- W empik go
Dworek pod Malwami 34 - Śmierć w starym sadzie - ebook
Dworek pod Malwami 34 - Śmierć w starym sadzie - ebook
Na dworze w Złotnikach wielkie zmiany - karczowanie drzew, nowa weranda i okna, budowa schodów. Miejsce przestaje przypominać to, które tak lubiła Haneczka Skórnicka. Witia Siodorowicz tęskni za dziewczyną i krytycznie przypatruje się remontom. Wszystkich dziwi ogromne zaangażowanie Kurpika w pomoc na dworze - zwykle migał się od pracy, ale odkąd Cyganka przepowiedziała mu dużą fortunę, zaczął szukać okazji na jej zdobycie. Jego córka Wandzia dostaje propozycję, by pójść na gosposię do żydowskiej rodziny.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0167-5 |
Rozmiar pliku: | 312 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wrzesień 1917
Witia Sidorowicz ze smutkiem patrzył, jak sprzed dworu w Złotnikach znikają drzewa. Zwłaszcza szkoda mu było rosnącej tuż przy domu jabłoni, której gałęzie sięgały do okna pokoju na piętrze, gdzie niegdyś mieszkała Haneczka Skórnicka. Dziewczynka schodziła po konarach drzewa do sadu, gdy czasem po zmroku wołał ją umówionym sygnałem.
Witia z nikim nie rozmawiał o tym, co dzieje się w Złotnikach. Kiedy w Kalinówce opowiadano o cudach, jakie podobno kazała pobudować tam nowa właścicielka, Witia się o nich nie wypowiadał, nawet gdy pytano.
– Cały sad będzie wyrąbany! – mówiła Malwina Mirończuk. – Mój to wszystko słyszał, jak majster takie zadanie Kurpikowi dał. Stary sad wyrąbać, bo całkiem nowy będzie zasadzony.
Chwaliła wielką werandę, jaką zbudowano przy dworze i ładne ozdoby, jakich zgromadzono wielką ilość.
– Najładniejsze to kolorowe szkło w oknach. Musi być bardzo cudnie, kiedy słońce zaświeci!
– Takie jak witraże w kościele? – dopytywała sie kucharka Serafina.
– Podobne – kiwnęła głową Malwina. – Nie ma tylko świętych figur.
Cały dom dziwił się, że przy sadzie zatrudniono Kurpika.
– Jednak umie wziąć się do roboty, gdy chce – zauważył pan Michał. – Kto by pomyślał!
– Podobno plenipotent właścicielki bardzo dobrze płaci.
– Dla Kurpika zapłata nigdy nie była wystarczającą zachętą do pracy – odparł Kalinowski. – Niejeden już się na nim naciął, pewnie i tym razem nie będzie inaczej.
Porządków w złotnickim dworze Witia nie oceniał tak pozytywnie jak inni. Każda zmiana była dla niego ciosem w pamięć o przyjaciółce. Gdy widział wycięte drzewa, nową werandę, nowe okna i schody, myślał o tym, jak Haneczce byłoby przykro, gdyby to zobaczyła. W ostatnim liście pytała, co się dzieje ze Złotnikami, kto mieszka teraz we dworze i Witia miał kłopot z udzieleniem odpowiedzi. Nie chciał jej ranić, ale nie chciał też kłamać.
Do Złotnik Witia zwykle jeździł konno, a czasem chodził, wybierając najkrótszą drogę przez pola i rozległe bagno od wschodniej strony dawnego dworu Skórnickich. Rzeczka płynęła tu z północy na południe, po obu jej stronach ciągnęły się na kilometr puste podmokłe łąki, pokryte zaroślami, pełne niespodziewanych zagłębień, gęstego błota wciągającego w toń. Porosłe rzadkimi, malutkimi brzózkami, wysoką trawą, zamglone, niezamarzające nawet zimą. Woda w nich czasem bulgotała, wydzielając duszące gazy, bo podłoże było tu mocno torfowe.
Witia swobodnie przebiegał tymi szlakami, znanymi od dzieciństwa, kochał wszystkie ścieżki, laski i dróżki.
***
Majster Gruchała był pod wrażeniem sumiennej pracy Kurpika.
– Pani przyjedzie dopiero w końcu października – powiedział. – Możecie zwolnić trochę, bo się zabijecie przy tej robocie.
Kurpik, nie wiadomo czemu, pracę traktował niezwykle poważnie. Może wierzył w przepowiednię starej Cyganki.
– Co ty tam wiesz, kobieto! – mówił pogardliwie do żony, gdy go pytała, kiedy skończy.
Innym robotnikom zdarzało się powiedzieć słowo kpiny czy żartu pod jego adresem. Dawniej odpowiedziałby co najmniej tak samo, albo nawet pięścią, teraz tylko wzruszał ramionami.
– Pracuję, bo tak mi się chce. Jak nie będę chciał, to przestanę.
Postęp robót był rzeczywiście znaczący. Kurpik na dużej przestrzeni wyrugował do gołej ziemi drzewa, krzaki, chwasty. Nadchodzący od dworu mijali ścianę leszczyn i nagle trafiali na wielką ziemną płaszczyznę. Rosła na niej tylko jedna bardzo stara jabłoń, wysoka, przysadzista, o podwójnym u dołu konarze. Zostawił ją sobie na koniec, bo miała bardzo rozgałęzione korzenie, więc musiał się zastanowić się nad skuteczną metodą karczowania.
Pozyskane drewno złożył w jeden sąg, chrust na wielką kupę, a zielsko spalił, kiedy wyschnięte na słońcu nadawało się do przeróbki. Ziemię wygrabił, podsypując ją popiołem, wyrównał.
– Możecie niedługo sadzić – powiedział do majstra Gruchały. – Tylko jeszcze z jabłonią się załatwię i będzie koniec.
Jabłoń miała kilkanaście metrów wysokości, jej korona, choć trochę przerzedzona, zajmowała sporą przestrzeń. Kurpik wykopał tu i ówdzie dziury, szukając korzeni, i jak się spodziewał, były grube, splątane i sięgały daleko.
– Jutro, pojutrze ją ruszę – planował.
– Może konia dam – zaproponował majster Gruchała. – Pociągniecie, to szybciej będzie.
Ale Kurpik kręcił głową – usługi koniem były kosztowne. Nie po to się godził do roboty, nie po to męczył się do omdlenia mięśni, żeby teraz miał odpalać z zarobku cokolwiek wozakom czy koniarzom. Poza tym Cyganka wyraźnie mówiła: pocierp, niedługo tego. Obiecał sobie, że odpocznie, jak skończy. Dopiero wtedy, gdy cała robota będzie wykonana.
Najstarsza córka przynosiła mu posiłki na miejsce, jeśli miał zostać dłużej. Gdyby mu pozwolili, pracowałby nawet w niedziele. Kurpik nie uznawał dni świątecznych w sensie kościelnym, ale nie mógł pracować, bo w sobotę majster zamykał narzędzia w szopie.
– Należy się dzień odpoczynku. Inaczej nie będzie.
Kurpik wracał do Nowosadów, ale przez całą niedzielę nie mógł sobie znaleźć miejsca, tak mu było pilno do roboty.
– Co to się porobiło? – pytała żona. – Jakby ciebie kto odmienił...
Córka szła z Nowosadów na skróty, znała drogę przez podmokły teren po obu stronach rzeczki Turośnianki, płynącej na wschód do Złotnik. Przez nieużytki koło wsi Nowe Klewinowo było bliżej, ale oznaczało to brodzenie po mokradłach i narażanie się na przykre przygody.
– Czemu tędy łazisz? – mruczał ojciec. – Mówiłem, żebyś się kierowała na kościół.
– Kiedy tędy bliżej – broniła się Wanda.
– Utopisz się kiedy, głupia. Tam tylko bagno i nikogo nie ma, jak cię wciągnie, nikt nawet wołania nie usłyszy.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
– Znam drogę, tatko. Tam tylko jeden kawałek jest trudniejszy, ale po kępach łatwo się przechodzi. Witia Sidorowicz biega, jak chce i wcale się nie zapada. Ja nie jestem od niego cięższa.
Kurpik zmarszczył brwi.
– Piekielny Witia? A co on tutaj robi?
– Przecież prowadzał się z tą panienką pana Skórnickiego. Ona wyjechała, to może tęskni.
Kurpik podniósł spojrzenie znad gliniaka, z którego wielką łyżką czerpał gęstą zupę.
Wandzia, jego najstarsza córka, wiosną skończyła szesnaście lat. Średniego wzrostu, o bujnych, długich bardzo jasnych włosach i nieco wystającym podbródku. Miała duże stopy i dłonie. Była posłuszna i pracowita.
Kurpik patrzył na nią, zaskoczony, że jest już dorosła. Pod koszulą z szarego płótna widać było kształt piersi, a pod spódnicą szerokie mocne biodra.
– Ty lepiej nie chodź jego śladem – poradził ze zmarszczonymi brwiami. – Tylko patrzeć, jak w jaką biedę wpadnie.
– Za nikim nie chodzę – odpowiedziała Wanda wzruszając ramionami. – Nie bójcie się.
Kurpik odstawił naczynie.
– A co się mam bać? – zauważył. – Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Matka mówiła przecież, co i jak. Żałować ani chwili nie będę, jak na głupią wyjdziesz.
Wandzia miała sprawę do ojca, chciała chwilę porozmawiać, ale uznała, że najpierw powinna go dobrze usposobić. Popatrzyła na ogromne pole, które wykarczował i z uznaniem pokiwała głową.
– Prawie skończone – zauważyła. – To chyba wiele zarobiliście...
– Nie twoja sprawa! – odburknął. – Swoje rachuj!
Wandzia odpowiedziała ufnym uśmiechem. Jej policzki miło się zaokrąglały, gdy się uśmiechała.
– Mama mówiła, że chce kupić nowego materiału na koszule. Pyta, czy można wziąć z waszych pieniędzy, bo przydałyby się ubrania dla mnie i dla Jagody...
Popatrzył spod zmarszczonych brwi.
– A co? – spytał rozbawiony. – Konkurent jaki przyjdzie, że się stroić chcesz?
Wandzia zamrugała powiekami. Ojciec lubił czasem dopiec takim gadaniem. Wiadomo, że konkurentów nie ma, córki bogatych gospodarzy mają kłopot z wydaniem się, a co dopiero taka biedota jak Kurpiki, zagrodnicy bez własnej ziemi.
– Na służbę mogę iść, tatko – oznajmiła z radością w szarych oczach. – Jeden kupiec przysłał wiadomość, że mnie weźmie. Dacie zgodę?
– Jaki kupiec? – zdziwił się Kurpik. – Pierwsze słyszę.
– Silberstein.
Zdziwił się jeszcze bardziej.
– Ten ze sklepu żelaznego? A ty niby co tam miałabyś do szukania?
Wandzia szybko zaczęła opowiadać, na czym polega okazja. Silberstein wdowiec, ale przyjechał jego brat z rodziną. Ma córki, jedna niedawno urodziła dziecko, a jest i co więcej do roboty. Oferta kupca obejmuje zwyczajne służenie w domu, porządki, pomoc przy kuchni i w zagrodzie.
– Żydowskie dzieci niańczyć? – zmarszczył się Kurpik.
– Tylko czasem – zapewniła Wandzia. – Matka dziecka ma siostry i kuzynki, to się nim zaopiekują. Najwięcej pracy przy gospodarstwie. Krowa, kury, gęsi. Trochę mało pieniedzy daje, ale jedna kuzynka Silbersteina obiecuje, że mnie krawiectwa nauczy...
Kurpik prychnął lekceważąco.
– Akurat! Ciebie nauczy, żeby samej zajęcia nie mieć?
– Chciałabym się poduczyć – prosiła Wandzia. – Chociaż trochę. Zezwólcie, kochany tatko.
Kurpik siedział w kucki na brzegu wykarczowanego sadu i dumał. Córka pracę będzie miała, zarobi, to już jakby lżej. Ale jak to wszystko liczyć? Czy to, że ona dostanie pracę, też mieści się w przepowiedni Cyganki o wielkim powodzeniu i bogactwie, co na niego spadnie.
– A ile Silberstein daje? – zapytał i od razu zastrzegł: – Nie obiecuję niczego, tylko pytam, ile zapłacić chce.
Wandzia nadal przekonywała ojca spoglądając pokornie proszącym wzrokiem.
– Dwadzieścia fenigów dziennie, pięć razy w tygodniu.
Ojciec policzył w myślach.
– Maławo – ocenił.
– I utrzymanie – dodała szybko Wandzia. – Całkiem wam z oczu zejdę.
Kurpik wstał, przeciągnął się.
– Pomyślę.
Wandzia zerwała się z miejsca, zabiegła mu drogę.
– A szybko to będzie, tatko? – zapytała z niepokojem. – Bo on prosił, żeby zaraz odpowiedź dać. Jak nie ja, to inna przecież te fenigi zarobi...
Odwrócił się niezadowolony.
– Przecież mówię, że pomyślę! – burknął.
Podniósł siekierę, sprawdził palcem, czy wystarczająco ostra.
– Idź już – polecił. – Nic tu po tobie. Nie lubię, jak mi kto na ręce patrzy.
Wandzia podniosła dwojaki i ruszyła w drogę powrotną.
Robotnicy po drugiej stronie zielonego leszczynowego płotu kiwali do niej, gdy przechodziła, ale wcale nie zwracała na nich uwagi. Sami starsi, zużyci jacyś. Jakby który młodszy się zainteresował, to może by i odpowiedziała.SPOTKANIA
Witia Sidorowicz, idąc za podpowiedzią Franciszki, oprawił zdjęcie Haneczki Skórnickiej w ramki wykonane własnoręcznie z cienkich listewek, zbitych małymi gwoździkami i pociągniętych pokostem.
– Ładnie – oceniła Franciszka. – Mógłbyś takie robić na zarobek.
Witia nie wykazał zainteresowania. Co innego zrobić coś dla siebie, co innego dla kogoś.
– Dla innych to nie umiem – oznajmił. Franciszka nie naciskała.
– Myślałam, że jeśli pobiegniesz do Zabłudowa po ramkę na zdjęcie, to przy okazji coś przyniesiesz.
Witia skinął głową.
– Mogę.
Potrzebę zakupów Zabłudowie wyraził pan Michał.
– Wejdź do gospody Joska – polecił. – Odbierzesz śrut do strzelby. Tylko tak, żeby nikt nie widział. I ani słowa nikomu!
Kupowanie amunicji było utrudnione, ponieważ trwała wojna i okupant niemiecki chciał mieć pełną kontrolę nad handlem bronią, trzeba było korzystać z nielegalnych źródeł. Josek Apfelbaum potrafił załatwić każde zlecenie.
– Wiadomo, że nikomu! – rzucił Witia.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.