Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwór w Chrustowie: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwór w Chrustowie: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 415 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Nie ja­sno tłu­ma­czy się mi po­ciąg, ja­kie­go do­zna­ję do dwor­ków i dwo­rów szla­chec­kich. Osła­nia­ją go ta­jem­ni­cze cie­nie ja­kieś.

Go­tów kto, w celu roz­pro­sze­nia cie­niów, wy­je­chać ze zna­nem przy­sło­wiem o na­tu­rze wil­czej.

Och! na­tu­ra ta… Przez ta­kie ona prze­szła cię­gi, na tyle wy­sta­wio­ną była prób i tyle ją zdep­ta­ło ra­cyj, że wil­cze­go w niej nie po­zo­sta­ło już chy­ba nic. Nie, nie na­tu­ra to cią­gnie mnie w tę stro­nę, lecz – co in­ne­go. Dwór, dwo­rek szla­chec­ki – tego mu sam dja­beł od­mó­wić nie może – jest skoń­czo­nym w so­bie ob­ra­zem do­bre­go pędz­la, przed­sta­wia ca­łość uro­czą, od któ­rej oczu ode­rwać nie spo­sób: jest…. pięk­nem. Pięk­no po­sia­da siłę po­cią­ga­ją­cą. Dla tego to też na­wra­cam do domu szla­chec­kie­go za­wsze, ile razy, w pe­re­gry­na­cy­ach, któ­re fan­ta­zya moja po­wie­ściar­ska po zie­mi ro­dzin­nej od­by­wa, oka­zya się nada­rzy.

Pięk­ne­mi by­wa­ją i błę­dy, nie­ste­ty! i wy­stęp­ki, zbrod­nie na­wet, na ob­ra­zach zwłasz­cza. Kto temu nie wie­rzy, niech się roz­pa­trzy uważ­nie w utwo­rach pędz­la Sa­lva­to­ra Rosa, w tych szcze­gól­nie pej­za­żach jego, któ­re oży­wia obec­ność ban­dy­tów. Cóż to za ar­cy­dzie­ła! Na ban­dy­tów do­syć na­pa­trzyć się nie moż­na, tacy pięk­ni. Po­ka­zu­je się prze­to, że pięk­no, w czę­ści znacz­nej, za­le­ży od sto­sow­ne­go oto­cze­nia i od­po­wied­nie­go oświe­tle­nia – od oto­cze­nia i oświe­tle­nia, dzię­ki któ­rym i złe przed­sta­wiać się może pod po­sta­cią za­chwy­ca­ją­cą.

Ro­zu­mo­wa­nie po­wyż­sze od­no­si się do pięk­na w ogól­no­ści, by­najm­niej zaś do szlach­ty, po­mię­dzy któ­rą a ban­dy­ta­mi Sa­lva­to­ra Rozy za­cho­dzi róż­ni­ca, nie do­pusz­cza­ją­ca po­rów­na­nia naj­mniej­sze­go. Chcia­łem jeno wy­tłu­ma­czyć się i uspra­wie­dli­wić z po­cią­gu tego, ja­kie­go do­zna­ję na wi­dok strze­chy sło­mia­nej, przy­ozdo­bio­nej ko­mi­nem z dasz­kiem i gniaz­dem bo­cia­niem, a okry­wa­ją­cej ścia­ny, bę­dzie gniaz­dem ze swo­jej stro­ny, peł­nem wdzię­ku nie­wy­sło­wio­ne­go, wy­gód nie­wy­po­wie­dzia­nych i har­mo­nii roz­brzmie­wa­ją­cej echa­mi prze­szło­ści na­wskroś, a wy­so­ko po­etycz­nej. Hi­sto­rya szlach­ty, ze świa­tła­mi i cie­nia­mi swo­je­mi, to po­emat.

, Wy­ro­bo­wi sta­nu szla­chec­kie­go by­ło­by, w dzie­jo­wym sen­sie, do za­rzu­ce­nia wie­le, bar­dzo wie­le, to jed­nak nie prze­szka­dza temu, aże­by szlach­cie być nie miał po­sta­cią po­są­go­wą – oso­bi­sto­ścią dzie­jo­wą, któ­rej tak było do­brze, iż utrzy­ma­ła się po dziś dzień, bro­niąc się prze­ciw­ko oko­licz­no­ściom, któ­re ją z pie­de­sta­lu strą­ca­ją.

– Hej hej…. gdy­by to!… – po­wta­rzał nie­raz pan Ma­rek Sza­mo­ta, za­cność wcie­lo­na w czło­wie­ka do­brej tu­szy, oka­za­lej po­sta­wy, za­wie­si­stych wą­sów i naj­lep­szych chę­ci.

Pan Ma­rek, gdy­by w rze­czy sa­mej daw­ne po­wró­ci­ły cza­sy, był­by, o' tem wąt­pić nie moż­na, oby­wa­te­lem wzo­ro­wym. I obec­nie nic mu do za­rzu­ce­nia nie byłe, po­mi­mo, że szcze­gó­ły róż­ne by­to­wa­nia no­wo­cze­sne­go wpra­wia­ły go czę­sto w hu­mor jak­naj­gor­szy. "Wie­le – jed­nak – ten czy­ni, co musi". Pan Ma­rek mu­siał, więc czy­nił: sto­so­wał się do oko­licz­no­ści i lep­szym się oka­zy­wał od nie­jed­ne­go, po­pi­su­ją­ce­go się po­stę­po­wym spo­so­bem my­śle­nia. A na­wet szedł z du­chem cza­su, da­wał się po­stę­po­wi pro­wa­dzić, ule­gał i cale do­brze od­bi­jał, od ta­kich zwłasz­cza co prze­sa­dza­li w tym lub w in­nym kie­run­ku: od spe­ku­lan­tów na­przy­kład, któ­rzy cześć na oł­ta­rzu zy­sków pa­li­li, od de­mo­kra­tów, któ­rzy wszyst­ko na­gi­nać­by pra­gnę­li do po­zio­mu wła­sne­go, od ary­sto­kra­tów, któ­rzy w śnie­dzi blask upa­try­wa­li i An­gli­ków uda­wa­li, i od in­nych tego lub po­dob­ne­go ka­li­bru po­stę­pow­ców w ka­ry­ka­tu­rze. Pan Ma­rek krzy­wił się na po­stęp, szedł z nim jed­nak, z na­ro­wów ato­li był szlach­ci­cem na wy­lot, prze­ko­na­nym głę­bo­ko, że go Bóg z in­nej tro­chę ule­pił gli­ny, ani­że­li ogół śmier­tel­ni­ków. Prze­ko­na­nia tego nie wy­po­wia­dał gło­śno i było to wiel­kiem z jego stro­ny ustęp­stwem, któ­re w du­cha ci­cho­ści uwa­żał jako ofia­rę, tę zaś po­czy­ty­wał so­bie za za­słu­gę w obec Tego co spra­wy ludz­kie w ostat­niej są­dzi in­stan­cyi.

– Uhm… wzdy­chał czę­sto i gło­wą po­sęp­nie ki­wał.

My­śli, wes­tchnie­nia te wy­wo­łu­ją­ce, przy­cho­dzi­ły mu za­zwy­czaj po obie­dzie, kie­dy, nogą ki­wa­jąc, faj­kę na dłu­gim cy­bu­chu pa­lił. Nie uprzy­krza­ły się jed­nak dłu­go, al­bo­wiem, albo się koń­czy­ły drzem­ką, je­że­li Pan Bóg go­ści do Chru­sto­wa nie spro­wa­dził, albo też pre­fe­ran­si­kiem, je­że­li się nada­rzył ten lub ów z są­sia­dów lub z przy­jezd­nych z oko­li­cy dal­szej. Pre­fe­ran­si­ka p. Ma­rek lu­bił bar­dzo i brał go w zna­cze­niu le­kar­stwa na tro­ski, uzna­jąc zresz­tą grę w kar­ty za rzecz zdroż­ną.

– Le­kar­stwo acz gorz­kie, przy­jąć jed­nak nie­raz po­trze­ba – ma­wiał.

I sam naj­pierw­szy zgo­dził się na to, że po­ciąg: do pre­fe­ran­si­ka jest sła­bo­ścią.

– Ale – po­wia­dał – któż się po­chwa­lić może… iż wol­nym jest od sła­bo­ści wszel­kiej!… Przy­tem, gdy­by nie pre­fe­ran­sik, umysł roz­ry­wa­ją­cy, to czło­wie­ko­wi nie­raz zwa­ry­ować­by przy­szło… Ta­kie cza­sy!… ta­kie cza­sy!… kło­po­tów tyle!… aaahaL.

To też gry­wał bar­dzo ta­nio i go­tów był do gry za­sia­dać o każ­dej dnia po­rze, i spę­dzać przy ta­ko­wej noce całe. Uwa­żał to, jak po­wie­dzie­li­śmy po­wy­żej, jako le­kar­stwo na tro­ski.

A trosk było tyle!

Za­nim jed­nak do ta­ko­wych przy­stą­pi­my, cof­nie­my się nie­co wstecz, w celu za­po­zna­nia czy­tel­ni­ka bli­żej ze sfe­rą, słu­żą­cą za tło po­wie­ści ni­niej­szej.

Pana Mar­ka zro­dził pan Jan… pana Jana pan Łu­kasz, pana Łu­ka­sza pan Ma­ciej i… t, d. Mo­gli­by­śmy, kro­cząc wstecz, dojść w ten spo­sób do cza­sów Pol­ski w po­dzia­łach i wy­ka­zać ojca rodu Sza­mo­tów w bliz­kiej z po­tom­ka­mi Pia­sta stycz­no­ści, na­stęp­nie zaś… idąc od nie­go w dół, wy­mie­nić sta­ro­stów paru, jed­ne­go czy dwóch rot­mi­strzów, sę­dzie­go, cho­rą­że­go, pi­sa­rza, łow­cze­go. Ża­den z przod­ków p. Mar­ka w se­na­cie nie za­sia­dał. Ród trzy­mał się za­wsze w sta­nie mier­nym, nie od­zna­cza­jąc się ni­czem oso­bli­wem, nie spa­da­jąc jed­nak na po­ziom cho­dacz­ków i łą­cząc się nie­kie­dy w dro­dze ko­li­ga­cyi z ro­da­mi naj­zna­ko­mit­sze­mi. Po ką­dzie­li do­ty­kał się do krze­seł, bu­ław i tiar, i sam w so­bie był kar­ma­zy­nem na wy­lot. Ojca p. Mar­ka ty­tu­ło­wa­no cze­śni­kiem; syna zaś owe­go ojca, cze­śni­ko­wi­czem, tak dłu­go, aż póki we­zwa­nym nie zo­stał do roz­strzy­gnię­cia spo­ru gra­nicz­ne­go po­mię­dzy p. Sza­fra­no­wi­czem a p. Ku­bal­skim, po­mię­dzy któ­ry­mi pro­ces o mie­dzę to­czył się przez lat trzy­dzie­ści z górą razy kil­ka przez wszyst­kie prze­cho­dził in­stan­cye, i był gło­śnym na oko­li­cę całą. Szczę­śli­we spo­ru tego za­koń­cze­nie ob­da­rzy­ło go ty­tu­łem pod­ko­mo­rze­go. W in­nej po­dob­nej oka­zyi, bę­dąc przez stro­ny na su­per­ar­bi­tra wy­bra­nym, zdo­był so­bie ty­tuł pre­ze­sa. I dwa te ty­tu­ły przy­ro­sły nie­ja­ko do oso­by jego. Dla jed­nych był pod­ko­mo­rzym, dla dru­gich pre­ze­sem – jak się komu po­do­ba­ło. Lu­dzie daw­nej daty ty­tu­ło­wa­li go bądź cze­śni­ko­wi­czem, bądź też cze­śni­kiem. Dla p. Mar­ka było to wszyst­ko jed­no. Po­zwa­lał mia­no­wać sie­bie pod­ko­mo­rzym, pre­ze­sem, cze­śni­ko­wi­czem, cze­śni­kiem, a na­wet i asa­nem do­bro­dzie­jem, nie re­kla­mu­jąc ani pro­te­stu­jąc.

Był to oby­wa­tel po­waż­ny, a spo­waż­niał od­ra­zu, w jed­nej chwi­li, jak­by za do­tknię­ciem różcz­ki cza­ro­dziej­skiej. Chwi­la ta na­stą­pi­ła na ko­bier­cu szlub­nym. Kie­dy, po za­przy­się­że­niu wier­no­ści i mi­ło­ści do­zgon­nej Imci pan­nie szam­be­lan­ce Róży Ko­zar­skiej, wstał z klę­czek, sta­ło się mu tak, jak­by się na nim prze­mie­nie­nie od­by­ło. Od­ra­zu zo­stał mę­żem, i w mał­żeń­skiem i w oby­wa­tel­skiem zna­cze­niu. Nie każ­de­mu to się zda­rza. Więk­sza no­wo­żeń­ców po­ło­wa wzbu­dza po­li­to­wa­nia uśmie­chy na ustach świad­ków ob­rzę­du sa­kra­men­tal­ne­go. Pana Mar­ka są­sie­dzi uczci­li po­kło­nem, któ­ry go nie­ja­ko na oby­wa­te­la pa­so­wał, a to po­mi­mo, że był on już czło­wie­kiem doj­rza­łym, pod­czas kie­dy pani jego znaj­do­wa­ła się w pierw­szym dzie­wi­cze­go wie­ku kwie­cie. On miał lat trzy­dzie­ści sześć, ona ośm­na­ście. Do­bra­li się jed­nak, do cze­go przy­czy­ni­ło się w znacz­nej czę­ści to, że pani Róża na­le­ża­ła do ro­dza­ju tych na­tur wy – bo­ro­wych, co to stwo­rzo­ne są niby do ura­bia­nia i utrzy­my­wa­nia har­mo­nii w świe­cie.

Do­bra­li się na po­dziw.

Pani Róża do­peł­nia­ła p. Mar­ka; p. Ma­rek uzu­peł­niał pa­nią Różę.

Wy­pad­ki po­dob­ne przy­tra­fia­ją się nie­kie­dy w sta­dłach mał­żeń­skich.

W niej prze­wa­ża­ła ima­gi­na­cya, za­sy­ca­na wy­cho­wa­niem, któ­re uro­bi­ło po­ciąg do czy­ta­nia; w nim prze­wa­ża­ła wie­dza, któ­ra sta­no­wi­ła pe­wien ro­dzaj wę­dzi­dła względ­nie do wy­sko­ków za­nad­to ży­wych. Pani Mar­ko­wa – czy­li, jak ją ty­tu­ło­wa­no, pani cze­śni­ko­wi­czo­wa, pani Cze­śni­ko­wa, pani pre­ze­so­wa, albo pani pod­ko­mo­rzy­na – czy­ta­ła dużo, wszyst­ko co jej w ręce wpa­dło, czy­ta­ła i po pol­sku i po fran­cuz­ku, kar­mi­ła się prze­waż­nie rze­cza­mi tak zwa­ne­mi lek­kie­mi, lecz umia­ła w ta­ko­wych my­śli zdro­we wy­na­leźć i sens mo­ral­ny z nich wy­cią­gnąć. Dzia­ło się to samo przez się, w sku­tek za­pew­ne tego, że się w dzie­ciń­stwie na do­bre za­pa­try­wa­ła przy­kła­dy, któ­re wy­obraź­ni jej wy­bu­jać nie da­wa­ły. Wy­obraź­nia nie wy­bu­ja­ła; do bu­ja­nia się ato­li rwa­ła i cią­gnę­ła za sobą ocię­ża­ły nie­co umysł mał­żon­ka, peł­nią­cy wzglę­dem ta­ko­wej funk­cye bal­la­stu. Ona po­sia­da­ła po­glą­dy, on wia­do­mo­ści – pierw­sze w po­łą­cze­niu z dru­gie­mi oka­za­ły się wiel­ce przy­dat­ne­mi we wzglę­dzie wy­cho­wa­nia dzie­ci, któ­re się im sy­pa­ły niby z rę­ka­wa. Było tak: co rok, to pro­rok, raz chło­piec, znów dziew­czy­na – w prze­cią­gu lat dzie­się­ciu pani Róża zo­sta­wa­ła mat­ką razy dzie­więć i, za­pew­ne, by­ła­by jesz­cze tę licz­bę po­wtó­rzy­ła, gdy­by śmierć nie za­bra­ła jej w sile wie­ku. Umar­ła, ma­jąc lat dwa­dzie­ścia ośm.

Smierć pani Róży była dla p. Mar­ka cio­sem wiel – ce do­tkli­wym. Do­tkliw­szym jed­nak cios ten był dla dzie­ci, któ­rych zo­sta­ło pię­cio­ro: trzech sy­nów i dwie cór­ki. Czwo­ro mia­ło mo­gił­ki swo­je na cmen­ta­rzu, obok nich po­ło­ży­ła się mat­ka – i w ten spo­sób ro­dzi­na Sza­mo­tów roz­dzie­li­ła się na dwie nie­rów­ne po­ło­wy; mniej­sza, z mat­ką snem wie­czy­stym uśpio­na, spo­czy­wa­ła za wsią na wzgór­ku, pod pię­ciu krzy­ża­mi, pod ostem i róż po­lnych krze­wa­mi, w ogród­ku oto­czo­nym szta­che­tą że­la­zną; więk­sza o gło­wę jed­ną, miesz­ka­ła z oj­cem we dwo­rze drew­nia­nym, wzno­szą­cym się na wzgó­rzu prze­eiw­le­głem strze­chą sło­mia­ną okry­tym, w gniaz­do bo­cia­nie przy­stro­jo­nym, bia­łe­mi ścia­na­mi i ja­sne­mi okna­mi zda­la świe­cą­cym, w sa­dzie fruk­to­wym do po­ło­wy scho­wa­nym. Po­mię­dzy cmen­ta­rzem a dwo­rem za­cho­dzi­ła spój­ność nie­ja­ka. Dwa te po­miesz­ka­nia po­ro­zu­mie­wa­ły się niby ze sobą. Z okien dwo­ru fron­to­wych i z gan­ku, cmen­tarz wi­dać było, a kie­dy od ta­ko­we­go wiatr po­cią­gał, to przy­no­sił brzę­cze­nia, dzwo­nią­ce me­lo­dyą ja­ko­wąś, któ­ra wy­da­wa­ła się chó­ral­ną pie­śnią zmar­łych. Wiatr grał na ra­mio­nach krzy­żów. Pan Ma­rek, w pierw­szych po zgo­nie p. Róży chwi­lach, wsłu­chi­wał się w tę mu­zy­kę, i kie­dy wy­raź­niej­szą była, wy­pro­wa­dzał dzie­ci na ga­nek, po­wia­da­jąc:

– Sły­szy­cie?…. to głos mamy….

Dzie­ci oczę­ta sze­ro­ko otwie­ra­ły i słu­chy na­sta­wia­ły.

– Mama czu­wa nad wami…. Mama opie­ku­je się wami z za­gro­bu…. dziat­ki moje….Łzy mó­wić mu dłu­go prze­szka­dza­ły i słu­ży­ły za je­dy­ną od­po­wiedź na za­py­ta­nia licz­ne, ja­kie­mi go za­rzu­ca­ły te z dzie­ci, któ­re już py­ta­nia za­da­wać umia­ły, a te py­ta­nia re­du­ko­wa­ły się do jed­ne­go tre­ści na­stę­pu­ją­cej:

– Na cóż nas mama opu­ści­ła?….

Nie pręd­ko pan Ma­rek od­po­wie­dzieć na ta­ko­we zdo­łał;

– Mama nas opu­ści­ła, ale na miej­scu swo­jem zo­sta­wi­ła cio­cię, któ­rą po­win­ni­ście sza­no­wać, ko­chać i słu­chać….

Sie­ro­tom po­zo­sta­ła więc cio­cia, wu­jecz­na p. Mar­ka sio­stra, przed laty kil­ku owdo­wia­ła po rad­cy sta­nu, któ­ry po­zo­sta­wił jej pen­syj­kę do­ży­wot­nią i cór­kę je­dy­nacz­kę. Cio­cia na­zy­wa­ła się pani Ele­ono­ra Tu­lic­ka. Owdo­wie­nie jej było jak­by Opatrz­no­ści zrzą­dze­niem. Do­wie­dziaw­szy się o cio­sie, jaki do­tknął p. Mar­ka, na­tych­miast do Chru­sto­wa przy­je­cha­ła i sama się ofia­ro­wa­ła.

– Bra­cie ko­cha­ny – były jej sło­wa – znaj­du­je­my się obo­je w jed­na­ko­wem po­ło­że­niu…. ty wdo­wiec, ja wdo­wa…. to­bie dał Pan Bóg dzia­tek pię­cio­ro i mat­kę ich do chwa­ły swo­jej za­brał, ja mam moją Ole­się, ojca po­zba­wio­ną…. Bądź ty oj­cem dla mego dziec­ka, ja będę mat­ką dla two­ich…

Panu Mar­ko­wi ofia­ra ta wy­da­ła się za wiel­ką.

– Za duży, sio­stro – od­parł – bie­rzesz na bar­ki swo­je cię­żar.. Mo­ich sie­rot jest pię­cio­ro, two­ja jed­na, za­cho­dzi więc nie­pro­por­cy­onal­ność na krzyw­dę two­ją….

Pani Tu­lic­ka wy­tłu­ma­czy­ła mu tak:

– Przedew­szyst­kiem otwar­tość…. to sła­bość moja…. Je­że­li­bym miesz­ka­ła sama, jak do­tąd, to pen­syj­kę moją prze­ży­wać mu­szę, nie od­kła­da­jąc nic na stro­nę, to jest: ani na edu­ka­cyę Ole­si, ani też na zło­że­nie dla niej fun­du­si­ku na jaki taki po­sa­żek… W na­szym wie­ku pan­nie bez po­saż­ku trud­no na świe­cie.

Trze­ba żeby mia­ła choć co­kol­wiek…. Owoż, za­miesz­ka­my u cie­bie, skła­da­nie wia­na dla Ole­si sta­nie się rze­czą moż­li­wą…. Ty nam dasz da­chu i ja­dła, za pro­cen­cik bę­dzie­my się okry­wa­ły, ka­pi­ta­lik bę­dzie so­bie rósł z roku na rok bez uszczerb­ków, z wy­jąt­kiem tych, ja­kie czy­nić wy­pad­nie na opła­ca­nie na­uczy­cie­li i na­uczy­cie­lek, w czę­ści jaka przy­pa­dać bę­dzie na dolę moją. W ten spo­sób wy­świad­czysz mi do­bro­dziej­stwo praw­dzi­we, in­a­czej bo­wiem mu­sia­ła­bym chy­ba iść w służ­bę do lu­dzi ob­cych, któ­rzy­by ani dla mnie, ani dla dziec­ka mego ta­kich jak ty wzglę­dów nie mie­li….

Ależ to do­bro­dziej­stwo dla mnie! – za­wo­łał p. Ma­rek.

– Dla mnie, bra­cie ko­cha­ny – od­rze­kła z przy­ci­skiem pani Tu­lic­ka.

– O! dla mnie….

– Nie… dla mnie…

– Po­zna­ję w tem pa­lec Opatrz­no­ści… wsta­wie­nie się do ta­ko­wej – mo­jej Róży po­czci­wej, któ­ra wy­pro­si­ła na­tchnie­nie sio­stry my­ślą przy­je­cha­nia do mnie z pro­po­zy­cyą po­dob­ną.

– Przy­zna­ję, że mi po­mysł do pro­po­zy­cyi tej na­tchnie­nie po­dyk­to­wa­ło – były sło­wa p. Tu­lie­kiej, któ­ra wi­dzia­ła tak­że pa­lec Opatrz­no­ści, lecz na­sta­wio­ny na więk­szą jej ani­że­li p. Mar­ka ko­rzyść, w jej bo­wiem mnie­ma­niu, ra­cy­onal­nem zresz­tą, nie co in­ne­go jeno Opatrz­ność usu­nę­ła p. Różę z dro­gi, i otwo­rzy­ła jej wstęp do chru­sto­wiec­kie­go dwo­ru.

Stro­ska­ne­mu ato­li mę­żo­wi nie wy­pa­da­ło tego po­wia­dać, od­kry­wa­jąc mu przez to ta­jem­ni­cze Opatrz­no­ści zrzą­dze­nie.

Pani Tu­lic­ka prze­to nie do­po­wie­dzia­ła my­śli swo­jej. – Od­rze­kła:

– Otwar­tość przedew­szyst­kiem…. tak mnie już wi­dać Pan Bóg stwo­rzył….wy­świad­czysz mi, bra­cie ko­cha­ny, do­bro­dziej­stwo praw­dzi­we, za któ­re od­wza­jem­nić się nie mogę in­a­czej, jak tyl­ko usi­ło­wa­niem za­stą­pie­nia dzie­ciom two­im mat­ki. Wiem, że tego nie do­ka­żę, ta­kiej bo­wiem, jaką była sio­stra nie­boszcz­ka, i ze świe­cą nie zna­leźć.

– Och! to praw­da – wes­tchnął p. Ma­rek.

– Jed­nak­że, będę się sta­ra­ła, będę usi­ło­wa­ła…. będę dziat­ki two­je uwa­ża­ła na rów­ni z Ole­sią….

– Tak – od­parł p. Sza­mo­ta. Ni­cze­go in­ne­go po sio­strze do­bro­dziej­ce wy­ma­gać nie moża, i ni­cze­go in­ne­go wy­ma­gać­bym nie mógł po żad­nej ko­bie­cie, któ­rą­bym wziąść do domu mu­siał dla czu­wa­nia nad mo­je­mi sie­rot­ka­mi. Pła­cił­bym, i za opła­tę żad­ną nie ku­pił­bym ser­ca ma­cie­rzyń­skie­go, któ­re dziat­ki moje u sio­stry do­bro­dziej­ki dar­mo znaj­dą. O Boże!

Wzniósł oczy do góry z dzięk­czyn­nym wy­ra­zem i p. Tu­lic­ką w rękę po­ca­ło­wał.

– Obyż Bóg naj­mi­ło­sier­niej­szy sto­krot­nie sio­strze do­bro­dziej­ce wy­na­gro­dził! Ja wy­ma­wiam so­bie tyl­ko, aże­by sio­stra sza­now­na nie czy­ni­ła naj­mniej­sze­go w fun­du­si­ku Ole­si uszczerb­ku. Będą się uczy­ły dzie­ci moje, bę­dzie się i ona uczy­ła z nie­mi. Nie chce róż­ni­cy ro­bić sio­stra, nie będę ro­bił i ja.

– Cóż z bra­tem ko­cha­nym ro­bić! – był p. Tu­lic­kiej z roz­rzew­nie­niem wy­gło­szo­ny wy­krzyk­nik.

– Za­cho­wam dla sio­stry w ser­cu wdzięcz­ność nie­wy­ga­słą.

– Przy­słu­gę od­da­je­my jed­no dru­gie­mu. Ro­zu­miem bo­wiem – wes­tchnę­ła p. Tu­lic­ka – co to jest ser­ce mat­czy­ne.

– O! – od­parł p. Ma­rek, dłoń pod­no­sząc.

– Po­zwo­lę so­bie jed­nak, jesz­cze jed­no po­sta­wić żą­da­nie. Tu już brat ko­cha­ny nie po­wie, że ja go do­bro­dziej­stwu­ję.

– Co sio­stra roz­ka­że?

– Że­bym po­sa­żek Ole­si skła­dać mo­gła w ręce bra­ta ko­cha­ne­go – od­par­ła z przy­mi­le­niem.

– Je­że­li za­słu­gu­ję na uf­no­ści tyle.

– O! – pod­chwy­ci­ła p. Tu­lic­ka. Nie­chże brat tego nie mówi! Ja­bym bra­tu ko­cha­ne­mu mi­lio­ny bez na­my­słu po­wie­rzy­ła, a nie­do­pie­ro kil­ka­set ta­la­rów, ja­kie mi rocz­nie wy­pła­ca­ją. Pro­cen­tu na­wet nie będę bra­ła.

– Tak nie moż­na – od­parł p. Ma­rek – pro­cent chy­ba do ka­pi­ta­li­ku przy­łą­czać się bę­dzie.

– Jak się tam bra­tu ko­cha­ne­mu po­do­ba. Ja się na­tem nie znam wca­le, i ze sły­sze­nia za­le­d­wie wiem o pro­cen­cie dwu­na­stym, pięt­na­stym, ale wy­obra­że­nia nie mam, coby to zna­czyć mia­ło.

– To ja się na­tem znam tro­chę… – była p. Mar­ka od­po­wiedź – ani pięt­na­ste­go, ani na­wet dwu­na­ste­go pro­cen­tu sio­strze nie dam, lecz tyl­ko siód­my.

Pani Tu­lic­ka spoj­rza­ła na p. Mar­ka. Ach! by­łoż to spoj­rze­nie. Oczy zmie­ni­ły się na­gle w dwa ostre, dłu­gie, cien­kie, błysz­czą­ce na­rzę­dzia i prze­bo­dły pre­ze­sa na wy­lot, a sta­ło się tak szyb­ko, że ten ani się spo­strzegł. Zda­je się, że ukłu­cia uczuł, i zwró­cił na oczy p. Tu­lic­kiej wzrok, lecz nie zna­lazł w ta­ko­wych, nic in­ne­go tyl­ko wy­raz do­bro­tli­wo­ści pod­szy­tej rzew­no­ścią.

– Nie ro­zu­miem się na­tem nić a nic, po­wia­dam bra­tu ko­cha­ne­mu. Siód­my? – niech bę­dzie siód­my. Cze­muż ra­czej nie czwar­ty albo nie trze­ci?

– A nie – pod­chwy­cił p. Ma­rek.

– Cze­mu nie? Pięt­na­sty a trze­ci? ja tu róż­ni­cy nie wi­dzę żad­nej.

– Róż­ni­ca prze­cie wy­raź­na – w cy­frach sa­mych. Co pięt­na­ście, to nie trzy.

– No, tak. Ale pro­cent. Co to pro­cent?

– Jest to do­chód od ka­pi­ta­łu, re­pre­zen­tu­ją­ce­go pra­cę, za któ­rą na­le­ży się za­ro­bek. Sio­stra da­jąc ko­muś sto ta­la­rów, da­jesz mu przez to spo­sob­ność za­rob­ko­wa­nia w sto­sun­ku do ta­ko­wych i na­le­ży się sio­strze za to wy­na­gro­dze­nie ta­kie, aże­by ani wy­po­ży­cza­ją­ce­mu ani po­ży­cza­ją­ce­mu krzyw­dy nie było. Po­ży­cza­ją­cy po­trze­bu­je i czę­sto zda­rza się, że po­trze­bą na­ci­śnio­ny, go­tów dać wy­na­gro­dze­nie więk­sze niż war­to. Dla za­po­bie­że­nia temu, pra­wo na­zna­cza pew­ną nor­mę, na­zy­wa­ją­cą się pro­cen­tem praw­nym. Pro­cent bra­ny i da­wa­ny wzwyż tej nor­my, na­zy­wa się li­chwą, któ­rą pła­cą, albo mar­no­traw­cy, albo też ści­śnię­ci po­trze­bą gwał­tow­ną, albo zresz­tą spe­ku­lan­ci ma­ją­cy zy­ski nie­pra­we na wi­do­ku. Ja nie na­le­żę ani do tych, ani do tam­tych, ani do owych, nie po­trze­bu­ję po­ży­czać, Bogu dzię­ki, nie mogę więc zo­bo­wią­zy­wać się do pła­ce­nia pro­cen­tów tak wy­so­kich.

– Wszyst­ko to dla mnie du grec – od­rze­kła pani Tu­lic­ka. Mnie­by oszu­kać tak ła­two.

– Tyl­ko że ja nie mam tej in­ten­cyi – wy­rwa­ło się p. Mar­ko­wi z ust.

– Ach! bra­cie dro­gi! bra­cie ko­cha­ny! – za­wo­ła­ła p. Tu­lic­ka – czyż­bym po­są­dzać mia­ła! Mi­lio­ny, mi­lio­ny, po­wia­dam, gdy­bym je po­sia­da­ła, po­wie­rzy­ła­bym bra­tu, bez na­my­słu, bez py­ta­nia co z nie­mi zro­bić ze­chcesz. Na cóż tu jed­nak do­wo­du lep­sze­go! Po­wie­rzam bra­tu sie­bie i, co waż­niej­sza, Ole­się, któ­ra jest dla mnie nad mi­lio­ny droż­szą. Ja się na żad­nych pro­cen­tach nie znam….

Pod­czas jed­nak, kie­dy p. Ma­rek teo­ryę pro­cen­tów wy­kła­dał, p. Tu­lic­ka czy­ni­ła ob­ra­cho­wa­ne na­stę­pu­ją­ce: czte­ry razy pięt­na­ście, sześć­dzie­siąt, sześć­dzie­siąt a siedm i pół, sześć­dzie­siąt siedm i pół; czte­ry razy siedm, dwa­dzie­ścia ośm, dwa­dzie­ścia ośm a trzy i pół, trzy­dzie­ści je­den i pół; trzy­dzie­ści je­den i pół od sześć­dzie­się­ciu sied­miu i pół… róż­ni­ca trzy­dzie­ści sześć. W pierw­szym roku trzy­dzie­ści sześć, w dru­gim siedm­dzie­siąt dwa… w trze­cim sto ośm, w czwar­tym sto czter­dzie­ści czte­ry, nie li­cząc pro­cen­tów od pro­cen­tów. Do­szedł­szy do tego punk­tu, po­wie­dzia­ła, że wszyst­ko to dla niej du grec.

– Ja się nie znam. Ja się bra­tu dro­gie­mu po­wie­rzam z cia­łem i z du­szą, dzię­ku­jąc Bogu za opie­kę, jaką w oso­bie jego uzy­sku­je moje dziec­ko.

– Zro­bi­my rzecz urzę­dow­nie.

– Jaką rzecz? – pod­chwy­ci­ła p. Tu­lic­ką.

– Co się pie­nię­dzy ty­czy.

– A!… krzyk­nę­ła p. Tu­lic­ka. Nie chcę! nie! za nic. Sło­wo pro­ste bra­ter­skie star­czy mi za skryp­ta i re­wer­sa wszel­kie.

– Je­ste­śmy jed­nak­że śmier­tel­ni – za­uwa­żył pan Ma­rek.

Pani Tu­lic­ka na wzmian­kę tę zmie­sza­ła się nie­co, wnet ato­li przy­szła do sie­bie i od­par­ła:

– Prze­cież brat ko­cha­ny zo­sta­wi ja­kieś na ten wy­pa­dek roz­po­rzą­dze­nie, w któ­rem i o de­po­zy­ci­ku moim wzmian­kę uczy­ni.

– Jak sio­strze ko­cha­nej się po­do­ba.

Tak tedy rzecz ta za­ła­twio­ną zo­sta­ła. Pani Tu­lic­ka spro­wa­dzi­ła się do Chru­sto­wa w celu za­stą­pie­nia mat­ki sie­ro­tom i roz­po­czę­ła funk­cyę swo­ją ku ogól­ne­mu wszyst­kich za­do­wol­nie­niu. Dla sług tyl­ko była nie­co przy­krą, tłu­ma­czy­ła się tu wszak­że dba­ło­ścią o do­bro pana Mar­ka. Dzie­ci usi­ło­wa­ła przy­wią­zać do sie­bie i do­ka­za­ła tego. Pierw­sze­go za­raz dnia in­stal­la­cyi swo­jej, po­pro­wa­dzi­ła je na cmen­tarz, ka­za­ła im po­uklę­kać na gro­bie mat­ki, uklę­kła sama i od­mó­wi­ła spo­inie z nie­mi "Anioł Pań­ski", za du­szę mamy i za du­szycz­ki tych bra­cisz­ków i sio­strzy­czek, któ­re z nią wspól­nie w nie­bie prze­by­wa­ły. Dziat­ki mo­dli­ły się po­boż­nie, nie wyj­mu­jąc ma­lu­siej dwu­let­niej Ewu­ni, któ­ra rą­czę­ta zło­ży­ła i oczki ja­sne w krzyż drew­nia­ny utkwi­ła, po­wta­rza­jąc:

– Mama… mama…

Ję­zyk jej nie ob­fi­to­wał jesz­cze w wy­ra­zy, któ­rych kil­ka do­pie­ro na roz­po­rzą­dze­nie swo­je po­sia­da­ła. Mo­dli­ła się więc jak umia­ła, wtó­ru­jąc w ten spo­sób ośmio­let­nie­mu Sta­sio­wi, sze­ścio­let­niej Hen­ry­si i pię­cio­let­nie­mu Mi­cha­sio­wi, któ­rzy gło­śno i wy­raź­nie za cio­cią mo­dli­twę za umar­łych po­wta­rza­li. To­wa­rzy­stwa nie do­trzy­my­wał je­den Ge­nio, dla przy­czyn od nie­go nie­za­leż­nych. Jego na świat przyj­ście było po­wo­dem śmier­ci pani Róży.

Po skoń­czo­nej mo­dli­twie, pani Tu­lic­ka wzię­ła Ewu­nię na ręce i w te do jej ro­dzeń­stwa ode­zwa­ła się sło­wa:

– Ko­cha­ły­ście, dziat­ki, mamę wa­szą, ko­chać też po­win­ny­ście i mnie… Ja wam mat­kę w naj­waż­niej­szej za­stę­pu­ję czę­ści… Jej win­ny­ście ży­cie, mnie win­ny­mi bę­dzie­cie wy­cho­wa­nie… Pa­mię­taj­cież so­bie: ko­chaj­cie mnie…

Ostat­nie sło­wa po­wtó­rzy­ła i z nich punkt wy­chod­ni wy­cho­wa­nia uczy­ni­ła.

Zdo­być dla sie­bie mi­łość wy­cho­wan­ków sta­ło się ce­lem jej głów­nym i je­dy­nym, albo ra­czej za­da­niem, któ­re roz­wią­zy­wa­ła pod strze­chą dwo­ru Chru­stow­skie­go.

Nie bę­dzie­my w tej chwi­li za­da­nia tego pod nóż ana­li­zy bra­li. Za­uwa­ży­my tyl­ko, że ist­nie­ją dwa spo­so­by wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci. Ro­dzi­ce i opie­ku­no­wie wy­cho­wu­ją ta­ko­we, albo dla nich sa­mych, albo dla sie­bie. Róż­ni­ca ogrom­na! – po­mi­mo, że na po­zór wy­da­je się, iż spo­sób je­den nie sprze­ci­wia się dru­gie­mu. Tak za­pew­ne wy­da­wa­ło się i pani Tu­lic­kiej, któ­ra, pod tym wzglę­dem, nie wy­cho­wy­wa­ła in­a­czej cór­ki wła­snej. Ole­sia ro­sła dla pani Tu­lic­kiej – po­cie­cha jej, szczę­ście jej, gwiaz­da jej – mat­ka ko­cha­ła ją sza­le­nie, wście­kle, za­pa­mię­ta­le, by­ła­by dla niej po­szła że­brać, kraść, roz­bi­jać, po­szła­by na stos i spa­li­ła się na ogniu po­wol­nem, wy­cho­wy­wa­ła ją jed­nak nie dla niej, lecz dla sie­bie.

O ko­cha­niu tem słów­ko. Tak ko­chać może tyl­ko mat­ka, i to jesz­cze, jed­no tyl­ko dziec­ko. Gdy­by pani Tu­lic­ka mia­ła dzie­ci dwo­je, tro­je, czwo­ro, to mi­łość jej dla Ole­si ist­nieć­by mu­sia­ła z krzyw­dą dla resz­ty jej ro­dzeń­stwa; lecz po­nie­waż mia­ła tyl­ko jed­no, mi­łość jej ma­cie­rzyń­ska ist­nia­ła z krzyw­dą dla dzie­ci pana Mar­ka, czy­li in­ne­mi mó­wiąc wy­ra­za­mi, pani Tu­lic­ka Sza­mo­ciąt – jak je na­zy­wa­ło – ani ko­cha­ła, ani ko­chać mo­gła, mimo to jed­nak usi­ło­wa­ła obu­dzić w nich i roz­wi­nąć mi­łość dla sie­bie.

Obu­dzić obu­dzi­ła, z roz­wi­nię­ciem jed­nak rzecz opo­rem po­szła. In­a­czej być nie mo­gło.

Po­wta­rza­jąc dzie­ciom bez­u­stan­nie, że ją ko­chać po­win­ny, wga­da­ła w nie uczu­cie, któ­re i bez tego przy­szło­by było samo przez się; dzię­ki zaś wga­dy­wa­niu za­pa­li­ło się spo­so­bem go­rącz­ko­wym i go­rza­ło pło­mie­niem gwał­tow­nym. Taki pło­mień trwać dłu­go nie może. To też roz­pa­lał się i przy­ga­sał ko­lej­no w dzie­ciach wszyst­kich, od naj­star­sze­go chłop­ca po­czy­na­jąc. Wy­ją­tek w tym wzglę­dzie je­dy­ny sta­no­wi­ła Ole­sia. Ta mat­kę ko­cha­ła, bo mat­ka ko­cha­ła ją, ist­nia­ło więc za­rze­wie, któ­re uczu­cie jej usta­wicz­nie za­si­la­ło, nie da­jąc ta­ko­we­mu chłod­nąć ani na chwil­kę. Ztąd wy­two­rzy­ło się ubó­stwia­nie wza­jem­ne. Mat­ka ubó­stwia­ła cór­kę, cór­ka ubó­stwia­ła mat­kę, jed­na zaś z dru­gą sta­no­wi­ły parę istot wy­osob­nio­nych nie­ja­ko, nie­tyl­ko w ota­cza­ją­cym je świe­cie, ale w świe­cie ca­łym. Cór­ka wi­dzia­ła do­sko­na­łość w mat­ce, mat­ka wi­dzia­ła do­sko­na­łość w cór­ce.

Ole­sia!…. – O moja!….

Kie­dy pani Tu­lic­ka wy­ra­zy te wy­ma­wia­ła, to czuć w nich było upo­je­nie. Oczy jej za­chwy­tem ja­śnia­ły, ob­li­cze roz­kosz opro­mie­nia­ła.

– Ole­sia!…

Ta­kiej jak ona nie było, nie­ma i nie bę­dzie.

Na nią się na­tu­ra wy­si­li­ła.

W rze­czy­wi­sto­ści zaś, było to stwo­rze­nie bar­dzo mi­lut­kie, tyl­ko za­nad­to ze­skrzy­dlo­ne i od pie­luch prze­zna­czo­ne, po­ma­za­ne nie­ja­ko na he­ro­izm, po­dob­ny do owe­go, w jaki Mic­kie­wicz przy­stro­ił swo­ją Zo­się z "Dzia­dów", wo­ła­ją­cą "baź baź!" na ba­ran­ka i go­nią­cą ró­zecz­ką mo­tyl­ka. Mi­lut­kie bar­dzo stwo­rzeń­ko! Ole­sia była nie­brzyd­ką na­wet – mia­ła w so­bie uro­ków dużo, zwłasz­cza w pierw­szych chwi­lach roz­wi­ja­nia się z pącz­ka dzie­wi­cze­go, mia­ła ser­ce do­bre, gło­wi­nę otwar­tą, ła­twość w poj­mo­wa­niu, i wyj­ść­by mo­gła na ko­bie­tę, wca­le po­rząd­ną, gdy­by mat­ka, w sie­bie naj­przód, w nią na­stęp­nie, nie wmó­wi­ła była, że jest ona nie­po­spo­li­to­ścią, stwo­rzo­ną świa­tu na po­dziw, na wiel­bie­nie.

Wiel­bi­łyż się te dwie isto­ty, wiel­bi­ły!

Dzień każ­dy roz­po­czy­nał się dla nich chwa­lą wza­jem­ną. Sy­pia­ły w jed­nym po­ko­ju; pani Tu­lic­ka wsta­wa­ła ra­niut­ko, pod­cho­dzi­ła do łóż­ka Ole­si, wpa­try­wa­ła się w nią, skła­da­ła na jej czo­le po­ca­łu­nek, okry­wa­ła ją i że­gna­ła bło­go­sła­wień­stwa krzy­żem, od­cho­dzi­ła na­stęp­nie, wy­da­wa­ła roz­po­rzą­dze­nia go­spo­dar­skie, wra­ca­ła – i z poń­czo­chą w ręku za­sia­da­ła przy łóż­ku cór­ki, ocze­ku­jąc na to, aże­by się obu­dzi­ła. Na­stę­po­wa­ło to po­mię­dzy siód­mą a ósmą. Ole­sia w oczach mat­ki oczy otwie­ra­ła. Dla pani Tu­lic­kiej fakt ten na­tu­ral­ny miał zna­cze­nie ta­kie, jak dla mi­ło­śni­ków przy­ro­dy wschód słoń­ca w Al­pach. Wy­cze­ki­wa­ła mo­men­tu tego z roz­rzew­nie­niem. Ole­sia oczy otwie­ra­ła; wzrok jej spo­ty­kał się ze wzro­kiem mat­czy­nym, wy­ra­zu mi­ło­ści i za­chwy­tu peł­nym. I od­by­wał się w dniu każ­dym dy­alog na­stę­pu­ją­cy:

– Mam­ciu moja!… – Dziec­ko moje!….

– Anie­le!…

– Anioł­ku!…

– Szczę­ście moje!…

– Skar­bie mój…

– Dzień do­bry, ma­mu­niecz­ce…

– Dzień do­bry ci, Ole­siecz­ku…. Spa­ło się to­bie?…

Tu przy­cho­dził uścisk, dłu­gi, go­rą­cy i po uści­sku dziew­czyn­ka od­po­wia­da­ła wy­cią­ga­jąc się roz­kosz­nie:

– Och! do­brze… do­brze… do­sko­na­le, ma­muń­ciu, moja dro­ga…

Wsta­waj­że, ży­cie moje, da­waj do­bry Sza­mo­cię­tom przy­kład… albo nie, po­cze­kaj chwi­lecz­kę…. Scho­wa­łam tu dla cie­bie….

I po­da­wa­ła jej fi­li­ża­necz­kę kawy, ze śmie­tan­ką ide­al­ną, z ko­żusz­kiem kró­lew­skim, z bisz­kop­ci­kiem, su­char­kiem lub bu­łecz­ką.

– Wy­pij prę­dziut­ko i ubie­raj się żywo….

Wy­pi­cie tej kawy, któ­ra była ar­cy­ka­wą… od­by­wa­ło się w se­kre­cie wiel­kim, przed­sta­wia­ją­cym się pod po­sta­cią wy­jąt­ku, któ­ry po­wta­rzał się ran­ka każ­de­go. Sza­mo­cię­ta, ma­ją­ce do­bry z Ole­si brać przy­kład, nie do­stę­po­wa­ły za­szczy­tu po­dob­ne­go. One wsta­wa­ły nig­dy póź­niej jak o siód­mej, ubie­ra­ły się przy po­mo­cy po­ko­jów­ki i za­sia­da­ły przy sto­le w ocze­ki­wa­niu na śnia­da­nie, skła­da­ją­ce się bądź z za­cier­ki na po­lew­ce ze sło­ni­ną, bądź z klu­se­czek na mle­ku, bądź też z ka­szy ja­gla­nej albo jęcz­mien­nej na rzad­ko. Nie była to dla nich krzyw­da żad­na – prze­ciw­nie, zy­ski­wa­ły na­tem, że się do przy­sma­ków nie przy­zwy­cza­ja­ły. Za­cier­ka, klu­secz­ki, ka­sza sma­ko­wa­ły im ogrom­nie: rzu­ca­ły się na ta­ko­we z ape­ty­tem, upo­mi­na­jąc się, po wy­próż­nie­niu ta­le­rza pierw­sze­go, o dru­gi jesz­cze, a czę­sto i o trze­ci. Ape­tyt ów. słu­żył pani Tu­lic­kiej za pre­tekst do udzie­la­nia nauk mo­ral­nych.

– A pfe… po­wia­da­ła – jeść tak dużo…. To ob­żar­stwo, a ob­żar­stwo jest grze­chem śmier­tel­nym…. Pa­trz­cie na Ole­się i z niej przy­kład bierz­cie: nig­dy się o dru­gi nie upo­mi­na ta­lerz, a na­wet, wi­dzi­cie, jed­ne­go nie do­koń­czy­ła..! Nie na­pie­raj się, Hen­ry­siu, nie na­pie­raj się Ewuń­ciu…. chłop­cy, jak chłop­cy, wy jed­nak ma­cie w Ole­si przy­kład, któ­ry na­śla­do­wać na­le­ży… Brzyd­ko, kie­dy pa­nien­ka ob­żar­tu­chem jest….

To samo dzia­ło się przy obie­dzie, przy pod­wie­czor­ku i przy wie­cze­rzy. Ole­sia po­da­wa­ną była za wzór. któ­re­go po­wód istot­ny ukry­wał sio w szaf­ce.

bę­dą­cej skła­dem spe­cy­ałów roz­ma­itych, udzie­la­nych jej przez mat­kę pod se­kre­tem, a pod po­sta­cią na­gro­dy za grzecz­ność, albo ra­czej pre­mii za ko­cha­nie.

– Da­ła­bym – po­wia­da­ła jej mat­ka – i Hen­ry­si i Ewu­ni, gdy­by one mnie tak ko­cha­ły jak ty…

Ole­sia prze­to zaj­mo­wa­ła w Chru­sto­wie sta­no­wi­sko wy­od­ręb­nio­ne i uprzy­wi­le­jo­wa­ne, tak pod wzglę­dem ko­cha­nia sa­me­go, co by­ło­by rze­czą bar­dzo na­tu­ral­ną, ja­ko­też pod wzglę­dem oka­zy­wa­nia mi­ło­ści, co było rze­czą tak­że na­tu­ral­ną, do­wo­dzą­cą jed­nak, że pani Tu­lic­ka pusz­cza­ła mi­łość swo­ją sa­mo­pas, bez kieł­zna­nia ta­ko­wej roz­wa­gą. To ostat­nie ob­ja­wia­ło się tak­że i win­nych kie­run­kach. Wy­cho­wa­nie nie ogra­ni­cza się od­ży­wia­niem. Waż­ną w niem rolę ode­gry­wa­ją: da­wa­nie dzie­ciom fun­da­men­tów mo­ral­no­ści i na­ucza­nie. Co do pierw­sze­go, pani Tu­lic­ka wy­bra­ła dro­gę utar­tą, trzy­ma­jąc się re­cep­ty ogól­nej, za­le­ca­ją­cej: pa­cierz, ka­te­chizm mo­ra­li­za­cyę, z do­dat­kiem kar uroz­ma­ica­nych, hoj­nie sza­fo­wa­nych. A i mo­ra­li­za­cya hoj­no­ścią się od­zna­cza­ła. Była to żyła zło­ta, któ­rej cio­cia nie od­stę­po­wa­ła z ła­two­ścią, gdy na nią na­tra­fi­ła. Zda­rzy­ło się, na­przy­kład, raz Mi­cha­sio­wi do szaf­ki się do­rwać i pier­ni­czek zwę­dzić. Zda­rze­nie to po­da­ło treść do ga­da­nia, za trze­ma na­wro­ta­mi, przez go­dzin trzy i ten spro­wa­dzi­ło sku­tek, że po go­dzi­nie pierw­szej ga­da­nia Mi­chaś prze­ra­ził się wiel­ko­ścią po­peł­nio­nej zbrod­ni i szcze­rze się zmar­twił, po go­dzi­nie dru­giej znu­dził się, po trze­ciej po­sta­no­wił so­bie wę­dzić pier­nicz­ki ile tyl­ko razy oka­zyą po temu się nada­rzy. Cio­cia jed­nak wy­mow­nie, prze­ko­ny­wa­ją­co do­wio­dła dwóch mia­no­wi­cie rze­czy: naj­przód, że Mi­chaś do­pu­ścił się ła­kom­stwa, po­wtó­re, że po­peł­nił kra­dzież, i uka­zy­wa­ła mu w per­spek­ty­wie na­stęp­stwa strasz­ne, prze­ra­ża­ją­ce, do któ­rych do­pro­wa­dzi go nie­za­wod­nie dro­ga, na któ­rą wszedł. Uka­za­ła mu ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko… szu­bie­ni­cę.

– Po­praw się, Mi­cha­siu…. po­praw.. były jej sło­wa. Masz jesz­cze przed sobą czas. Za­pa­truj się na Ole­się… ona nie do­pusz­cza się ni­cze­go po­dob­ne­go, bo ona mnie ko­cha…

Prze­ko­ny­wa­ła, gro­zi­ła, pro­si­ła, za­kli­na­ła, ale… prze­sa­dzi­ła. Znu­dzi­ła, znie­cier­pli­wi­ła, zresz­tą przy­sma­ki w szaf­ce cho­wa­ne ta­kim uro­kiem owo­cu za­ka­za­ne­go oto­czy­ła, że Mi­chaś przy po­mo­cy Hen­ry­si i Gu­cia, do­szedł spo­so­bu do­bie­ra­nia się do ta­ko­wych bez otwie­ra­niu drzwi­czek. Skoń­czy­ło się to fa­tal­nie. Pani Tu­lic­ka, spo­strze­gł­szy się na zni­ka­niu pier­nicz­ków i su­char­ków, ba­ka­lii i ro­dzyn­ków, śle­dzić i do­cho­dzić po­czę­ła, a nie do­szedł­szy ni­cze­go, zwró­ci­ła się z po­dej­rze­niem prze­ciw­ko my­szom i na­sta­wi­ła na ta­ko­we tru­ci­znę. Dzie­ci tru­ci­znę zja­dły. Szczę­ściem nie wszyst­kie w rów­nej za­ży­ły ją do­zie, dla tego też Hen­ry­sia i Gu­cio oca­la­ły, Mi­chaś tyl­ko je­den na mo­gił­ki wy­wę­dro­wał. Był to dla pana Mar­ka cios nowy, któ­ry spadł na nie­go w lat czte­ry po śmier­ci żony i spra­wił na nim wra­że­nie głę­bo­kie. Za­chwiał się w mo­ral­nej isto­cie swo­jej, jak­by rów­no­wa­gę stra­cił.

– Szczę­ście – rzekł sam do sie­bie – że mi Bóg tę sio­strę nada­rzył. Bez niej… cóż­bym po­czął!….

Pan Ma­rek nie wie­dział, że dziec­ko do gro­bu po­szło otru­te. Nie wie­dzia­ła o tem i pani Tu­lic­ka, po­mi­mo, że znik­nię­cie za­pra­wio­ne­go ar­sze­ni­kiem cia­stecz­ka w oczy jej wpa­dło i zra­zu ją za­sta­no­wi­ło, tak da­le­ce, że uczy­ni­ła so­bie za­py­ta­nie:

– Czyż­by?…. Ale nie!…. wnet od­po­wie­dzia­ła. – Szaf­ka za­mknię­ta, klu­czy­ki u mnie… nikt inny, tyl – ko my­szy tru­ci­znę za­ży­ły… Tak, my­szy, nie­za­wod­nie…

W prze­ko­na­niu tem utwier­dzi­ło ją jesz­cze i to, że wraz ze znik­nię­ciem ciast­ka ar­sze­ni­ko­we­go, zni­kać prze­sta­ły pier­nicz­ki i su­char­ki. A przy­pusz­cza­jąc na­wet, iżby się do­my­śla­ła, że spraw­cą znik­nię­cia ar­sze­ni­ku był Mi­chaś, to – i cóż? Są lu­dzie tak szczę­śli­wi, któ­rzy za wszel­kie błę­dy, grze­chy, wy­stęp­ki i omył­ki, ja­kie­by po­peł­nić mo­gli, mają so­bie udzie­lo­ną z góry ab­so­lu­cyę w imie­niu wła­snem. Lu­dzie tacy błą­dzić nie mogą – i nie błą­dzą, grze­szyć nie mogą – i nie grze­szą. Do błą­dze­nia i grze­sze­nia brak im jed­nej rze­czy, bar­dzo waż­nej: in­ten­cyi. In­ten­cye ich by­wa­ją naj­lep­sze, je­że­li prze­to za ich spra­wą robi się co złe­go, to złe to robi się samo. Ob­wi­niać ich nie moż­na, a tyl­ko strzedz się na­le­ży i, zwłasz­cza, jak naj­da­lej od dzie­ci trzy­mać, od dzie­ci, któ­re oni tru­ją, je­że­li nie ar­sze­ni­kiem, to ję­zy­kiem..
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: