tadeusz był u znajomych, wrócił o drugiej… – urwała przestraszona.

– Przecież wrócił, jak pani już spała, więc skąd pani wie, że była druga godzina?

– Zbudziłam się. Mam lekki sen.

– A sąsiadka państwa też późno wróciła?

– Och nie. Ona… ona była wieczorem w domu. Mamy na górze wspólną kuchnię i łazienkę. Słyszałam, jak chodziła.

– Kiedy widziała ją pani ostatni raz przed zaśnięciem?

– Gdzieś koło ósmej wieczór. Robiłam sobie w kuchni kolację, a pani Kretz weszła po wodę do maszynki.

– Jakiej maszynki?

– Do parzenia kawy.

– Czy nie słyszała pani późnym wieczorem albo w nocy odgłosu strzału?

Do drzwi ktoś zastukał i sierżant Otoczko stanął w progu.

– Kapitanie, przyjechał doktor Stern.

– Dobrze, zaraz tam przyjdę. A więc – odwrócił głowę w stronę Zabielskiej i zerwał się z krzesła.

– Masz babo placek – jęknął podoficer, pomagając Szczęsnemu dźwigać zemdloną Annę. – Gdzie ją położyć?

– Tymczasem tu, na tapczanie. I poproście Sterna.

Zemdlenie okazało się niegroźne, niemniej lekarz zabronił na dzisiaj dalszego przesłuchiwania. Po umieszczeniu Zabielskiej na jej własnym tapczanie, zaaplikowaniu zastrzyku i „kropelek” na nerwy, Stern wrócił na dół, do gabinetu.

– Kiedy to się mogło stać? – zapytał kapitan, podczas gdy lekarz oglądał otwór wlotowy pocisku.

– Przypuszczam, że gdzieś pomiędzy jedenastą a pierwszą w nocy. Czy on był głuchy?

– Nie, skądże. Kierownik wydziału finansowego i głuchy?

– Nic mnie nie obchodzą jego personalia – mruknął lekarz. – Stwierdzam tylko, że strzelono do niego w plecy, gdy siedział przy biurku, a koło drzwi nie ma dywanu i podłoga skrzypi. Tylko, że… ach, no tak. Teraz rozumiem – przyjrzał się z zainteresowaniem sińcowi na czole. – Wpierw został ogłuszony uderzeniem, a potem zastrzelony.

– Prawdopodobnie z własnego pistoletu – uzupełnił Szczęsny.

– Co pan mówi? A to heca. Pistoletu, naturalnie, nigdzie nie ma, co? Pewnie leży na dnie Wisły albo w kanale.

Szczęsny uśmiechnął się.

– Znajdziemy ten pistolet – odparł lekkim tonem.

– Może macie już zabójcę?

– Nie. Ale myślę, że jest blondynem.

Kapitan wyjął z kieszeni pudełeczko i pokazał lekarzowi coś, co przylepiło się do szklanej tafelki. Był to maleńki skrzep krwi, zastygłej na dwóch włosach jasnego koloru.

– Znalazłem to na chodniku.

– Dobre – w głosie Sterna było uznanie. Przyjrzał się włosom. – Zdaje się, że ten blondyn cierpi na trichophytiasis*, bo włos jest matowy i poułamywany.

– Grzybica strzygąca, tak?

– Widzę, kapitanie, że nie zapomniał pan swoich studiów medycznych. To bardzo chwalebne, ale proszę mi nie robić konkurencji.

Roześmieli się. Wszedł milicjant z grupy operacyjnej, a za nim dwóch pracowników z Zakładu Medycyny Sądowej. Szczęsny przyglądał się, jak układali zwłoki na noszach, ale gdy jeden z nich chciał zakryć twarz Okołowicza brezentem, przytrzymał jego rękę i potrząsnął głową. Na pytające spojrzenie Sterna wymownym ruchem pokazał na hall. Lekarz był niezadowolony.

– Nie lubię tych historii… no, ale niech pan robi, jak chce.

Szczęsny wyprzedził nosze i stanął w hallu. Gdy wynosili zwłoki, Zabielski zakrył twarz rękami i odwrócił się. Danuta Kretz patrzała na ciało bez zmrużenia powiek. W jej ciemnobłękitnych oczach, ocienionych długimi rzęsami, widniało coś jakby zaciekawienie.

– Nie boi się pani śmierci? – spytał kapitan, stając tuż obok niej.

Zwróciła na niego wzrok, potem z wolna opuściła powieki.

– Oswoiłam się z nią – odparła po chwili. – Widziałam przecież powstanie. Było tyle trupów… Niektóre wyglądały o wiele gorzej niż ten.

– Lubiła pani Okołowicza?

Wzruszyła ramionami.

– Mało go znałam.

– Brała pani udział w powstaniu?

– Tak. Wszyscy brali. – Patrzyła, jak wynosili nosze. – Strzelałam, wynosiłam rannych.

Zawrócił do gabinetu i zajrzał do dowodu osobistego Danuty Kretz. Dwadzieścia dwa lata… siedmioletnie dziecko brało udział w powstaniu? Strzelało, wynosiło rannych?

Samochód ze zwłokami Okołowicza odjechał i kapitan poprosił panią Kretz do sypialni kierownika.

Usiadła, przyjęła papierosa, zaciągnęła się głęboko dymem.

– Pani jest ekspedientką w firmie „Zofia”, prawda?

– W salonie mód „Zofia” – poprawiła z naciskiem.

Uśmiechnął się.

– Przepraszam, nie znam się na tych rzeczach. Od jak dawna pani tutaj mieszka?

– Od przeszło roku.

– Czy kierownika Okołowicza znała pani już przedtem?

– Przed czym? – zapytała, patrząc mu prosto w oczy. Wytrzymał spojrzenie tak długo, aż odwróciła wzrok. – Nie. Tu go poznałam.

– Ile pani zarabia miesięcznie?

– Ma pan na myśli tylko moje uposażenie w „Zofii” czy wszystkie dodatkowe zarobki?

Ton jej głosu tak dalece nie pozostawiał wątpliwości, o jakie zarobki chodziło, że przyjrzał jej się zdziwiony. Rozpoczęła z nim jakąś grę; nie wiedział tylko jeszcze, jaką. Nie odpowiedział na pytanie i zamyślił się. Danuta obserwowała go spod na wpół spuszczonych powiek.

– Gdyby pan nie był mężczyzną, myślałabym, że utlenił pan sobie włosy – powiedziała nagle.

Głos miała ciepły, wibrujący. Popatrzył na jej regularne rysy i miękkie, ślicznie wykrojone wargi. Uśmiechnęła się.

– Z taką twarzą trzeba było wstąpić do filmu, a nie do milicji – szepnęła. – Ładna byłaby z nas para…

Żachnął się niecierpliwie i sięgnął po papierosa. Ale atmosfera tej sypialni, ciepły czerwcowy wiatr wpadający przez uchylone okno i uroda siedzącej naprzeciw niego kobiety nie sprzyjały prowadzeniu śledztwa.

W sąsiednim pokoju usłyszał przesuwanie jakiegoś mebla. Sierżant Otoczko przeprowadzał oględziny miejsca zbrodni. I nagle Szczęsny wytrzeźwiał. Odłożył papierosa, wstał, jakby od niechcenia przeszedł się po pokoju, potem przystanął tuż za plecami pani Danuty. Owionął go subtelny zapach jakichś drogich perfum. Ale nie perfumy go teraz interesowały. Szybkim, ledwo dostrzegalnym ruchem zdjął z kołnierza jedwabnego szlafroka jasny włos i odwróciwszy się do drzwi, schował go do małego pudełeczka ze szklanymi tafelkami.

Pani Kretz, nie orientując się w jego czynnościach i rozumiejąc je zupełnie inaczej, przechyliła lekko głowę w tył. Natrafiła jednak na pustą przestrzeń i zdziwiona, odwróciła się. Szczęsny wracał już od drzwi. Wyraz twarzy miał spokojny, nieprzenikniony.

– Pytałem, ile pani zarabia miesięcznie w salonie mód „Zofia” – powiedział, siadając z powrotem naprzeciw niej. – Pani dochody natury bardziej osobistej nie dadzą się, prawdopodobnie, ująć w określone rubryki.

– Tysiąc osiemset złotych – odparła, wyczuwając instynktownie zmianę w jego zachowaniu.

– Wczoraj wieczorem była pani w domu, o ile się orientuję?

– Dobrze się pan orientuje. Wróciłam z kina o siódmej czy wpół do ósmej. Zjadłam kolację i czytałam, chyba do jedenastej. Może trochę dłużej.

– Co pani czytała?

– „Klaudynę w Paryżu” – odparła bez wahania.

– Ciekawe?

– Bardzo. Nie mogłam się oderwać.

– Długo pani czytała?

– Ze dwie godziny. – Usłyszał w jej głosie leciutkie wahanie i zapamiętał.

– Niedobrze pić tyle kawy przed snem – powiedział z naganą w głosie. – Ma pani niskie ciśnienie?

Spojrzała na niego, zaskoczona.

– Ja nie… – urwała. – Piję tyle kawy, ile chcę i kiedy chcę – rzuciła lekko.

– Czy nie słyszała pani w nocy jakiegoś hałasu, strzału, trzaśnięcia drzwi?

– Owszem, słyszałam.

Spojrzał na nią uważnie.

– Co to było?

– Głosy… jakby kłótnia. Na dole, w pokoju pode mną.

– To znaczy w gabinecie Okołowicza. Tylko głosy?

– I jakiś stuk. Podobny do upadku czegoś ciężkiego. Albo…

– Albo?

– Bo ja wiem… może do strzału? Nie znam się na tym.

– To wszystko?

– Jeszcze potem trzaśnięcie drzwi frontowych.

– Czy spojrzała pani wówczas na zegarek?

– Nie. Nie zapalałam światła. Ale zegar na dole w kuchni bił właśnie dwunastą.

– A potem, nic już pani nie słyszała?

– Nie.

Zamyślił się na chwilę.

– W pani pokoju nie słychać bicia zegara z kuchni na dole – zauważył.

– Nie. Ale ja wyszłam wtedy na schody. W połowie piętra, jest okno.

– Widziała pani kogoś?

– Widziałam sylwetkę jakiegoś mężczyzny. Szedł szybko, prawie biegł. Oddalał się od furtki.

– Furtka była zamknięta?

Zawahała się.

– Tak.

– Na pewno?

– Tak, na pewno.

– Stała więc pani na schodach i widziała sylwetkę tego mężczyzny. Skąd pani wie, że to był mężczyzna?

– Miał męski, gabardynowy płaszcz, spodnie, był wysoki i dobrze zbudowany.

– Płaszcz ciemny czy jasny?

– Gładki, jasny.

– A co ten mężczyzna miał na głowie?

– Nic. Włosy, zdaje się, ciemne.

Szczęsny zanotował coś.

– Czy sądzi pani, że poznałaby tego mężczyznę, widząc go w takich samych warunkach, z tego samego miejsca na schodach?

– Sądzę, że tak. Nie wiem zresztą.

– Czy nie przyszło pani na myśl zejść do hallu?

– Nie. Po co? Pomyślałam, że widocznie Okołowicz z kimś się pokłócił i ten ktoś wybiegł z willi obrażony.

– Czy podobne kłótnie zdarzały się u niego częściej?

Zastanawiała się dość długo. Wreszcie odparła, ważąc każde słowo:

– Nie przypominam sobie. Często wieczorami wychodzę. Poza tym mam mocny sen.

Uśmiechnęła się znowu i Szczęsny z nagłym zainteresowaniem spojrzał na pożółkłą palmę, a potem utkwił wzrok w notesie. Danuta ziewnęła i przeciągnęła się na krzesełku.

– Chciałabym już pójść na górę – powiedziała. – Jeść mi się chce.

– Chwileczkę.

Szczęsny wstał i wyszedł do gabinetu, a dowiedziawszy się od sierżanta, że oba pokoje na górze są już „zrobione”, pozwolił pani Kretz wrócić do siebie. Zastrzegł się tylko, że nie wolno jej na razie opuszczać willi.

– Wcale mi się nie śpieszy – odparła, pokazując dwa rzędy mocnych, białych zębów.

Gdy znikła za drzwiami swego pokoju, kapitan wszedł na półpiętro i wyjrzał przez okno w bocznej ścianie. Widać było przez nie kawałek ogródka, chodnik, furtkę i ulicę. Wtedy zbiegł ze schodów i wyszedłszy przed dom, spojrzał w górę, na umieszczoną nad drzwiami lampę. Przekręcił wyłącznik, ale lampa się nie zapaliła. Wszedł więc z powrotem do hallu, w którym wisiał zakurzony pająk żyrandola i sięgnął ręką do kontaktu. Pająk rozbłysnął światłem, nikłym w blasku jasnego dnia. Przyjrzał się lampie nad drzwiami i dostrzegł, że nie ma w niej żarówki. Rzucił okiem na ulicę. Najbliższe latarnie tkwiły w odległości pięćdziesięciu metrów.

– Hm… – mruknął. Wiedział już, że trzeba tu będzie jeszcze raz przyjechać pomiędzy jedenastą wieczór a północą.

Wrócił do hallu i zatrzymał się przy Zabielskim.

– Proszę, niech pan przejdzie do tamtego pokoju – pokazał na sypialnię. Idąc za nim, odwrócił się nagle do fotografa, który przystanął w drzwiach kuchennych i zapytał:

– Nie pamiętacie, czy wczorajszej nocy świecił księżyc?

– Jak mógł świecić, kiedy jest nów? – odparł fotograf pytaniem. I wszedł do kuchni.

Zabielski miał zmęczoną, bardzo bladą twarz i odpowiadając na pytania, odwracał wzrok gdzieś w kąt pokoju. Cichym głosem wyjaśnił, że ubiegłej nocy był na brydżu u znajomych, podał ich nazwisko i adres, dodał, że wrócił około drugiej w nocy. Nikogo nie widział, nic nie słyszał.

– O której wyszedł pan od znajomych?

– Kwadrans, może dwadzieścia minut po pierwszej. Szedłem pieszo. Noc była ciepła, chciałem się przejść.

– Noga jeszcze pana boli? – zagadnął Szczęsny przyjaznym tonem. – Bo zauważyłem, że trochę pan utyka.

Zabielski zmieszał się.

– Byłem trochę… wypiłem parę kieliszków. Ciemno było, przewróciłem się na schodach.

– Na tych przed drzwiami frontowymi?

– Nie. Na tych z hallu w górę.

– Czemu nie zapalił pan światła?

– Na górze zepsuł się wyłącznik i nie można potem zgasić.

– Czy jak pan wracał do willi, to lampa nad schodkami zewnętrznymi jeszcze się paliła?

– Ona w ogóle się nie pali od dawna. Okołowicz miał kupić żarówkę, ale ciągle zapominał.

– A furtka była otwarta czy zamknięta?

– Furtka? – Namyślał się chwilę, przetarł ręką czoło, na którym błyszczały krople potu. – Nie wiem. Nie pamiętam.

– Od kiedy ma pan własny sklep i warsztat zegarmistrzowski?

– Już parę lat. W lipcu będzie cztery.

– Czy to Okołowicz przeprowadzał u pana ostatnio kontrolę ksiąg?

– Nie – odparł. – Inspektor Sielnicki.

– Ale również z 17 Wydziału Finansowego?

– T-tak. Ja mam warsztat na Różanej i podlegam temu wydziałowi.

– Jaki był wynik kontroli?

– Wszystko w porządku. We własnym sklepie będę robił manko? – spróbował się uśmiechnąć.

– Manko? Och, na pewno nie – Szczęsny uśmiechnął się również, notując nazwisko inspektora. – Może pan teraz iść do żony, tylko proszę nie oddalać się z domu.

– To… ja chciałbym zadzwonić do mego pomocnika, żeby przyjechał tu po klucze. Albo – zastanowił się – nie, lepiej w ogóle nie otworzę dziś rano sklepu.

– Nie ma pan zaufania do swego pomocnika? Jak on się nazywa i gdzie mieszka?

– Kubicki. Fabryczna 25. Mam zaufanie, skądże… Otworzy się później, jak już będę mógł stąd wyjść – odparł niekonsekwentnie.

Kapitan patrzał za nim, gdy wchodził powoli po schodach, trochę utykając. Otoczko stanął obok oficera i patrzyli razem.

– Blondyn – mruknął Szczęsny do siebie. – Co to za warsztat?

– Tam coś śmierdzi – odparł sierżant krzywiąc nos, choć uwaga była symboliczna. – Dzielnicowy od dawna ma go na oku. Tylko ciężko coś udowodnić. Albo siuchta z przemytnikami zegarków, albo może… diabli go wiedzą. Ale czysty interes to nie jest.

– A ta ekspedientka?

Otoczko gwizdnął z uznaniem.

– Babka na medal. Biust, jak Lollobrygida.

– Ja nie pytam o jej biust. Sam widziałem.

– Bliższe szczegóły się rozpracuje. Mogę się tym zająć. Chyba, że obywatel kapitan woli sam…

Szare, trochę drwiące oko sierżanta spojrzało na Szczęsnego spod zmrużonej powieki.

– Obawiałbym się o waszą głowę.

Otoczko nie zrozumiał.

– Można stracić głowę, mając ją na karku – wyjaśnił Szczęsny i wszedł do gabinetu. Stanął przy biurku i zamyślił się głęboko.

Pistoletu Sauer-Sohn kaliber 7,65 numer 2819, nigdzie nie było. Sądząc ze wstępnych oględzin, była to jedyna rzecz, jaką przestępca zabrał; widocznie morderstwo nie miało podłoża rabunkowego. Dwieście złotych w portfelu, dobry szwajcarski zegarek i gruba złota obrączka na ręce zmarłego, płaszcz z futrzanym kołnierzem i garnitury wiszące w sypialni, porządnie ułożona bielizna – wszystko to wskazywało, że zabito Okołowicza z jakiejś innej przyczyny, nie dla prostej kradzieży. Być może jednak wśród papierów i dokumentów denata było coś, co dla zabójcy miało większą wartość niż futro czy zegarek.

– Spróbujmy odtworzyć sobie, co działo się tej nocy – powiedział Szczęsny, gdy do gabinetu weszli: komendant dzielnicowy kapitan Królikowski i jego zastępca, porucznik Białek. – Godzina, powiedzmy, ósma wieczorem. Według relacji tych trojga z góry Okołowicz wrócił do domu jak zwykle o piątej po południu. Co robił w swym pokoju, tego już się chyba nie dowiemy. Prawdopodobnie coś czytał, może się zdrzemnął z godzinkę, może słuchał radia albo jeszcze pracował. Ósma wieczór… Zabielski jest już u znajomych na brydżu. O ile to prawda.

– Sprawdzimy – wtrącił Otoczko.

– Jego żona, jak twierdzi, o tej porze wyszła do kuchni, aby przygotować sobie kolację. Tam spotkała się z Danutą Kretz, która weszła, aby napełnić wodą elektryczną maszynkę do kawy. Tak… maszynkę do kawy – powtórzył kapitan i zastanawiał się nad czymś przez chwilę. – Co robi o tej porze Okołowicz? Pewnie również je kolację, bo w kuchni znaleźliśmy nie umytą szklankę po herbacie, talerz z okrawkami wędliny i kawałek skórki od chleba. Czas upływa, nadchodzi godzina jedenasta. Zabielski jeszcze nie wrócił. Jego żona podobno nigdy nie zasypia przed północą, a więc i teraz nie śpi. Pokój ich mieści się nad sypialnią kierownika. Pani Kretz kończy czytanie książki… chwileczkę! – zerwał się z krzesła, pobiegł na górę i zastukał do drzwi pokoju sprzedawczyni.

– Proszę – usłyszał.

Wszedł do środka. Pani Danuta była już ubrana w prostą, szarą sukienkę jerseyową. Na szyi miała ładne różowe korale z Cepelii, na ręce dwie wąskie bransoletki. Siedziała przed toaletką i nakładała lakier na paznokcie.

– Niech pan usiądzie – uśmiechnęła się. – Może tu przy mnie, w fotelu?

Ale Szczęsny zignorował zaproszenie. Podszedł do tapczana i sięgnął po książkę leżącą obok, na stoliku. Była to „Klaudyna w Paryżu” Colette. Szybko przerzucił kartki, po czym odłożył książkę. Na ustach miał lekki uśmieszek.

– O, to nieładnie, że pan lekceważy „Klaudynę” – powiedziała ekspedientka na wpół żartobliwie. – Nie jest to wprawdzie arcydzieło literatury, ale bardzo miła powieść. Dobrze się przy niej odpoczywa.

– Wcale nie lekceważę. Najlepszy dowód, że zacząłem ją kiedyś czytać i, jak pani widzi, musiałem teraz zajrzeć, jak się kończy.

Wrócił do gabinetu.

– Więc o godzinie jedenastej pani Kretz przerywa czytanie książki. Niektórzy ludzie mają obrzydliwy zwyczaj zaginania brzegu kartek… Po dwóch godzinach czytania pani Kretz znajduje się zaledwie na czwartej stronie, choć zapewniała mnie, że nie mogła się oderwać. No, ale mniejsza z tym. Co robi o jedenastej Okołowicz? Prawdopodobnie ma u siebie spóźnioną wizytę. Jego sąsiadka z góry słyszy podniesione głosy, dyskusję, może kłótnię, a w pewnej chwili – według jej słów – ciężki stuk, jak by coś upadło na ziemię. Nie wyklucza też w swej relacji, że to był strzał, bo nie zna się na strzałach… Hm. Ludzie czasem zapominają, co przed chwilą mówili. Pani Zabielska nic nie słyszy, mimo że nie śpi. Sierżancie – zwrócił się do Otoczki – wejdźcie na chwilę do pokoju Zabielskich. Niech się nie ruszają z miejsca, nie gadają. Dokładnie za dwie minuty wystrzelę. Sprawdźcie, czy słychać. Może kto z was ma ślepy nabój?

– Jaki macie kaliber? – spytał komendant.

– Szóstka. Niewielka różnica w odgłosie. Sierżant ma parabellum, to za duże.

– Ja też mam szóstkę. Proszę – porucznik Białek podał mu nabój.

Otoczko wyszedł z pokoju. Słyszeli, jak wchodził po schodach, pukał do drzwi, a potem wszedł. Czekali w zupełnym milczeniu. Szczęsny, stojąc przy drzwiach zwrócony twarzą do biurka, patrzał na zegarek. Po upływie dwóch minut, w gabinecie rozległ się głuchy odgłos strzału.

– No? – Szczęsny spojrzał na Otoczkę, który stanął w progu.

– Słychać, kapitanie. Tu cienkie ściany. Kobita musiała zasnąć. Teraz oboje usłyszeli, bo się przelękli i pytali mnie, kto to strzelał.

– Doskonale. A więc strzał z pistoletu – nawet mniejszego kalibru i w dodatku „ślepym” nabojem – słychać jednak na górze. Przypuśćmy, że Zabielska istotnie zasnęła…

Komendant poruszył się w krześle.

– Kobiety często mówią: całą noc nie spałam, a spała jak suseł, nawet chrapała. Moja żona – urwał. Otoczko odwrócił głowę, kryjąc uśmiech. Cała Komenda wiedziała, że kapitan Królikowski boi się własnej żony.

– Cóż się dzieje dalej? – kontynuował Szczęsny, chodząc po gabinecie. – Pani Kretz słyszy trzaśnięcie drzwi frontowych, więc wychodzi na schody. Przez okno na półpiętrze widzi sylwetkę wysokiego, barczystego mężczyzny bez kapelusza, o ciemnych włosach, ubranego w gładki, jasny płaszcz gabardynowy. Ten mężczyzna biegnie ulicą, oddalając się od furtki. Pani Kretz rozróżnia szczegóły jego ubrania, kolor włosów – mimo iż lampa nad schodami nie pali się, bo od dawna nie ma żarówki, najbliższe latarnie znajdują się w odległości pięćdziesięciu metrów, a noc jest czarna, bezksiężycowa. Jaki stąd wniosek?

– Kłamie, chcąc kogoś wpakować – wyraził przypuszczenie komendant.

– Myślę raczej, że mężczyzna o opisanym przez nią wyglądzie rzeczywiście był tego wieczoru u Okołowicza, lecz pani Kretz widziała go nieco wcześniej, na przykład w hallu albo przez uchylone drzwi w gabinecie.

– Po cóż by więc kłamała, że widziała go na ulicy?

– Bo może istnieje jakiś powód, dla którego nie chce nam powiedzieć, że w ogóle schodziła tego wieczoru na dół. Przypuśćmy, że wie, kim jest ten człowiek… Że go zna i pamięta, jak w ostatnich dniach chodził ubrany. Dlatego opowiada szczegóły, o których wie, chociaż wówczas nocą nie mogła ich zauważyć. Być może też – rozważał dalej – że nasza urocza ekspedientka ma bujną fantazję i sylwetka przypadkowo przechodzącego ulicą mężczyzny przetworzyła się w jej wyobraźni na konkretny obraz takiego właśnie człowieka.

Zapalił papierosa, spojrzał na biurko.

– Co mogło się dziać w tym gabinecie pomiędzy jedenastą a pierwszą w nocy? Przypuśćmy, że do Okołowicza przyszedł ktoś, kto miał do niego o coś pretensje, i to poważne. Okołowicz był kierownikiem Wydziału Finansowego, człowiekiem szorstkim, surowym i sprawiedliwym. Tacy ludzie mają wielu wrogów w sferach gospodarczych i handlowych. Pomiędzy tymi dwoma wywiązał się spór czy nawet ostra kłótnia. W pewnej chwili przybysz chwycił z biurka ten oto marmurowy przycisk i uderzył nim Okołowicza w czoło. Uderzył lekko. Dlaczego? Jest kilka możliwości. Mógł to zrobić bez zastanowienia, w porywie gniewu. Albo, nie czując się pewnym czy też wzdragając się przed rozwaleniem czaszki z tak bliskiej odległości, chciał go tylko ogłuszyć. Okołowicz upadł na fotel, twarzą na rozłożone papiery. Wtedy tamten cofnął się o parę metrów, w stronę drzwi…

– Po co? – przerwał komendant.

– Właśnie z powodu, o którym mówię: bo nie chciał zabijać z bliskiej odległości, nie chciał widzieć zbyt wyraźnie twarzy człowieka, którego miał zabić. Więc odszedł parę kroków i strzelił mu w plecy. Tak robią tchórze, ludzie nerwowi, nie wprawieni. Inna wersja. Chciał zabić przyciskiem, co było o tyle bezpieczniejsze, że nie powodowało hałasu, ale źle wymierzył czy Okołowicz trochę się uchylił – może przycisk ześliznął się w ręku, dość, że cios wypadł o wiele słabiej, niż był zamierzony. Napastnik nie miał jednak widać odwagi bić dalej. Myślę, że kierownik chował swój pistolet w szufladzie biurka. Cóż prostszego, jak sięgnąć do niej i zabić Okołowicza z jego własnej broni.

– Cóż się dzieje dalej? – monologował Szczęsny, spacerując po gabinecie. – Morderca strzela, po czym, zostawiając drzwi uchylone, bo się śpieszy, wybiega z domu, lecz w ciemności potyka się na schodkach i upada, uderzając głową o wystającą płytę chodnika. Znalazłem na niej skrzep krwi z dwoma włosami blond. Możliwe, że przy tej okazji potłukł się trochę.

– Na przykład zbił kolano – wtrącił Otoczko – i kuleje, jak ten na górze – pokazał ruchem głowy. – Też jest blondynem. Wrócił do domu, jak twierdzi, o drugiej w nocy.

– Sprawdzimy, jak to było z tym brydżem. Kapralu, postarajcie się o parę włosów z kołnierza jego marynarki.

– A jeżeli… – zaczął komendant. Ale Szczęsny machnął ręką niecierpliwie.

– Na razie dosyć gadania – przerwał. – Mamy aż za dużo roboty.

KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU

ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: