Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwie dekady wolności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Dwie dekady wolności - ebook

Tom 6 jubileuszowej serii „Dzieła Wybrane Adama Michnika”, którą obecnie wydajemy w formie e-booków, obejmuje teksty publicystyczne publikowane w niezależnym kwartalniku politycznym „Krytyka”, „Tygodniku Powszechnym, w książce „Historia i wyobraźnia. Studia ofiarowane Bronisławowi Baczce” oraz w „Gazecie Wyborczej”. Pisma, które składają się na niniejszy zbiór, pomieszczono w następujących częściach: „Aksamitna transformacja”, „Trudne rozmowy polsko-żydowskie”, „Igranie z Rosją”, „Drogi wolności”, „Piekło Bałkanów” oraz „Wzlot i upadek IV RP”. Adam Michnik opisuje w nich kolejne fazy demontażu systemu komunistycznej dyktatury, stawia pytanie, jakiego prezydenta potrzebowała Polska w 1995 r., będąca wówczas krajem młodej demokracji. Ponadto pisze o procedurze lustracyjnej, pobycie wojsk polskich w Iraku, zablokowaniu przez Samoobronę Andrzeja Leppera przejścia granicznego w Świecku oraz reakcji rządu na to zajście. Wydanie wzbogacone jest o posłowie „Liberalny inteligent i wiatr dziejów”, będące polemiką z Rafałem Kalukinem i jego „Listem do starszych kolegów”.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-680-193-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Polskie święto 4 czerwca

Dobrze zapamiętałem tamte dni. Napięcie, niepokój, niepewność. Mieliśmy wtedy swoiście podwójną świadomość: oto ruszamy z posad bryłę świata i „wybijamy się na niepodległość”. Z drugiej wszakże strony czuliśmy, że stąpamy po chwiejnej kładce – ludzie z aparatu władzy komunistycznej mieli w ręku wszystkie instrumenty: wojsko, policję, administrację, środki masowego przekazu. Zaś wszyscy – i oni, i my – mieliśmy za plecami Moskwę i gorzkie wspomnienie o płonącym Budapeszcie w 1956 r. i sowieckich czołgach na ulicach Pragi w 1968 roku. Byliśmy przeto tyleż odważni, co i rozważni: nie chcieliśmy wywoływać strachu w ludziach władzy, gdyż strach jest zwykle fatalnym doradcą. Wszelako nie mieliśmy wątpliwości w nocy z 4 na 5 czerwca przed dziesięciu laty: Polska wybrała wolność. Cała Polska – ta głosująca na kandydatów „Solidarności” do Sejmu i Senatu, ale też i ta Polska, która głosowała na kandydatów PZPR. Ta druga przegrała wybory, ale lojalnie uznała ich rezultat. W ten sposób rozpoczął się kolejny akt pokojowego demontażu systemu komunistycznej dyktatury.

Miażdżące zwycięstwo uradowało nas, ale i lekko przeraziło. Wiedzieliśmy, że nic już nie może być tak jak poprzednio. Ale jak miało być? Przecież tej samej nocy dowiadywaliśmy się nie tylko o klęsce wyborczej PZPR, ale też o masakrze studentów na placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie. Tam, w dalekich Chinach, ujrzeliśmy tradycyjną twarz komunizmu – wykrzywioną grymasem nienawiści, przemocy i kłamstwa. Po latach oglądałem na konferencji w Kalifornii film dokumentalny o ówczesnym proteście chińskich studentów. Dzień po dniu rejestrowano rosnącą determinację przywódców ruchu studenckiego, ale też ich radykalizację, brak strategicznego umiaru, niezdolność do kompromisowych rozwiązań. Chcąc zbyt wiele i zbyt szybko, liderzy ruchu studenckiego przegrali wszystko. Ułatwili oprawcom dokonanie zbrodni. Do dziś Chiny są państwem dyktatury.

Tamte wydarzenia stały się dla nas przestrogą. Może dlatego Polska jest dziś krajem wolnym? Może dlatego pokojowy przebieg zmian w naszym kraju utorował drogę do zmian w innych krajach w Europie? Może dlatego to właśnie w Polsce po raz pierwszy komunizm skapitulował?

Był to czas namiętnych sporów i trudnych wyborów. Pamiętam argumenty przyjaciół, którzy nie chcieli kandydować w wyborach, pamiętam argumenty przeciw pomysłowi, że kandydat zwycięskiego obozu „Solidarności” powinien stanąć na czele nowego rządu.

A jednak to właśnie wtedy Polska wybrała demokrację przeciw dyktaturze. To wtedy wsiedliśmy do pociągu, który zmierzał ku wolności, niepodległości i rynkowej gospodarce; ku NATO i Unii Europejskiej. W tym pociągu były wybite szyby, podziurawione siedzenia, brudne toalety. Ale nie zostaliśmy na peronie, lecz wsiedliśmy do wagonu. Nastał czas na wstawianie szyb, reperowanie siedzeń, czyszczenie toalet. I ciągle jeszcze musimy czyścić te nasze brudy. Ale nasz pociąg do wolności jedzie.

„Gazeta Wyborcza” nr 128 z 4.06.1999Moje życzenia dla naszego premiera

W wyniku decyzji Sejmu Tadeusz Mazowiecki przystąpił do formowania rządu. Oznacza to koniec pewnego procesu i początek nowego. W ten proces byłem zaangażowany osobiście, przepraszam tedy za cytowanie samego siebie. Przed kilku tygodniami „Gazeta Wyborcza” (z 2 lipca 1989) opublikowała mój artykuł zatytułowany „Wasz prezydent, nasz premier”. Postulowałem tam wypracowanie układu, w którym z prezydentem z PZPR będzie współistniał rząd sformowany przez kandydata z „Solidarności”. „Taki prezydent – pisałem – będzie gwarantować ciągłość władzy, umów międzynarodowych i wojskowych sojuszy, a rząd będzie miał mandat ogromnej większości Polaków i zagwarantuje konsekwentną zmianę systemu gospodarczego i politycznego”.

Teza ta wywołała liczne głosy krytyczne. Autor uwag polemicznych na łamach „Tygodnika Solidarność” (z 14 lipca 1989) zarzucał, że mój artykuł jest „świadomie tworzonym faktem politycznym”. A tymczasem rząd czy „ministrowie solidarnościowi” nie mogliby skutecznie kierować obcym sobie aparatem”, a OPZZ „mogłoby w każdej chwili podważać poczynania takiego rządu”.

Zarzucano mi, że – nie mając programu działań ekonomicznych – ryzykuję „trudną i niepewną stabilizację sytuacji wytworzonej kontraktem Okrągłego Stołu na rzecz koncepcji, które wszystko, co zostało osiągnięte, mogą wywrócić”. Zarzucano mi też pospieszne „domaganie się udziału we władzy” oraz niezdolność do odróżnienia społecznej wyobraźni od „politycznej galopady”, której ilustracją miał być mój artykuł. Przyznam, że dotąd żaden z moich oponentów nie uznał publicznie swej pomyłki w czasie równie krótkim i w sposób równie rycerski, jak autor cytowanej polemiki. Bowiem po miesiącu Tadeusz Mazowiecki przyjął urząd premiera.

Pierwsze jego deklaracje miały charakter ogólny i uspokajający partnerów z PZPR, ZSL i SD. Nie wątpię jednak, że premier ma nie tylko prawidłowy obraz społecznych realiów, ale i – ramowy choćby – program wyprowadzenia gospodarki polskiej z kryzysu. Bez tego z pewnością nie porywałby się na tak trudne zadanie. Ma też z pewnością własną wizję reformy politycznej państwa – wszystko to poznamy najpewniej w sejmowym exposé.

Rzecz jednak nie tylko w programie, ale i w sposobach jego realizacji. Idzie mi o styl pracy. Ten rząd i ten premier dysponują wielkim kapitałem w postaci zaufania tych milionów ludzi, którzy 4 czerwca głosowali na kandydatów „Solidarności”. Ma on wsparcie Lecha Wałęsy, bowiem osobiście angażując się w rozmowy koalicyjne z panami Malinowskim i Jóźwiakiem, Wałęsa wziął na siebie współodpowiedzialność za skład i politykę tego rządu.

Ten rząd ma mało czasu. Potrzebne są efekty prędkie i spektakularne. Potrzebne są działania na tyle klarowne, by ludzie zrozumieli, w imię czego mają się uzbroić w energię i cierpliwość. Potrzebna jest dla tych działań osłona w postaci spokoju społecznego, którą można uzyskać, podpisując pakt antykryzysowy ze związkami zawodowymi.

Dla przyjaciół Tadeusza Mazowieckiego nie jest sekretem, że bohaterem literackim wysoko przezeń cenionym jest Kutuzow z „Wojny i pokoju” Lwa Tołstoja. Kutuzow czekał – umiał długo i cierpliwie czekać. Sądzę, że biografia polityczna Mazowieckiego – polityka bez wątpienia wybitnego – nauczyła go sztuki czekania. To wielka umiejętność i cnota polityczna. Chroni przed decyzjami nieprzemyślanymi, podejmowanymi w pośpiechu, w gwałcie. Pozwala na przewidywalność i wyklucza polityczne awanturnictwo. W zestawieniu ze zmysłem pluralizmu – drugą z cnót Tadeusza Mazowieckiego – możemy sobie wyobrazić linię przyszłego rządu jako wierną pluralizmowi i rozwadze.

Takie właśnie stanowisko prezentował obecny premier, zasiadając w kierowniczych gremiach „Solidarności”.

Czy są to jednak cechy wystarczające dla premiera tego rządu, funkcjonującego w tej rzeczywistości? Myślę, że premier tego rządu musi dysponować dynamizmem i zmysłem ryzyka. Musi mieć odwagę szybkiego podejmowania trudnych decyzji.

Powiedział Tadeusz Mazowiecki, że może być premierem dobrym lub złym, lecz nie będzie premierem malowanym. Życzę mu dodatkowo, by był premierem wypowiedzi jasnych i konkretnych, decyzji odważnych i dalekowzrocznych.

Polska oczekuje na jasno sformułowany program i kalendarz rynkowych zmian gospodarki i towarzyszącego jej równouprawnienia wszystkich form własności. Polska oczekuje na analogiczny program i kalendarz demokratycznej przebudowy państwa. Idzie tu o sprawy takie jak przyspieszone wybory do samorządu terytorialnego, reforma systemu sądownictwa, reforma środków masowego przekazu.

Premier jest znanym katolickim publicystą i działaczem społecznym związanym z Kościołem, wieloletnim redaktorem naczelnym „Więzi”, jednym z przywódców ruchu „Znak”. Ta orientacja dobrze wróży polskiej demokracji. Premier jest człowiekiem „Solidarności”. Krajowa Komisja Wykonawcza i wszystkie struktury związku, Obywatelski Klub Parlamentarny i wszyscy ludzie dobrej woli z pewnością ofiarują mu swą pomoc. Winniśmy mu tę pomoc również my – „Gazeta Wyborcza”. Wszelako nie pomożemy mu artykułami pisanymi wazeliną, jak w numerze z ostatniego poniedziałku. Ten typ publikacji ośmiesza premiera i rząd. Pomożemy mu tylko pisząc prawdę. I to mu – wraz z przyjaźnią – szczerze obiecujemy.

„Gazeta Wyborcza” nr 78 z 25-27.08.1989Hańba pogromu

Staliśmy się świadkami haniebnego zdarzenia – taki jest antycygański pogrom w Mławie. Cząstkę tej hańby bierze na siebie każdy, kto przechodzi obok niej obojętnie bądź w milczeniu.

Tam, gdzie żyją koło siebie ludzie różnych narodów, tam zdarzają się konflikty. Lata komunizmu nie nauczyły nas tolerancji dla tego, co odmienne i obce. Padamy dziś tego ofiarą sami, tylekroć przeobrażając naturalny spór we wrzaskliwą awanturę. Padają tego ofiarą nasi współobywatele innych narodowości. Dziś pochylam głowę ze smutkiem i mówię do naszych cygańskich braci: Proszę o przebaczenie.

Obyczaj samosądu zespolony z agresywną ksenofobią, nasz własny strach przed hałaśliwą głupotą i aktywnym barbarzyństwem, wszystko to nieraz jeszcze będzie zaskakiwać polską opinię publiczną.

A przecież nie jest to jakaś polska specyfika. Pamiętamy informacje o pogromach antycygańskich w innych krajach. Pamiętamy też o poczynaniach dyskryminujących mniejszości narodowe w naszej części świata, w tym także i Polaków.

Powtórzmy tedy: stosunek do mniejszości narodowych jest najbardziej czułym testem na tolerancję, ład demokratyczny, zdolność do rozwiązywania konfliktów w obrębie procedur prawnych.

Mniejszości znajdują się zawsze w pozycji słabszego. A bicie słabszego jest ohydą szczególną.

Tu nie może być miejsca na żadne usprawiedliwienie. Państwa i społeczeństwa zarażone wirusem ksenofobii, niezdolne do tolerancji, skazane będą na izolację, na biedę, pokusy rozwiązań dyktatorskich. Bowiem podmiotem narodowych czy religijnych pogromów, tak jak i pokus autorytarnych, jest zawsze motłoch. Ta dziwna socjologiczna kategoria obejmować może ludzi wszystkich grup społecznych, bowiem motłoch to nic innego, jak emocjonalna nienawiść tłumu, która wyparła zdrowy rozsądek i spokojny namysł.

To ci sami ludzie, wczoraj i jutro rozsądni i dobrzy, nagle przekształcają się w rozszalały i nienawistny tłum, który może grabić, skandować na cześć dyktatora, zabijać.

Ten proces ma swoje fazy – od dyskwalifikowania kandydata na prezydenta przez wypisywanie słowa „Żyd” na plakatach, poprzez okupację przemyskiego kościoła, by – wbrew decyzjom władz kościelnych – nie dopuścić do przekazania go ukraińskim grekokatolikom, aż po demolowanie cygańskich mieszkań.

Potępiamy z całą siłą te barbarzyńskie ekscesy. Potępiamy je jako ludzie, bo w innych ludzi zostały wymierzone. I potępiamy je jako Polacy, bo chcemy Polski – ojczyzny wszystkich swych obywateli, równie dla wszystkich sprawiedliwej, gdzie żyć będą mogli obok siebie w wolności, spokoju i bez strachu Polacy, Ukraińcy, Litwini, Białorusini, Żydzi, Cyganie...

Oczekujemy, że w Mławie zapanuje spokój, a winni zostaną ukarani. Czekamy na jasne potępienie pogromu przez Kościoły i stowarzyszenia wyznaniowe, przez rząd RP i prezydenta. Czekamy na głos Prymasa Polski. Nikt, kto pragnie Polski wolnej, demokratycznej i tolerancyjnej, nie może milczeć.

„Gazeta Wyborcza” nr 151 z 1.07.1991Egzamin z odpowiedzialności

W wyborach do Sejmu 27 października 1991 r. mandaty zdobyły aż 24 ugrupowania. Najwięcej: Unia Demokratyczna (62), SLD (60), KPN (51), PSL (50), Wyborcza Akcja Katolicka (m.in. ZChN – 50). Frekwencja wyniosła zaledwie 43,2 proc.

Było oczywiste, że polityka Wielkiej Reformy – od dyktatury do demokracji, od gospodarki planowo-nakazowej do rynku – będzie społecznie kosztowna. I było oczywiste, że uzyskać przyzwolenie społeczne na taką politykę można tylko w warunkach Wielkiego Kompromisu głównych podmiotów politycznych. Tymczasem zamiast kompromisu byliśmy świadkami wojny na górze, potem agresywnej demagogii dekomunizacyjnej, wreszcie – wykorzystywania autorytetu Kościoła do przedwyborczej agitacji.

W rezultacie otrzymaliśmy destrukcję wszystkich autorytetów, rozpad sceny politycznej, absencję w wyborach. Sejm rozproszkowany. Obóz reformatorski poniósł porażkę. Drugą wielką porażkę po sukcesie Stana Tymińskiego w wyborach prezydenckich.

Czy winna jest temu proporcjonalna ordynacja wyborcza przeforsowana przez posłów z dawnego PZPR i ZChN? Nie przypuszczam. Dramat nie polega na ilości partii, ale na ich jakości. Ta jakość, której próbkę oglądaliśmy podczas kampanii i po wyborach, wywołuje dziś największy niepokój.

Obóz premiera Bieleckiego przegrał w wyniku kampanii dobrze znanej z wojny z rządem Tadeusza Mazowieckiego. Ten wzór jest niebezpieczny – tak będzie przegrywać każdy rząd podejmujący politykę trudnych reform.

Nie powinien nikogo pocieszać względny sukces Unii Demokratycznej, nie powinien też przerażać zaskakujący sukces sił postkomunistycznych czy KPN. Przerażać natomiast musi, że pierwsza publiczna konfrontacja głównych partii – już po wyborach – przypominała raczej ciąg dalszy kompanii wyborczej niż debatę polityków odpowiedzialnych za państwo.

W tej kampanii nie było bojówek ani bijatyk ulicznych. Natomiast słowa, które padały, kłamstwa, oszczerstwa i pogróżki pełne nienawiści, każą oczekiwać raczej dalszej barbaryzacji niż uspokojenia i wzrostu politycznej kultury. Kłamstwo przestało być czymś hańbiącym; nienawiść uzyskała prawo obywatelstwa.

Retoryka dekomunizacyjna uczyniła poważną rozmowę o państwie z formacjami postkomunistycznymi prawie niemożliwą. Postępująca od wyborów prezydenckich infantylizacja walki politycznej, polegająca na składaniu obietnic bez pokrycia, znów przyniosła rezultaty. Tylko w ten sposób potrafię sobie wytłumaczyć sukces postkomunistów i postzeteselowców czy KPN. Znów głosowano na cud, tylko przez innych obiecywany.

Załamał się scenariusz nadziei skupionych wokół obozu solidarnościowego. Nastąpiło odrzucenie autorytetów tego obozu. Dyktatura komunistyczna nie zdołała zniszczyć Solidarności przez dziesięć lat; wojna na górze dokonała tego w półtora roku. NSZZ „Solidarność” po tych wyborach będzie już tylko karykaturą własnego mitu i snu o potędze.

Wraz z mitem „Solidarności” załamał się mit Lecha Wałęsy. Jego apele nie zostały wysłuchane. Wysoka absencja i ewidentny sukces ugrupowań postkomunistycznych jest tego namacalnym dowodem.

Załamał się polityczny autorytet Kościoła katolickiego. Episkopat wielokrotnie wzywał do udziału w wyborach. Wbrew wcześniejszym deklaracjom biskupów, z kościelnych ambon wzywano do głosowania na konkretne ugrupowania, podając numery list wyborczych. Jeden z biskupów oświadczył wprost, że katolik ma głosować na katolika, Żyd na Żyda, komunista na komunistę. I jakiż był rezultat tych wezwań i oświadczeń? Na listy wskazane przez księży oddało swe głosy ok. 25 proc. wyborców, czyli 10 proc. uprawnionych do głosowania. W katolickiej Polsce tylko jeden na dziesięciu Polaków usłuchał wezwania biskupów.

Najbardziej przerażające jest powszechne załamanie zmysłu odpowiedzialności za państwo. Partykularyzm, fanatyzm i demagogia zdominowały politykę polską, zaś partie odpowiedzialności: Unia Demokratyczna czy Kongres Liberalno-Demokratyczny nie odniosły spektakularnego sukcesu. Deklaracja Tadeusza Mazowieckiego o gotowości do tworzenia rządu koalicyjnego zawisła w próżni. Nic nie wskazuje, by Unia znalazła partnera. Pozostają dwie możliwości. Albo – wedle propozycji Jacka Kuronia – prezydent powoła pozapartyjny gabinet fachowców, który uzyska poparcie parlamentu. Albo też powstanie koalicja ugrupowań proprezydenckich, które wespół z KPN mogą liczyć na parlamentarną większość.

Byłoby jednak bardzo niebezpiecznie, gdyby wspólną bazą proprezydenckiego rządu stała się filozofia odwetu, a główną propozycją programową – mętne frazesy o katolickim państwie narodu polskiego i polityka produkowania pustego pieniądza. Wtedy Polska stanąć może w obliczu chaosu.

Najbliższe dni i tygodnie będą egzaminem z odpowiedzialności za państwo dla wszystkich sił politycznych, przede wszystkim jednak dla prezydenta Wałęsy i jego obozu.

„Gazeta Wyborcza” nr 253 z 29.10.1991Wobec oszczerstwa

4 czerwca 1992 r. Antoni Macierewicz, minister spraw wewnętrznych w rządzie Jana Olszewskiego, przedstawia dwie listy polityków oskarżonych o współpracę z SB przed 1989 r. Na listach znalazło się m.in. 39 posłów, 11 senatorów, trzech ministrów, a także prezydent RP Lech Wałęsa

Znam ten zapach. Tę woń pomówienia. Pamiętam to uczucie mdłości, gdy w 1968 r. Gomułka insynuował, że Paweł Jasienica był agentem UB.

Teraz znów to poczułem, gdy słucham pewnych wypowiedzi na temat Lecha Wałęsy. Piotr Naimski powiedział, że przed przekazaniem list do Sejmu sprawdzał je „wyrywkowo”. Czy wyrywkowo sprawdzał też teczkę urzędującego prezydenta RP?

Antoni Macierewicz twierdzi, że obie listy konsultował z Janem Olszewskim. Jan Olszewski twierdzi, że nic o „teczce” prezydenta nie wiedział. Jeden z nich kłamie? Który? Obaj byli zwolennikami kandydatury Lecha Wałęsy na prezydenta. Dziś obaj są zwolennikami operacji, która ma uczynić z urzędującego prezydenta RP tajnego agenta policji politycznej.

Nie byłem zwolennikiem kandydatury Lecha Wałęsy na urząd prezydenta. Nie odpowiadał mi jego styl uprawiania polityki, jego retoryka, jego stosunek do ludzi. I dalej mam swoje zastrzeżenia, których nie ukrywam.

Ale znam Lecha Wałęsę od bardzo wielu lat. Współpracowałem z nim blisko w latach podziemia i represji, w latach trudnych decyzji i wielkiego ryzyka. Uważam tedy za swój obowiązek – obowiązek człowieka, który miewał często do czynienia ze szpiclami i z policją – publicznie oświadczyć, że oskarżenie Lecha Wałęsy o działalność agenturalną jest wyłącznie podłym, koniunkturalnym pomówieniem.

Powtarzam: nie chciałem tego prezydenta. Ale Lech Wałęsa został wybrany demokratycznie. Taka była wola Polaków. Insynuowanie dziś, że to agent komunistycznej policji jest głową państwa, to po prostu działanie na szkodę Polski.

Smutne to i gorzkie, że dopuścili się tego moi dawni koledzy z Komitetu Obrony Robotników. Byli to kiedyś ludzie dzielni. Jakże blisko – dziś widzę – od dzielności do fanatyzmu. I jak blisko od fanatyzmu do szaleństwa...

„Gazeta Wyborcza” nr 139 z 13-14.06.1992Bolek, Lolek i Zapalniczka

Donoszę panie naczelniku, że nareszcie wszyscy są zadowoleni. Jacek i Placek, Bolek i Lolek, Flip i Flap, a także Zapalniczka. Kolejna wojna na górze zrealizowała pośmiertne marzenia naszych wielkich rodaków – Feliksa Dzierżyńskiego i Mieczysława Moczara. W końcu wszyscy zostali agentami, choć nie wszyscy są już zdemaskowani i ujawnieni. Proces ujawnień będzie trwał czas jakiś, żeby nikomu się nie nudziło.

I nie poprzestaniemy na ministrach, posłach czy senatorach. Sięgniemy do pisarzy i stolarzy, dziennikarzy i kasiarzy, i górników, i hutników, słowem – wszystkich bolszewików.

Na razie udało się już zdemaskować prezydenta, marszałka Sejmu (marszałek Senatu – w drodze), kilku ministrów, doradcę premiera. Świetna robota!

Pragnę przypomnieć, panie naczelniku, że sam nawiązałem kontakt z funkcjonariuszami resortu już w 1967 r. poprzez późniejszego ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza (pseudonim Flip), zaś w 1976 r. z późniejszym szefem UOP-u Piotrem Naimskim (ps. Flap). Ja zwerbowałem Flipa, mnie zwerbował rok wcześniej adwokat Jan Olszewski (ps. Ferdynand). Ukartowaliśmy wtedy akcję kamuflujących aresztów, żeby się zakonspirować i werbować innych. Mnie zamknięto w ramach operacji „Kuroń – Modzelewski”. Takie kamuflujące areszty powtarzaliśmy potem skutecznie wiele razy.

Co prawda zdemaskowany Leszek Moczulski (ps. Lech) twierdzi demagogicznie, że on też przesiedział parę lat w więzieniach, a Zdzisław Najder (do sprawy jego pseudonimu powrócimy), specjalista od problematyki honoru w twórczości Conrada, tłumaczy się, że współpracował tylko na niby, a nawet, że zaocznie skazany został na karę śmierci. Akurat! Już my wiemy, co o tym wszystkim myśleć!

Donoszę, panie naczelniku, że Antoni Macierewicz (ps. Flip), Piotr Naimski (ps. Flap) i Jan Olszewski (ps. Ferdynand) słusznie zostawili na listach nazwiska ludzi, którzy rzekomo odmówili współpracy. Bowiem – pamiętamy z wykładów materializmu dialektycznego – liczy się istota rzeczy, a nie powierzchnia zjawisk. A zresztą, znamy się na takich „odmowach”!

Na pochwałę zasługuje też pomysł Jarosława Kaczyńskiego (ps. Lolek), by dokonywać ujawnień jedynie z pozycji klasowo słusznych, tzn. takich, gdy my ujawniamy, a nie takich, gdy nas chce ujawniać wróg klasowy. Donoszę, że kontakt operacyjny z Jarosławem Kaczyńskim (ps. Lolek) nawiązałem pod pozorem zakładania „Solidarności” w 1980 roku w Gdańsku za pośrednictwem jego brata Lecha Kaczyńskiego (ps. Jacek Placek), obecnie szefa Najwyższej Izby Kontroli.

Obawiam się tylko, panie naczelniku, że określone siły, które przy Okrągłym Stole i później zaprowadziły w Polsce komunizm, sowiecką okupację i dyktaturę obcych agentów, spróbują zahamować tę pomyślnie rozwijającą się akcję.

Te kosmopolityczne łotry – jak trafnie ich określił ks. Władysław Piwowarski (ps. Piwko) – pod pretekstem, że nie chodzi tu o demaskację, lecz o oszustwo, gotowe są znów coś popsuć. Nawet jeśli teczki prawdziwych agentów generał Kiszczak już dawno zniszczył, my tę lukę wypełnimy własną ofiarną pracą.

Jakież możliwości, panie naczelniku, otwiera to przed naszą dumną, niepodległą, demokratyczną i katolicką ojczyzną!

Jestem gotów do współpracy, panie naczelniku. Przebadamy wszystkich. Przejrzymy stare teczki i stare roczniki gazet, stare książki i stare donosy. W każdej gminie, w każdym miasteczku zapanuje prawda i sprawiedliwość. Będzie pięknie.

Tylko niech nikt się już nie podszywa pod cudze dzieło. Dlaczego jakiemuś elektrykowi z Gdańska przypisywać owoce mojej długoletniej i ofiarnej pracy! To ja jestem „Bolek”. Dlaczego Zdzisławowi Najderowi ma przypaść splendor za moją trudną, długoletnią robotę dla Sprawy? „Zapalniczka” to też ja!

„Gazeta Wyborcza” nr 142 z 17.06.1992Inny Sierpień

W lipcu i sierpniu 1992 r. trwała w Polsce fala strajków. Sześć central związkowych – m.in. OPZZ, Samoobrona i „Solidarność ’80” – powołało Krajowy Komitet Negocjacyjno-Strajkowy

Kreślę te uwagi w momencie, kiedy wygasła sierpniowa fala strajków. Liczni komentatorzy przyrównywali sierpień 1992 r. do tamtego sprzed 12 lat. Intencja porównywania była oczywista. Oto po 12 latach nic się nie zmieniło. Rządzący dziś Polską ludzie antykomunistycznej opozycji stosują te same metody, cechują się tą samą arogancją, artykułują tę samą świadomość antyrobotniczą, która wtedy była właściwa komunistycznej elicie władzy, która doprowadziła do sierpnia ’80.

Wydaje się, że różnice są znacznie bardziej istotne od pozornych podobieństw, które z taką ochotą eksponowali publicyści związani z obozem postkomunistycznym lub liderzy komitetów strajkowych. Zasadnicza różnica polega na tym, że ówczesne strajki delegitymizowały państwo totalitarne, obecne zaś strajki delegitymizują państwo demokratyczne. Wynikiem tamtych strajków była destrukcja instytucji totalitarnego państwa. Wynikiem obecnych strajków może być tylko destrukcja państwa demokratycznego. W każdej rozmowie o konfliktach strajkowych tę prawdę trzeba eksponować najwyraźniej. Nawet najzagorzalsi krytycy polityki obecnego rządu nie mogą zaprzeczyć, że jest to polityka rządu posiadającego demokratyczną legitymację. Ten, kto dziś mówi, że to nie jest demokracja, tylko półdemokracja, a w związku z tym można oceniać obecne rządy wedle tych samych kryteriów, przy pomocy których oceniało się rządy komunistyczne – dopuszcza się jaskrawego nadużycia.

I

Zastanówmy się: dlaczego doszło do strajków? Co takiego się stało, że robotnicy zdecydowali się sięgnąć po broń strajkową? Zapewne można było oczekiwać, że proces tak gwałtownych i głębokich transformacji będzie wywoływał opory. Przeobrażenia dotyczą bowiem nie tylko takich czy innych mechanizmów ekonomicznych lub politycznych, lecz nade wszystko naszej świadomości kulturowej. Podstawową zasadę owych przeobrażeń można ująć następująco: świat pozbawiony wolności, ale i ryzyka, ma zostać zastąpiony światem i wolności, i ryzyka. Oznacza to, że człowiek, który przez całe życie uczył się przystosowywać do reguł totalitarnego państwa, musi nauczyć się funkcjonowania w świecie wolności – z wszystkimi zagrożeniami, które wolności zawsze towarzyszą. Obserwujemy proces, który jest jednocześnie rewolucją i kontrrewolucją, jednocześnie modernizacją i wielką reformą reguł gry.

Wielkie zmiany zawsze wywołują opór, który jest tożsamy z niezgodą na wstrząs. Wyobraźmy sobie miasteczko, które leży u stóp wulkanu i z badań sejsmograficznych wynika, że wulkan wkrótce wybuchnie, miasteczko ulegnie zniszczeniu, a jego mieszkańcy – zagładzie. Gdy przyjeżdżają autobusy, aby ewakuować ludzi – wszyscy się bronią, dlatego że wybuch wulkanu, mający nastąpić za jakiś czas, jest czymś abstrakcyjnym, a realne jest to, że trzeba nagle pozostawić wszystko, w czym byli zadomowieni od pokoleń – swoje domy, biblioteki, zagrody, owce, ojcowiznę. Wspólnoty ludzkie boją się wszelkich zmian, ponieważ wiele osób, zwłaszcza niemłodych, w nowych warunkach nie umie sobie znaleźć miejsca.

W Polsce doszła do głosu dodatkowa okoliczność: oporem przeciwko dyktaturze komunistycznej kierowała „Solidarność”, bastionem zaś „Solidarności” były załogi wielkich zakładów pracy. To dzięki strajkom w stoczni, w Nowej Hucie, w kopalniach, w Lubinie, w Stalowej Woli w 1988 r. mógł zostać na nowo otwarty proces demokratyczny. Strajkujący tam robotnicy mieli poczucie, że o czymś przesądzili, że ich głos był niezwykle ważny. Paradoks ich dzisiejszej sytuacji polega na tym, że padli ofiarą procesu, który uruchomili. Bowiem tylko dzięki nim możliwe było dokonanie się tego niezwykłego psychologicznego przełomu, który umożliwił politykę Balcerowicza i otworzył drogę do gospodarki rynkowej.

Ci ludzie nie akceptują sytuacji, w jakiej się znaleźli. I ja – jeden z uczestników ruchu „Solidarności” od sierpnia 1980 do 1990 r. – psychologicznie i emocjonalnie rozumiem ich racje. Obiecano im, że będzie lepiej, więc walczyli o to, by było lepiej, tymczasem – przynajmniej z ich punktu widzenia – wcale nie jest. Boją się bezrobocia bądź są bezrobotni. Widzą sklepy pełne towarów, lecz ich portfele są coraz chudsze w stosunku do cen w tych sklepach. Zatem budzi się w nich frustracja, zatem pytają: dlaczego tak się dzieje? Centrale związkowe, do jakich należą – czy to „Solidarność”, czy OPZZ – dają im w gruncie rzeczy tylko jedną klarowną odpowiedź: „Jest tak jak za komuny. Chcesz dostać więcej pieniędzy – musisz je wystrajkować”.

Jest rzeczą interesującą, że w czasie ostatnich strajków nie pojawiły się w zasadzie postulaty polityczne poza ogólnikami typu „łapać złodziei”. Ale postulaty, by rząd „łapał złodziei”, zmienił politykę i przezwyciężył recesję, nie mają charakteru politycznego. To jest raczej lista pobożnych życzeń, które dadzą się streścić w sposób następujący: ma przestać być źle, a zacząć być dobrze. Związki zawodowe są zaś takie, a nie inne, ponieważ podstawowych zachowań zbiorowych działacze związkowi nauczyli się w epoce komunizmu. Wtedy państwo było właścicielem wszystkiego – warsztatu pracy, płacy, sfery socjalnej. I od państwa trzeba było to wyrwać. W tej chwili strajkujący zachowują się tak, jakby „komuna” nadal trwała. Nie wytworzyli nowego modelu związku zawodowego, tylko nadal chcą od państwa wyrwać jak najwięcej. Wypowiedzi działaczy związkowych odwołują się do demagogii antyklerykalnej, demagogii „Łapaj złodzieja”, demagogii „Pogonić elity” albo demagogii „Zrobić porządek z bałaganem”. Natomiast brakuje poczucia, że jest się współgospodarzem w państwie. Być współgospodarzem to znaczy siąść przy jednym stole i razem się zastanowić, jak urządzać ów wspólny dom – wspólny pomimo tego, iż jego mieszkańcy mają różne poglądy i różne interesy. Liderzy strajkowi zachowują się jak przywódcy buntu więziennego, którzy nie mają nic do stracenia, bo więzienie nie jest przecież „wspólnym domem”.

Przywódcy związkowi są skazani na rewindykacyjność płacową wskutek swej bezradności – wyuczonej przez lata komunizmu – i wskutek niezrozumienia mechanizmów rządzących życiem naszego kraju. Nie rozumie bowiem nic ten, kto mówi, że jest źle, bo rządzą źli ludzie; albo że jest źle, bo nie było dekomunizacji; albo że jest źle, bo wchodzi obcy kapitał; albo że jest źle, bo się nie ściga złodziei z nomenklatury, która się uwłaszczyła. Konflikt społeczny, z którym mamy do czynienia, przypomina trochę bal maskowy. Marian Jurczyk, Maciej Jankowski, pan Moric, pan Lepper, pani Spychalska ułożyli 21 punktów i poprzebierali się za ludzi z sierpnia 1980, a na rząd pani Suchockiej próbują narzucić szaty rządu Piotra Jaroszewicza czy Edwarda Babiucha (już zdaje się nikt nie pamięta, że był kiedyś taki premier). Próbują jednocześnie wymusić ze strony rządu podobne co niegdyś postępowanie. Oto rząd ma jeździć do zakładów na rozmowy, oto okupuje się publiczne budynki, oto blokuje się drogi – to są wszystko zachowania wykreowane przez dawną rzeczywistość, w której bezprawne działania wymierzone były przeciw bezprawnemu państwu. Dziś wszakże są to działania przeciw państwu prawa i dlatego mają zupełnie inną jakość.

II

Dlaczego dochodzi i zapewne nadal będzie dochodzić do takich działań? Dlatego – jak sądzę – że w Polsce są one rezultatem fundamentalnego kryzysu zaufania. Człowiek może znieść wyrzeczenia materialne, jeżeli wie, w imię czego to czyni i ma świadomość, iż jest to niezbędne, aby za jakiś czas – choć oczywiście nie w przyszłym pokoleniu – było lepiej. Natomiast jeżeli z tych, którzy namawiają do cierpliwości i zaciskania pasa, robi się bandę złodziei, przestępców, nierozliczonych komunistów lub zgoła agentów UB, jeżeli powiada się, że wszystko można zrobić szybciej, że wystarczy wybrać innego prezydenta, to każdy dostanie po 100 milionów, że nastąpi jakieś nadzwyczajne przyspieszenie – to dlaczego ludzie mają okazywać cierpliwość? Wtedy przestają być cierpliwi. To załamywanie się zbiorowej cierpliwości obserwowaliśmy od czasu „wojny na górze” aż po lustrację w wykonaniu Antoniego Macierewicza. W ciągu owych dwóch lat nasza opinia publiczna bezustannie dowiadywała się, że ci, którym ufała, to są albo złodzieje lub zbrodniarze, albo tacy, którzy kryją złodziei lub zbrodniarzy. W rezultacie doszło do upowszechnienia się tego typu populistycznego języka w publicznej debacie. Był to sukces partii populistycznych, które – odwołując się do ekstremizmu w atakowaniu przeciwników i obiecując złote góry – weszły z rozwiniętymi sztandarami do parlamentu. Tym samym nastąpiło totalne odrzucenie młodego, z trudem formującego się establishmentu politycznego demokratycznej Polski.

Również strajki są wyrazem owego odrzucenia, a język związkowych liderów z jednej strony podsuwa taką ersatz-interpretację, z drugiej zaś strony – stanowi jej przejaw. I tak rodzi się świat wielkiej społecznej, kulturalnej i politycznej mistyfikacji. Ludzie naprawdę zaczynają wierzyć, że źródeł swych nieszczęść winni szukać czy to w braku dekomunizacji, czy to w braku dobrej woli, czy w nagminnym złodziejstwie ludzi rządzących. Zdarzają się też jeszcze dalej idące interpretacje. Histeria antykorupcyjna zespolona z pasją atakowania tych, którzy coś posiadają, jest syndromem niebezpiecznym, ponieważ burzy normalne reguły funkcjonowania rynku i państwa. Jeżeli znów odrodzi się stereotyp bogacza-złodzieja, to stąd już tylko krok do bolszewickich pomysłów odbierania „rozkradzionej” własności. Jeżeli snuje się stereotyp, w myśl którego obcy przyjeżdżają i za grosze wykupują Polskę – mimo że problemem jest niedobór obcego kapitału w Polsce – to otwiera się drogę do Polski autarkicznej, zamkniętej, skazanej na izolację.

Na to wszystko nakładany jest stereotyp zdrady, która się jakoby w Polsce dokonała przy Okrągłym Stole, kiedy to komuniści mieli przekazać władzę nad Polską swoim agentom, a ci z kolei oddać władzę nad polską gospodarką w obce lub nomenklaturowe ręce. Wszystko to razem jest kompletną brednią – niegodną poważnej polemiki, ale godną poważnej refleksji, gdyż owa brednia jest istotnym czynnikiem konstytuującym polską świadomość zbiorową.

Całości obrazu dopełnia głęboki kryzys sceny politycznej. Scena polityczna jest dla ludzie nieprzejrzysta, przedstawia im się jako kłębowisko sępów rozdzierających zwłoki Rzeczypospolitej; jako przeżarta korupcją, łapówkarstwem, złodziejstwem wzbudza właściwie obrzydzenie, zamiast wzbudzać zaufanie i szacunek. Kolejny już rząd, który sięgał po władzę pod hasłami antybalcerowiczowskimi, realizował zasadnicze zarysy właśnie programu Balcerowicza. I to nie dlatego, że ów rząd – czy to Bieleckiego, czy to Olszewskiego – składał się ze zdrajców, lecz dlatego, że innej realnej polityki dziś dla Polski nie ma. Chyba że byłaby to polityka produkowania pustego pieniądza i zgody na inflację.

W tym właśnie klimacie uformowała się ta dziwna koalicja, w której znaleźli się przywódcy skrajnie antykomunistycznego skrzydła solidarnościowego ruchu związkowego z przywódcami postkomunistycznego – by nie powiedzieć betonowego – skrzydła komunizmu. Cóż za paradoks! Ci sami ludzie, którzy jeszcze trzy lata temu krzyczeli o zdradzie Okrągłego Stołu – choć wtedy siadało się przy nim z komunistami po to, by otworzyć drogę do demokratyzacji państwa – dziś siadają do stołu z komunistami po to, by wspólnie z nimi dokonywać destrukcji demokratycznego państwa. Marian Jurczyk, który odczytuje apel do żołnierzy, by nie strzelali do robotników, uruchamia pewien mechanizm zbiorowy, którego może później nie opanować. To jest mechanizm rozkładu państwa. Nie było bowiem żadnych sygnałów pozwalających przypuszczać, że siły zbrojne otrzymają polecenie strzelania do strajkujących.

Spoiwem owej koalicji jest język populistyczny, program populistyczny. Zatem – choć nadal mamy do czynienia z nurtem nie w pełni skrystalizowanym, wydaje się, że można już mówić o swoistym fenomenie nowego populizmu. I właśnie stosunek do populizmu z jednej strony i do rynku – z drugiej strony, może stać się jedną z najistotniejszych osi, wokół której tworzyć się będą nowe podziały polityczne.

„Krytyka” nr 40, z 1993 r.Ten straszny Balcerowicz

Polska jest dziś zupełnie innym państwem niż przed trzema laty. Polska jest dziś państwem niepodległym i demokratycznym; państwem, które zrzuciło gorset totalitarnego systemu i buduje mozolnie instytucje gospodarki rynkowej oraz państwa prawa. Polska jest innym państwem w innym świecie i w innej Europie, pośród innych sąsiadów. Na naszych oczach runął komunizm i rozpadło się sowieckie imperium.

Któż z nas śmiał marzyć o tym przed czterema laty? I któż z nas ośmielił się wtedy mieć nadzieję, że Polacy zdołają odzyskać wolność i niepodległość bez jednej szubienicy i jednego plutonu egzekucyjnego, bez jednej kropli krwi i jednej wybitej szyby? Że Polska przestanie być krajem pustego pieniądza i pustych półek sklepowych? Że Polska przestanie być krajem cenzury i policji, zakneblowanych ust i zamkniętych granic?

Wszystko to prawda, ale prawdą jest też dojmujący kryzys ludzkiej nadziei.

Skąd się to bierze?

I

Nie są to pytania specyficznie polskie. We wszystkich krajach postkomunistycznych odnajdujemy te same dylematy, te same spory wokół oceny kłopotów dnia dzisiejszego, wokół oceny przeszłości i przyszłości.

System, w którym żyjemy, nie jest już, rzecz prosta, komunizmem, ale nie jest też z pewnością ładem gospodarki rynkowej i sprawnie funkcjonującym parlamentarnym państwem prawa. Przed trzema laty – w pierwszych, jeszcze kontraktowych wyborach parlamentarnych – społeczeństwo odrzuciło komunizm, nie mając żadnej jasności, co wybiera w zamian. Tej jasności nie miała również opozycja demokratyczna, której myśl polityczna skupiona była przez długie lata na pytaniu: jak bronić się przed rządzącym komunizmem, nie zaś – jak budować na gruzach komunizmu nowe państwo? Przed trzema laty sam pomysł przejęcia władzy wzbudzał w środowisku opozycji demokratycznej lęk i opór.

Krytycy rządu Tadeusza Mazowieckiego i Leszka Balcerowicza mają dużo racji, gdy twierdzą, że balcerowiczowska „terapia szokowa” była polityką, którą wybrano bez zadbania o społeczne przyzwolenie na jej negatywne skutki. Można się spierać, czy w ówczesnej sytuacji była szansa na uruchomienie takich procedur – nie można jednak twierdzić, że większość społeczeństwa rozumiała sens i konsekwencje tej polityki. Komunizm był symbolem zła.

Ludzie głosowali za tym, żeby było lepiej. Tymczasem znacznym grupom ludzi zaczynało być gorzej lub co najmniej postrzegały swą sytuację jako coraz gorszą.

Balcerowicz zapełnił puste półki, zlikwidował kolejki i czarny rynek, wprowadził wymienialność złotówki, otworzył szansę przed nową przedsiębiorczością. Ale odwrotną stroną tego był wzrost cen i spadek płacy realnej, bezrobocie i strach przed bezrobociem, błyskawiczne fortuny. Pojawiła się potężna zagraniczna konkurencja dla krajowej produkcji rolnej. Słowem odmienianym we wszystkich przypadkach stała się „recesja”. Modne stało się też słowo „korupcja”. Pojawił się spór o tempo reform rynkowych. O sens i kierunek prywatyzacji. O zakres i kształt socjalnej osłony. O granice reprywatyzacji. O politykę podatkową i celną.

Cechą tych sporów była niejasność artykułowanych interesów partykularnych. Wszyscy deklamowali o Polsce i Europie, o demokracji i niepodległości, o wolności i patriotyzmie. Interesy partykularne indywidualnych gospodarstw rolnych czy przemysłu górniczego, środowiska plastyków czy przemysłu stoczniowego nie stawały się fragmentem szerszego paktu na rzecz reformy rynkowej, lecz były prezentowane jako interesy ogólnonarodowe. Toteż o te interesy walczono metodą właściwą dla epoki antykomunistycznego oporu – kolejarze strajkowali, rolnicy blokowali drogi i okupowali gmach Ministerstwa Rolnictwa, pojawiło się hasło odmowy spłacania kredytów zaciągniętych w banku. W ten sposób załamywała się idea wspólnego państwa.

Polityka Balcerowicza była rewolucyjnym, drastycznym i skutecznym podważeniem logiki niemożności gospodarki komunistycznej. Ale polityka Balcerowicza była również śmiertelnym ciosem dla „solidarnościowej” utopii, nigdy nieskodyfikowanej. Ta utopia, zrodzona podczas sierpniowych strajków w 1980 r., łączyła w sobie harmonijnie chleb, wolność i ideę emancypacji świata pracy. W ramach tej wizji wielkoprzemysłowa klasa robotnicza odgrywała zasadniczą rolę w społeczeństwie, bowiem tylko bunt wielkich zakładów, które były sercem i źródłem siły „Solidarności”, mógł zmusić rządzących komunistów do ustępstw. I w ramach tej wizji wielkie zakłady były własnością robotniczą, własnością bezprawnie skonfiskowaną przez rządzącą nomenklaturę. Odzyskanie tej własności miało stać się kluczem, który otworzy drzwi do wolności, godności i dobrobytu.

Balcerowicz przeciwstawił temu – również nieskodyfikowaną – utopię liberalną. W ramach tej utopii wszelkie pomysły „socjalizmu z ludzką twarzą” czy też „trzeciej drogi” to nic innego jak ślepy zaułek utopijnego myślenia. Twardy pieniądz, prywatyzacja, racjonalne zatrudnienie, niewidzialna ręka rynku, likwidacja nieefektywnych zakładów gospodarki komunistycznej, integracja z Europą poprzez wpuszczenie obcego kapitału – oto język balcerowiczowskiej utopii. Zadaniem „Solidarności” miało być stworzenie parasola ochronnego dla tej polityki.

Byłem zwolennikiem polityki Balcerowicza, zdaję sobie tedy sprawę, jak bardzo uproszczony jest powyższy opis. Wszelako – niezależnie od intencji samego Balcerowicza – tak właśnie wyglądał jego polityczny wizerunek.

Zważmy: robotnicy wielkich zakładów mieli prawo mieć poczucie, że to oni właśnie „wystrajkowali” kapitulację komunistycznej władzy, która zaowocowała politycznym otwarciem Okrągłego Stołu. I teraz właśnie oni padają ofiarą uruchomionej logiki gospodarki rynkowej. W tej perspektywie nie ma znaczenia fakt, że bez Balcerowicza i jego reform Polsce groziła po prostu katastrofa – dość było obejrzeć moskiewskie sklepy, by się przekonać, co czekało Polaków. W tej perspektywie ważne było tylko jedno – miało być lepiej, a robiło się coraz gorzej.

Polityka Balcerowicza miała swoich licznych obrońców. Byli wśród nich zarówno ci, którzy uważali, że w tym momencie historycznym żadna inna polityka nie jest możliwa, jak i ci, którzy widzieli w niej pierwszy etap realizacji modelu rynku doskonałego. Ten model pojawił się już wcześniej, w publicystyce opozycyjnej, jako reakcja na krach utopii komunistycznej gospodarki planowej, ale też jako polemika z politycznymi koncepcjami „Solidarności”. W kręgu liberałów gdańskich i krakowskich szukano rozwiązań kwadratury koła: jak realizować program liberalnej gospodarki pod rządami komunistów? Stąd blisko było już do aprobaty zasady: „nowoczesna gospodarka = silna policja + wolny rynek”.

II

Nie przypisuję liberałom żadnych autorytarnych intencji. Odwrotnie: myślę, że jest to krąg ludzi głęboko zakorzenionych w myśli i kulturze demokratycznej. Powiadam tylko, że stanęli oni wobec klasycznego dylematu: jak znaleźć przyzwolenie społeczne dla polityki, którą uważa się za niezbędną, choć społecznie kosztowną? Takie przyzwolenie dać może albo polityczny konsensus wokół polityki przemian i społeczny pakt z reprezentacją świata pracy, albo też system autorytarny, który zgodę społeczną potrafi wymusić. Nieprzypadkowo w tych kręgach pojawia się na przemian przykład Thatcher i Pinocheta, Reagana i Perona. I myślę, że tę debatę i liberałowie, i cała opinia publiczna mają jeszcze przed sobą.

Przypuszczam, że nie było alternatywnej polityki dla Balcerowicza. Możliwe były korekty, ale nie całkiem inna droga. Jednak wybór tej polityki miał swoją cenę.

Szokowa terapia Balcerowicza musiała oznaczać podporządkowanie całej polityki rządu zahamowaniu inflacji i osiągnięciu równowagi rynkowej. Oznaczało to uderzenie w sferę świadczeń socjalnych, ograniczenie aktywnej polityki państwa, by wymusić godzinę prawdy dla przedsiębiorstw państwowych, rezygnację z filozofii paktu społecznego ze związkami zawodowymi.

Powtórzmy: zapewne w ówczesnych warunkach Wielkiej Improwizacji nie było innej drogi. Musiało się pojawić bezrobocie i spadek stopy życiowej, a związki zawodowe nie mogły publicznie wypowiedzieć swej zgody. Dlatego zgoda trwała tylko kilka miesięcy i była artykułowana w języku antykomunistycznej i politycznej troski o Polskę, nie zaś paktu społecznego wokół programu reform. Nie miała również wielkiej szansy polityka apeli o cierpliwość i wyrzeczenia w imię „lepszego jutra” – ten język obietnic „świetlanej przyszłości” był dostatecznie skompromitowany.

Ludzie mogli zaciskać pasa w imię obrony ojczyzny czy obrony wolności. Dlaczego jednak mieli to robić w imię budowy systemu gospodarki rynkowej, gdzie jedni stają się bardzo bogaci, a drudzy biednieją?

Powstająca klasa średnia, niezbędny podmiot nowego systemu, nie była przecież elitą obdarzoną charyzmatycznym autorytetem, nie była żadnym wzorcem. Składała się, normalną koleją rzeczy, z wczorajszych rycerzy czarnego rynku, z ludzi zamożnych, przybyłych z zagranicy, z ludzi dawnej nomenklatury i nowych elit. Nie udało się przeprowadzić szybko i efektownie prywatyzacji polegającej na szerokiej dystrybucji własności, szerokim rozdziale akcji ze szczególnym uprzywilejowaniem pracowników konkretnych przedsiębiorstw. Obcy kapitał przyjmowano nieufnie: trwało ostre napięcie między oczekiwaniem obcych pieniędzy a ksenofobicznym lękiem. Ten lęk wzbudzał irytację polityków gospodarczych, ale przecież nie był trudny do przewidzenia. Wystarczy się zastanowić: czy Francuzi chcieliby masowo pracować dla właścicieli arabskich, Niemcy – tureckich, Amerykanie – japońskich?

Odruch ksenofobiczny – zawsze pożałowania godny, a nierzadko haniebny – był naturalną reakcją na sytuację nową, obcą wieloletniemu doświadczeniu, w której zaatakowane zostały tradycyjne wzory zachowań, obyczaje i nawyki, poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Te zachowania, często absurdalne w swych konsekwencjach, są jednak wytłumaczalne. Jak mieszkańcy domu zagrożonego katastrofą, a zamieszkanego przez te same rodziny od dziesięcioleci, nie chcą godzić się na przeprowadzkę, która rujnuje dorobek ich życia, tak pracownicy kopalni skazanej na bankructwo nie chcą rozstać się ze swym warsztatem pracy, który stanowił kawałek ich życia. Każdy rozumie, a często i aprobuje generalną zasadę przeobrażeń, ale protestuje, gdy sam pada ich ofiarą.

Aprobata – wbrew partykularnemu interesowi – wymaga uzasadnienia ideowego. Może nim być pakt polityczny głównych partii, uzupełniony o pakt społeczny ze związkami zawodowymi. W Polsce 1990 roku ten rodzaj konsensusu okazał się niemożliwy.

Takim uzasadnieniem może być odwołanie się do twardej retoryki antykorupcyjnej, do jednoczących wartości narodowo-religijnych, które dają poczucie bezpieczeństwa i ładu w świecie zagrożonym przez obce żywioły. W Polsce wszystkie te czynniki pojawiły się w walce politycznej, wśród hałaśliwej kampanii obietnic przedwyborczych („każdemu po 100 milionów”), w atmosferze proklamowanej „wojny na górze” i haseł o „przyspieszeniu” oraz „drodze na skróty”.

Nie jest do końca jasne, dokąd miała prowadzić ta „droga na skróty”. Do Europy? Do odnowienia przerwanej przez komunizm ciągłości polskich dziejów?

III

Ten typ dylematu staje przed każdym społeczeństwem, które postrzega swoją kondycję jako stan zapóźnienia (wobec innych) bądź wykorzenienia (z własnej historii). Czy naśladować lepiej rozwinięty Zachód, zapożyczając wypracowane już i sprawdzone idee i wzory, czy też raczej odrzucić cudzoziemszczyznę i szukać własnych rozwiązań, w ojczystej tradycji osadzonych? Związek z instytucjami europejskiej wspólnoty i wzór gospodarki otwartej, czy też rozwój autarkiczny, o własnych siłach, lęk przed wykupem polskiej własności – oto współczesny wariant tego dylematu.

Europa otwartych granic kusiła. Kusiła instytucjami demokratycznymi i sprawną gospodarką, swobodami obywatelskimi i dostatkiem materialnym. Niejeden Polak, tak jak niedawno Grek, Hiszpan czy Portugalczyk, chciał się stać pełnoprawnym uczestnikiem tej cywilizacji.

Ale Europa również przerażała. Otwarte granice celne cieszyły konsumenta oglądającego sklepy zapełnione towarami, te same granice przerażały jednak producenta, który nie wytrzymywał obcej konkurencji. Podziw przeplatał się z lękiem i zawiścią.

Mówiono: czy jesteśmy ubogimi krewnymi, gorszymi od Zachodu? A może właśnie – przez naszą historię naznaczoną cierpieniem – jesteśmy lepsi? Bowiem – w końcu – cóż ta Europa, której politycy, intelektualiści i biznesmeni popierali sowieckie imperium, rozumie ze świata? Przecież to Zachód sprzedał nas w Jałcie; to Zachód ofiarował bezmyślnie komunistom miliardowe kredyty; to Zachód zachłystywał się marksistowskimi utopiami. Oni nic nie rozumieją. My, tylko my, doświadczeni przez obcowanie z sowieckim potworem, wiemy, że prosta wiejska kobieta wie więcej o świecie niż Jean-Paul Sartre i jemu podobni! Czy rzeczywiście idea powrotu do Europy ma jakikolwiek sens? Czyż Polska, przez swoich męczenników, nie była cały czas w Europie obecna?

I o jaką Europę chodzi? O tę zmateralizowaną, zdeprawowaną przez relatywizm i permisywizm? O tę Europę narkotyków i rozwodów, aborcji i homoseksualizmu, sekularyzacji i pornografii? A na cóż nam powracać do tego Babilonu? Czyż nie lepiej sięgnąć do wzorów Europy chrześcijańskiej, której kontynuatorem jest dzisiaj Irlandia? Czy nie lepiej odrzucić tę grzeszną cywilizację, która pod pozorem uniwersalizmu i społeczeństwa obywatelskiego chce przekreślić narodową tożsamość i porzucić nakazy Boga?

Nie jest to spór nowy. W XIX wieku myśl rosyjską rozdzielił spór słowianofilów z okcydentalistami, którego współczesnym wariantem była dyskusja pomiędzy Aleksandrem Sołżenicynem i Andriejem Sacharowem. Myśl węgierską podzielił konflikt „ruralistów” z „urbanistami”, dziś kontynuowany sporem Węgierskiego Forum Demokratycznego ze Związkiem Wolnych Demokratów.

Myśl polską dzielił spór mesjanistów, przekonanych o polskiej wyjątkowości, z pozytywistami, zwolennikami pracy organicznej, którzy domagali się, by „przebić więcej okien do Europy i dozwolić jej prądom, aby przewiały naszą duszną chatę”.

Wszystko to już było dyskutowane na kartach polskiej historii. Zwolenników opcji „europejskiej” nieraz już oskarżano o „kosmopolityzm”, tak więc autorzy ironicznej nazwy „nasi Europejczycy” nie są oryginalni.

Wszelako Europa niejedno ma imię. Jeśli można wzór europejski lokować w Irlandii, to czemu nie w ideach Jean-Marie Le Pena, lidera francuskiego Frontu Narodowego? Wtedy zaś ksenofobia i agresja okażą się także składnikiem nieusuwalnym kosmosu europejskiej cywilizacji.

Albo inaczej: można drogę do europejskich rozwiązań nazywać drogą do latynoamerykańskiej biedy. Wtedy można przeciwstawić balcerowiczowskiej brutalności łagodny ewolucjonizm szwedzkich socjaldemokratów. I można rozbudzić nadzieję, iż droga do rynku może być łatwa i przyjemna. Tylko wtedy – obawiam się – skutkiem porażki polityki balcerowiczowskiej nie będzie oświecone państwo dobrobytu, lecz społeczna eksplozja gniewu ludzi okłamanych.

„Gazeta Wyborcza” nr 280 z 28-29.11.1992
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: