Dwadzieścia lewów albo śmierć - ebook
Dwadzieścia lewów albo śmierć - ebook
Karl Markus Gauss po raz kolejny rusza w drogę po Europie, wybierając rzadziej uczęszczane ścieżki i mniej tłoczne bulwary. Przemierza je bez pośpiechu, z uwagą patrzy na świat i dostrzega nie tylko postaci z pomników i zabytkowe gmachy, ale także bohaterów drugiego planu i ich zagmatwane historie.
W Mołdawii, najbiedniejszym kraju w Europie, w którym wszystkie banknoty są tej samej wielkości, koloru i ukazują twarz tego samego człowieka, zaraźliwa okazuje się nie tylko serdeczność, ale również „mołdawska tęsknota”. W Bułgarii Gauss znajduje kraj całkiem inny od tego, który znamy z folderów biur podróży i starych widokówek.
Na ulicach i placach Zagrzebia zaintrygowany obserwuje grę pamięci i zapomnienia, która z roku na rok coraz silniej naznacza narodową kulturę Chorwacji. I wreszcie Wojwodina, niegdyś Europa w pigułce, wieloetniczna i wielokulturowa. To najbardziej osobista z czterech podróży, wyprawa w głąb historii, również tej bardzo prywatnej, śladami urodzonych tu rodziców pisarza.
Gauss to wybitny znawca Europy Środkowej, błyskotliwy erudyta, ciekawski wędrowiec. Nikt nie potrafi z taką czułością, zrozumieniem i wnikliwością pisać o naszej targanej sprzecznościami, ciekawej, ale skomplikowanej przecież części świata.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-739-9 |
Rozmiar pliku: | 896 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Od powrotu do domu nie chcieli mi wyjść z głowy bohaterowie i upiory z Kiszyniowa. Bez szczególnej chęci pojechałem do tego miasta, w którym podniecało mnie właściwie tylko to, że żaden mój znajomy jeszcze w nim nie był; jednak niechętnie je opuszczałem, jakbym w ogóle nie uporał się z tym miastem, które przyjęło mnie tak serdecznie. I teraz wzbierało we mnie coś, co nazywałem moją mołdawską tęsknotą.
W południowej części starówki, w dzielnicy z popękanymi, ale prostymi jak strzelił ulicami, przecinającymi się pod kątem prostym, stoi przy Strada Kogălniceanu duży budynek, gdzie mieści się Wydział Języków Obcych i Literatur. Przez całe przedpołudnie rozmawiałem tutaj na konferencji mołdawskich nauczycieli języka niemieckiego o sobie, o kilku przeczytanych im wcześniej tekstach i o nich, o ich mieście i tych nielicznych roszczeniach, których jeszcze się nie wyzbyli. Naprzeciw, nieco z boku, znajduje się w otoczonym parkanem ogrodzie ambasada białoruska, pilnowana przez żołnierza stojącego na baczność. Kiedy rano szukałem tego wydziału, zapytałem owego chłopaka ze wsi, wtłoczonego w mundur i nauczonego trwania bez ruchu, gdzie znajduje się uniwersytet. Nieznacznie unosząc brwi, wskazał mi kierunek, gdy zaś z niewielkiego zasobu zwrotów rumuńskich przygotowanych na okoliczność tej podróży wygrzebałem kilka słów podziękowania, uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie, jak ktoś, komu uśmiech jest służbowo zabroniony, a nakazane wyłącznie nieruchome zastygnięcie.
Mołdawscy nauczyciele niemieckiego okazali się bez wyjątku nauczycielkami, ponieważ kiepsko opłacany zawód nauczyciela w Mołdawii stał się domeną kobiet, natomiast mężczyźni, którzy go niegdyś wykonywali, dawno już wyruszyli do Niemiec, Austrii albo jeszcze gdzie indziej. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kobiet, siedzących półkolem na ławkach ustawionych przede mną, po pierwszych, obowiązkowo fachowych pytaniach już niebawem przeszło do tematów życiowych, chcąc się dowiedzieć, czy mam dzieci i czy pomagałem żonie w ich wychowaniu, czy piję, czy regularnie pracuję, o której wstaję rano i czy wieczorem wracam do domu, a także czy wierzę w Boga.
