- W empik go
Dwie ulice na krzyż - ebook
Dwie ulice na krzyż - ebook
Niniejsza książka jest zbiorem kilku opowiadań wspominkowych. Fabuła wszystkich jest oparta na faktach, w niewielkim stopniu okraszona wyobraźnią autora.Waldemar Więckiewicz urodził się w 1949 r. w Kędzierzynie — Koźlu. W swoim życiu doznał wiele wzlotów i jeszcze więcej upadków. Imał się różnych zawodów. Obecnie mieszka w Bydgoszczy. W swoim ukochanym Kędzierzynie zostawił kilku przyjaciół i brata, którego odwiedza na Kużniczkach.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65236-09-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aby się dostać do dworca kolejowego, trzeba było przejść pod wiaduktem. To była jedyna droga do miasta. Wojtek z trudem dotrzymywał kroku starszemu bratu i tacie. Dochodząc do wiaduktu, tata przepuścił chłopców przodem, gdyż chodnik w tym miejscu był dosyć wąski. Prawie biegiem pokonali odcinek drogi do dworca. Sam dworzec kolejowy wyglądał bardzo okazale. Mijając szerokie wejście, po prawej stronie były kasy biletowe. Każda kasa ograniczona była drewnianym płotkiem, tak aby przy okienku mogła znajdować się tylko jedna osoba. Tata podszedł do jednej z kas, by kupić bilety peronowe. Wejście do drugiej części dworca było odgrodzone dwoma kioskami, w których siedzieli bileterzy i sprawdzali czy osoba chcąca wejść ma bilet na podróż lub bilet peronowy. Wojtek z Jurkiem czekali przy wejściu, aż tata z kupionymi biletami przeprowadzi ich na drugą stronę. W głośnikach rozległ się głos spikerki, zapowiadającej przyjazd pociągu osobowego z Katowic. Szybko przeszli do części właściwej dworca, pokazując bilety i wbiegli schodami na peron drugi. Na peronie było sporo ludzi. Większość wybierała się w podróż do Wrocławia, albo jeszcze dalej. Kilka osób stało bez żadnego bagażu, to byli oczekujący na przyjezdnych. Do tej grupy zaliczali się Wojtek z Jurkiem i ich tata. Tym pociągiem miała przyjechać ich babcia. Chłopcy widzieli babcię kilka razy, nawet kiedyś byli u niej za Katowicami, gdzie mieszkała. Teraz miała zamieszkać razem z nimi. Tata nerwowo rozglądał się po peronie, uważając aby któryś z chłopaków się nie oddalił. Kobiecy głos w głośnikach, znowu zapowiedział wjazd pociągu. Wojtek trzymał się kurczowo ręki taty i wychylał w stronę, skąd miał nadjechać pociąg. Najpierw było słychać sapanie parowozu, potem pokazał się czarny dym i zza zakrętu, głośno dudniąc, na peron wjechał pociąg. Tata mocniej złapał za ręce Wojtka i Jurka. Trochę się odsunęli od krawędzi peronu i z zainteresowaniem patrzyli jak wielka lokomotywa wtacza się, ciągnąc za sobą ładne zielone wagony. Pasażerowie w oknach wyglądali swoich znajomych i członków rodziny. Co niektórzy już ich dojrzeli, bo było słychać okrzyki z obu stron i widać było jak oczekujący machali do siebie rękami.
Wojtek stał przy tacie i nie mógł oderwać wzroku od ogromnej lokomotywy. Z piskiem hamulców i stukaniem zderzaków pociąg zatrzymał się na peronie, a lokomotywa stanęła w odległości kilku metrów od chłopców. Z zainteresowaniem patrzyli jak maszynista zszedł po kilku schodkach na peron i ze szmatą w ręce przeszedł na przód maszyny. Parowóz był ogromny. Stał na czerwonych kołach większych od Wojtka. Z przodu miał dwa koła mniejsze, a po bokach z olbrzymiego kotła wychodziły jakieś rurki i zawory. Do kół doczepione były wielkie tłoki, które teraz były nieruchome. Z komina wydobywał się dym, lecz już nie taki czarny jak przed chwilą. Od spodu z zaworka buchała w równych odstępach para. Maszynista chodził wzdłuż lokomotywy, przecierał szmatą jakieś elementy i wydawał polecenia swojemu pomocnikowi, który wychylał się z kabiny. Do parowozu doczepiony był wielki wagon z węglem, który wyglądał całkiem inaczej niż inne wagony towarowe. Dopiero później, gdy Wojtek poznał kolegów z Moniuszki, dowiedział się, że ten wagon to tender. Maszyna lśniła czarną farbą i olejem. Dookoła roznosił się zapach dymu, smarów, potu kolejarzy i powietrza z innych, dalekich miast.
Tata pociągnął chłopaków za sobą, bo w drzwiach drugiego wagonu stała jego mama, a dla Wojtka i Jurka, babcia. Widząc syna Mietka z wnukami, babcia zeszła po stopniach na peron, podając im dwie walizki. Sama trzymała w ręku dużą torbę podróżną. Przywitała się z synem, a następnie zwróciła się do chłopaków. Przytulała każdego do siebie nie szczędząc pocałunków i głośno wyrażając swoje zadowolenie ze spotkania. Wojtek ukradkiem wytarł się rękawem, bo całą twarz miał oślinioną przez babcię. Tata złapał walizki i wszyscy powoli udali się do wyjścia. Babcia wypytywała chłopców o szkołę, o siostrę i młodszego brata, którzy zostali w domu. Do taty niewiele się odzywała, jakby czekała na chwilę gdy zostaną sami. Wtedy sobie porozmawiają i ustalą wszystkie szczegóły pobytu babci u nich w domu. Przed dworcem stały taksówki i do jednej z nich podeszli. Pan taksówkarz otworzył klapę bagażnika i włożył tam walizki i torbę. Babcia z chłopcami zajęli tylne siedzenie, a tata usiadł obok kierowcy. Warszawa ruszyła pod wiadukt i dalej prosto do ich domu. Wojtek z Jurkiem dumnie siedzieli przy oknach i patrzeli czy ktoś zauważy, że jadą taksówką. Lepiej by było, żeby ich jakiś kolega zobaczył, bo wtedy wszyscy uwierzą że jechali autem. Taka przejażdżka Warszawą to było coś wyjątkowego. Po kilku minutach jazdy pustymi ulicami byli pod domem. Wojtkowi spadł kamień z serca, bo na podwórku byli prawie wszyscy koledzy i już nikt nie mógł zwątpić w fakt, że jechali taksówką.
Babcia z tatą zabrali bagaże i poszli do domu, a chłopcy zostali na podwórku. Cała gromada pobiegła jeszcze za oddalającą się Warszawą, lecz ta zniknęła za zakrętem, zostawiając tylko tumany kurzu.
W mieszkaniu czekała starsza siostra Ula. Przygotowała kanapki i herbatę. Gdy babcia wycałowała małego Frania i Ulę, rozsiadła się za stołem, spojrzała na tatę i na kuchnię takim wzrokiem, jakby obejmowała w swoje władanie gospodarstwo, które jeszcze kilka dni wcześniej należało do innej kobiety. Babcia była starszą panią średniego wzrostu. Nosiła się dumnie z podniesioną głową. Była wdową po przedwojennym maszyniście kolejowym. Włosy miała długie, czarne, przeplatane siwymi pasemkami, które zawsze czesała w warkocz. Zawijała go wokół głowy jak koronę, czasami zarzucała na plecy lub z przodu na piersi. Ubierała się elegancko, zachowując przedwojenny styl. Długie spódnice i dopasowane żakiety podkreślały jej stosunek do ówczesnego świata. Była krytycznie nastawiona do wszystkiego, co współczesne. Siedząc w kuchni, sama z synem, czekała aż ten coś zagada. Tata wyjął z kredensu karafkę i dwa kieliszki. Zapach nalewki wiśniowej rozniósł się po kuchni. Babcia wzięła kieliszek i już łagodniej spojrzała na syna.
— Jak to się stało? Jak mogłeś do tego dopuścić? — zagadnęła. Tata spojrzał matce głęboko w oczy odpowiadając
— Nigdy bym nie przypuszczał, że ta sprawa przybierze taki obrót. Ludzie mi mówili, abym zwrócił uwagę na Zosię, lecz wszystko bagatelizowałem. — Przyłożył kieliszek do ust upijając nalewki, babcia zrobiła tak samo.
— Teraz mamo, musisz mi pomóc przy dzieciach. One są takie małe — tata rozkręcał rozmowę. — Będziesz u nas miała swój pokoik i całe utrzymanie. Lekarze powiedzieli, że za kilka tygodni Zosia wróci do domu, ale sama nie da rady przy czwórce dzieci — Babcia lekko podniosła głos:
— To po tym wszystkim ty chcesz jej jeszcze pomagać?
— Mamo, przecież to jest matka moich dzieci, to nieszczęśliwa kobieta, która uległa jakiemuś łobuzowi. Musimy jej pomóc powrócić do rodziny — nalegał tata. Na te wywody, babcia odpowiedziała krótko:
— Ja ciebie, ani dzieciaków nie zostawię. Możesz zawsze na mnie liczyć. — Dopiła resztę nalewki, kieliszek wstawiła do zlewu i ze szklanką herbaty, wycofała się do swojego pokoju, aby rozpakować walizki. Tata został sam w kuchni. Zapalił papierosa i rozmyślał nad sytuacją w jakiej się znalazł razem z dziećmi.
Problem pożycia taty z Zosią rozpoczął się dwa lata wcześniej. Wtedy dzieciaki były już na tyle duże, że mogły po lekcjach przebywać w szkolnej świetlicy więc Zosia postanowiła pójść do pracy. Bardzo szybko znalazła posadę sekretarki w miejscowej spółdzielni. Była pracowita i miała ambicję awansować, dlatego przykładała się do swoich obowiązków bardzo starannie. Często musiała zostawać po godzinach, co nie umknęło uwagi prezesa, który przybył do miasta wraz z rodziną z Opola. Był jeszcze młodym, dosyć przystojnym facetem i podobał się kobietom. Przez częste przebywanie razem w pracy, często sam na sam, Zosia z prezesem zbliżyli się do siebie, chyba nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wspólne posiedzenia, czasami wyjazdy sprzyjały temu, by Zosia coraz mniej czasu poświęcała swojemu mężowi i dzieciom. Miarkę przebrał fakt, gdy Zosia któregoś dnia nie wróciła do domu na noc. Była w delegacji w Gliwicach. Na następny dzień, tata nie zważając na obecność dzieci zrobił w domu wielką awanturę. Krzyczeli na siebie wypominając dawne przewinienia, trzaskali drzwiami nie zważając na to, że ich dzieci siedziały przytulone do siebie na tapczanie i płakały cicho, wystraszone co będzie z ich mamą. W pewnym momencie tata w porywach gniewu uderzył Zosię w ramię tak mocno, że straciła równowagę i przysiadła na tapczanie. Wtedy dopiero zobaczyli swoje zapłakane dzieci. Zosia przygarnęła do siebie całą czwórkę, a tata, nie wiadomo czy ze złości, czy ze wstydu, zamknął się w drugim pokoju i nie wychodził aż do rana następnego dnia. Między nimi coś się skończyło. Udawali, że wszystko jest jak dawniej, lecz Wojtek i jego rodzeństwo czuli, że coś jest nie tak. Zosia bardzo przeżywała zaistniałą sytuację. Była jakby rozdarta na dwoje, pomiędzy swoje dzieci, a mężczyznę którego chyba kochała. Jeszcze to, że Mietek ją uderzył przy dzieciach spowodowało, że załamała się psychicznie. Żyła w tej beznadziejności jeszcze kilka miesięcy, aż któregoś dnia poddała się całkowicie. Dała upust swoim odczuciom. Wczesnym rankiem wygoniła dzieci z domu, sama w koszuli nocnej, stojąc w oknie wzywała swojego ukochanego mężczyznę, wywołując tym spore zbiegowisko na ulicy. Zaprzyjaźniony sąsiad zadzwonił na milicję i pogotowie oraz zaopiekował się dzieciakami. Nim Mietek przyjechał z zakładu, dwóch sanitariuszy wyprowadziło szarpiącą się Zosię z domu i wsadzili ją do karetki pogotowia. Wojtek z rodzeństwem patrzyli jak ich mama odjechała na sygnale. Wszyscy bardzo wtedy płakali, nie rozumiejąc dlaczego ci panowie tak mocno mamę trzymali za ręce i dlaczego mama krzyczała coś o kochaniu prezesa? Po chwili wszystko ucichło i gapie rozeszli się do domów, zostawiając Wojtka z rodzeństwem na podwórku. Sąsiad Aleksander i jego żona wprowadzili dzieciaki do swojego mieszkania na parterze, gdzie wraz z ich dziećmi Jankiem, Zenkiem i Grażyną usiedli do stołu w kuchni i zjedli śniadanie. Do szkoły w tym dniu nie poszli. Po godzinie przyjechał z zakładu tata i zabrał dzieci do domu. Byli bez mamy i tylko babcia mogła im pomóc.
W tym czasie gdy tata Wojtka siedział w kuchni rozmyślając o rodzinie, a babcia układała w szafie swoją bieliznę, na podwórku chłopaki gonili za piłką, a dziewczyny w ogródku opowiadały sobie nowinki ze szkoły. Wojtek zauważył, że w tym dniu jeszcze nie było Handzlika więc postanowił szybko go przyprowadzić, bo przegrywali dzisiejszy mecz. Wszyscy wiedzieli, że Handzlik był świetnym piłkarzem i każdy chciał go mieć w swojej drużynie. Krzyknął do kolegów
— Grajcie sami, ja idę po Handzlika. — Musiał przejść tylko na drugą stronę ulicy by znaleźć się przed domkiem kolegi. Był to niewielki domek parterowy, z mieszkaniem na poddaszu. Od strony ulicy znajdował się mały ogródek z kwiatami, a na murze rosły winogrona. Na noc zamykało się okna drewnianymi okiennicami. Wojtek nacisnął przycisk dzwonka i czekał aż ktoś wyjdzie. Trwało to chwilę i nikogo nie było. Nacisnął dzwonek po raz drugi i wtedy wyszedł tata Handzlika.
— Handzlik dzisiaj nie wyjdzie, bo babcia jest bardzo chora i czekamy na doktora. Lepiej by było gdybyście nie grali dzisiaj w piłkę, bo bardzo hałasujecie. — Wojtek tylko przytaknął głową i wrócił do kolegów. Na wiadomość, że babcia Handzlika jest chora, dzieciaki rozeszły się do domów i na ulicy zapanował względny spokój. Wojtek zauważył jeszcze jak doktor Albin wchodził do małego domku.
Wieczorem babcia przygotowała dobrą kolację i cała czwórka z tatą i babcią zasiedli do stołu w dużym pokoju. Tata nakładał dzieciom na talerze makaron z serem i cukrem, a babcia postawiła duży talerz z kromkami chleba z prawdziwym masłem i pomidorami. W dzbanku była herbata. Podczas kolacji tata powiedział, że mama jest poważnie chora i będzie kilka tygodni w szpitalu. Teraz będzie babcia i wszyscy mają jej słuchać. Było trochę smutno bez mamy, ale babcia też była fajna, tym bardziej, że umiała śpiewać ładne stare piosenki.
Następnego dnia w szkole był tata Wojtka. Długo rozmawiał z dyrektorem i nauczycielkami. Po tej wizycie, pani tak jakby więcej uśmiechała się do Wojtka i często do niego podchodziła gładząc go po głowie. Wojtek nie bardzo wiedział o co w tym wszystkim chodzi, ale było to przyjemne. Chłopaki zachowywali się normalnie. Dalej gonili i lali się na przerwach, a wieczorami grali w piłkę na podwórku. Przez kilka następnych dni Handzlik nie wychodził z domu, bo chyba pomagał rodzicom przy chorej babci. Często przyjeżdżali do małego domku jacyś goście. To na pewno rodzina odwiedzała babcię Handzlika.
Wojtek jak zawsze spał w jednym pokoju z Jurkiem, pod wspólną kołdrą, ale każdy na swojej poduszce, a za ścianą w małym pokoiku teraz spała babcia. Ona do późnych godzin nocnych czytała z książeczki do nabożeństwa, a jak już zasnęła to mocno pochrapywała. Te odgłosy budziły Wojtka i potem miał kłopoty z zaśnięciem. Już prawie świtało gdy Wojtek się obudził. Głośne chrapanie babci całkowicie go wybiło ze snu. Chwilę leżał bez ruchu wsłuchując się w sapanie Jurka i odgłosy z drugiego pokoju. Nie mogąc wyleżeć, wstał i wyjrzał przez okno. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale było już szarawo i było dobrze widać mały domek Handzlika. W pierwszej chwili Wojtka zamurowało i szeroko otworzył oczy na widok jaki ujrzał. Przed małym domkiem, po ogródku chodziła babcia Handzlika. Była odświętnie ubrana w długą kwiaciastą spódnicę, miała jasną bluzkę i granatową kamizelkę. Na głowie miała zawiązaną chustkę w takie same kwiaty jak na spódnicy. Chodziła między kwiatami, czasami się schylała coś poprawiając. Podeszła do winorośli na murze i przeszła wzdłuż całego ogrodu. Wojtek stał w oknie przylepiony do szyby i nie mógł oderwać wzroku od pięknej postaci babci Handzlika. Po chwili podeszła do furtki i popatrzała na Wojtka stojącego za szybą. Ten był pewny że babcia się do niego uśmiechnęła więc też się uśmiechnął i skinął głową jakby się kłaniając. Wtedy babcia się odwróciła i przez otwartą furtkę wyszła na ulicę Cichą, powoli oddalając się od domu. Wojtek już nie położył się spać.
Gdy Jurek wstawał z łóżka zdziwił się, że brat tak wcześnie je śniadanie i może wychodzić do szkoły. Wojtek był spakowany i tylko czekał aż babcia wypuści go z domu. Wychodząc na ulicę zauważył przed domem Handzlika grupkę ludzi. Byli tam sąsiedzi i jacyś nieznajomi. Handzlik podszedł do Wojtka. Oczy miał czerwone jakby całą noc nie spał. Zwrócił się do Wojtka:
Darmowy fragment