- W empik go
Dworek pod Malwami 38 - Wiosenne pokusy - ebook
Dworek pod Malwami 38 - Wiosenne pokusy - ebook
Święta Wielkanocne rodzina Kalinowskich spędza w rozproszeniu. Pan Michał z matką i służącymi wyjechał w gościnę do Zagrudzia. Franciszka została, by doglądać gospodarstwa, ale w Poniedziałek Wielkanocny i ona zabrała wnuki i pojechała w odwiedziny do swojego ojca. Cały dobytek został pod okiem Witii Siodorowicza. Skory do przygód i niefrasobliwości chłopak obiecuje nie zawieść zaufania.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0163-7 |
Rozmiar pliku: | 312 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_1 kwietnia 1918, Poniedziałek Wielkanocny_
Na święta wielkanocne Michał Kalinowski był zaproszony do majątku Henryka Jasińskiego w Zagrudziu. Już w Wielką Środę, po skromnym śniadaniu ruszyli do w drogę – pan Michał z matką, służąca Mania oraz Wacia Potocka.
Wiosna spóźniała się, błoto na drogach nieustannie zatrzymywało podróżnych. Na wozie, który podążał za bryczkami, wieziono liczne prezenty dla rodziny Jasińskich – przede wszystkim przygotowane jesienią przez Franciszkę przetwory z owoców i warzyw, których wielkie ilości wypełniały spiżarnie w Kalinówce.
Pani Katarzyna uważała, że nie wolno jechać w gości z pustymi rękami. Zabrano wiec wszystko, co tylko dało się zapakować do wozu – nalewki, wędzone mięsiwa, sery, suszone i marynowane grzyby, suszone owoce i warzywa, orzechy, powidła śliwkowe, konfitury z porzeczek, agrestu, malin i wiśni.
– Brakuje tylko kiszonych ogórków i kiszonej kapusty! – zażartował pan Michał. – Mama sądzi, że w Zagrudziu nie mają zapasów?
– Mają czy nie mają, czasy są takie, że człowiek w podróży powinien mieć jedzenie ze sobą, aby nie stawiać gospodarzy w trudnej sytuacji.
***
Franciszka nie pojechała do Zagrudzia. Choć z bólem serca, uznała jednak, że ważniejsze, aby udała się tam teściowa. Tak też rzecz widział pan Michał.
– Ktoś musi zostać – oznajmił. – Albo ty albo ja. Samych kobiet nie puszczę przecież w drogę.
Nie pojechał także Witia Sidorowicz. Pan Michał chciał go nawet zabrać, zwłaszcza że zostawienie chłopaka na gospodarstwie było sporym ryzykiem, ale on sam nie wyrażał ochoty. Wbrew obawom opiekuna Witia ani przez chwilę nie miał pretensji, że nie zaproponowano mu wycieczki.
– Zostanę – oznajmił już na wstępne pytanie Kalinowskiego.
Na Franciszkę spadły dodatkowe obowiązki wynikłe z prowadzenia gospodarstwa. Wprawdzie nie prowadzono żadnych prac polowych, bo panował Wielki Tydzień, ale zbliżały się święta, więc miała ręce pełne roboty.
Witia Sidorowicz miał jak zwykle pomagać Janowi przy koniach, co chętnie robił. Głównie spędzał czas ganiając swoim zwyczajem po okolicy, czasem przy okazji załatwiał drobne sprawunki. Jeździł konno, powoził sankami albo małą bryczką, zapuszczając się nawet daleko od domu. Jego dzikość, choć utemperowana trochę przez ciągłe upominanie Franciszki, stale jednak dawała o sobie znać i Witia przepadał nagle rano albo wieczorem, nie mówiąc nikomu dokąd się udaje i w jakim celu. Na czas Wielkanocy obiecywał więcej przebywać w domu, co nagle zaniepokoiło Franciszkę.
– Mam pomagać we wszystkim – oznajmił.
Franciszka pobłażliwie pokiwała głową.
– Wiesz co, Witia – powiedziała do wychowanka. – Najbardziej mi pomożesz, jak za bardzo nie będziesz wchodził pod oczy. I zachowuj się, jak najlepiej potrafisz.
– Gul, gul – odpowiedział Sidorowicz.
***
Dla Franciszki pobyt w Kalinówce bez męża i teściowej oznaczał zupełnie nowe doświadczenia. Od blisko ośmiu latach zdarzyło się po raz pierwszy, żeby przez kilka dni całość gospodarstwa i odpowiedzialności za nie spoczywała tylko na niej. Wreszcie czuła przyjemność płynącą z bycia gospodynią, od której zależy wszystko. Był wprawdzie okres świąteczny, nie musiała pilnować robotników, parobków, służby, ale i tak do wykonania miała wiele pracy, zwłaszcza, że zabrakło Kazi, która na codzień pomagała w opiekowaniu się dziećmi.
***
Wiosna nadchodziła wyjatkowo opornie. Nadszedł koniec marca, ale zieleni ze świecą można było szukać.
Z kurników wypuszczano już na swobodę kury i gęsi, by przypominały sobie, jak smakuje świeża trawa. Obowiązek ich doglądania spoczywał na Wandzi Kurpik. Rano przepędzała je spod dachu do wyznaczonych zagród, wieczorem zaś z powrotem, bo noce były zbyt zimne, by pozostawały na powietrzu. Trzeba było także pilnować ptactwo przed dworskimi psami, które lubiły dla zabawy polować na drób.
Wandzia zadomowiła się w Kalinówce. W starej suszarni mieszkało się wygodnie, rano może nieco chłodno, ale przywykła. Praca, choć ciężka i obejmujaca wszystkie dni w tygodniu, miała jednak swoje zalety. Dziewczyna nigdy nie czuła głodu i choćby tylko z tego powodu odczuwała wdzięczność. Pracowała głównie w oborze albo kurniku i nie miała czasu na rozrywki, ale zbyt zależało jej na pracy w Kalinówce, by lekceważyła obowiązki.
Wiele sobie obiecywała po świętach wielkanocnych. Oznaczały kilka dni znacznie lżejszych obowiązków, więcej spania i odpoczynku. Zdarzało się nawet, że rano, po wykonaniu swoich obowiązków mogła wrócić do łóżka. Przykro było wstawać z ciepłej pościeli, ale gdy już znalazła się na nogach, dzień upływał normalnie.
Kazia Bandurka, z którą dzieliła mieszkanie, każdą wolną chwilę spędzała ze swoim narzeczonym. Często spotykali się gdzieś za stodołami i gdy nikt nie widział, dziewczyna pozwalała się całować.
Wandzia kiedyś zaskoczyła ich przypadkiem, ale szybko się wycofała. Kazia wróciła tego wieczora do izby z zaczerwienionymi policzkami, przejęta i skupiona.
– Widziałam was – oznajmiła Wanda. – Wiktor chyba rzeczywiście ciebie kocha, tak ciągle za tobą chodzi i nie tylko patrzy.
Bandurka miała zręczne palce i sumiennie pracowała nad przygotowaniem panieńskiej wyprawy. Sama szyła płócienne koszule, wykonywała je dla także dla koleżanki, bo Wandzia do szycia nie miała talentu.
– Tylko dla ciebie zaszewki muszą być takie wielkie – żartowała Kazia, przykładając koszulę do Kurpikówny. – Dla mnie połowa tego wystarczy.
Kazia nie rozbierała się już przy niezasłoniętym oknie, spotykała się z Wiktorem oficjalnie i czasem pozwalała mu się objąć i pocałować.
Niechętnie jednak o tym mówiła, a Wanda nie naciskała, wiadomo, sprawy między narzeczonymi należały tylko do nich. Jeśli czasem rozmawiały o sprawach pomiędzy kobietami i mężczyznami, to wyłacznie wówczas, gdy dotyczyły one innych osób.
– Ciekawa jestem, jak oni to robią – powiedziała któregoś razu Wanda. – Ten Mirończuk taki mikrus, a Malwina strasznie się zrobiła rozłożysta.
Dawna podkuchenna w Kalinówce roztyła się przez kilka ostatnich miesięcy i teraz już nie mówiono, że dobrze wygląda, ale coraz powszechniej zaczęto uważać, że coś z nią nie jest w porzadku. Pani doktor Bogdanowicz podobno jeszcze w zeszłym roku proponowała Malwinie kurację, ale ta uciekała przed lekarką i w żaden sposób nie chciała poddać się badaniu.
– Nie wiem jak – odpowiedziała Kazia. – Są chyba jednak jakieś sposoby i na takich.
Wanda też podejrzewała, że Mirończukowie jakoś sobie radzą, ale nie bardzo umiała to sobie wyobrazić.
Franciszka na święta dała Kazi wolne i pozwoliła jej wrócić do domu, więc Wandzia Kurpik została sama w drewnianej izbie starej suszarni.
To był przyjemny pobyt. Wanda miała mniej obowiązków, mogła się więc rozkoszować lenistwem, wylegując się łóżku dłużej niż zwykle. Myślała wtedy o Mirończukach i ich małżeńskich zabawach...
Jeszcze mniej wiedział o tych sprawach Witia Sidorowicz. Czasem przychodził w miejsce, gdzie pracowała Wanda i przyglądał się jej w milczeniu.
– Czemu Witia tak łakomie patrzy? – śmiała się Kurpikówna. – Jeszcze mnie zauroczy albo co!
Sidorowicz nie odpowiadał, zwykle zaraz uciekał. Z zachowania nie przypominał wcale młodzieńca, który miał prawie szesnaście lat, był nadal małym chłopcem, ciekawym ale zupełnie niedoświadczonym.
– Chciałby co zobaczyć? – pytała Wanda. – To czemu nie powie, tylko tak stoi i oczy wytrzeszcza?
– Może i powiem – oświadczył Witia.
– Tak? – śmiała się Kurpikówna. – Tylko niech Witia pamięta, jak było umówione.
***
Pierwszy dzień świąt okazał się słoneczny ale wilgotny, bo nad ranem przeszedł przelotny deszcz. Nadal prawie nie było widać wiosny i należało pamiętać o ciepłym okryciu.
Po śniadaniu Witia Sidorowicz wyszedł na podwórze z kieszeniami wypakownymi pisankami. Malowane jajka stanowiły pożądane przedmioty służące do gier i zabaw. Każdego roku podczas Wielkanocy Witia próbował się z każdym, kogo spotkał – wygrywał ten, którego jajko nie pękło przy uderzeniu w jajo trzymane przez drugiego zawodnika. Witia często zwyciężał, a potem nie bardzo wiedział, co ma zrobić z masą kolorowych jajek.
W tym roku zabrakło przeciwników, gdyż część mieszkańców wyjechała do Zagrudzia, nie było Kazi Bandurki ani obu parobków.
Stał przed domem i rozglądał się, szukając kogoś, z kim mógłby pójść w zawody. Bardzo dłużył mu się ten dzień.
W Poniedziałek Wielkanocny Witia zaprzągł konia do bryczki, bo Franciszka szykowała się do odwiedzin u ojca w Nowosadach. Dzieci, świątecznie ubrane, czekały już na ganku, pięcioletni Józik trzymał za rączkę trzyletnią Wikcię.
O tym, że pojadą w odwiedziny do dziadka, Franciszka mówiła im od kilku tygodni. Wikci było pewnie wszystko jedno dokąd, ona lubiła jeździć, ale po Józiku było widać, że zastanawia się nad celem wyprawy.
– Dziadek Józef jest bardzo dobry – mówiła Franciszka. – I kocha was z całego serca.
Józik, posłuszny, spokojny chłopiec, nie pytał o więcej. Miał mgliste pojęcie o osobie dziadka Józefa.
– Widziałeś go – przypomniał Franciszka. – Czasem do nas przychodzi.
Józik nie był pewny, o kim matka mówi. W Kalinówce bywali różni ludzie, niektórzy z nich interesowali się Józikiem, zagadywali, pytali, czasem przynosili prezenty. Umiał na pamięć kilka wierszyków i czasem proszono go, by je powiedział przy gościach. Robił to, ponieważ był posłuszny. Teraz jechał z matką do Nowosadów, ponieważ tak sobie życzyła. Wolałby zostać w domu, pobawić się swoimi zabawkami, albo pooglądać obrazki w książce.
Witia podjechał pod ganek.
– A może ciocię zawiozę? – ofiarował się, ale Franciszka pokręciła głową.
– Sama pojadę.
Sidorowicz wsadził Wikcię na siedzenie, Józik sam się wdrapał po stopniach, Franciszka ujęła lejce w dłonie.
– Przed wieczorem wrócimy – obiecała. – Pamiętaj, że na czas naszej nieobecności ty jesteś gospodarzem w domu. Dziś nie lataj nigdzie daleko, pobiegasz sobie jutro.
– Dobrze – powiedział Witia. – Jeśli nie ma nikogo innego, ja wszystkiego dopatrzę.
Franciszka miała wątpliwości, czy jakaś ważna sprawa nie zwabi chłopaka gdzieś w pola, ale postanowiła tym razem nie wątpić w jego zapewnienia.
***
Kiercul, stary wędrowny żebrak, stał przed gankiem Kalinówki i czekał, by z domu wyszedł ktoś, aby ofiarować mu jakiś poczęstunek. Zwykle przy okazji świąt hojnie go tu obdarowywano – we dworze przygotowywano tak wiele potraw, że nawet jeśli trafili się niespodziewani goście, zawsze sporo zostawało. W tym roku goście się nie pojawili, gospodarze też pojechali gdzie indziej, ale o starym Kierculu nie zapomniano. Kucharka Serafina wyglądała go od samego rana, mając pod ręką przygotowaną paczkę z żywnością – po troszeczku ze świeconego, a także kiełbasę, białe pieczywo, ser i ciasto.
– Wesołych świąt, Kiercul! – zawołała wychodząc na ganek z przygotowanym tłumoczkiem. – Od rana was wypatruję! A pomódlcie się i w naszej intencji.
Żebrak odpowiedział uśmiechem. Nie mówił, ale kiwał głową, kłaniał się i uśmiechał. Węzełek z żywnością był tego roku wyjątkowo duży, toteż zadowolony Kiercul dziękował wylewnie.
– Na zdrowie! – śmiała się Serafina, a gdy nikt nie widział, poczęstowała gościa kieliszkiem owocowej nalewki, co przyjął z głośnym smakowitym mlaskaniem.
Co roku Kiercul odbierał od Witii Sidorowicza część pisanek, zdobytych przez niego w wielkanocnych potyczkach. Witia zjadał najwyżej kilka, był przecież po obfitym śniadaniu, reszty łupów chciał się zwykle pozbyć. Przez kilka poświątecznych tygodni patrzył na jajka niezbyt chętnie i to na przyrządzone w każdy sposób, nie tylko gotowane na twardo.
Kiercul rozglądał się, ale tym razem nigdzie nie zobaczył Sidorowicza. Postał na podwórzu, podreptał w miejscu, aż w końcu odszedł.