- W empik go
Dwór w Chrustowie: powieść - ebook
Dwór w Chrustowie: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 415 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie jasno tłumaczy się mi pociąg, jakiego doznaję do dworków i dworów szlacheckich. Osłaniają go tajemnicze cienie jakieś.
Gotów kto, w celu rozproszenia cieniów, wyjechać ze znanem przysłowiem o naturze wilczej.
Och! natura ta… Przez takie ona przeszła cięgi, na tyle wystawioną była prób i tyle ją zdeptało racyj, że wilczego w niej nie pozostało już chyba nic. Nie, nie natura to ciągnie mnie w tę stronę, lecz – co innego. Dwór, dworek szlachecki – tego mu sam djabeł odmówić nie może – jest skończonym w sobie obrazem dobrego pędzla, przedstawia całość uroczą, od której oczu oderwać nie sposób: jest…. pięknem. Piękno posiada siłę pociągającą. Dla tego to też nawracam do domu szlacheckiego zawsze, ile razy, w peregrynacyach, które fantazya moja powieściarska po ziemi rodzinnej odbywa, okazya się nadarzy.
Pięknemi bywają i błędy, niestety! i występki, zbrodnie nawet, na obrazach zwłaszcza. Kto temu nie wierzy, niech się rozpatrzy uważnie w utworach pędzla Salvatora Rosa, w tych szczególnie pejzażach jego, które ożywia obecność bandytów. Cóż to za arcydzieła! Na bandytów dosyć napatrzyć się nie można, tacy piękni. Pokazuje się przeto, że piękno, w części znacznej, zależy od stosownego otoczenia i odpowiedniego oświetlenia – od otoczenia i oświetlenia, dzięki którym i złe przedstawiać się może pod postacią zachwycającą.
Rozumowanie powyższe odnosi się do piękna w ogólności, bynajmniej zaś do szlachty, pomiędzy którą a bandytami Salvatora Rozy zachodzi różnica, nie dopuszczająca porównania najmniejszego. Chciałem jeno wytłumaczyć się i usprawiedliwić z pociągu tego, jakiego doznaję na widok strzechy słomianej, przyozdobionej kominem z daszkiem i gniazdem bocianiem, a okrywającej ściany, będzie gniazdem ze swojej strony, pełnem wdzięku niewysłowionego, wygód niewypowiedzianych i harmonii rozbrzmiewającej echami przeszłości nawskroś, a wysoko poetycznej. Historya szlachty, ze światłami i cieniami swojemi, to poemat.
, Wyrobowi stanu szlacheckiego byłoby, w dziejowym sensie, do zarzucenia wiele, bardzo wiele, to jednak nie przeszkadza temu, ażeby szlachcie być nie miał postacią posągową – osobistością dziejową, której tak było dobrze, iż utrzymała się po dziś dzień, broniąc się przeciwko okolicznościom, które ją z piedestalu strącają.
– Hej hej…. gdyby to!… – powtarzał nieraz pan Marek Szamota, zacność wcielona w człowieka dobrej tuszy, okazalej postawy, zawiesistych wąsów i najlepszych chęci.
Pan Marek, gdyby w rzeczy samej dawne powróciły czasy, byłby, o' tem wątpić nie można, obywatelem wzorowym. I obecnie nic mu do zarzucenia nie byłe, pomimo, że szczegóły różne bytowania nowoczesnego wprawiały go często w humor jaknajgorszy. "Wiele – jednak – ten czyni, co musi". Pan Marek musiał, więc czynił: stosował się do okoliczności i lepszym się okazywał od niejednego, popisującego się postępowym sposobem myślenia. A nawet szedł z duchem czasu, dawał się postępowi prowadzić, ulegał i cale dobrze odbijał, od takich zwłaszcza co przesadzali w tym lub w innym kierunku: od spekulantów naprzykład, którzy cześć na ołtarzu zysków palili, od demokratów, którzy wszystko naginaćby pragnęli do poziomu własnego, od arystokratów, którzy w śniedzi blask upatrywali i Anglików udawali, i od innych tego lub podobnego kalibru postępowców w karykaturze. Pan Marek krzywił się na postęp, szedł z nim jednak, z narowów atoli był szlachcicem na wylot, przekonanym głęboko, że go Bóg z innej trochę ulepił gliny, aniżeli ogół śmiertelników. Przekonania tego nie wypowiadał głośno i było to wielkiem z jego strony ustępstwem, które w ducha cichości uważał jako ofiarę, tę zaś poczytywał sobie za zasługę w obec Tego co sprawy ludzkie w ostatniej sądzi instancyi.
– Uhm… wzdychał często i głową posępnie kiwał.
Myśli, westchnienia te wywołujące, przychodziły mu zazwyczaj po obiedzie, kiedy, nogą kiwając, fajkę na długim cybuchu palił. Nie uprzykrzały się jednak długo, albowiem, albo się kończyły drzemką, jeżeli Pan Bóg gości do Chrustowa nie sprowadził, albo też preferansikiem, jeżeli się nadarzył ten lub ów z sąsiadów lub z przyjezdnych z okolicy dalszej. Preferansika p. Marek lubił bardzo i brał go w znaczeniu lekarstwa na troski, uznając zresztą grę w karty za rzecz zdrożną.
– Lekarstwo acz gorzkie, przyjąć jednak nieraz potrzeba – mawiał.
I sam najpierwszy zgodził się na to, że pociąg: do preferansika jest słabością.
– Ale – powiadał – któż się pochwalić może… iż wolnym jest od słabości wszelkiej!… Przytem, gdyby nie preferansik, umysł rozrywający, to człowiekowi nieraz zwaryowaćby przyszło… Takie czasy!… takie czasy!… kłopotów tyle!… aaahaL.
To też grywał bardzo tanio i gotów był do gry zasiadać o każdej dnia porze, i spędzać przy takowej noce całe. Uważał to, jak powiedzieliśmy powyżej, jako lekarstwo na troski.
A trosk było tyle!
Zanim jednak do takowych przystąpimy, cofniemy się nieco wstecz, w celu zapoznania czytelnika bliżej ze sferą, służącą za tło powieści niniejszej.
Pana Marka zrodził pan Jan… pana Jana pan Łukasz, pana Łukasza pan Maciej i… t, d. Moglibyśmy, krocząc wstecz, dojść w ten sposób do czasów Polski w podziałach i wykazać ojca rodu Szamotów w blizkiej z potomkami Piasta styczności, następnie zaś… idąc od niego w dół, wymienić starostów paru, jednego czy dwóch rotmistrzów, sędziego, chorążego, pisarza, łowczego. Żaden z przodków p. Marka w senacie nie zasiadał. Ród trzymał się zawsze w stanie miernym, nie odznaczając się niczem osobliwem, nie spadając jednak na poziom chodaczków i łącząc się niekiedy w drodze koligacyi z rodami najznakomitszemi. Po kądzieli dotykał się do krzeseł, buław i tiar, i sam w sobie był karmazynem na wylot. Ojca p. Marka tytułowano cześnikiem; syna zaś owego ojca, cześnikowiczem, tak długo, aż póki wezwanym nie został do rozstrzygnięcia sporu granicznego pomiędzy p. Szafranowiczem a p. Kubalskim, pomiędzy którymi proces o miedzę toczył się przez lat trzydzieści z górą razy kilka przez wszystkie przechodził instancye, i był głośnym na okolicę całą. Szczęśliwe sporu tego zakończenie obdarzyło go tytułem podkomorzego. W innej podobnej okazyi, będąc przez strony na superarbitra wybranym, zdobył sobie tytuł prezesa. I dwa te tytuły przyrosły niejako do osoby jego. Dla jednych był podkomorzym, dla drugich prezesem – jak się komu podobało. Ludzie dawnej daty tytułowali go bądź cześnikowiczem, bądź też cześnikiem. Dla p. Marka było to wszystko jedno. Pozwalał mianować siebie podkomorzym, prezesem, cześnikowiczem, cześnikiem, a nawet i asanem dobrodziejem, nie reklamując ani protestując.
Był to obywatel poważny, a spoważniał odrazu, w jednej chwili, jakby za dotknięciem różczki czarodziejskiej. Chwila ta nastąpiła na kobiercu szlubnym. Kiedy, po zaprzysiężeniu wierności i miłości dozgonnej Imci pannie szambelance Róży Kozarskiej, wstał z klęczek, stało się mu tak, jakby się na nim przemienienie odbyło. Odrazu został mężem, i w małżeńskiem i w obywatelskiem znaczeniu. Nie każdemu to się zdarza. Większa nowożeńców połowa wzbudza politowania uśmiechy na ustach świadków obrzędu sakramentalnego. Pana Marka sąsiedzi uczcili pokłonem, który go niejako na obywatela pasował, a to pomimo, że był on już człowiekiem dojrzałym, podczas kiedy pani jego znajdowała się w pierwszym dziewiczego wieku kwiecie. On miał lat trzydzieści sześć, ona ośmnaście. Dobrali się jednak, do czego przyczyniło się w znacznej części to, że pani Róża należała do rodzaju tych natur wy – borowych, co to stworzone są niby do urabiania i utrzymywania harmonii w świecie.
Dobrali się na podziw.
Pani Róża dopełniała p. Marka; p. Marek uzupełniał panią Różę.
Wypadki podobne przytrafiają się niekiedy w stadłach małżeńskich.
W niej przeważała imaginacya, zasycana wychowaniem, które urobiło pociąg do czytania; w nim przeważała wiedza, która stanowiła pewien rodzaj wędzidła względnie do wyskoków zanadto żywych. Pani Markowa – czyli, jak ją tytułowano, pani cześnikowiczowa, pani Cześnikowa, pani prezesowa, albo pani podkomorzyna – czytała dużo, wszystko co jej w ręce wpadło, czytała i po polsku i po francuzku, karmiła się przeważnie rzeczami tak zwanemi lekkiemi, lecz umiała w takowych myśli zdrowe wynaleźć i sens moralny z nich wyciągnąć. Działo się to samo przez się, w skutek zapewne tego, że się w dzieciństwie na dobre zapatrywała przykłady, które wyobraźni jej wybujać nie dawały. Wyobraźnia nie wybujała; do bujania się atoli rwała i ciągnęła za sobą ociężały nieco umysł małżonka, pełniący względem takowej funkcye ballastu. Ona posiadała poglądy, on wiadomości – pierwsze w połączeniu z drugiemi okazały się wielce przydatnemi we względzie wychowania dzieci, które się im sypały niby z rękawa. Było tak: co rok, to prorok, raz chłopiec, znów dziewczyna – w przeciągu lat dziesięciu pani Róża zostawała matką razy dziewięć i, zapewne, byłaby jeszcze tę liczbę powtórzyła, gdyby śmierć nie zabrała jej w sile wieku. Umarła, mając lat dwadzieścia ośm.
Smierć pani Róży była dla p. Marka ciosem wiel – ce dotkliwym. Dotkliwszym jednak cios ten był dla dzieci, których zostało pięcioro: trzech synów i dwie córki. Czworo miało mogiłki swoje na cmentarzu, obok nich położyła się matka – i w ten sposób rodzina Szamotów rozdzieliła się na dwie nierówne połowy; mniejsza, z matką snem wieczystym uśpiona, spoczywała za wsią na wzgórku, pod pięciu krzyżami, pod ostem i róż polnych krzewami, w ogródku otoczonym sztachetą żelazną; większa o głowę jedną, mieszkała z ojcem we dworze drewnianym, wznoszącym się na wzgórzu przeeiwległem strzechą słomianą okrytym, w gniazdo bocianie przystrojonym, białemi ścianami i jasnemi oknami zdala świecącym, w sadzie fruktowym do połowy schowanym. Pomiędzy cmentarzem a dworem zachodziła spójność niejaka. Dwa te pomieszkania porozumiewały się niby ze sobą. Z okien dworu frontowych i z ganku, cmentarz widać było, a kiedy od takowego wiatr pociągał, to przynosił brzęczenia, dzwoniące melodyą jakowąś, która wydawała się chóralną pieśnią zmarłych. Wiatr grał na ramionach krzyżów. Pan Marek, w pierwszych po zgonie p. Róży chwilach, wsłuchiwał się w tę muzykę, i kiedy wyraźniejszą była, wyprowadzał dzieci na ganek, powiadając:
– Słyszycie?…. to głos mamy….
Dzieci oczęta szeroko otwierały i słuchy nastawiały.
– Mama czuwa nad wami…. Mama opiekuje się wami z zagrobu…. dziatki moje….Łzy mówić mu długo przeszkadzały i służyły za jedyną odpowiedź na zapytania liczne, jakiemi go zarzucały te z dzieci, które już pytania zadawać umiały, a te pytania redukowały się do jednego treści następującej:
– Na cóż nas mama opuściła?….
Nie prędko pan Marek odpowiedzieć na takowe zdołał;
– Mama nas opuściła, ale na miejscu swojem zostawiła ciocię, którą powinniście szanować, kochać i słuchać….
Sierotom pozostała więc ciocia, wujeczna p. Marka siostra, przed laty kilku owdowiała po radcy stanu, który pozostawił jej pensyjkę dożywotnią i córkę jedynaczkę. Ciocia nazywała się pani Eleonora Tulicka. Owdowienie jej było jakby Opatrzności zrządzeniem. Dowiedziawszy się o ciosie, jaki dotknął p. Marka, natychmiast do Chrustowa przyjechała i sama się ofiarowała.
– Bracie kochany – były jej słowa – znajdujemy się oboje w jednakowem położeniu…. ty wdowiec, ja wdowa…. tobie dał Pan Bóg dziatek pięcioro i matkę ich do chwały swojej zabrał, ja mam moją Olesię, ojca pozbawioną…. Bądź ty ojcem dla mego dziecka, ja będę matką dla twoich…
Panu Markowi ofiara ta wydała się za wielką.
– Za duży, siostro – odparł – bierzesz na barki swoje ciężar.. Moich sierot jest pięcioro, twoja jedna, zachodzi więc nieproporcyonalność na krzywdę twoją….
Pani Tulicka wytłumaczyła mu tak:
– Przedewszystkiem otwartość…. to słabość moja…. Jeżelibym mieszkała sama, jak dotąd, to pensyjkę moją przeżywać muszę, nie odkładając nic na stronę, to jest: ani na edukacyę Olesi, ani też na złożenie dla niej fundusiku na jaki taki posażek… W naszym wieku pannie bez posażku trudno na świecie.
Trzeba żeby miała choć cokolwiek…. Owoż, zamieszkamy u ciebie, składanie wiana dla Olesi stanie się rzeczą możliwą…. Ty nam dasz dachu i jadła, za procencik będziemy się okrywały, kapitalik będzie sobie rósł z roku na rok bez uszczerbków, z wyjątkiem tych, jakie czynić wypadnie na opłacanie nauczycieli i nauczycielek, w części jaka przypadać będzie na dolę moją. W ten sposób wyświadczysz mi dobrodziejstwo prawdziwe, inaczej bowiem musiałabym chyba iść w służbę do ludzi obcych, którzyby ani dla mnie, ani dla dziecka mego takich jak ty względów nie mieli….
Ależ to dobrodziejstwo dla mnie! – zawołał p. Marek.
– Dla mnie, bracie kochany – odrzekła z przyciskiem pani Tulicka.
– O! dla mnie….
– Nie… dla mnie…
– Poznaję w tem palec Opatrzności… wstawienie się do takowej – mojej Róży poczciwej, która wyprosiła natchnienie siostry myślą przyjechania do mnie z propozycyą podobną.
– Przyznaję, że mi pomysł do propozycyi tej natchnienie podyktowało – były słowa p. Tuliekiej, która widziała także palec Opatrzności, lecz nastawiony na większą jej aniżeli p. Marka korzyść, w jej bowiem mniemaniu, racyonalnem zresztą, nie co innego jeno Opatrzność usunęła p. Różę z drogi, i otworzyła jej wstęp do chrustowieckiego dworu.
Stroskanemu atoli mężowi nie wypadało tego powiadać, odkrywając mu przez to tajemnicze Opatrzności zrządzenie.
Pani Tulicka przeto nie dopowiedziała myśli swojej. – Odrzekła:
– Otwartość przedewszystkiem…. tak mnie już widać Pan Bóg stworzył….wyświadczysz mi, bracie kochany, dobrodziejstwo prawdziwe, za które odwzajemnić się nie mogę inaczej, jak tylko usiłowaniem zastąpienia dzieciom twoim matki. Wiem, że tego nie dokażę, takiej bowiem, jaką była siostra nieboszczka, i ze świecą nie znaleźć.
– Och! to prawda – westchnął p. Marek.
– Jednakże, będę się starała, będę usiłowała…. będę dziatki twoje uważała na równi z Olesią….
– Tak – odparł p. Szamota. Niczego innego po siostrze dobrodziejce wymagać nie moża, i niczego innego wymagaćbym nie mógł po żadnej kobiecie, którąbym wziąść do domu musiał dla czuwania nad mojemi sierotkami. Płaciłbym, i za opłatę żadną nie kupiłbym serca macierzyńskiego, które dziatki moje u siostry dobrodziejki darmo znajdą. O Boże!
Wzniósł oczy do góry z dziękczynnym wyrazem i p. Tulicką w rękę pocałował.
– Obyż Bóg najmiłosierniejszy stokrotnie siostrze dobrodziejce wynagrodził! Ja wymawiam sobie tylko, ażeby siostra szanowna nie czyniła najmniejszego w fundusiku Olesi uszczerbku. Będą się uczyły dzieci moje, będzie się i ona uczyła z niemi. Nie chce różnicy robić siostra, nie będę robił i ja.
– Cóż z bratem kochanym robić! – był p. Tulickiej z rozrzewnieniem wygłoszony wykrzyknik.
– Zachowam dla siostry w sercu wdzięczność niewygasłą.
– Przysługę oddajemy jedno drugiemu. Rozumiem bowiem – westchnęła p. Tulicka – co to jest serce matczyne.
– O! – odparł p. Marek, dłoń podnosząc.
– Pozwolę sobie jednak, jeszcze jedno postawić żądanie. Tu już brat kochany nie powie, że ja go dobrodziejstwuję.
– Co siostra rozkaże?
– Żebym posażek Olesi składać mogła w ręce brata kochanego – odparła z przymileniem.
– Jeżeli zasługuję na ufności tyle.
– O! – podchwyciła p. Tulicka. Niechże brat tego nie mówi! Jabym bratu kochanemu miliony bez namysłu powierzyła, a niedopiero kilkaset talarów, jakie mi rocznie wypłacają. Procentu nawet nie będę brała.
– Tak nie można – odparł p. Marek – procent chyba do kapitaliku przyłączać się będzie.
– Jak się tam bratu kochanemu podoba. Ja się natem nie znam wcale, i ze słyszenia zaledwie wiem o procencie dwunastym, piętnastym, ale wyobrażenia nie mam, coby to znaczyć miało.
– To ja się natem znam trochę… – była p. Marka odpowiedź – ani piętnastego, ani nawet dwunastego procentu siostrze nie dam, lecz tylko siódmy.
Pani Tulicka spojrzała na p. Marka. Ach! byłoż to spojrzenie. Oczy zmieniły się nagle w dwa ostre, długie, cienkie, błyszczące narzędzia i przebodły prezesa na wylot, a stało się tak szybko, że ten ani się spostrzegł. Zdaje się, że ukłucia uczuł, i zwrócił na oczy p. Tulickiej wzrok, lecz nie znalazł w takowych, nic innego tylko wyraz dobrotliwości podszytej rzewnością.
– Nie rozumiem się natem nić a nic, powiadam bratu kochanemu. Siódmy? – niech będzie siódmy. Czemuż raczej nie czwarty albo nie trzeci?
– A nie – podchwycił p. Marek.
– Czemu nie? Piętnasty a trzeci? ja tu różnicy nie widzę żadnej.
– Różnica przecie wyraźna – w cyfrach samych. Co piętnaście, to nie trzy.
– No, tak. Ale procent. Co to procent?
– Jest to dochód od kapitału, reprezentującego pracę, za którą należy się zarobek. Siostra dając komuś sto talarów, dajesz mu przez to sposobność zarobkowania w stosunku do takowych i należy się siostrze za to wynagrodzenie takie, ażeby ani wypożyczającemu ani pożyczającemu krzywdy nie było. Pożyczający potrzebuje i często zdarza się, że potrzebą naciśniony, gotów dać wynagrodzenie większe niż warto. Dla zapobieżenia temu, prawo naznacza pewną normę, nazywającą się procentem prawnym. Procent brany i dawany wzwyż tej normy, nazywa się lichwą, którą płacą, albo marnotrawcy, albo też ściśnięci potrzebą gwałtowną, albo zresztą spekulanci mający zyski nieprawe na widoku. Ja nie należę ani do tych, ani do tamtych, ani do owych, nie potrzebuję pożyczać, Bogu dzięki, nie mogę więc zobowiązywać się do płacenia procentów tak wysokich.
– Wszystko to dla mnie du grec – odrzekła pani Tulicka. Mnieby oszukać tak łatwo.
– Tylko że ja nie mam tej intencyi – wyrwało się p. Markowi z ust.
– Ach! bracie drogi! bracie kochany! – zawołała p. Tulicka – czyżbym posądzać miała! Miliony, miliony, powiadam, gdybym je posiadała, powierzyłabym bratu, bez namysłu, bez pytania co z niemi zrobić zechcesz. Na cóż tu jednak dowodu lepszego! Powierzam bratu siebie i, co ważniejsza, Olesię, która jest dla mnie nad miliony droższą. Ja się na żadnych procentach nie znam….
Podczas jednak, kiedy p. Marek teoryę procentów wykładał, p. Tulicka czyniła obrachowane następujące: cztery razy piętnaście, sześćdziesiąt, sześćdziesiąt a siedm i pół, sześćdziesiąt siedm i pół; cztery razy siedm, dwadzieścia ośm, dwadzieścia ośm a trzy i pół, trzydzieści jeden i pół; trzydzieści jeden i pół od sześćdziesięciu siedmiu i pół… różnica trzydzieści sześć. W pierwszym roku trzydzieści sześć, w drugim siedmdziesiąt dwa… w trzecim sto ośm, w czwartym sto czterdzieści cztery, nie licząc procentów od procentów. Doszedłszy do tego punktu, powiedziała, że wszystko to dla niej du grec.
– Ja się nie znam. Ja się bratu drogiemu powierzam z ciałem i z duszą, dziękując Bogu za opiekę, jaką w osobie jego uzyskuje moje dziecko.
– Zrobimy rzecz urzędownie.
– Jaką rzecz? – podchwyciła p. Tulicką.
– Co się pieniędzy tyczy.
– A!… krzyknęła p. Tulicka. Nie chcę! nie! za nic. Słowo proste braterskie starczy mi za skrypta i rewersa wszelkie.
– Jesteśmy jednakże śmiertelni – zauważył pan Marek.
Pani Tulicka na wzmiankę tę zmieszała się nieco, wnet atoli przyszła do siebie i odparła:
– Przecież brat kochany zostawi jakieś na ten wypadek rozporządzenie, w którem i o depozyciku moim wzmiankę uczyni.
– Jak siostrze kochanej się podoba.
Tak tedy rzecz ta załatwioną została. Pani Tulicka sprowadziła się do Chrustowa w celu zastąpienia matki sierotom i rozpoczęła funkcyę swoją ku ogólnemu wszystkich zadowolnieniu. Dla sług tylko była nieco przykrą, tłumaczyła się tu wszakże dbałością o dobro pana Marka. Dzieci usiłowała przywiązać do siebie i dokazała tego. Pierwszego zaraz dnia installacyi swojej, poprowadziła je na cmentarz, kazała im pouklękać na grobie matki, uklękła sama i odmówiła spoinie z niemi "Anioł Pański", za duszę mamy i za duszyczki tych braciszków i siostrzyczek, które z nią wspólnie w niebie przebywały. Dziatki modliły się pobożnie, nie wyjmując malusiej dwuletniej Ewuni, która rączęta złożyła i oczki jasne w krzyż drewniany utkwiła, powtarzając:
– Mama… mama…
Język jej nie obfitował jeszcze w wyrazy, których kilka dopiero na rozporządzenie swoje posiadała. Modliła się więc jak umiała, wtórując w ten sposób ośmioletniemu Stasiowi, sześcioletniej Henrysi i pięcioletniemu Michasiowi, którzy głośno i wyraźnie za ciocią modlitwę za umarłych powtarzali. Towarzystwa nie dotrzymywał jeden Genio, dla przyczyn od niego niezależnych. Jego na świat przyjście było powodem śmierci pani Róży.
Po skończonej modlitwie, pani Tulicka wzięła Ewunię na ręce i w te do jej rodzeństwa odezwała się słowa:
– Kochałyście, dziatki, mamę waszą, kochać też powinnyście i mnie… Ja wam matkę w najważniejszej zastępuję części… Jej winnyście życie, mnie winnymi będziecie wychowanie… Pamiętajcież sobie: kochajcie mnie…
Ostatnie słowa powtórzyła i z nich punkt wychodni wychowania uczyniła.
Zdobyć dla siebie miłość wychowanków stało się celem jej głównym i jedynym, albo raczej zadaniem, które rozwiązywała pod strzechą dworu Chrustowskiego.
Nie będziemy w tej chwili zadania tego pod nóż analizy brali. Zauważymy tylko, że istnieją dwa sposoby wychowywania dzieci. Rodzice i opiekunowie wychowują takowe, albo dla nich samych, albo dla siebie. Różnica ogromna! – pomimo, że na pozór wydaje się, iż sposób jeden nie sprzeciwia się drugiemu. Tak zapewne wydawało się i pani Tulickiej, która, pod tym względem, nie wychowywała inaczej córki własnej. Olesia rosła dla pani Tulickiej – pociecha jej, szczęście jej, gwiazda jej – matka kochała ją szalenie, wściekle, zapamiętale, byłaby dla niej poszła żebrać, kraść, rozbijać, poszłaby na stos i spaliła się na ogniu powolnem, wychowywała ją jednak nie dla niej, lecz dla siebie.
O kochaniu tem słówko. Tak kochać może tylko matka, i to jeszcze, jedno tylko dziecko. Gdyby pani Tulicka miała dzieci dwoje, troje, czworo, to miłość jej dla Olesi istniećby musiała z krzywdą dla reszty jej rodzeństwa; lecz ponieważ miała tylko jedno, miłość jej macierzyńska istniała z krzywdą dla dzieci pana Marka, czyli innemi mówiąc wyrazami, pani Tulicka Szamociąt – jak je nazywało – ani kochała, ani kochać mogła, mimo to jednak usiłowała obudzić w nich i rozwinąć miłość dla siebie.
Obudzić obudziła, z rozwinięciem jednak rzecz oporem poszła. Inaczej być nie mogło.
Powtarzając dzieciom bezustannie, że ją kochać powinny, wgadała w nie uczucie, które i bez tego przyszłoby było samo przez się; dzięki zaś wgadywaniu zapaliło się sposobem gorączkowym i gorzało płomieniem gwałtownym. Taki płomień trwać długo nie może. To też rozpalał się i przygasał kolejno w dzieciach wszystkich, od najstarszego chłopca poczynając. Wyjątek w tym względzie jedyny stanowiła Olesia. Ta matkę kochała, bo matka kochała ją, istniało więc zarzewie, które uczucie jej ustawicznie zasilało, nie dając takowemu chłodnąć ani na chwilkę. Ztąd wytworzyło się ubóstwianie wzajemne. Matka ubóstwiała córkę, córka ubóstwiała matkę, jedna zaś z drugą stanowiły parę istot wyosobnionych niejako, nietylko w otaczającym je świecie, ale w świecie całym. Córka widziała doskonałość w matce, matka widziała doskonałość w córce.
Olesia!…. – O moja!….
Kiedy pani Tulicka wyrazy te wymawiała, to czuć w nich było upojenie. Oczy jej zachwytem jaśniały, oblicze rozkosz opromieniała.
– Olesia!…
Takiej jak ona nie było, niema i nie będzie.
Na nią się natura wysiliła.
W rzeczywistości zaś, było to stworzenie bardzo milutkie, tylko zanadto zeskrzydlone i od pieluch przeznaczone, pomazane niejako na heroizm, podobny do owego, w jaki Mickiewicz przystroił swoją Zosię z "Dziadów", wołającą "baź baź!" na baranka i goniącą rózeczką motylka. Milutkie bardzo stworzeńko! Olesia była niebrzydką nawet – miała w sobie uroków dużo, zwłaszcza w pierwszych chwilach rozwijania się z pączka dziewiczego, miała serce dobre, głowinę otwartą, łatwość w pojmowaniu, i wyjśćby mogła na kobietę, wcale porządną, gdyby matka, w siebie najprzód, w nią następnie, nie wmówiła była, że jest ona niepospolitością, stworzoną światu na podziw, na wielbienie.
Wielbiłyż się te dwie istoty, wielbiły!
Dzień każdy rozpoczynał się dla nich chwalą wzajemną. Sypiały w jednym pokoju; pani Tulicka wstawała raniutko, podchodziła do łóżka Olesi, wpatrywała się w nią, składała na jej czole pocałunek, okrywała ją i żegnała błogosławieństwa krzyżem, odchodziła następnie, wydawała rozporządzenia gospodarskie, wracała – i z pończochą w ręku zasiadała przy łóżku córki, oczekując na to, ażeby się obudziła. Następowało to pomiędzy siódmą a ósmą. Olesia w oczach matki oczy otwierała. Dla pani Tulickiej fakt ten naturalny miał znaczenie takie, jak dla miłośników przyrody wschód słońca w Alpach. Wyczekiwała momentu tego z rozrzewnieniem. Olesia oczy otwierała; wzrok jej spotykał się ze wzrokiem matczynym, wyrazu miłości i zachwytu pełnym. I odbywał się w dniu każdym dyalog następujący:
– Mamciu moja!… – Dziecko moje!….
– Aniele!…
– Aniołku!…
– Szczęście moje!…
– Skarbie mój…
– Dzień dobry, mamunieczce…
– Dzień dobry ci, Olesieczku…. Spało się tobie?…
Tu przychodził uścisk, długi, gorący i po uścisku dziewczynka odpowiadała wyciągając się rozkosznie:
– Och! dobrze… dobrze… doskonale, mamuńciu, moja droga…
Wstawajże, życie moje, dawaj dobry Szamociętom przykład… albo nie, poczekaj chwileczkę…. Schowałam tu dla ciebie….
I podawała jej filiżaneczkę kawy, ze śmietanką idealną, z kożuszkiem królewskim, z biszkopcikiem, sucharkiem lub bułeczką.
– Wypij prędziutko i ubieraj się żywo….
Wypicie tej kawy, która była arcykawą… odbywało się w sekrecie wielkim, przedstawiającym się pod postacią wyjątku, który powtarzał się ranka każdego. Szamocięta, mające dobry z Olesi brać przykład, nie dostępowały zaszczytu podobnego. One wstawały nigdy później jak o siódmej, ubierały się przy pomocy pokojówki i zasiadały przy stole w oczekiwaniu na śniadanie, składające się bądź z zacierki na polewce ze słoniną, bądź z kluseczek na mleku, bądź też z kaszy jaglanej albo jęczmiennej na rzadko. Nie była to dla nich krzywda żadna – przeciwnie, zyskiwały natem, że się do przysmaków nie przyzwyczajały. Zacierka, kluseczki, kasza smakowały im ogromnie: rzucały się na takowe z apetytem, upominając się, po wypróżnieniu talerza pierwszego, o drugi jeszcze, a często i o trzeci. Apetyt ów. służył pani Tulickiej za pretekst do udzielania nauk moralnych.
– A pfe… powiadała – jeść tak dużo…. To obżarstwo, a obżarstwo jest grzechem śmiertelnym…. Patrzcie na Olesię i z niej przykład bierzcie: nigdy się o drugi nie upomina talerz, a nawet, widzicie, jednego nie dokończyła..! Nie napieraj się, Henrysiu, nie napieraj się Ewuńciu…. chłopcy, jak chłopcy, wy jednak macie w Olesi przykład, który naśladować należy… Brzydko, kiedy panienka obżartuchem jest….
To samo działo się przy obiedzie, przy podwieczorku i przy wieczerzy. Olesia podawaną była za wzór. którego powód istotny ukrywał sio w szafce.
będącej składem specyałów rozmaitych, udzielanych jej przez matkę pod sekretem, a pod postacią nagrody za grzeczność, albo raczej premii za kochanie.
– Dałabym – powiadała jej matka – i Henrysi i Ewuni, gdyby one mnie tak kochały jak ty…
Olesia przeto zajmowała w Chrustowie stanowisko wyodrębnione i uprzywilejowane, tak pod względem kochania samego, co byłoby rzeczą bardzo naturalną, jakoteż pod względem okazywania miłości, co było rzeczą także naturalną, dowodzącą jednak, że pani Tulicka puszczała miłość swoją samopas, bez kiełznania takowej rozwagą. To ostatnie objawiało się także i winnych kierunkach. Wychowanie nie ogranicza się odżywianiem. Ważną w niem rolę odegrywają: dawanie dzieciom fundamentów moralności i nauczanie. Co do pierwszego, pani Tulicka wybrała drogę utartą, trzymając się recepty ogólnej, zalecającej: pacierz, katechizm moralizacyę, z dodatkiem kar urozmaicanych, hojnie szafowanych. A i moralizacya hojnością się odznaczała. Była to żyła złota, której ciocia nie odstępowała z łatwością, gdy na nią natrafiła. Zdarzyło się, naprzykład, raz Michasiowi do szafki się dorwać i pierniczek zwędzić. Zdarzenie to podało treść do gadania, za trzema nawrotami, przez godzin trzy i ten sprowadziło skutek, że po godzinie pierwszej gadania Michaś przeraził się wielkością popełnionej zbrodni i szczerze się zmartwił, po godzinie drugiej znudził się, po trzeciej postanowił sobie wędzić pierniczki ile tylko razy okazyą po temu się nadarzy. Ciocia jednak wymownie, przekonywająco dowiodła dwóch mianowicie rzeczy: najprzód, że Michaś dopuścił się łakomstwa, powtóre, że popełnił kradzież, i ukazywała mu w perspektywie następstwa straszne, przerażające, do których doprowadzi go niezawodnie droga, na którą wszedł. Ukazała mu ni mniej, ni więcej, tylko… szubienicę.
– Popraw się, Michasiu…. popraw.. były jej słowa. Masz jeszcze przed sobą czas. Zapatruj się na Olesię… ona nie dopuszcza się niczego podobnego, bo ona mnie kocha…
Przekonywała, groziła, prosiła, zaklinała, ale… przesadziła. Znudziła, zniecierpliwiła, zresztą przysmaki w szafce chowane takim urokiem owocu zakazanego otoczyła, że Michaś przy pomocy Henrysi i Gucia, doszedł sposobu dobierania się do takowych bez otwieraniu drzwiczek. Skończyło się to fatalnie. Pani Tulicka, spostrzegłszy się na znikaniu pierniczków i sucharków, bakalii i rodzynków, śledzić i dochodzić poczęła, a nie doszedłszy niczego, zwróciła się z podejrzeniem przeciwko myszom i nastawiła na takowe truciznę. Dzieci truciznę zjadły. Szczęściem nie wszystkie w równej zażyły ją dozie, dla tego też Henrysia i Gucio ocalały, Michaś tylko jeden na mogiłki wywędrował. Był to dla pana Marka cios nowy, który spadł na niego w lat cztery po śmierci żony i sprawił na nim wrażenie głębokie. Zachwiał się w moralnej istocie swojej, jakby równowagę stracił.
– Szczęście – rzekł sam do siebie – że mi Bóg tę siostrę nadarzył. Bez niej… cóżbym począł!….
Pan Marek nie wiedział, że dziecko do grobu poszło otrute. Nie wiedziała o tem i pani Tulicka, pomimo, że zniknięcie zaprawionego arszenikiem ciasteczka w oczy jej wpadło i zrazu ją zastanowiło, tak dalece, że uczyniła sobie zapytanie:
– Czyżby?…. Ale nie!…. wnet odpowiedziała. – Szafka zamknięta, kluczyki u mnie… nikt inny, tyl – ko myszy truciznę zażyły… Tak, myszy, niezawodnie…
W przekonaniu tem utwierdziło ją jeszcze i to, że wraz ze zniknięciem ciastka arszenikowego, znikać przestały pierniczki i sucharki. A przypuszczając nawet, iżby się domyślała, że sprawcą zniknięcia arszeniku był Michaś, to – i cóż? Są ludzie tak szczęśliwi, którzy za wszelkie błędy, grzechy, występki i omyłki, jakieby popełnić mogli, mają sobie udzieloną z góry absolucyę w imieniu własnem. Ludzie tacy błądzić nie mogą – i nie błądzą, grzeszyć nie mogą – i nie grzeszą. Do błądzenia i grzeszenia brak im jednej rzeczy, bardzo ważnej: intencyi. Intencye ich bywają najlepsze, jeżeli przeto za ich sprawą robi się co złego, to złe to robi się samo. Obwiniać ich nie można, a tylko strzedz się należy i, zwłaszcza, jak najdalej od dzieci trzymać, od dzieci, które oni trują, jeżeli nie arszenikiem, to językiem..