- W empik go
Dworek pod Malwami 42 - Powrót tułacza - ebook
Dworek pod Malwami 42 - Powrót tułacza - ebook
Do dworku w Klinówce trafia Irina Morozow z synkiem Miszą. Choć nigdy nie była formalną żoną Stasia, Kalinowscy opiekują się nią jak synową. Niepokój domowników budzi zły stan zdrowia kobiety. Miejscowa lekarka stwierdza gruźlicę, co przy ogromnym wychodzeniu pacjentki może być niebezpieczne - zaleca kurację w specjalnym zakładzie. Irina opowiada Kalinowskim burzliwą historię swojego życia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0159-0 |
Rozmiar pliku: | 311 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Wiosna 1919_
Dwa dni po przybyciu do Kalinówki Iriny Morozowej i małego Miszy po skromnym śniadaniu złożonym z sucharków i cienkiej herbaty pani Katarzyna Kalinowska powiedziała do Waci Potockiej:
– Pomóż mi się ubrać, chcę iść na słońce.
– To starsza pani nie myśli umierać? – spytała Wacia.
– Ani mi to w głowie!
Pokojowa przeżegnała się ukradkiem. Pani Katarzyna, nadzwyczaj słaba od kilku tygodni, pożegnała się już ze wszystkimi, w miniony wtorek przyjęła komunię świętą i domownicy pogodzili się już z myślą, że tym razem odejdzie na zawsze.
– Skoro tak – odpowiedziała Wacia – to włosy trzeba umyć. Jest akurat trochę wiosennej deszczówki, będzie w sam raz.
Starsza pani pokręciła głową.
– Później. Teraz mi spieszno do ogrodu.
Ubrana w czarną suknię, płaszcz pobity futrem i czapkę z lisa pani Katarzyna wzięła laskę do ręki i bez niczyjej pomocy opuściła dom, co u osoby dopiero co stojącej nad grobem było zjawiskiem nadzwyczajnym.
Stanęła na ganku, wciągnęła w płuca wiosenne, ciepłe powietrze i rozjaśnionymi oczami spojrzała na sad przed dworem. Drzewa były jeszcze nagie, ale już tu i ówdzie pojawiały się na nich pąki, oczekiwano wczesnej wiosny.
– O! – westchnęła pani Katarzyna. – Jak dobrze żyć!
Wacia Potocka wysłała poduszkami jej ulubiony wiklinowy fotel, ale starsza pani zniecierpliwiona machnęła ręką.
– Później, później! Daj się nacieszyć przyrodą!
Jeszcze wczoraj miała trudności z samodzielnym jedzeniem, a teraz bez pomocy zeszła po schodkach ganku, najwyraźniej z zamiarem dłuższego spaceru.
– Poproś Irinę – poleciła pokojowej. – Jeśli może, niech i ona zażyje trochę powietrza.
***
Irina Morozow zamieszkała od frontu w dawnym pokoju Stasia. Dla chłopca wstawiono tu drewniane łóżeczko, w którym do niedawna sypiał Józik. Syn pana Michała miał prawie sześć lat, był wyrośnięty i z poczuciem dumy przyjął przenosiny na dorosłe posłanie.
– Jesteś już duży – powiedziała Franciszka. – Ze wszystkich dzieci w domu najstarszy, więc musisz zachowywać się jak dorosły mężczyzna. Opiekować się młodszymi. Wikcią, bo jest dziewczynką, a Michałkiem, bo jest młodszy i ma za sobą trudne chwile.
– On nie jest Michałkiem – zauważył Józik. – On jest Misza. Mama wie, że jak do niego mówię „Michałek” to udaje, że nie słyszy?
– Tak? – zaciekawiła się Franciszka. – Zatem będziemy go wołać Misza.
Józik znał już niektóre litery, umiał przeczytać kilka prostych słów i z utęsknieniem wypatrywał chwili, kiedy pójdzie do szkoły.
– Ojciec pokazywał mi tornister – pochwalił się. – Bardzo ładny, wszystko się w nim zmieści. Kupi mi taki.
– Na pewno – uśmiechnęła się matka. – Kupi ci wszystko, co będzie potrzebne.
Nie łamała sobie głowy wydatkami na szkołę syna, naukę miał podjąć dopiero w przyszłym roku.
Podobnie jak innych domowników Kalinówki najbardziej przejmowała ją teraz sprawa pomocy dla Iriny Morozow.
– Powinna pojechać na leczenie – powiedziała starsza pani. – Do Warszawy albo może wrócić do Krakowa. W dużych miastach są lekarze specjaliści, oni mogliby pomóc. Ona musi żyć!
Wyjazd i kuracja były jednak bardzo kosztowne. Miałyby sens tylko wówczas, gdyby Irina mogła przebywać pod właściwą opieką dłuższy czas, na co jednak nie miała pieniędzy. I co zrobić z Miszą?
– Chłopak czuje się bardzo dobrze w naszej Kalinówce, kolorków nabrał, dobrze śpi, jest radosny – wyliczała pani Katarzyna. – Mógłby zostać pod opieką rodziny, gdyby Irina pojechała na leczenie. Ale przecież to zupełnie nieludzkie rozdzielić syna z matką. Jeśli, co nie daj Boże, potwierdzą się te lekarskie diagnozy i Irina umrze, nie wolno nam odbierać chłopcu tych ostatnich wspólnych chwil.
Pan Michał oburzał się na podobne podejście.
– Mama lubi wywoływać wilka z lasu – zauważył z sarkazmem. – Nie wolno tak mówić. Trzeba raczej skupić się na tym, żeby znaleźć rozwiązanie, które pozwoli wyleczyć dziewczynę. Nie dopuszczę do drugiej śmierci pod tym dachem, to po prostu nie może się zdarzyć.
Pani Katarzyna milkła, opuszczała oczy i popadała w zadumę.
– Musimy zrobić wszystko, co możliwe – powtarzała tylko. – Wszystko, co możliwe.
Pani doktor Maryla Bogdanowicz bardzo dokładnie zbadała chłopca, poświęcając na to wiele czasu. Obejrzała bardzo uważnie całe ciało – gardło, oczy, uszy, palce i paznokcie. Słuchała przez stetoskop pracy jego serca i płuc, dokładnie sprawdzała kości czaszki i kręgosłupa.
– Jest zupełnie zdrowy – oceniła. – Trochę niedożywiony, jak dzisiaj większość dzieci, ale ogólnie w znakomitej formie. Wiosna, przebywanie na powietrzu i słońce podziałają na niego jak należy. Moim zdaniem nie ma potrzeby podawania mu jakichkolwiek lekarstw, wystarczy dożywić. O to się nie martwię, znając znakomitą kuchnię Serafiny. Sugeruję jedynie dodawać miód do posiłków. Niech je go jak najwięcej.
– Z miodem nie będzie problemu – odparł pan Michał. – Jest zeszłoroczny, niedługo będziemy mieli nowy.
– Potrzebny mu cukier w każdej postaci, więc i cukierków proszę mu nie bronić – uzupełniła pani doktor.
Misza nie słyszał tej opinii, słyszał ją natomiast sześcioletni Józik.
– Ja pomogę, gdyby nie dał rady – zgłosił się ochotniczo z błyskiem w oku.
Badanie Iriny trwało znacznie dłużej. Pani doktor przeprowadziła je w pokoju Morozowej, osłuchując, opukując i badając każdy centymetr skóry i ciała. Irina początkowo nie chciała zgodzić się na żadne badanie, później zgłosiła opory wobec badań aż tak szczegółowych.
– Mam chore płuca – powiedziała. – Po co pani doktor chce oglądać plecy albo nogi?
Siedziała na brzegu łóżka, ubrana w długą do ziemi koszulę, skulona i ze zmarszczonymi brwiami.
– Ja ocenię, co pani jest – oznajmiła Maryla Bogdanowicz surowym tonem. – Trzeba to zrobić, jeśli chcemy wiedzieć, co pani dolega. Badanie mogę przeprowadzić tutaj albo w szpitalu. Więc proszę nie robić fochów i pozwolić mi pracować.
Ostatecznie Irina Morozowa zrezygnowała z oporu, położyła się na łóżku i całkowicie oddała w ręce lekarki. Gdy badanie wreszcie dobiegło końca, obie kobiety odetchnęły z ulgą.
– Koniecznie musi pani przybrać na wadze – oznajmiła pani doktor. – I to znacznie, co najmniej dziesięć kilogramów. Przecież mam przed sobą szkielet nie kobietę. Dawniej ważyła pani więcej, prawda?
Irina potwierdziła machinalnie. Chciała mieć za sobą jak najszybciej i tę rozmowę, i wszelkie badania. Nie przywiązywała do nich wielkiej wagi, poddawała się im w obawie, że pani doktor poskarży się Kalinowskim, z którymi była zaprzyjaźniona, a nie chciała robić przykrości gospodarzom.
– Trochę więcej – zgodziła się.
– Myślę, że dużo więcej – uśmiechnęła się lekarka. – Proszę na mnie nie patrzeć w ten sposób, nie jestem pani wrogiem.
– Wiem o tym – przyznała Morozowa. – Nie chciałam, żeby pani odniosła takie wrażenie. Chodzi po prostu o to, że niepotrzebnie traci pani czas i zupełnie nie ma sensu....
Maryla Bogdanowicz ujęła rękę dziewczyny, ścisnęła ją mocno i zajrzała w oczy pacjentki.
– Moja droga – przemówiła poważnym, zdecydowanym tonem. – Proszę mi pozwolić samej oceniać, kiedy czas tracę, a kiedy nie. I proszę mi pozwolić tracić go, jeśli mam na to ochotę.
– Przepraszam – szepnęła Irina speszona.
Ale Maryla Bogdanowicz nie poczuła się urażona.
– Proszę się ubrać i wracajmy do innych – uśmiechnęła się.
Gdy były już gotowe do opuszczenia pokoju, panna Bogdanowicz dodała:
– Wiem, czym się pani kieruje w swoim postępowaniu. Porozmawiamy jeszcze o tym, ale już teraz powinna pani wiedzieć, że mi się to nie podoba.
Morozowa nie zaprotestowała, że lekarka tak bardzo interesuje się jej życiem.
– Nie wiem, o czym pani mówi – odparła wykrętnie.
Lekarka przedstawiła diagnozę pani Katarzynie, potwierdzając wcześniejsze przypuszczenia o gruźlicy.
– Nie wydaje mi się, żeby to było ostre stadium – oznajmiła z przekonaniem. – Zdobędziemy pewność po prześwietleniu promieniami Roentgena. Innych schorzeń nie widzę. Pani Irina jest tylko wychudzona, co wynika po prostu z niedożywienia. Niestety, razem stanowi to poważne zagrożenie, toteż sugeruję natychmiastowe podjęcie radykalnego leczenia, bo moim zdaniem dłuższe czekanie może być niebezpieczne dla jej życia.
– Co należy zrobić? – spytał pan Michał.
– Cudownych sposobów nie ma – odpowiedziała doktor Bogdanowicz z westchnieniem. – Dobry klimat, odpowiednie odżywianie, spokój, opieka fachowego lekarza, żadnej ciężkiej pracy. To podstawowe warunki dla zwalczenia choroby. Nie dają gwarancji, ale stwarzają nadzieję.
Pani Kalinowska zadała bardziej bezpośrednie pytanie:
– Przeżyje?
***
Zaraz w następnym tygodniu, w poniedziałek, pani Katarzyna zabrała Irinę i jej synka do Zabłudowa, gdzie obojgu zakupiono rozmaite rzeczy do ubrania.
– Wiosna idzie szybkimi krokami – powiedziała. – Nie będą przecież chodzić w zimowych okryciach. Pomijając sprawy estetyczne, to przecież niezdrowe i niehigieniczne.
Bardzo przejmowała się zdrowiem Iriny, kazała uszczelnić okna jej pokoju, ofiarowała gruby wełniany szal.
– Noś go cały czas – radziła. – Najgorsze są przeciągi, najbardziej zdradliwe.
– Pewnie – wtórowała jej Wacia Potocka. – Jednego sklepikarza z Zabłudowa to tak zawiało, że wpół się zgiął i całkiem nie dało się go rozprostować. W tym sklepie to musieli ladę obniżyć o połowę, bo wcale go zza niej nie było widać, a co najważniejsze w tym fachu – on nie widział klientów.
Irina Morozow, spokojna, trochę jakby wystraszona, zachowywała się cicho i pokornie. Nie czuła się w Kalinówce całkiem pewnie, bo choć wszyscy okazywali jej serdeczność, czasami miała wątpliwości, czy nie zajmuje miejsca komu innemu.
Nie była formalną żoną Stasia, więc nie nosiła nazwiska Kalinowskich.
Była w dodatku prawosławna, co w katolickim domu stwarzało pewne niedogodności. Wchodząc do pomieszczeń, gdzie znajdowały się święte obrazy, żegnała się przed nimi po rosyjsku, trzema palcami, co dziwiło zwłaszcza Józika.
– Ciociu – zauważył któregoś razu. – To nie tak trzeba. Ja cioci pokażę. W Imię Ojca...
Ksiądz proboszcz Miodyński, który przyjechał pewnego dnia na obiad, nie robił z tego problemu.
– Nauczy się przeważnie po naszemu – powiedział. – Dajcie jej czas. Niech najpierw przestanie być taka przeważnie przestraszona.
***
Starsza pani chodziła po ogrodzie, mały Misza trzymał ją za rekę i szedł obok zaciekawiony. Pani Katarzyna przystawała czasem, wskazywała na roślinę, drzewo, liść, kwiat.
– Wisznia – mówił chłopiec.
– Wiśnia – poprawiła starsza pani.
– Wiś-nia?
– Wiśnia.
Albo:
– A to, babuniu? Sobaka?
– Pies.
– Pjes?
– Nie pjes, ale pies.
– Pies?
– Pies.
– Ładnie. Pies, chodź tu! Misza woła. Chodź! Dobry pje... dobry pies, dobry! A są dwa piesy, babuniu!
– Nie, wnusiu. Dwa psy. Albo dwa pieski, jeśli jeszcze małe.
– Aha, dwa pieski. Babuniu?
– Tak, wnusiu?
– A kiedy papa wróci, to będzie mieszkał z nami?
– Oczywiście!
– O, to dobrze!OPOWIEŚĆ IRINY
Po śmierci ojca, gdy mama sama prowadziła sklep, nie szło za dobrze, a potem to jeszcze gorzej – opowiadała Irina Morozow. – Wyprowadziliśmy się z Petersburga, matka została przy siostrach, mnie wypadło szukać własnego miejsca. Zostałam tylko z Miszą i często myślałam, że nie dam sobie rady. W Saratowie była niewielka fabryczka, więc poszłam do pracy, żeby się jakoś utrzymać. Ciężko szło, bo nie umiałam szyć, ale dobrzy ludzie pomagali. Jedna sąsiadka pożyczała maszynę, kiedy sama na niej nie pracowała, uczyłam się powoli.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.