- W empik go
Dwie wizyty jego Ekscelencji - ebook
Dwie wizyty jego Ekscelencji - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 175 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otóż w tym czasie losy zaniosły mnie w charakterze nauczyciela do pewnego domu obywatelskiego, którego gospodarz stał na przełomie pomiędzy starą szlachtą polską a nowoczesnymi hrabiami galicyjskimi, z którymi był spokrewniony przez ciotkę swoją, typową lafiryndę z czasów meternichowskich, opisaną w Pa-
rafiańszczyźnie . Pan Andrzej – bo takie miano nosił ów szlachcic – tolerował te słabości familijne do hrabiowskich pałek, ale im sam nie ulegał zbytecznie i jaśnie wielmożnych kuzynów swoich traktował jak zwyczajnych śmiertelników, co oni z rezygnacją znosić musieli, jako zależni od jego łaski. Krótko mówiąc, pomimo różnych wad i słabości czysto Szlacheckiej natury pan Andrzej miał dużo serca, dużo poczciwości i zalet towarzyskich; przyjacielski, wesoły, uczynny, umiał sobie jednać przyjaciół i dom jego stał się punktem zbornym dla całej okolicy.
Regularnie prawie w każdą niedzielę i święto aleją topolową przesuwały się co chwila bryczki, eleganckie faetoniki, powozy z gośćmi, przeważnie sami mężczyźni, bo pan Andrzej był od kilku lat wdowcem, a stara ciocia hrabina nie zawsze miała ochotę robić damom honory domu, szczególnie takim, o których była w wątpliwości „kto je rodzi”. Przeważnie więc mężczyźni tylko zjeżdżali się na te niedzielne zebrania, których program był zawsze prawie jeden i ten sam: naprzód wódeczka, przekąski, wędliny, marynaty, potem gawędka w fajczarni, która nieraz zamieniała się w żywe dysputy trwające aż do obiadu, a nawet często prowadzone i podczas obiadu, który – nawiasem mówiąc – był zawsze wyśmienity, bo pan Andrzej lubiał mieć dobrego kucharza i dobre wina, miał ambicję na tym punkcie.
Po obiedzie towarzystwo rozpryskiwało się na drobne kółka, jedni wynosili się do ogrodu i tam, spacerując około gazonów z cygarami w ustach, obrabiali wielką i małą politykę, inni grali w bilard, inni zasiadali do wista lub preferansa, a służba uwijała się pomiędzy gośćmi, roznosząc na tacach kieliszki napełnione białym winem, czerwonym winem, miodem, wiszniakiem, czego sobie kto życzył. Gospodarz chodził, prosił, zachęcał, tu wmieszał się do dysputy, tam palnął jaki żarcik, który przyjęto wybuchem głośnego śmiechu, ówdzie przysiadł się na chwilę do grających, aby zapytać, przy kim szczęście, lub zastąpić nieobecnego partnera, słowem, wszędzie umiał się znaleźć w porę, rozruszać gościa i rozbawić. Toteż nad wieczorem było w szlacheckim dworku jak w ulu – gwarno, wesoło, czasem nawet hałaśliwie, a dymu w pokojach tyle, że światło kandelabrów tłumił i ludzie wydawali się jak cienie w obłokach.
Po wieczerzy, która była nie mniej sutą jak obiad, rozjeżdżali się powoli goście. Powozy zajeżdżały wtedy jedne po drugich przed ganek oświetlony mocno przez służbę, na tle tej jasności widać było sylwetki gości żegnających się kordialnie z gospodarzem, słychać było głośne całusy z dubeltówki, wołania: do widzenia, a nie zapominajcie o minie, dobranoc itp., które leciały za powozami ginącymi w ciemnościach. Trwały nieraz do godziny jedenastej i dłużej takie pożegnania. I tak było w każdą niedzielę prawie.
Jednej takiej niedzieli po południu, właśnie gdy goście, wstawszy od obiadu, zaczęli się rozchodzić po pokojach, a amatorowie wista zasiadali do zielonego stolika, jakiś elegancki powóz zajechał przed ganek.
– Kto to? kto przyjechał? – pytali się siedzący przy stolikach tych, co byli bliżej okna.
– Czy nie Raptulewicz, tylko że on ma ognistsze konie.
– Powóz wiedeński, może Szwejkowski: jego żona już od dwóch lat męczyła o wiedeński powóz.
Wśród tych rozmów zbliżyło się kilku panów do okna i zbici w gromadkę oczekiwali, kto wysiądzie z powozu. Ale zaledwie wychyliła się z niego jakaś głowa w cylindrze: „ekscelencja!” – dał się słyszeć głos i wszyscy jak oparzeni odskoczyli od okna.
– Andrzeju! – odezwał się jeden z nich do gospodarza, który właśnie z dalszych pokoi śpieszył na powitanie przybyłego gościa – dostałeś wizytę od siedmiu boleści.
– Któż taki?
– Ekscelencja! – rzekł ten sam drwiąco.
– Tak?
Po minie, jaką zrobił gospodarz, widać było, że i jemu ta wizyta nie bardzo przypadła do smaku. – Myślisz go przyjąć?
– Cóż robić! trudno mu dać przy drzwiach odprawę, zwłaszcza że to daleki krewny.
– To idźże, baw go sobie, ja uciekam.
– I ja.
– I ja – dało się słyszeć kilka głosów.
– Ależ bójcie się Boga, nie róbcie mi tego – prosił gospodarz zatrzymując gości. – Może nie będzie długo bawił.
– Ja ani chwilki nie chcę być razem z takim człowiekiem.