Nasza rozmowa kończyła trzydniową imprezę i jej uczestniczki musiały jeszcze z przyniesionymi na spotkanie ze mną walizkami udać się na dworzec autobusowy znajdujący się w pobliżu Piața Centrală, olbrzymiego, zatłoczonego targu, skąd autobusy miały je zawieźć do domów, do Bălți albo do Sorok na północy lub do Komratu, Basarabeaski czy Kagułu na południu. Stolica leży przypadkiem w centrum tego małego, wąskiego kraju, którego przemierzenie trwa znacznie dłużej, niż pozwalają przypuszczać mapy topograficzne czy drogowe, a zatem przed kilkoma kobietami było wiele godzin podróży.
Cztery z nich przyjechały nawet ze zbuntowanego Naddniestrza, pasa kraju po drugiej stronie Dniestru, które to mołdawskie państwo traktowało jeszcze jako swoje terytorium, podczas gdy Naddniestrze, zresztą zgodnie z wolą większości mieszkańców, już dawno stało się enklawą rosyjską. Niemniej nawet tam docierają duże autobusy dalekobieżne, jeżdżące po całym kraju, podobnie jak tysiące busików zabierających czternaście, szesnaście osób, niemające stałych rozkładów jazdy ani stałych przystanków, każdy z tych busików jednak wie, gdzie zostanie zatrzymany machnięciem ręki i dokąd będzie miał zawieźć danego pasażera. Ci, którzy mówią po rosyjsku, nazywają je marszrutkami, ci zaś, którzy mówią po rumuńsku, nazywają je rutierami, wszyscy jednak, Rosjanie, Rumuni i kto tam jeszcze mieszka w tym kraju: Bułgarzy, Gagauzi, Romowie, Ukraińcy, potrzebują tych busików, oferujących korzystne ceny i docierających do najbardziej nawet odległych wiosek.
Zmęczony mówieniem i pożegnaniem, podczas którego kobiety po kolei podawały mi rękę, potrząsały nią, wymieniały swoje nazwiska, funkcje i nazwy miast, w których mieszkają i nauczają, około godziny czternastej wyszedłem z wydziału i mój wzrok od razu padł na żołnierza stojącego po drugiej stronie ulicy, nadal bez ruchu trzymającego wartę. Przechodząc obok niego, przygotowany, że pozdrowię go tylko lekkim skinieniem, spostrzegłem, że akurat tutaj, w Kiszyniowie, na wyboistej i obrzeżonej jednopiętrowymi budynkami Strada Kogălniceanu, nazwanej imieniem dziewiętnastowiecznego uczonego odważnie broniącego praw człowieka i obywatela, dane mi było podziwiać cud świata. To, co ujrzałem, nie mogło być prawdą, a jednak znalazłem się naprzeciw człowieka, który spał na stojąco. Lekarze mówią, że u śpiącej osoby mięśnie wiotczeją, a zatem ktoś, kto by stał i zasnął, musiałby się przewrócić; nawet konie, słonie i krowy, o których długo myślano, że śpią na stojąco, naprawdę tylko drzemią, a jeśli chcą rzeczywiście spać, również muszą się położyć. Jedynie sowy i parę innych ptaków śpią istotnie na stojąco, natomiast flamingi potrafią to robić nawet na jednej nodze. Ale ten żołnierz spał, bez wątpienia, miał zamknięte oczy, oddychał powoli i głęboko, a mimo to trzymał przepisowo broń na klatce piersiowej, spał mocno i mocno stał na obu nogach, upadłby zaś tylko wtedy, gdyby ktoś teraz zagadnął go albo trącił.
Był to jeden z moich bezimiennych bohaterów Kiszyniowa, których spotkałem w kwietniu 2015 roku, gdy po raz pierwszy przybyłem do Mołdawii. Zaproszony, żeby wygłosić kilka odczytów i odbyć kilka spotkań autorskich, zostałem tam wtedy dwa tygodnie, gdyż chciałem się rozejrzeć po mieście i kraju. Nazwa kraju „Republica Moldova” jest na ogół niepoprawnie tłumaczona, jeśli robi się z niej ową Mołdawię, która językowo odwołuje się do czasów, gdy jeszcze istniała Mołdawska Socjalistyczna Republika Radziecka jako część Związku Radzieckiego. W niemczyźnie „Moldau” oznacza Wełtawę, rzekę w Czechach, potrwa więc jeszcze trochę, zanim przestawimy się ze starej Mołdawii na nową Mołdowę, oficjalną dzisiaj nazwę tego państwa.
Tak jak większość miast również Kiszyniów najlepiej poznawać pieszo, ale bardzo mnie to męczyło, bo ciągle musiałem patrzeć pod nogi, tyle szczelin i nierówności miały chodniki pełne głębokich dziur. Gdy pewnego razu nie byłem już w stanie iść dalej, zapytałem jakiegoś krępego mężczyznę, który poza centrum stał oparty o swoją zieloną taksówkę ochlapaną błotem, czy mógłbym go zaangażować, aby odbył ze mną małą przejażdżkę po mieście. Wydawał się zdumiony, bo spojrzał na mnie z powątpiewaniem, jakby oczekiwał, iż sam natychmiast dam mu do zrozumienia, że żartuję, po czym jednak przystał z entuzjazmem na moją propozycję. Był kilka lat starszy ode mnie, miał bardzo porowatą cerę, a z jego twarzy wyrastał mięsisty nos, najwyraźniej już od lat zaczerwieniony i strupowaty. Taksówkarz jechał przez bulwary o wiele za szybko, wskazywał ręką to w lewo, to znów w prawo i niemczyzną, o której twierdził, że nauczył się jej jako robotnik budowlany w Holandii, wyjaśniał, czym wyróżniają się gmachy, obok których pędziliśmy.
Do centrum Kiszyniowa prowadzą ze wszystkich stron kilkupasmowe bulwary, łączące śródmieście z dużymi osiedlami, zbudowanymi na dookolnych wzgórzach, a między tymi bulwarami rozciągają się rozległe parki. Kiszyniów, sławiony jako „najpiękniejsze miasto stalinizmu”, zawdzięcza swoją przestronną strukturę planowej odbudowie po 1945 roku, gdy w wyniku II wojny światowej prawie trzy czwarte wszystkich budynków uległo zniszczeniu. Mój kierowca, któremu to zlecenie sprawiało przyjemność i któremu może nawet przyszło na myśl, że wystąpi w roli uzdolnionego przewodnika turystycznego, mówił bez przerwy, a z każdym wymówionym słowem dobywał się z jego ust obłoczek zgnilizny, co spowodowało, że już wkrótce w samochodzie unosiły się jej opary. Kiedy przejeżdżaliśmy obok więzienia, wykrzyknął, że trzeba by tu wsadzić wszystkich oligarchów i ich lokajów. Holandia jest normalnym krajem, Mołdawia zaś absolutnie nienormalnym, gdyż tutaj przestępcy płacą pięćdziesiąt tysięcy lei, wychodzą na wolność i prosto z sądu lub z więzienia przenoszą się jako deputowani do parlamentu. Jednak nawet pięknej Holandii daleko do piękna Mołdawii, superkraju z superludźmi, niestety pełnej zasranych polityków i zasranych oligarchów. Opary wzburzenia i obrzydliwego odoru pulsowały w nieregularnych odstępach w samochodzie, którym entuzjastyczny patriota wiózł mnie przez Kiszyniów, a na koniec wzbraniał się przed przyjęciem napiwku jako dodatku do śmiesznej dla mnie sumy wykazanej przez jego taksometr.
Kiedy czułem zmęczenie, wsiadałem zawsze do jednego z trolejbusów, których mnóstwo kursowało wzdłuż i wszerz po mieście, a które również dla mieszkańców miasta były tak tanie, że zarówno wśród młodych, jak i starych ludzi złapanie delikwenta podczas jazdy na gapę uchodziło za hańbę. Kolorowe trolejbusy, często w opłakanym stanie, były przepełnione, ale nigdy nie przeżyłem sytuacji, żeby atmosfera wydawała się nerwowa albo żeby ktoś głośno wyraził złość. Konduktorka nieustannie przesuwała się tam i z powrotem wśród stłoczonych ludzi, nie przytrzymując się ani uchwytów, ani drążków. W jednej ręce trzymała rolkę, z której odrywała bilety, w drugiej – trzy zwitki banknotów o wartości jednego, dwóch i pięciu lei i z nich kciukiem niejako wyławiała resztę.
Wszystkie banknoty mołdawskie są tej samej wielkości i ukazują wizerunek tego samego mężczyzny o ponurym spojrzeniu i długich włosach, na których spoczywa korona. Wojewoda Ștefan cel Mare, Stefan III Wielki, w XV wieku utworzył z księstwa Mołdawii państwo zdolne utrzymać się mimo zakusów żądnych łupów mocarstw – Polski, Węgier i imperium osmańskiego. Kraj Stefana Wielkiego rozciągał się poza terytoriami dzisiejszej Mołdawii również na rozległe tereny należące obecnie do Rumunii i Ukrainy. W jednym z telewizyjnych show, w których wykorzystuje się pamięć narodową do ustanawiania dowolnych rankingów, w 2006 roku obrano Ștefana cel Mare w Rumunii i Mołdawii „największym Rumunem wszech czasów”. Wkrótce po jego śmierci zaczęło się – co dla tego regionu było przez stulecia odnawiającym się wciąż fatum – panowanie obcych mocarstw, które usiłowały odbijać sobie wzajemnie obszary położone między Prutem na zachodzie a Dniestrem na wschodzie i uczynić z osiadłej ludności posłusznych poddanych.
Z trudem rozpoznawałem banknoty, gdyż od jasnego brązu jednego leja aż do pomarańczowych dwustu lei wszystkie różniły się od siebie zaledwie niuansami kolorystycznymi i małymi drukowanymi liczbami, dlatego też często się myliłem, chciałem płacić większe kwoty banknotami o zbyt małej wartości albo kupując rzecz o niższej cenie, podawałem banknot o znacznie większej wartości, wskutek czego przeważnie z irytacją zwracano mi uwagę na pomyłkę. Jestem pewien, że w Mołdawii ani razu nie zostałem oszukany. Ale ludzie, którzy tu mieszkają, są tak biedni, że muszą być podejrzani dla Europejczyków pochodzących z krajów dobrobytu, dlatego też opowiadają tyle plotek o porwaniach i napadach, aż wreszcie sami zaczynają się bać Mołdawian.
Są tam stare konduktorki, co to spędziły w swoich trolejbusach zapewne kilkadziesiąt lat, i całkiem młode, niektóre, otyłe, zdają się brzuchami i biustami nieomal rozsuwać pasażerów, inne sprawiają swoją chudością wrażenie, że są wyczerpane, każda jednak cieszy się szacunkiem. Również młoda kobieta w okularach, z którą jechałem autobusem linii 22 w kierunku lotniska i wysiadłem przy „Bramie Kiszyniowa”. Kiszyniów to rosyjska nazwa Chișinău, od kiedy car rosyjski w 1812 roku zajął wschodnią połowę Księstwa Mołdawii i zdecydowanie przystąpił do modernizacji kraju i rusyfikowania ludności. W tej okolicy od dawien dawna mówi się wieloma językami, przede wszystkim po rumuńsku i w jidysz, ale także po rosyjsku, bułgarsku, polsku, ukraińsku, grecku, gagausku, a wskutek późnego napływu uchodźców ekonomicznych z południowych Niemiec od XIX wieku nawet po niemiecku.
Kiedy jedzie się z lotniska w stronę miasta, można odnieść wrażenie, że zbliżamy się do ponadwymiarowej, już z daleka widocznej białej bramy miejskiej, ale są to jasne bloki wielopiętrowego osiedla wielkopłytowego, które zdają się zamykać nad prowadzącym wśród nich Bulevardul Dacia. Ta iluzorycznie stworzona „Brama Kiszyniowa” robi z oddali ogromne wrażenie, ale dopiero z bliska zobaczyłem, jak bardzo zniszczone są poszczególne bloki. W autobusie, którym wyjeżdżałem, kupiłem bilet u bladej młodej kobiety, wyglądającej na chorą, lecz z obojętnym uśmiechem stawiającej czoła swojemu złemu samopoczuciu – a jako że byłem ostatnim pasażerem bez biletu, stała obok mnie aż do następnego przystanku. W jej uszach dostrzegłem coś, czego już dawno nie widziałem, a mianowicie zatyczki z waty, jakie w czasach mojego dzieciństwa zawsze miał w bolących uszach któryś z towarzyszy zabaw. Chodziłem może około godziny nieopodal bramy miejskiej, aż wreszcie przyjechał autobus wracający z lotniska do miasta i znów mogłem przyglądać się konduktorce podczas jej pracy wymagającej tak ogromnej zręczności.
Pewien poznany przeze mnie docent zaprosił mnie w weekend na przejażdżkę na wieś. Tuż po wyjeździe z Kiszyniowa asfaltowe drogi szybkiego ruchu zmieniły się w piaszczyste gliniane gościńce z olbrzymimi wybojami, pokonanie trzydziestu, czterdziestu kilometrów zajęło nam więc prawie dwie godziny. Mijaliśmy mnóstwo stawów wdzięcznie rozsianych w krajobrazie, na których zimny wiosenny wiatr gnał fale, oraz rozległe pola, których ziemia miała o tej porze roku barwę ciężkiego, mokrego brązu. Jadąc bez celu, zboczyliśmy z gościńca i dotarliśmy do wsi o porażającej brzydocie. Wiele wiosek w tym kraju zostało w czasach radzieckich rozbudowanych jako ośrodki agroprzemysłowe i zdemolowanych, tam gdzie dawniej było centrum wsi z cerkwią, szkołą i sklepem, wykuwano zawsze taki sam plac defiladowy i stawiano od frontu dom kultury albo dom ludowy, naprzeciwko zaś pomnik Armii Czerwonej. Dom kultury, ponury betonowy kloc, którego zburzenie byłoby zbyt kosztowne, wietrzeje nadal nieużywany od zakończenia epoki komunistycznej, szyby dawno powypadały z okien, na parapetach śpią skudłacone, wychudłe koty, a przez asfalt na wyludnionym placu przebijają się osty i łykowate krzewy.
Kawałek poza wsią natknęliśmy się na cmentarz, ogrodzony na wzór wielu innych w tym kraju niskim, pomalowanym na niebiesko metalowym płotem. Na czarnych tablicach nagrobnych staraliśmy się odczytać wyblakłe litery, pisane przeważnie cyrylicą, gdy podeszła do nas stara kobieta o grubych kruczych włosach, w tak kolorowej sukience, jak kolorowe były u nas dawniej fartuchy wieśniaczek. Zagadnęła nas z daleka, a następnie poprowadziła do grobu znajdującego się na samym skraju cmentarza. W odróżnieniu od większości grobów wokół, porośniętych chwastami, ten był wypielęgnowany z czułością, a w jego ziemi stał kręcony wazon z plastikowymi kwiatami. Na umieszczonej na krzyżu metalowej tablicy można było przeczytać nazwisko: „Ivan Rosca”, kobieta wymówiła je kilkakrotnie z gwałtownym psychicznym poruszeniem, wskazując przy tym na mogiłę i na siebie, a potem na nas: nam opowiada tę historię, od nas chce usłyszeć, że ją rozumiemy!
Docent tłumaczył nie tylko dla mnie, musiał to robić również sam dla siebie, gdyż staruszka mówiła po rosyjsku z tak mocnym akcentem, że trudno było jej słuchać. Dowiedzieliśmy się, że spoczywają tu szczątki jej ojca, który w 1941 roku został pierwszy zastrzelony we wsi, gdy przechodził tędy Wehrmacht, a za nim osławione jednostki specjalne, mordujące i plądrujące w drodze na jeszcze dalszy wschód. Tak, kiwnęła głową kobieta, jej ojciec został rozstrzelany pierwszy, przed siedemdziesięcioma czterema laty, gdy ona była jeszcze dzieckiem. Potem zaczęła płakać, użalając się nad zamordowanym ojcem i dzieckiem, które musiało dorastać w tak straszliwych czasach, płakała też dlatego, że wielcy tego świata przywlekli swoją wojnę i swoje zbrodnie aż do jej wioski położonej na uboczu. Przez pewien czas staliśmy tam razem, w jakiejś wsi w tym obcym państwie, pokrytym pustoszącą wszystko wojną, a na odchodnym kobieta pożegnała się ze mną, nie szczędząc mi słów wdzięczności. Gładziła moją dłoń i dziękowała, że byłem tak wielkoduszny i wysłuchałem jej opowieści o ojcu zamordowanym przez wojsko, w którego skład wchodzili być może także żołnierze z mojego kraju.
2
Na Lieferingu, północnej dzielnicy Salzburga, od drogi wylotowej, prowadzącej do zachodniej autostrady i do Bawarii, rozgałęzia się ulica, która w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy dorastałem, miała w sobie coś podejrzanego i nawet dzisiaj nie cieszy się najlepszą sławą. Młodzi ludzie, którzy wówczas ubiegali się o zatrudnienie w jednym z poważanych sklepów na starym mieście, byli przez rodziców meldowani urzędowo u krewnych mieszkających w lepszej dzielnicy, nie chcieli bowiem, żeby w podaniu o pracę było widać, że ich dzieci dorastały na „Bessarabierstrasse”.
Besarabia – to była i jest nazwa krainy historycznej, której losy są tak skomplikowane i obfitujące w podboje, odzyskiwanie podbitych terenów, przesunięcia granic i korektury terytorialne, w zmieniających się władców, władze państwowe i systemy polityczne, że nawet fachowcy łatwo tracą orientację. Z kilku książek wyczytałem, w jaki sposób stara Besarabia zmieniła się w późniejszą Mołdawię, ale to, co wiedziałem już z wielu wcześniejszych podróży, które prowadziły mnie do małych grup językowych i najmniejszych narodowości europejskich, spotkałem tutaj w niewyobrażalnym zagęszczeniu i zrozumiałem, że historia małych państw zamieszkanych przez ileś narodowości jest częstokroć o wiele bardziej skomplikowana niż dzieje tych wielkich, które rozwijają się zgodnie z pewną historyczną konsekwencją, podczas gdy w wypadku tych małych dochodzi jeszcze zgubna nieprzewidywalność sprawiająca, że na ich istnienie nieustannie wywierają wpływ potężniejsi sąsiedzi i że w pewnych okresach jest ono wręcz kwestionowane. Na moje szczęście do Kiszyniowa zaprosił mnie Horea Balomiri, człowiek o naturalnej szlachetności, który czuł się odpowiedzialny za to, żebym nie musiał wracać do domu jeszcze bardziej skołowany niż przed przyjazdem tutaj.
Horea, urodzony w Transylwanii i dorastający w Bukareszcie, już trzeci rok reprezentował austriacką kulturę w Mołdawii. Prowadził Bibliotekę Austriacką w Kiszyniowie, uczył na uniwersytecie języka niemieckiego i usiłował, jak tylko się dało za pomocą żałośnie małych sum pieniędzy, które za to otrzymywał, uprawiać coś na kształt austriackiej polityki kulturalnej i organizować spotkania autorskie, odczyty oraz seminaria. Na lotnisko wyszedł po mnie wysoki, szczupły mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, o kanciastym, ale eleganckim wykroju twarzy i dźwięcznym głosie. Mówił niemczyzną niezdradzającą żadnych regionalnych zabarwień, nauczył się jej bowiem w równych częściach od swoich transylwańskich dziadków, w niemieckich gimnazjach, a także na studiach w Wiedniu. Od paru lat siedział nad swoją wiedeńską dysertacją o Kancie, a Austriacka Służba Wymiany zatrudniła go w Mołdawii jako lektora, ponieważ w Austrii nie znalazł się żaden inny kandydat, który chciałby, żeby posłano go do Kiszyniowa. Przez wiele wieczorów dyskutowaliśmy w jego pokoiku na uniwersytecie albo w kawiarni o tym, co przydarzyło się temu krajowi w ciągu stuleci i co może się wydarzyć w następnych wiekach.
Tak jak Horea kocha ścisłą logikę filozofii Kantowskiej, tak sam również ma dar oddzielania tego, co nieistotne, od tego, co ważne, w związku z czym zaprowadził na moje potrzeby przejrzysty porządek w nieprzejrzystych zawirowaniach dziejów Besarabii. W ciągu zaledwie trzystu lat, które upłynęły od śmierci króla Stefana Wielkiego do wcielenia Besarabii do caratu, zmieniło się w krótkich odstępach stu trzydziestu jeden władców, to sympatyzujących z osmańskimi, rosyjskimi bądź wielkorumuńskimi mocarstwami, to znów oponujących przeciw nim. Rozszerzona Republika Mołdowy pokrywa się mniej więcej, ale nie całkiem z terytorium dawnej Besarabii, wyrwanej w 1812 roku z większego Księstwa Mołdawii i zaanektowanej przez Rosję.
W XIX wieku carowie wypędzali na zachód, do Besarabii, tych podejrzanych rosyjskich poddanych, których było im za bardzo żal, żeby marnieli na Syberii, i w przypadku których liczyli na nawrócenie i powrót – jak na przykład stało się to z poetą Aleksandrem Siergiejewiczem Puszkinem, który z zacofanego Kiszyniowa słał przepełnione odrazą listy do przyjaciół z Sankt Petersburga. Car natomiast wręcz namawiał osiedleńców z Niemiec, żeby przeprowadzali się do Besarabii i uprawiali tam ziemię. Przybywali od 1820 roku z różnych regionów i zakładali wsie, którym nadawali znaczące nazwy, takie jak Gnadental (Dolina Łaski), Gutheim (Dobry Dom), Hoffnungsfeld (Pole Nadziei), ale też Strassburg, Neu-Paris (Nowy Paryż) czy Halle. Do Besarabii przeprowadzały się także pokolenia Żydów, którzy nie wytrzymywali w Niemczech ani w Polsce, wędrowali dalej z austriackiej Bukowiny albo byli spychani z centralnych terenów Rosji na peryferie. Nawet greccy i wołoscy, dzisiaj powiedziałoby się: rumuńscy, patrioci przedzierali się do Besarabii, aby stąd ruszać na wyprawy zbrojne przeciw osmańskim bazom wojskowym znajdującym się w ich ojczyźnie.
Około 1900 roku czterdzieści pięć procent mieszkańców Kiszyniowa stanowili Żydzi, a jidysz rzadko gdzie na świecie był rozpowszechniony tak jak w Besarabii. W 1903 roku w dzień prawosławnych Świąt Wielkanocnych podjudzony motłoch napadł na Żydów, co wielu z nich kosztowało życie, a tysiące ocalałych skłoniło do emigracji do Palestyny i USA. Człowiekiem, który powstrzymał te antysemickie ekscesy, sprzyjał Żydom i napiętnował swoje miasto, dla którego położył liczne zasługi, był niemiecki burmistrz Karl Schmidt. Potraktował on ten pogrom jako przestępstwo i odkrył, jakie siły polityczne były potajemnie zaangażowane w to, żeby przeprowadzić taki spontaniczny lincz jak na zamówienie.
Żydzi, którzy nie zrezygnowali i nie wyjechali z kraju, stali się w 1918 roku, kiedy Rosja musiała oddać Besarabię, obywatelami nowo utworzonego państwa wielkorumuńskiego. Już wkrótce zaczęło ono dążyć do ograniczenia ich praw obywatelskich, pozwoliło jednak, żeby ukazywały się dzienniki w jidysz, takie jak „Unzer Zeyt”, i jeszcze nie groziło Żydom wywłaszczeniem i mordami. Stało się to dopiero wówczas, gdy Rumunia w czasie II wojny światowej opowiedziała się po stronie Niemiec i zaczęła systematycznie prześladować Żydów również w Besarabii. Prawie w żadnym regionie dokumenty dotyczące prześladowania Żydów nie zawierają tylu luk jak w Besarabii, która w czasie wojny kilkakrotnie zmieniała przynależność państwową. W 1940 roku obszar ten na mocy tajnego paktu Hitlera i Stalina został zajęty przez Armię Czerwoną, która zamożnych i wykształconych Żydów miejskich skazywała na banicję i deportowała w głąb Związku Radzieckiego. Równocześnie prawie sto tysięcy Niemców musiało opuścić kraj i wrócić do Rzeszy, która nigdy nie była ich ojczyzną. Statkami, odpływającymi z naddunajskiego portu Reni, do listopada 1940 roku w ciągu dwóch miesięcy 93 318 ludzi opuściło kraj przodków i zostało rozproszonych po całej Rzeszy Niemieckiej.
Wówczas to na salzburskiej Bessarabierstrasse wzniesiono bloki mieszkalne, aby przyjąć kilkaset osób spośród tych stu tysięcy, inaczej jednak niż wypędzeni w 1945 roku folksdojcze Sasi siedmiogrodzcy, Niemcy sudeccy czy Szwabowie naddunajscy wszędzie, gdzie tylko się osiedlali, uchodzili za obcych, w których autochtoni nie chcieli zobaczyć wysiedlonych współtowarzyszy. Miało to związek również z tym, że według narodowych kryteriów Niemcy besarabscy stanowili już silnie wymieszaną grupę, do której poprzez małżeństwo należały osoby o ukraińskich, rumuńskich i bułgarskich korzeniach. Fakt, że byli obcy, nie pozostaje bez znaczenia w gruncie rzeczy po dziś dzień, choć prawie nie mieszkają tam już ich potomkowie. Ale nazwa nadal przypomina, że była to strefa przysparzająca miastu problemów, mimo iż okoliczne podwórza i budynki komunalne sprawiają wrażenie bardzo dobrze utrzymanych i konserwowanych. Kiedy przed kilku laty znalazłem się na Bessarabierstrasse, spotkałem tam zarówno starych mieszkańców, jak i nowo przybyłych – wszyscy bez wyjątku albo nie wiedzieli, albo nie chcieli wiedzieć, z czym kojarzy się nazwa tej ulicy.
Niemcom besarabskim, którzy wrócili do starej ojczyzny, ale znaleźli się na obczyźnie, udało się bądź co bądź uciec z terenów, gdzie przez cztery lata wojna czyniła spustoszenia. Armie wkraczały tu bezustannie albo się stąd wycofywały, a front biegł zawsze gdzieś przez kraj, który wskutek tego ulegał zniszczeniu. W całym tym chaosie nie brakowało czasu ani energii pozwalających w sposób planowy deportować Żydów besarabskich do naddniestrzańskich obozów koncentracyjnych, gdzie spotykali oni towarzyszy cierpień z Bukowiny i z głębi Rumunii, po czym setkami tysięcy dzielili ich los.
Z Mołdawianami, zwłaszcza z mieszkańcami Kiszyniowa, łatwo nawiązywałem kontakty. Kiedy pytałem ich o drogę, dowiadywali się uprzejmie, co sprowadza mnie do nich i co podoba mi się w ich kraju. Mnie jednak wprawiało w konsternację to, że tak niewielu z nich wie cokolwiek o Żydach, którzy przed stu laty stanowili przecież prawie połowę mieszkańców ich miasta, że w ogóle nie chcą wiedzieć o ich straszliwym końcu i wreszcie – że wprawdzie nie okazują wrogości, jednak nie mieli pojęcia, co odpowiedzieć, gdy chciałem od nich zasięgnąć informacji o obecnej gminie żydowskiej. Ani ludzie pracujący w recepcji mojego hotelu, ani taksówkarz, któremu w pewien pochmurny dzień podałem adres: Cimitirul Evreiesc, nie wiedzieli nawet, że jest tu duży cmentarz żydowski. Sam musiałem, rozpościerając na kolanach plan miasta, pokazać taksówkarzowi, gdzie ma skręcić na końcu Bulevardul Ștefan cel Mare, aby po Strada Milano jechać wzdłuż muru i wreszcie zatrzymać się przed starą bramą.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I